35,00 zł
Nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera (2022) powieść brazylijskiego pisarza osnuta wokół problemu napięć rasowych. Niezwykła historia dwóch braci z portowego miasta Porto Alegre, których otoczenie kwalifikuje do odmiennych ras. Lourenço jest ciemnoskóry, podczas gdy jaśniejsza karnacja Federico oznacza, że może uchodzić za białego. Odcień skóry determinuje odmienne trajektorie życiowe braci. Federico zostaje socjologiem i działaczem antyrasistowskim, Lourenço musi radzić sobie z uprzedzeniami rasowymi.
Książka Paulo Scotta to także opowieść o zbrodni, życiu na ulicy i rozpaczy, nie pozbawiona jednak elementów satyrycznych. W tle kryje się grzeszna tajemnica z przeszłości.
To kunsztownie nakreślona opowieść o rasie, przywilejach i poczuciu winy. (…) „Brązowożółty” edukuje i bawi w równym stopniu.
– Lucy Popescum „The Guardian”
Wstrząsający obraz pełnej napięć historii rasowej Brazylii opowiedziany na podstawie losów dwóch braci, białego i ciemnoskórego.
– Katie Goh, i-D („Books to Read 2022”)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 233
Paulo Scott
Brązowożółty
Z portugalskiego przełożył Wojciech Charchalis
sieradz 2024
Tłumaczenie z języka portugalskiego: Wojciech Charchalis
Tytuł oryginału: Marrom e Amarelo
Autor: Paulo Scott
Copyright © 2019 Paulo Scott
Copyright © for the Polish edition by GlowBook, 2025
Copyright © for the Polish translation by Wojciech Charchalis, 2025
Wydanie I, Sieradz 2025
“Obra publicada com o apoio da Fundação Biblioteca Nacional, do Ministério da Cultura do Brasil, e do Instituto Guimarães Rosa, do Ministério das Relações Exteriores do Brasil”.
„Opublikowano przy wsparciu Fundacji Biblioteki Narodowej brazylijskiego Ministerstwa Kultury oraz Instytutu Guimarães Rosa brazylijskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych”.
Wydawnictwo GlowBook
ul. Kolegiacka
2/2, 98–200 Sieradz
www.glowbook.net
Projekt okładki: Gabriela Mendes / @boemastudio,wykonanie: Hanna Wiechecka
ISBN: 978-83-67503-74-7
978-83-67503-75-4 (e-book)
Redakcja: Lidia Kośka Korekta: Inez Kropidło Korekta erratowa: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
Skład i łamanie: Hanna Wiechecka
Druk: Drukarnia READ ME, ul. Olechowska 83, 92–403 Łódź
Ojcu
Towarzyszący mi urzędnik przyspieszył kroku, otworzył drzwi bez pukania, wszedł i gestem zaprosił mnie do środka. Stanąłem przed ósemką nieznajomych, którzy na mnie czekali, tą ósemką stanowiącą część komisji wymyślonej przez nowy rząd jako odpowiednie rozwiązanie problemu, kandydatkę na jedno z wielu tych niedobrych odpowiednich rozwiązań nowego rządu przedstawionych w odpowiedzi na chaos znienacka wywołany wprowadzeniem polityki kwot rasowych dla studentów w Brazylii, kraju lunatyków, dawnej gigantycznej kolonii korony portugalskiej w Ameryce Południowej, postrzeganej na całym świecie jako miejsce etnicznej harmonii, udanego metysażu, miejsce, gdzie praktykowany przez wieki zwyczaj białych mężczyzn, by gwałcić kobiety czarne i rdzenne, jak niemal na wszystkich ziemiach nazwanych Nowym Światem, został zasymilowany, osłabiony, zapomniany. Gdzie w XX wieku nikt nigdy nie odważył się, przynajmniej na poważnie, ustanowić pisanego prawa, które zabraniałoby czarnemu łączyć się z białym, białemu łączyć się z rdzennym, rdzennemu łączyć się z czarnym, kraju absolutnie numer jeden w rankingu rzekomych demokracji rasowych na Ziemi, sztandarowi wyjątkowej wręcz życzliwości, sporadycznej, nierozszyfrowywalnej, którą niewtajemniczeni generalizowali jako niezrównaną brazylijską serdeczność. Nie czekając, aż odezwę się ja albo któryś z tej ósemki, urzędnik zaczął mnie przedstawiać, od razu myląc, jak wcześniej wiele nieuważnych osób, moje imię i nazywając mnie Frederico, a nie Federico, mimo że trzymał przed oczami kartkę A4, gdzie czcionką Arial czternaście wydrukowano krótki życiorys z poprawnie napisanym imieniem, życiorys, który on, ignorując istnienie czegoś takiego jak Wikipedia, mógł skompletować wyłącznie na podstawie wiadomości, na jakie natknął się w internecie, bez żadnego porządku. Poinformował, że jestem jednym z twórców Światowego Forum Społecznego z Porto Alegre, że jestem ważnym badaczem w obszarze hierarchii chromatycznej skór, pigmentokracji i jej logiki w Brazylii, przewrotności koloryzmu, polityki kompensatoryjnej i jej niezrozumienia przez elity, że doradzam organizacjom pozarządowym w Brazylii, w Ameryce Łacińskiej i na całym świecie, że byłem konsultantem Adidasa, tak, Adidasa, słynnej firmy produkującej wyczynowy sprzęt sportowy, założonej w Niemczech, popełnił szaleństwo podkreślenia tego, jakby to był najważniejszy punkt mojej biografii, i pomyślałem, że mu przerwę, wyjaśnię, że nigdy nie byłem konsultantem Adidasa, ni cholery, że tylko pośredniczyłem w zawarciu umowy jednej agencji, która robiła dla nich reklamę z artystami graffiti na ulicach Brasílii do serii filmików wrzucanych na Vimeo, YouTube’a, Instagram, akcja inspirowana dawną kampanią wyprodukowaną w USA w latach osiemdziesiątych na podstawie sloganu skate to nie zbrodnia, ale w końcu mu nie przerwałem, pozwoliłem mówić dalej dla dobra mojego ciśnienia mężczyzny czterdziestodziewięcioletniego, kontrolowanego dzięki naprixowi pięć miligramów połykanemu codziennie z rana, i ostatniego wskazanego przez jego ekscelencję nowego prezydenta Republiki jako mającego dołączyć do tej grupy rzekomych znakomitości, a kiedy dotarł do końca, oczywiście lekko mnie poklepując po plecach na szczęście, on, urzędnik, który pomylił moje imiona, wyszedł.
Usiadłem na najbliższym krześle, świadomy, że ta ósemka oczekuje ode mnie czegoś, co usprawiedliwi moje pojawienie się w ostatnich minutach owego pierwszego spotkania. W głowie tymczasem przeważał dyskomfort wywołany odległością mojego krzesła od ich krzeseł, cała ósemka przyklejona do końca owalnego stołu po przeciwnej stronie, a także kontrastem mojej koszulki skate freestyle XXL z pokaźnym wizerunkiem Ice Blue z Racionais MC’s na piersi, pomarańczowych, przeszytych granatową nitką spodni Drop Dead, które miałem na sobie, i butów sportowych Rainha VL Paulista w kolorze czarnoszarym, całkiem znoszonych, i nic dziwnego, bo jeśli chodzi o ubrania, w ogóle do tej ósemki nie pasowałem, mój brak pewności siebie też mi nie pomagał, a obrazy z przeszłości pojawiały się i kłębiły mi się w głowie. Rozmowa, którą mama odbyła ze mną i z moim bratem Lourençem, kiedy miałem siedem lat, a on sześć, żeby spróbować zmniejszyć skrępowanie wywołane u niej przez przekleństwa wychodzące z brudnych ust trzech małych żulików z przedszkola, koleżków, którzy zaraz w drugim dniu lekcji wyzwali go od potworów saci*, lodów smołowych, goryla Magilli, w zabawie w berka na podwórku on nie podporządkował im się jako dziecko brazylijskie uważane za czarne, w niepisanym kodeksie cywilnym dzieci brazylijskich uważanych za białe w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim, powinien się był podporządkować, kazania mamy, które zdarzały się często, nawet jeszcze w tym samym roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim, bo ja, chcąc się jej postawić, chcąc ją obwinić za różnicę, która wcześniej nie istniała w formie tak ostrej w moim życiu i w życiu mojego brata, różnicę, która zaczęła się powtarzać w zdaniach wypowiadanych przez usta nie trójki nic nieznaczących gówniarzy z przedszkola, ale innych uczniów, czasem pracowników szkoły i może nawet co bardziej wywalonej w kosmos nauczycielki z tamtego miejsca, słowa o tym, że nie jesteśmy prawdziwymi braćmi, prawdziwymi braćmi krwi, o tym, że jeden z nas został adoptowany, chociaż i on, i ja odpowiadaliśmy, jak odpowiadają dzieci, wkładając w słowa całych siebie, tak, jesteśmy prawdziwymi braćmi, bo w schemacie pytających, w schemacie Porto Alegre, w schemacie Brazylii tamtego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku, ja, o skórze bardzo białej, gładkich brązowych włosach, bardzo jasnych, wpadających w blond, byłem uważany za białego, a on, mój brat, o skórze ciemnobrązowej, kręconych włosach, ciemnobrązowych wpadających w czerń, chociaż z tym samym orlim nosem, jak mój dosyć szerokim, i takimi samymi ustami z cienką górną wargą i grubą dolną jak moje, był uważany za czarnego, chciałem się od niej dowiedzieć, jakiej jesteśmy rasy, i ona odpowiedziała, że kolory i rasy nie mają znaczenia, że w środku wszyscy jesteśmy dokładnie tacy sami, a ja się upierałem, nie dbając w ogóle o fakt, że w naszych aktach urodzenia wystawionych w Urzędzie Stanu Cywilnego Drugiej Strefy w Porto Alegre, według kryteriów notarialnych praktykowanych w dekadzie lat sześćdziesiątych na dalekim południu Brazylii, zarówno ja, jak i on zostaliśmy zarejestrowani jako mieszańcy, tak zapewniała, kto wie, być może mówiąc do siebie w myślach, że jedno dziecko cierpi z powodu tego rodzaju przemocy, której drugie dziecko nigdy nie doświadczy, i że to chyba jest cholerne skurwysyństwo, kurewski żart przeznaczenia, zapewniała słowami, które później powtarzała wiele razy, nie tylko w tym siedemdziesiątym trzecim, ale przez całe moje dzieciństwo, że jesteśmy czarni, że nasza rodzina, ona, o jasnej skórze, gładkich brązowych włosach, tata, o ciemnej skórze, mniej ciemnej niż skóra mojego brata, włosach czarnych porządnie kręconych, mój brat i ja, jesteśmy czarną rodziną, moje siódme urodziny, kiedy ciocia, siostra mojej mamy, pojawiła się z dwójką swoich dzieci, uważanych za białe według standardów z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego i z kolejnych dekad też, i był ich kuzyn, stroszący piórka, dumny ze swojej białości na imprezie czarnych, taki w moim wieku, który w chwili zamieszania, wśród pokrzykiwań dzieci kłębiących się na urodzinach, wybrał sobie mnie na swojego przeciwnika i ciągle gadał, że mimo moich przylizanych włosów, wypłowiałych na słońcu, włosy mojego taty są kręcone, są włosami czarnego i nadają się tylko do czyszczenia butów jego taty, który jest biały i ma prawdziwe blond włosy, co sprawiło, że odczekałem do końca fazy zabaw dzieci, które kłębią się na urodzinach, kiedy wszystkie dzieciaki były zmęczone, znudzone albo zajmowały się każde sobą, odczekałem do chwili, kiedy on, stroszący piórka, zapomniał o ostrożności i oddalił się ze strefy obserwacji i szybkiego ratunku dorosłych, zbliżyłem się i, jak to w każdym horrorze, które już oglądałem na tych naszych trzech kanałach telewizyjnych z tamtego czasu, chwyciłem go za gardło, przycisnąłem do ściany i zacząłem dusić, warcząc, zabiję cię, potem mój tata zabije twojego tatę, i nie doprowadziłem duszenia do znacznie poważniejszych konsekwencji, bo moi dwaj kuzyni, o kilka lat starsi ode mnie, ale o posturze mniej korzystnej niż ja, zawiśli mi na rękach, zmuszając do przerwania jedynej reakcji, która wydawała mi się sprawiedliwa, czyli skończenia z tym szczylem, skończenia z tym białym, który mówi źle o moim tacie, o początku długich wakacji, kiedy tata przygotowywał się do wyjścia z domu na boisko w Parku Miejskim Ararigbóia, gdzie miał się odbyć turniej czwórek pomiędzy drużynami policji i żandarmerii wojskowej, i mama poprosiła, żeby zabrał mnie ze sobą, a on odpowiedział, że się nie da, bo to będzie bardzo ostry turniej, bo takie zwykły być relacje pomiędzy tymi dwiema policjami, a poza tym nie było tam nikogo, kto mógłby mieć na mnie oko, a ona powiedziała, że on na pewno znajdzie jakieś rozwiązanie, i on się zdenerwował, ale w końcu przystał na jej prośbę, i na Ararigbóia on, mój tata, dowiedział się, że trener jego drużyny nie może przyjść, bo ma atak nerek i leży w domu nafaszerowany lekarstwami, i że jedynie on tam się nadawał, żeby zastąpić trenera, a zgodnie z zasadami turnieju nie mogło nie być trenera, zostawił mnie więc z czterema gośćmi, którzy już mieli na sobie stroje drużyny, kiedy on poszedł załatwić formalności z podmianą nazwiska trenera, który nie przyszedł, i z dopisaniem nowego zawodnika, który wejdzie na jego miejsce, w formularzu zgłoszenia i we wstępnym protokole pomeczowym, i najwyższy z gości w strojach, biały i trochę łysawy, gdy tylko tata się oddalił w kierunku drugiej strony boiska, zapytał ten szczyl to naprawdę syn Ênia, jeden z pozostałej trójki odpowiedział jest podobny do Ênia, tamci dwaj nic nie powiedzieli, najwyższy biały, trochę łysawy, nalegał, ale on jest za biały, piąty gość w stroju takim samym jak oni pojawił się za moimi plecami i natychmiast zapytał reszty mamy nowego zakontraktowanego w drużynie, potem, nie dając mi czasu na reakcję, zapytał jak masz na imię, i ja odpowiedziałem, że Federico, starając się patrzeć mu w twarz, ale było mi trudno, bo stał pod światło, i ten wysoki, trochę łysawy, powiedział, że ja jestem synem Ênia, a ten nowo przybyły powiedział phi, super, postawny dzieciak, tak jak ojciec, i przesunął mi ręką po głowie, mówiąc phi, Federico, wyglądasz na takiego, co zostanie stoperem łamiącym środkowych napastników, popatrzcie no, chłopaki, jakie ten smarkul ma grube nogi, stawiam na ciebie, i ruszył w tym samym kierunku co tata, ja się odwróciłem w stronę wysokiego gościa z zakolami, a ten biały gość, trochę łysawy, z uśmiechem jak zdechła ryba, parzył na pozostałych trzech, jednocześnie drapiąc się po brodzie i we frenetycznych mikroprzerwach patrzył też na mnie, o tamtym tygodniu, kiedy na pięć dni zabrakło wody w Rejonie Wschodnim Porto Alegre, także na ulicy, na której mieszkaliśmy, i tata nas zabrał trzecią noc z rzędu do jednego z budynków, w których pracował jako policyjny biegły, gdzie napełnialiśmy dwa bukłaki wodą pitną i kąpaliśmy się, i była późna noc, a brat i ja byliśmy podnieceni podnieceniem, które brało się z faktu, że czwarty dzień z rzędu nie mamy wody w domu, że jest późno, około jedenastej w nocy, ale też przez kłótnię, jedną z kłótni bez powodu, które zwykliśmy mieć w tamtej fazie bycia braćmi, gdy ciągle się ze sobą walczy, kłótni, która zaczęła się od tego wykąpię się pierwszy, na co mój brat odpowiedział nie, co to, to nie, ty już wczoraj kąpałeś się pierwszy i przedwczoraj też, ja dzisiaj będę pierwszy, kłótnia przedłużała się i w chwili, kiedy tata wychodził z łazienki, przeszła już w popychanie i wyzywanie, ja zaatakowałem brata wypierdalaj, czarny obsrany ośle, a on kontratakował chuj ci w dupę biała niedoruchana cioto, bielony czarnuchu, tata używał słowa bielony, kiedy odnosił się do czarnych o jaśniejszej skórze, którzy prostowali włosy i śmiertelnie bali się tego, że zostaną wytknięci palcem jako czarni mulaci, rozpoznani jako czarni przez tych, którzy czarni nie są, i to wystarczyło, żeby on odłożył na bok mokry ręcznik, złapał nas obu za wszarz i zaniósł do sali treningowej w tym budynku komisariatu, takiej minisiłowni, gdzie obok maszyn był też ring z miękką podłogą do walk, dżudo i boksu, zapalił światła, kazał nam wejść na ring, chwycił skakankę, mówiąc, że jeśli chcemy ze sobą walczyć, w takim razie on każe nam walczyć, rzucił nam pod nogi po parze rękawic, kazał nam je włożyć, powiedział, że jak nie będziemy walczyć, i walcząc nie będziemy wyzywać jeden drugiego, on zleje nas skakanką, ja spojrzałem na niego i przeprosiłem, on powiedział, żebym go nie przepraszał, powiedział, że ja, jako starszy, muszę dawać przykład, kazał nam wreszcie założyć rękawice i przytulić się do siebie, przytknąć twarze jeden do drugiego, chwycił skakankę i związał nas razem ciasno, mówiąc, że będziemy tam stali przyklejeni do siebie, żeby się zastanowić nad tym, co prowadzi brata do pogardzania własnym bratem tak jak w naszym przypadku, zgasił światła w salce i wyszedł, zamykając drzwi na klucz, wrócił po dwudziestu minutach, żeby zastać nas rozwiązanych, leżących na podłodze ringu, jeden obok drugiego, o poranku w pewną środę, kiedy jeden chłopak z mojej klasy, a byłem w ósmej klasie, chłopak nieśmiały i dobry uczeń, z którym nawet trochę się przyjaźniliśmy, w przerwie zajęć ukradkiem włożył dwa banany do plecaka pewnej koleżanki, a ona, jedna z nielicznych czarnych uczennic w tej szkole, wracając do klasy w towarzystwie innych dwóch koleżanek, zobaczywszy, że plecak nie leży na miejscu ani w stanie, w jakim go zostawiła, otworzyła zamek i znalazła szarą papierową torebkę z owocami w środku, torebkę papierową, na której widać było napis zrobiony markerem expres zoologiczny, i jedna z tych, które z nią były, zawołała o Matko Boska, i powtarzała zoologiczny, banany, to straszne, co za okropieństwo, co za brak szacunku, nie dopuszczając do tego, żeby cała sytuacja pozostała niezauważona przez resztę klasy, gość w końcu został zdemaskowany, bo był z reprezentacji szkoły w koszykówce i ja też byłem z reprezentacji szkoły w koszykówce, i następnego dnia, przed rozpoczęciem treningu, kiedy przyszedłem do szatni, żeby się przebrać, przyłapałem go, jak się chwali dwóm innym uczniom, dwóm z reprezentacji w piłce ręcznej, którzy mieli treningi przed nami, z pewnością dwóm najbardziej mentalnie zaburzonym z drużyny piłki ręcznej, drużyny najbardziej mentalnie zaburzonej ze wszystkich drużyn szkoły, i kiedy jeden z nich zapytał o to, czy ona mocno śmierdzi, czy słabo, dopiero wtedy zauważyli moją obecność, zdając sobie sprawę, że jestem tam, nie robiąc nic, tylko ich słucham, i ja nie zareagowałem, tylko trenowałem, jakby nic się nie wydarzyło, a nazajutrz, zupełnie na chłodno, poszedłem do gabinetu wicedyrektora szkoły i doniosłem na tamtego, co skończyło się jego zawieszeniem i natychmiastowym wykluczeniem mnie z kręgu najlepszych sportowców drużyny koszykówki przez większość członków, bo większość z nich zaczęła mnie nazywać kapusiem i ignorować na wszelkie sposoby, aż w dwa miesiące później ja, najlepszy z tego gównianego kręgu najlepszych sportowców reprezentacji koszykówki w szkole, zrezygnowałem z treningów i zrezygnowałem z koszykówki, o październikowej sobocie w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim, kiedy skłamałem rodzicom i nawet Bárbarze, z którą zacząłem wtedy nawiązywać relację mogącą się zaliczać do szkolnego chodzenia ze sobą, że pojadę samochodem z dwoma innymi kolegami do domu rodzinnego jednego z nich w Gramado i wrócimy w niedzielę wieczorem, podczas gdy tak naprawdę pojechałem sam autobusem do Caxias do Sul na Głód Ziemi, wydarzenie, które odbywało się w pawilonach Parque de Eventos Festa da Uva i które zostało rozpropagowane przez organizatorów jako pierwsze wolne spotkanie młodzieży, festiwal sztuki i debat, gdzie nie miało być cenzury, nie miało być represji płciowych, nie miało być policji, nie miało być milicji przeładowującej karabiny i wkurzającej, i tam spotkałem się z kilkoma gośćmi poznanymi po drodze, obaliliśmy parę gąsiorów wina, zjedliśmy kilka ciastek, trochę sera i trochę wieprzowego salami, napiliśmy się, najedliśmy, a później poszedłem sobie, krążyłem wokoło grupek ludzi porozrzucanych po parku, z daleka słuchając występów, obserwując, starając się nauczyć tego, co ci wszyscy starsi ode mnie hipisi wiedzieli, a ja jeszcze nie, i dopiero przed występem Ednarda, gdzieś około trzeciej nad ranem, postanowiłem podejść bliżej, żeby wziąć w tym udział, stałem jakieś pięćdziesiąt metrów od sceny, skupiony na słowach, aż prawie na koniec koncertu jakiś biały w wieku około pięćdziesięciu lat, trochę w transie, zaczął powtarzać w kółko nie widzę tu czarnej młodzieży, a ja, negocjując z trzeźwością, która w tamtym roku była esencją mojego nieszczęsnego życia, zmienioną tylko trochę przez szaleństwa Bárbary, poszedłem za nim, trzymając się z daleka, mówiąc też nie widzę tu czarnej młodzieży, krążąc i powtarzając to zdanie, nawet po tym, jak on, zauważywszy, że ciągnie za sobą ogon w postaci jakiegoś gówniarza, zrezygnował z transu, krążenia i mówienia.
* Saci – postać legendarna, czarny jednonogi chłopiec w czerwonym berecie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Jedni patrzyli na mnie, inni gapili się w ekrany telefonów, prawdopodobnie guglując moje nazwisko, sondując to, co mogli wysondować na mój temat, ponieważ nie umieszczono mnie obok nich na liście nominowanych opublikowanej tydzień wcześniej przez rząd w Dzienniku Ustaw, na liście, która została przekazana prasie, na liście, która w założeniu miała uspokoić czarnych uczniów, rdzennych i białych pozostających w konflikcie na krajowych uniwersytetach, ale która, jak później skonstatowano i ogłoszono we wszystkich mediach, wywołała skutek podobny do tego, jaki wywołuje benzyna dolana do ognia. Poczułem się więc gotowy, żeby ukazać próbkę demonów zajmujących moje myśli, demonów, które czasem ujawniały się też w tym, że czułem się zawstydzony z powodu tego, że jestem, kim jestem, wychowany w myśli, że pochodzę z czarnej rodziny, myśli, która stała się moją tożsamością, i ukształtowany w fenotypie brutalnie nieprzystającym do tej tożsamości, dwa czynniki, które w połączeniu już na zawsze wyrzucały mnie z powszechnej gry ten jest czarny ten jest biały, oferując mi o wiele więcej miejsca do zagospodarowania, duchy, które zrobiły ze mnie, nawet w przytłaczającej krótkowzroczności nowego rządu, odpowiednią osobę, żeby tam się znaleźć.
*
Nie zachowałem w pamięci tego, co powiedziałem na początku swojej przemowy, ale pamiętam, że po upływie kilku minut, poznając z ich spojrzeń, że podobnie jak ja nie są za bardzo pewni, co takiego robią w tej komisji, by osłabić rytualny charakter pierwszego spotkania, odetchnąłem głęboko, powiedziałem, że mam prawo dołączyć do tej ósemki, bo zdarzył mi się pewien dzień, ten pamiętny dziesiąty sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego, który, mimo mijających lat ciągle krąży mi po głowie, wir w wiecznym teraz, dzień, w którym byłem świadkiem i przeżyłem, jak nigdy wcześniej czy później, całą nikczemność hierarchizacji kolorów skóry praktykowanej w Brazylii, całą podłość masakry psychologicznej, zaburzeń psychicznych o wielkim zasięgu społecznym, która nie miała się szybko skończyć, pewien dzień, który doprowadził mnie do dłuższego okresu szaleństwa, ale sprawił, że później zareagowałem przemocą, a jeszcze później doznałem oświecenia. Właśnie wtedy ta ósemka zaczęła mnie słuchać.
Siedząc tu, na tej drewnianej ławce typu deska, z tych, co to jeszcze można je spotkać w przykościelnych salach podmiejskich osiedli, po raz pierwszy od wielu lat zauważam jasno, że to strach czuję przed tym miejscem. W Tramwaju, bardziej znanym jako Shish w Tramwaju, przyczepie z fast foodem na rogu alei Benta Gonçalvesa i ulicy Humberta Camposa, tej, na której jest szkoła państwowa, gdzie chodziłem od pierwszej do szóstej klasy, gdzie dostawałem blachy w czoło, kokosy w dekiel, bodiczki z łokcia, z kopyta, kopniaki w plery, karczycho, na boisku, przy wychodzeniu z lekcji, na imprezach w szkole, gdzie dwa razy mnie pobili, te pobicia, patrząc z perspektywy, musiały być ważnymi chwilami mojej nauki o fragmentacji moralnej młodszych nastolatków w ogólnej trajektorii nastolatków, ale poza bólem fizycznym niczego mnie nie nauczyły, a już na pewno niczego o znajdowaniu się w pozycji człowieka pokonanego, który nie jest w stanie uniknąć cierpkiego smaku upokorzenia spowodowanego tym, że nie potrafi być wystarczająco szybki i agresywny, gdzie kłuto mnie ołówkami, które czasem się łamały i zostawały tak wbite w mięśnie przedramienia, gdzie zostałem trafiony balonem wypełnionym moczem i nie wiedziałem, jak na to zareagować, bo koleś, który nim rzucił, stał z pięcioma innymi, a do tego jeszcze trzymał w ręce nóż i parzył mi prosto w oczy, no więc rzucić w niego cegłówką, którą trzymam w ręce, czy odwrócić się na pięcie i zniknąć w jednej chwili, jeśli nie chcę umrzeć albo zostać pocięty, gdzie wyprowadzony z równowagi powaliłem jednego gówniarza ciosem w szczękę, gdzie raczej ze strachu niż dzięki opanowaniu techniki porządnie podciąłem innego, który wyzwał mnie od białych skurwysynów, ten cios sprawił, że się zachwiał, upadł na głowę i przez kilka sekund leżał nieprzytomny. Boję się nie z powodu Tramwaju, Fernanda, właściciela budy, który jest przyjaznym człowiekiem, dobrze wychowanym, tak samo jak dobrze wychowane są dwie jego pracownice, Salete i Mara, nie z powodu tego, że ta przyczepa stoi na terenie po południowej stronie Bento Gonçalves, po niebezpiecznej stronie miasta, po stronie wzgórza, u podnóża wzgórza, po stronie slumsów, zaułków, chat, piaskowych ulic, rynsztoków, i nie z powodu policji, żandarmerii wojskowej, wojska, przejeżdżających samochodami i tylko przyglądających się chłopaków, albo tych wylegających na chodniki, zwyczajnie stających na poboczu, na żwirowym parkingu, żeby zaatakować, zatrzymać się, ogólnie wykpiwanych, nie bez powodu, podinspektorzy ruchu na wzgórzu, goście o kilka lat starsi ode mnie, którzy zatrzymują się tu na piwo, zjeść szaszłyk z serc z jajkiem, najlepszy w dzielnicy, zostawiają w powietrzu ten suspens, bo przyjeżdżają spokojni, broń mniej więcej na widoku, i jedzą, filując, kątem oka mierzą obecnych, nie dlatego, że mam ojca w policji, ważne nazwisko w policji Rio Grande do Sul, przełożony wszech czasów dla biegłych w Rio Grande do Sul, a mam to wypisane na czole zdaniem wielu, którzy tu przychodzą, taka tabliczka, teoretycznie robiąca ze mnie nietykalnego gościa, bo w tej okolicy nikt raczej nie będzie zaczepiał syna policjanta, ale nigdy nic nie wiadomo, może to spowodować niespodziewany atak kogoś, kto nie lubi policji. Boję się Shishu w Tramwaju, bo boję się, że zarażę się tutejszym sposobem mówienia i myślenia, że wskoczę na falę dumy pochodzenia z tej okolicy, że stanę się kolejnym cwaniaczkiem z dzielni, kolejnym, któremu wszystko jedno, że spędzi resztę życia w tej dzielnicy i w tej dzielnicy umrze, strach, że przyzwyczaję się do sympatii Salete, żarcików Mary, cichej przemocy, którą jest pojawianie się tu samotnych śmierdzieli, wybrudzonych, zawsze przypadkowych, zawsze zachowujących odpowiedni dystans, żeby nie przeszkadzać klientom, śmierdzieli w wieku jakichś dziewięciu, dziesięciu, jedenastu lat, którym Tramwaj pomaga, dając im hot doga, napój, ale zaraz robi znak, delikatnie, to typowa cecha Tramwaja, żeby spadali już z oczu, strach przed tym, że uznam za fajne spędzanie nocy na jednej z tych surowych ławek, zamroczony, z puszką guarany w ręce, wtulony w bezznaczenie, które jest jakby tutejszym piętnem, przyzwyczajony jak Fazido, Cláudio Fazido, w tej chwili siedzący obok mnie, wieloletni kolega, który przypadł do mnie i Lourença, gdy tylko przyszliśmy pieszo z osiedla Moinhos de Vento, piętnaście minut temu, i patrząc na karuzelę kręcących się ludzi, gada jak najęty.
Przyszedłem tutaj z bratem tylko dlatego, że Tramwaj to buda z jedzeniem najbliższa mojej ulicy, pułkownika Vilagrana Cabrity, bardziej znanej jako Cabrita, bo tego wieczora nie mogliśmy iść od razu do domu, bo muszę przyjąć szaszłyk z serc z jajkiem, nie dałem rady zjeść niczego konkretnego przez cały dzień, a potem, ja nie pijam alkoholu, wypiłem kilka łyków piwa, słuchałem, siedząc obok brata, który jest bardziej zżyty z ludźmi z dzielnicy, jak rozmawia z gośćmi i lalami, które zawsze mi mówią twój brat jest super, dobry człowiek, kurka, to bardzo dobry człowiek, kurka, Lourenço to, kurka, Lourenço tamto, uwagi, które dla mnie mają wielki sens, bo od małego w naszej niewidzialnej, nieprzemakalnej bańce, mimo że jestem starszy, przyglądałem się, jak on się zachowuje, bo szybciej ode mnie wczuwał się w imprezę, łatwiej się zaprzyjaźniał, ludzie bardziej go lubili, mnie nigdy się nie udawało, żeby mnie tak lubili, przyglądałem się, przyglądałem, aż któregoś dnia zacząłem go naśladować, w żartach, w rozluźnieniu, dwóch rzeczach, których nie potrafiłem wytworzyć ani zrobić spontanicznie, dwóch rzeczach, które ledwie mogłem zrozumieć, ale zacząłem odgrywać je w przekonujący sposób, aż wszedłem we własny sposób działania.
Fazido postanowił dziabnąć nożem Joaquima Cruza, który przed czterema dniami, w poniedziałek, zdobył złoty medal w biegu na osiemset metrów na olimpiadzie w Los Angeles, od paru minut gada o tym facecie bez ustanku. Żeby Fazido się zamknął, musi podjechać Ivanor w swoim podrasowanym chevette, słynnym z racji złotego koloru i z tego, że jest samochodem wygrywającym najwięcej nocnych rajdów organizowanych z soboty na niedzielę na końcu alei Ipiranga, na odcinku pomiędzy Antônio de Carvalho i Cristiano Fischer. Ivanor wysiada z samochodu i podchodzi do nas. Co za trzy gwiazdy, co, mówi ściskając dłoń Fazida, moją, a potem Lourença, Obaj bracia razem, I w towarzystwie największego żigolaka na dzielni kończy. To, że Fazido przestał kłapać, wynika też z faktu, że jest zakochany w Katii, znanej też jako Mumu, Katia Cukiereczek Mumu, dziewczynie Ivanora, wysiadającej z samochodu chwilę po nim. Katia przechodzi za plecami Ivanora i nie patrząc na żadnego z nas, rzuca tylko hej, suche hej, potem bierze swojego chłopaka pod rękę i ciągnie go w stronę przyczepy. Fazido czeka, aż ta dwójka się oddali. Mumu mnie rozwala, mówi Fazido, Jest coraz bardziej boska, robi się z niej prawdziwa kobieta, komplementuje ją. Lourenço nic nie mówi, ja nic nie mówię. Fazido wraca do obgadywania, Zobaczysz, Joaquim Cruz w życiu nie zdobędzie już żadnego medalu olimpijskiego, Brak mu skromności, Jest skończony, Nawet mając wszystkie ułatwienia kogoś, kto mieszka w USA, Lepszy sprzęt, Lepszych trenerów, Zapamiętaj to sobie, Interes zamknięty, Na zawsze, wieszczy. Nie mogę oglądać olimpiad, wkurzają mnie, A jeszcze do tego w Stanach, odpowiadam. Fazido zerka na mnie zniesmaczony. Ale popatrz, jeśli koleś, który przyszedł znikąd, z biednej dzielnicy Brasílii, chce być dumny z tego, że jest jednym z wielkich nazwisk światowego sportu, takie jego prawo, W pełni to popieram, odpowiadam. Ja się nie zgadzam, Wczoraj w wywiadzie telewizyjnym był nie tylko dumny, Był arogancki, Sportowiec musi dawać przykład, musi być skromny, Nie ma znaczenia, czy się w życiu nacierpiał, To gadanie o biednym chłopaku, który pochodzi z dołów, w kraju, który w dupie ma każdy sport poza piłką nożną, nie daje prawa żadnemu ziomalowi zdobywającemu na olimpiadzie złoty medal, do arogancji, odpiera. Skoro tak mówisz, odpowiadam, starając się nie wyjść ze schematu przyjaźni i nie zaczynać z nim poważniejszej dyskusji, bo to, co mówi, nie ma żadnego sensu. Gdybym ja mógł, już pierwszego dnia byłbym w Los Angeles na olimpiadzie, wtrąca Lourenço. Gdybym ja mógł, byłbym w Los Angeles od pierwszego dnia życia, oznajmia Fazido. Bardzo bym chciał zobaczyć mecze koszykówki, mówi Lourenço. Jako tak dobry koszykarz pewnie siedziałbyś na każdym meczu, żadnego byś nie opuścił, poprawia Fazido. On też grał w koszykówkę w szkole, ale tak jak ja nie poszedł dalej. Zachwyca się Lourençem, bo Lourenço gra w młodzieżowej reprezentacji stanu w koszykówkę, bo jest jednym z najlepszych zbierających i ma najwięcej asyst w Brazylii w swojej kategorii, bo jest jednym z tych rzadkich sportowców ze stypendium sportowym od Grêmio Náutico União, największego klubu społecznego w mieście, bo potrafi się zadawać, bez kompleksów niższości i bez agresji, z gośćmi z Moinhos de Vento i z Auxiladora, którzy są gośćmi z kasą, gośćmi, którzy nigdy nie przychodzą tutaj, do Partenonu. Urodziłeś się, żeby grać w kosza, mój Murzynku, mówi Fazido. Nie jestem wystarczająco wysoki, żeby grać na skrzydle, gdybym chciał przejść na zawodowstwo, I nie jestem taki dobry na pozycji rozgrywającego, która jest moją jedyną szansą, Niedługo będzie po mnie, mówi Lourenço. Metr osiemdziesiąt osiem to nie tak znowu mało jak na skrzydłowego, Jak będziesz tak dobry na zbiórce i na asyście pod dziurą jak teraz, zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce, mówię.
Salete wywołuje nasz numer. Wstajemy z Lourençem, żeby zapłacić za jedzenie. Fazido pilnuje nam miejsca. Salete podaje mi mój szaszłyk z serc i szaszłyk z sałatką Lourença. Wszystko w porządku, Derico, pyta Lourenço, Jesteś jakiś markotny, i chwyta tubki z keczupem i majonezem. Chyba tak, odpowiadam. Wracamy na ławkę, gdzie czeka na nas Fazido. Słyszeliście o Coió, Fazido nawet nie daje nam czasu, żeby usiąść. Wydaje mi się, że Fazido nie ma o tym pojęcia, ale Coió jest moim wrogiem od szóstej klasy, kiedy ukradł mi nylonową kurtkę Parmalat, którą kochałem, kurtkę, którą można było zdobyć, tylko kupując trzydzieści kartonów mleka UHT Parmalat i zanosząc te kartony na wymianę w Zaffari na Ipirandzie, supermarkecie, który w tamtym czasie był najlepszym supermarketem w mieście i miejscem, gdzie mama nie lubiła robić zakupów, bo w tym sklepie na kasie nigdy nie siedział nikt czarny, w piekarni, w rzeźniku, przy pakowaniu, przy zbieraniu koszyków na parkingu, w ochronie nie było widać żadnego ciemnego człowieka, nikogo, tata się tym nie przejmował i teraz dalej nie zwraca na to uwagi, ale mama się nie wahała i nadal się nie waha, jeśli może kupić gdzieś indziej, kupuje gdzieś indziej. Coió cały czas zapierał się, że nie, twierdził, że dostał kurtkę za pudełka po mleku, dokładnie tak samo jak ja. Ale któregoś dnia, kiedy się zagapił, złapałem kurtkę, sprawdziłem ją i pokazałem jemu i wszystkim stojącym wokoło cerowanie, które zrobiła moja mama, prawie niewidoczne, na pasku po prawej stronie kurtki, bo dostaliśmy ją lekko rozprutą. Zobaczyłem to rozprucie dopiero po przyjściu do domu, kiedy otworzyłem pudełko. Mama użyła bordowej nitki, która trochę odcinała się od brązowo-beżowo-pomarańczowej kurtki. Nie zrobiłem większej afery, bo w tamtym czasie mocno się przyjaźniłem z jego ówczesną narzeczoną, Lidią, a ona bardzo się zdenerwowała moim naleganiem. Po tamtym dniu Coió przestał przychodzić w tej kurtce do szkoły. Coió siedzi, pyta Lourenço, polewając szaszłyk keczupem. Nie, ten zulus jest teraz z właścicielką jednego z tych zakładów pogrzebowych z Santany, tych, co są zaraz przy Instytucie Medycyny Sądowej, Został wspólnikiem zakładu, To możliwe, Pewnie rucha starą, No musi ją ruchać, Ten asfalt lubi szturchnąć takie białaski z kasą, nie ma co, mówi Fazido. Ty też nie lepszy, śmieje się Lourenço. Zdaje się, że wygrał na loterii dwa karawany campingowe przystosowane do transportu trumien, mówi. Pewnie je ukradł, dodaję. I zdaje się, że trafił też trochę pieniędzy, Ale zobaczysz, Tym razem Coiowi się nie uda, Ta stara z zakładu jest cwańsza od niego, wyrokuje Fazido. Nie da się być protokolantem na policji, mieć udziałów w złomowisku i udziałów w zakładzie pogrzebowym, za dużo frontów, żeby można było innym podstawiać nogę, mówię. I przede wszystkim kupować części kradzionych motorów, zauważa Lourenço, jedząc z otwartymi ustami. Nie wiem, skąd ten kutas ma pieniądze, mówię. No, Coió to dziwka, nie ma zahamowań, Lepiej się od tego gościa trzymać z daleka, mówi Fazido. W tej samej chwili na skraj drogi podjeżdża Anísio, na swojej białej yamasze TT 125, staje na wprost nas. Zapalony silnik, zapalone światło, nie podnosi zasłony kasku, macha na Lourença, żeby do niego podszedł. Lourenço wstaje z szaszłykiem w ręce, idzie do niego. Rozmawiają przez prawie minutę. Lourenço podchodzi do mnie. Wszystko gra, pytam. W porządku, Derico, Słuchaj, Skończ szaszłyk, mówi, patrząc na zegarek, I bądź w domu za piętnaście minut, prosi. Po jego minie widzę, że nie jest to chwila na zadawanie pytań. Pogadamy potem, Cláudio, mówi Lourenço do Fazida. Trzymaj się ciepło