Boruta - Marcin Sobieralski - ebook

Boruta ebook

Sobieralski Marcin

4,5

Opis

Opowieść o miłości będącej jak klątwa, którą może zdjąć tylko śmierć

Boruta, syn Nikogo, wciąż żyje, ale co to za życie… Zaszczuty, obity i pohańbiony siedzi w lochu, trawiąc czas na rozpamiętywaniu swojej przeszłości. Wyrwany z niewoli przez Jaśka, zwanego Małym, postanawia spłacić swój dług i przyłącza się do jego drużyny w niebezpiecznej misji. Wolność jednak nie przynosi mu ukojenia: nocami nawiedzają go niepokojące sny, przypominające o mrocznych wydarzeniach z jego życiorysu. Gdy wychodzi na jaw, że są one częścią rzuconej nań klątwy, chłopak postanawia zrobić wszystko, żeby odczynić urok.

Borutę czeka długa i niebezpieczna wędrówka, podczas której pozna moc specyfików z maku i tajemniczych grzybków, zmierzy się z zastępem słowiańskich demonów i w końcu odkryje, kto jest jego prawdziwym przyjacielem, a kto wrogiem…

Obudził się nagle. Rozpalony, rozedrgany i na skraju paniki. Starając się złapać oddech, nieprzytomnie rozglądał się wokoło. Wytrzeszczył oczy, ale w ciemnościach rozświetlonych jedynie przez gwiazdy i żar z dogasających ognisk zamiast porośniętego szarymi łuskami pełnego ciemnych zębisk pyska, zobaczył nad sobą nie mniej zarośnięte oblicze Małego. Wielki jak góra mężczyzna intensywnie potrząsał go za ramię.
– Boruto! Boruto!
– Mały? – przytomniał powoli. – Co się dzieje?
– Pół obozu zbudziłeś – rzekł z wyrzutem woj, odkładając na bok trzymane w drugiej ręce toporzysko. – Przez sen krzyczałeś.
– Bogowie – wyszeptał Boruta trwożliwie i jednocześnie zaczął szukać na piersi swego amuletu z kła dzika.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rodzicom – za wszystko

Nazwy geograficzne i język

Ubiegając niniejszym licznych krytyków, od razu na wstępie muszę zaznaczyć, że w czasach, w których rozgrywa się akcja tej powieści, sposób zapisu nazw geograficznych cechowała swoboda zależna wyłącznie od inwencji jej autora – brakowało nie tylko konsekwencji w zapisie, ale nierzadko i zgody co do samej nazwy. I tak dla przykładu Zgierz, gdzie akcja Boruty toczy się przez większość czasu, określany był w średniowieczu jako Zguyr, Sguir, Segey, Shegra, a nawet Shegrz, co zawsze i nieodparcie nasuwa mi na myśl podwarszawskie Zegrze (jeśli dla mieszkańców tego pięknego miasta jest to obrazą, na swoją obronę mam jedynie to, że zrobiłem to niecelowo i od razu spieszę z przeprosinami).

Wpływ na taki stan rzeczy miał niewątpliwie fakt, iż ówczesny język słowiański, którym posługują się bohaterowie powieści, był językiem uniwersalnym dla tej części Europy, jednakże był to język wyłącznie mówiony, a wszystko to, co przetrwało do naszych czasów, to słowa zapisane w lepszej lub gorszej łacinie[1]. Cały problem polega na tym, że daną nazwę geograficzną należało najpierw przełożyć na ową łacinę, zapisać (a tu interpretacja zapisu okazuje się kluczowa, bo niestety była zupełnie dowolna – cóż, ówczesna edukacja, podobnie do dzisiejszej, nie stała na najwyższym poziomie), a potem… A potem zaczynają się schody, co też ów autor miał na myśli. Przykładem na to jest nasz Sgurz… Segrz… albo – jak to dzisiaj mówimy – Zgierz lub Zegrze.

Bez wątpienia część czytelników będzie preferować inne warianty nazw od tych, które przyjąłem i które przewijają się na kartach niniejszej powieści oraz w znajdujących się na dole strony przypisach. W swoim wyborze kierowałem się wyłącznie własnym partykularnym interesem, aczkolwiek opierałem się dla zasady na dostępnym, na moje szczęście, również w internecie Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, starając się, żeby użyte w tekście nazwy geograficzne były możliwie jak najbliższe średniowiecznemu oryginałowi.

Podobnie postąpiłem przy archaizacji języka, której – co muszę tu mocno podkreślić – nie zaczerpnąłem z gwary góralskiej, a z wiejskiego folkloru występującego w okolicach mojego rodzinnego, nomen omen, Zgierza. Po prostu w tych okolicach mówiono w ten sposób jeszcze nie dalej niż pięćdziesiąt lat temu i doskonale wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedyś posiadali babcię lub dziadka na wsi. Oczywiście na upartego można przyjmować, że wpływ na taki, a nie inne sposób pisania dialogów miała również Trylogia Henryka Sienkiewicza. Nikt nikomu tego nie zabroni. Załóżmy więc, że wszystko, co napisano poniżej, także forma zapisu danych słów, to tylko lub wyłącznie kaprys autora.

[1] Nie możemy go też jeszcze nazywać językiem polskim, skoro przy jego pomocy wówczas łatwo było się porozumieć Połabianinowi z mieszkańcem Czech, a tego ostatniego bez problemu potrafił zrozumieć zarówno mieszkaniec Kijowa oraz hreczkosiej spod Poznania, jak i odległego Belgradu.

Rozdział I

Plum…

Plum…

Plum…

Loch… Loszek… Ciemnia… Ciemnica…

Jego cholerny loszek i jego sakramencka ciemnica…

Było w niej wilgotno, było zimno, było posępnie. I jak to bywa z ciemnicami, było w niej ciemno jak w dupie Nyi[2]. I ten zapach…

Nie, nie zapach… woń… smród… zaduch. Atakujący zmysł powonienia wszechobecny fetor uryny i fekaliów, zmieszany z odorem zestarzałego potu i gnijącej słomy. Kręcących w nosie pokładów odwiecznego kurzu, odurzającej woni zgnilizny i zapachu strachu, przy którym swąd kopcącej niemiłosiernie smolnej pochodni, zatkniętej w żelaznym uchwycie w ścianie korytarza, wydawał się niemal pieścić powonienie więźnia.

Boruta na tyle dobrze poznał już smak więziennego życia, że uznawał to za typowy więzienny smród, do którego po pewnym czasie człowiek przywykał, który ignorował, a w końcu sam stawał się jego integralną częścią.

I ta cisza… Cisza… Cisza wprost ogłuszająco dzwoniąca w uszach.

Mącił ją jedynie jednostajny, potwornie monotonny dźwięk spadających na kamienną posadzkę kropel wody, która zbierała się pod sufitem i powoli… bardzo… ale to bardzo powoli… formowała się w kroplę. Gdy już osiągnęła odpowiednie rozmiary, podporządkowana sobie tylko znanym prawidłom, odrywała się majestatycznie od sufitu i chwilę później w pomieszczeniu dziesięć stóp na dziesięć na dziesięć rozlegało się donośne „plum” i po powierzchni kałuży przez chwilę rozchodziły się idealnie regularne kręgi. A potem…

A potem na długo znów zapadała cisza, ale tylko do chwili, gdy pod sufitem uformowała się nowa kropla i cały proces, kończący się owym donośnym „plum”, rozpoczynał się na nowo. I tak w kółko… I tak cały czas… I tak bez końca… Oszaleć można było!

Siedział tu już tyle czasu…

Czas… Czas był chyba jedyną rzeczą, której mu tu nie brakowało. I cały problem w tym, że nie miał absolutnie bladego pojęcia, jak długo siedział w tym zapomnianym przez bogów i ludzi miejscu.

Jeśli brać pod uwagę liczbę posiłków, którymi go tu uraczono, a był prawie pewien, że karmią go w miarę regularnie raz dziennie, o czym nie omieszkał mu przypominać wiecznie burczący z oburzenia na takie traktowanie brzuch, znaczyłoby to, że siedział tu już od jakichś czterdziestu dwóch… trzech, a może czterdziestu czterech dni. Oczywiście przy założeniu, że nie zmylił rachuby lub też nie karmiono go rzadziej, co wcale nie wydawało się mu aż tak niewiarygodne.

Cały miesiąc z okładem… prawie dwa.

Zima przeszła w wiosnę, a jeśli tak dalej pójdzie, to ta pewnie przemieni się w lato. Zastanawiał się, czy będzie upalne, czy też takie jak dwa lata wcześniej, reumatycznie wilgotne.

Ech… oddałby wiele za to, żeby ciemnica, w której wylądował, miała choćby malutkie zakratowane okienko w którejś z kamiennych ścian… Ale go nie miała. Nie mógł się więc przekonać, jaka pogoda panowała na zewnątrz.

Pamiętał dzień, w którym go tu zamknęli.

Westchnął.

Och, pamiętał to… pamiętał doskonale. Pamiętał wszystko. Poprzedni rok na pewno nie był najlepszym w jego życiu. Najpierw bitwa i rzeź obrońców Lednicy, potem długi i bolesny powrót w rodzinne strony. I znów walka, niewola, głód i poniewierka, a na koniec brutalna chłosta na oczach zgromadzonego na błoniach tłumu kmieci. Gdy już myślał, że gorzej nie będzie i wszystko idzie ku lepszemu, gdy wykupiono go z niewoli, to trzy siostry Zarzyce[3] znów złośliwie poplątały jego losy. Jak zawsze.

Tamtego wieczora na Zawodziu przywitała go otwarta brama i wyjeżdżający z grodu zbrojny orszak pod przewodnictwem Mirka. Człeka, którego Boruta do owego dnia uważał za swego przyjaciela. Przyjaciela, który bez mrugnięcia okiem rozkwasił mu pięścią nos i usta, połamał żebra, podbił oko i tak długo walił jego głową o ziemię, aż niemal wytrząsnął z niego życie.

Niemal.

Boruta ocknął się w ciemnicy. Podejrzewał, że przytargali go tu nieprzytomnego. Już tu, na dole, ocucono go kubłem śmierdzącej wody i wtedy Mirko wykrzyczał mu prosto w twarz, że Boruta jest zdradzieckim, pogańskim psem i że już on dopilnuje, żeby zdechł. Kiedy mu to dobitnie uświadomił, popierając każde z bolesnych słów nie mniej bolesną serią uderzeń i kopniaków, spętano mu dłonie, a na głowę zarzucono jakiśokrutnie śmierdzący worek i raz jeszcze, dla pewności, dano mu w łeb.

Jego cela nie była szczytem wygody. Dziesięć stóp długości, dziesięć szerokości i dziesięć do sufitu. Wszystko to zbudowane z nierówno ułożonych polnych kamieni. Tylko drzwi były z dębowych desek, przez szpary których sączyło się słabe światło pochodni z korytarza. Za mało tu było miejsca, by móc nie tylko wygodnie stać, ale i siedzieć czy leżeć. Za każdym razem jakaś część jego ciała musiała opierać się o zimne kamienie.

Jedynymi udogodnieniami była kupa zgniłego siana, która służyła Borucie, szczurom, pchłom, wszom i całej masie innego robactwa za miejsce do spania oraz koszmarnie cuchnący, nieduży, drewniany ceber służący do załatwiania potrzeb higienicznych, który podobno opróżniano raz w tygodniu.

Do tego drewniana miska oraz równie beznadziejnie wystrugany z brzozowej kory kubek na wodę lub raczej to, co w ciemnicy nazywano wodą, a okazywało się w rzeczywistości śmierdzącą, chyba zielonkawą breją. Chyba… bo nie mógł tego naocznie sprawdzić, gdyż było tu cholernie ciemno. W każdym razie owo „coś” zalatywało okrutnie.

Od pierwszego dnia, kiedy się tu znalazł… albo od nocy… mniejsza z tym… strażnicy nie zamienili z nim ani jednego słowa. Najwyraźniej bardzo cenili sobie ciszę, nie reagując na żadne słowne zaczepki z jego strony, a może tylko zabroniono im z nim rozmawiać. Najdobitniej dali mu to do zrozumienia, gdy po kilku dniach odosobnienia zaczął z rozpaczy wyć jak potępieniec. Wtedy drzwi się otworzyły i do środka wpadło dwóch strażników. Bez słowa skatowali go jak burą sukę i zostawili, by mógł w ciszy kontemplować swoje upodlenie.

Mirka nie widział od dnia, w którym go tu wrzucili. Nie to, żeby Boruta jakoś mocno za nim tęsknił. Brakowało mu wielu rzeczy. Słońca, dotyku wiatru na policzkach czy śmiechu dzieci taplających się w błocie, ale na pewno nie towarzystwa tego… zmurwysyna.

Skarcił sam siebie zaraz za to porównanie. Przecież nie dalej jak w zeszłym roku matka tego… złego człeka… uratowała mu życie. No i Mirko to ojciec Uny, najcudowniejszej istoty, jaką w życiu poznał, więc może nie był tak do końca zły…

Nie – odegnał od siebie tę myśl i skupił się na tym, co wydawało mu się najważniejsze. Musiał stąd uciec.

Z początku rozważał ogłuszenie strażnika niosącego posiłek, ale równie dobrze mógłby sobie zaplanować, że zostanie księciem. Okazało się, że strażnicy są jak nieszczęścia, zawsze chodzą parami. Kiedy jeden dawał żarcie lub zabierał kubeł z nieczystościami, drugi nie spuszczał oka z Boruty.

Miał jeszcze z tuzin podobnych pomysłów… równie nierealnych i równie głupich, więc po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że nie ma szans na wydostanie się stąd, zanim od wszelakich trosk uwolni go kat albo umrze ze starości, albo na kaszel, albo mu w tych ciemnościach i z samotności totalnie odbije, co i tak na jedno wyjdzie.

Ostatnim promykiem nadziei stały się dla niego dębowe drzwi odgradzające jego ciemnicę od świata na zewnątrz. Drzwi miały już swoje lata, były miejscami przegnite i między deskami pojawiły się spore szpary pozwalające obserwować to, co się działo w korytarzu, ale największą nadzieję Boruta wiązał z zawiasami. Były dwa, jeden u szczytu, a drugi u dołu wrót. Oba tak diablo zardzewiałe, że wydawało mu się początkowo, iż wystarczy w nie mocniej kopnąć, aby cała konstrukcja wyleciała z obmurowania. Spróbował… i tylko uraził się w stopę, a na dodatek klnąc na nie, narobił takiego hałasu, że strażnicy w nagrodę wyprawili mu dziką zabawę na pięści i parę drewnianych pałek. Dostał od nich taki wycisk, że zmylił rachubę w swoim posiłkowym kalendarzu.

Kiedy wreszcie doszedł do siebie, przez kilka kolejnych wyznaczanych posiłkami dni obmyślał całą sprawę od początku i doszedł do wniosku, że jeśli ma się wydostać tą drogą, będzie musiał wydłubać cholerne żelastwo z obmurowania. Z braku narzędzi był zmuszony posługiwać się drewnianą miską i kubkiem. Równie dobrze mógłby próbować skruszyć gipsową zaprawę własnymi palcami. W dodatku musiał wszystko to robić tak cicho, jak tylko się dało. Szło mu więc to nieskładnie i bardzo powoli, ale w gruncie rzeczy przecież chodziło mu tylko o zabicie czasu.

No bo czym by go wypełnił, gdyby faktycznie wystawił te cholerne drzwi z zawiasów?

Boruta miał na tyle bogatą wyobraźnię, że mógł bez większych problemów przedstawić sobie to, co znajdzie dalej, kiedy już sforsuje pierwszą przeszkodę dzielącą go od upragnionej wolności. Kolejne zawarte wrota. Uzbrojeni po zęby strażnicy. Albo dla odmiany jakieś wielkie, tresowane brytany, które tylko czekały na taką smaczną, choć ostatnimi czasy wyraźnie wychudłą przekąskę jak on. Mógł jeszcze wynaleźć z tuzin innych powodów, by nie kontynuować swego dzieła, ale świadomie zakazał sobie tego i tym gorliwiej dłubał przy zawiasach, im bardziej był prześladowany przez trapiące go paskudne przeczucia.

Najgorzej zaś było wtedy, kiedy zaczynał się zastanawiać, czy właściwie warto, czy ma jakiekolwiek szanse, by tego dokonać.

Z drugiej strony – dywagował – jeśli udałoby mu się stąd uciec, będzie banitą skazanym na ciągłe ukrywanie się i ucieczkę. W każdym razie dopóki pozostanie tam, gdzie władzę sprawują panowie na Kaliszy. A jeśli go złapią… Obiecał sobie, że jeśli ucieknie, to im na to absolutnie nie pozwoli. Nie wezmą go żywcem, a jeśli spróbują, to tanio skóry nie sprzeda.

Jedna, jedyna rzecz nie dawała mu spokoju.

Co takiego zrobił, żeby traktować go w tak okrutny sposób?

Ta myśl wracała do niego raz po raz i nie potrafił się od niej uwolnić. Tyle się ostatnio w jego życiu działo. Latem omal nie zginął na Lednicy, jesienią miał wrażenie, że dobrzy bogowie wszystko, co stracił, postanowili mu po dwakroć wynagrodzić. A teraz po raz kolejny w krótkim czasie wszystko wróciło do punktu wyjścia. I było źle. Bardzo źle.

Zastanawiał się nad tym ciągle, lecz jedyne, co wymyślił, to że jego wina musiała być zaiste bardzo poważna, skoro Mirko tak go skatował. Tyle że nawet na krok nie przybliżało go to do rozwikłania zagadki, bo z tego, co był sobie w stanie przypomnieć, Mirko za każdym razem darł się tylko, że Boruta jest zdradzieckim, pogańskim psem i tyle. Cała masa inwektyw, a on nadal nie rozumiał, czemu się tu znalazł. Właśnie tu. Na samym dole Nawii albo Krystowego piekła. Mirko wrzeszczał coś o zdradzie, lecz Boruta nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby go zdradzić. Pamiętał, że kiedy Mirko walił jego głową w pył pokrywający gościniec, syczał mu do ucha: „Osobiście cię powieszę!”. Albo dla odmiany: „Obedrę cię ze skóry, zapowietrzony bękarcie!”. Tudzież coś w tym guście. Bez żadnych konkretów, za to boleśnie konsekwentnie i z całym rzędem nienadających się do powtórzenia epitetów, głównie dotyczących nieobyczajnego prowadzenia się jego matki nieboszczki. A tego temu zmurwysynowi w życiu nie wybaczy.

Na odgłos śmiechów, które rozległy się niedaleko od jego nory, poczuł, że cierpnie mu skóra. Tak się zapamiętał we wspomnieniach, że gdyby nie to, iż strażnicy zachowywali się wyjątkowo głośno, pewnie zorientowałby się, że tu idą, dopiero wtedy, gdy dostałby w łeb.

Pośpiesznie odłożył na bok miskę, a drobinki gipsowej zaprawy i kawałki kamienia zamiótł w bok, pod służącą mu za posłanie kupkę słomy. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami, oparty wyprostowanymi plecami o ścianę. Wzrok utkwił w szparze drzwi, przez którą przebijały pojedyncze wstążki światła, i czekał. Na co? Sam nie wiedział. Po prostu czekał…

Odgłosy rozmowy stawały się coraz głośniejsze. Stopniowo się zbliżały. Strażnikom najwyraźniej się nie spieszyło. Prawdę powiedziawszy… Borucie też nie.

Zaczął się z lekka denerwować, kiedy rozmowa przybliżyła się do jego samotni, a już absolutnie spanikował, kiedy nagle tuż przed ciemnicą ucichła. Chwilę później rozległ się dźwięk kroków na drewnianych schodach i odgłos odryglowywanego skobla. Drzwi odchyliły się ze skrzypieniem piszczących zawiasów, a do lochu wdarły się oślepiające promienie pochodni. Boruta zasłonił twarz ramieniem, ale pomogło to tyle, co umarłemu kadzidło. Nic nie widział, a przed oczami latały mu tylko plamy światła.

Ktoś szarpnął go za ramię.

– Wstawaj, bękarcie! Idziemy! – To były pierwsze ludzkie słowa, które Boruta usłyszał od dnia, kiedy tu trafił. Co więcej… on znał ten głos. Znał człeka, który je wypowiedział.

Otarł naderwanym i pewnie potwornie ubrudzonym rękawem łzy cieknące mu z oczu. Spojrzał i dostrzegł nad sobą urodziwą twarz młodego człowieka, który razem z kilkoma kompanami najpierw próbował go zabić, a gdy mu się to nie udało, szydził z niego, że chowa się po krzakach, jak jakiś zając. Człowieka, któremu mimo jego przewin, darował jednak życie w zamian za przysięgę wierności. I człowieka, który przybył właśnie spłacić swój dług! Bogowie! Nareszcie!

– Semko? Tyś to? – wychrypiał wzruszony, bo nie dowierzał własnym oczom.

– Witaj, zajączku. – Mężczyzna rzucił mu w twarz obelgę, która w jednej chwili zabiła w nim całą nadzieję na ratunek, a potem szarpnął go za ramię. – Wstawaj! Idziemy!

– Zajączku? Przysięgałeś mi!

– Stul pysk, zapowietrzony bękarcie! Idziemy! – Szarpnął go raz jeszcze, ale Boruta mu się wyrwał.

– Przysięgałeś mi! – powtórzył z rozpaczą w głosie.

– Mam to gdzieś! – warknął tamten.

– Słyszysz, Semko!? Przysięgałeś mi na Słońce!

Mężczyzna złapał go za gardło i ścisnął. Przydusił więźnia tak, jak kiedyś Boruta przydusił jego.

– Mam gdzieś twe przysięgi! Mam gdzieś twe Słońce! – wysyczał mu jadowicie wprost do ucha. – W Krysta wierzę!

W jednej chwili Boruta zrozumiał wszystko. Przysięga to ważna rzecz. To przysięgi wiążą ze sobą ludzi. Splatają ich losy i spajają ich niewidzialną nicią, która słowami obietnicy wciskana jest w ręce bogów, a nie ma silniejszej przysięgi od takiej składanej na Słońce. No chyba, że w bogów nie wierzysz…

Szarpnął się gwałtownie i wtulił w najdalszy kąt swej malutkiej celi. W głowie miał gonitwę myśli. Semko nachylił się ku niemu i wtedy Boruta kopnął go w goleń.

– Bądź przeklęty! Niech Nyja cię wydupczy…

– Cholera! – Najpierw zaklął szpetnie i krzyknął na drugiego strażnika: – Jaśko! Chodź no mi tu pomóż!

Chwilę później we dwóch zajęli się Borutą, choć ten stawiał im przez chwilę opór równie desperacki co wątły i daremny, bo i czegóż innego można się spodziewać po kimś od wielu dni żyjącym na więziennym wikcie. Przeca to jeno suchy chleb a śmierdząca woda. Nie przestając go okładać, wspólnymi siłami wywlekli go z celi i cisnęli na prowadzące do ciemnicy schody, gdzie w ostatnim akcie desperacji próbował im się wyrwać. Najpierw dostał przez łeb, a gdy opadł na ziemię, któryś poczęstował go jeszcze kopniakiem w bok, po którym Boruta zwymiotował z bólu.

– Kazali doprowadzić go żywego – zauważył nieco zasapany oprawca, nazwany poufale Jaśkiem.

Semko otarł pot perlący mu się na czole, po czym rzekł:

– No… Daj tu cebrzyk.

Boruta bardzo chciał doszukać się sensu w tym, co mówili, ale w głowie zbyt mocno mu huczało od razów, żeby mógł normalnie myśleć. Dopiero kiedy chlusnęli mu w twarz wodą, zrozumiał znaczenie ich słów.

– Wstawaj! Na kolana! Twarzą do ściany!

Przemoczony i poobijany próbował zrobić to, o co go tak ładnie poprosili, i dźwignąć się na kolana. Poślizgnął się jednak na rozlanej wodzie oraz treści własnego żołądka i upadł z powrotem. Tamci dwaj, niewiele się namyślając, postawili go na nogi kilkoma szarpnięciami. Ręce spętali mu na plecach rzemieniem, a po chwili zaciągnęli mu na głowę przesycony zapachem potu, wymiocin i strachu worek. Boruta zaczął krzyczeć, ale zaraz zrezygnował. Przydusiło go, a na dokładkę dostał pięścią przez łeb. Złapali go pod ramiona i niczym bezwolną kukłę wywlekli go z celi, a potem po drewnianych stopniach pociągnęli ku górze. Próbował przebierać nogami, ale zdrętwiałe od długiego przebywania w zamknięciu kończyny zupełnie nie chciały go nieść. Potknął się o próg. Skręcili w lewo i po dranicach[4], o które solidnie poobijał sobie palce u stóp, powlekli go w długą podróż przez majdan.

Przez zarzucony na głowę worek dochodziły doń stłumione odgłosy budzącego się dnia. Ludzkie głosy, gdakanie kur, szczekanie psów. Zatrzymali go gwałtownym szarpnięciem, po czym do uszu Boruty doleciało skrzypienie nienasmarowanych łojem zawiasów.

– Właź! – Popchnięto go w plecy.

Zrobił krok przed siebie i potknął się o próg.

– Przywiedlim, panie[5], kogo chciałeś – rzucił Semko głosem zmienionym przez skórzany worek na głowie więźnia.

– To on? – usłyszał nad sobą głos.

– A juści – odpowiedział drugi strażnik.

– Pokażcie. – Znał ten głos.

Szarpnięciem ściągnęli mu worek z głowy.

W izbie, w której się znalazł, panował typowy dla wiejskich budowli półmrok i zaduch. Przez wąskie, przesłonięte płóciennymi zasłonami okienka oraz dymnik wpadało tu niewiele światła, ale i tak jasność wypełniająca izbę spotęgowana poblaskiem bijącym od ognia i kilku zapalonych świec boleśnie raniła go w oczy. Zbyt długo przebywał w ciemnościach i zdążył odzwyczaić się od światła.

Biorąc pod uwagę skąpe wyposażenie wnętrza, właściciel niewielką wagę musiał przywiązywać do umeblowania, albo też był jednym z tych dziwnych ludzi uwielbiających starocie. Właściwie to poza nowym kobiercem na ścianie, wszystkie sprzęty, które znajdowały się w chacie, miały swoje najlepsze lata już dawno za sobą. Niemniej było tu czysto, schludnie i mimo panującego zaduchu zestarzałego potu, topniejącego łoju i dymu z paleniska, który kołował pod powałą, starając się ujść przez dymnik w słomianym dachu, dość przytulnie.

Na środku pomieszczenia, na wprost wejścia, znajdowało się obudowane polnymi kamieniami prostokątne palenisko, z żarzącymi się w nim kawałkami węgla drzewnego. Boruta, który już sie tu kieduś znalazł, dałby sobie rękę uciąć, że wtedy palenisko było okrągłe i bez kamiennej obudowy. Na lewo od niego rzucono byle jak stertę futer stanowiącą posłanie. Z drugiej strony pod ścianą stały dwa okute żelaznymi obręczami kufry, przed nimi zaś zbity niestarannie z nieheblowanych desek dębowy stół. Za nim, na drewnianym krześle o wyłożonych poduszkami podłokietnikach, siedział wygodnie rozparty starszy już wiekiem mężczyzna. Boruta zauważył, że od ich ostatniego spotkania włosy posiwiały mu jeszcze bardziej, wzrok nieco stracił na wyrazistości, a ruchy nie były już tak sprężyste jak niegdyś, ale nadal na pierwszy rzut oka poznać można było w nim człeka nawykłego do miecza i niewygód. Okrywał go podbity futrem płaszcz, spod którego wystawał fragment kolczugi i rękojeść szabli, a w jego głowicy tkwił czerwony jak krew rubin.

Boruta ukłonił się dwornie. Rzecz jasna na tyle, na ile mu pozwalały skrępowane za plecami dłonie.

– Bądź pozdrowiony, panie – wychrypiał.

– Witaj – odpowiedział Lechosław, pan na Kaliszy i, co Boruta sam słyszał z jego ust, „najwierniejszy z wojewodów świętej pamięci króla Miszka”. Mężczyzna wypowiedział słowa powitania nad wyraz dobrotliwym tonem, chociaż jego twarz wyrażała wprost przeciwne uczucie. Jego niebieskie oczy były zimne i wyzierała z nich z trudem skrywana odraza.

Obok stołu na podłodze siedział mały chłopczyk, taki na oko cztero-, może pięcioletni, i bawił się patyczkami, układając z nich wieżę.

– Ottonie – zwrócił się do niego wielmoża – idź się bawić gdzie indziej.

– Dołbze, stłyju – wyseplenił malec.

Dzieciak podniósł się z kolan, pozbierał patyczki do woreczka z wyszytym srebrną nicią widoczkiem galopującego konia i ruszył w stronę drzwi, zatrzymując się przed Borutą.

– Nie lubię cię – powiedział, przyglądając mu się uważnie spode łba i robiąc groźną w swym mniemaniu minę.

– Ja ciebie też, paniczu – odparł Boruta z uśmiechem, ubawiony niemal do łez tą wojowniczą pozą. Ostatnio miał tak mało radosnych chwil.

Dzieciak też się do niego uśmiechnął, po czym malutka stópka wylądowała na lewej piszczeli Boruty. Zabolało.

– Ożeż, ty mały skur…

Malec odskoczył od niego niczym żmija. Boruta starał się nie spuścić gnojka z oczu, ale mu się to nie udało; po części przez więzy, które miał na rękach, a po części przez okutą żelazem pałkę, która w tej samej chwili trafiła go idealnie pod żebra, w okamgnieniu odbierając oddech i posyłając go na kolana.

– Uważaj, co gadasz, w rzyć kopany! – doleciało go zza pleców warknięcie Semka. – Toż to otrok ino!

– Gadzina, nie otrok – wymamrotał, kiedy tylko odzyskał oddech.

To był błąd. Kolejny błąd, który popełnił tego parszywego ranka. Pałka ze świstem ponownie wylądowała na jego plecach. Jak długi runął twarzą w pachnącą dymem, kurzem, wilgocią i czymś jeszcze polepę. Skulił się na niej, udając, że uderzenie zabolało go mocniej niż w rzeczywistości.

– Dajcie mu już pokój – doleciał go władczy głos wojewody Lechosława. – Podźwignijcie go.

Boruta aż uniósł z wrażenia głowę. Chwilę później stał już na nogach, bezceremonialnie podniesiony do góry za udające ubranie łachmany.

Wielmoża przyglądał mu się z widocznym zainteresowaniem. W rzeczy samej chyba miał powód. Chłopak od kilku dobrych tygodni nie widział światła, o wodzie i brzytwie nie wspominając. Zdawał też sobie sprawę, że cuchnie gorzej niż wieprz.

– Rozetnijcie więzy i ostawcie nas samych – rozkazał pan na Kaliszy.

– Panie! On hardy jest!

– Rzekłem!

Chwilę później Boruta poczuł na nadgarstkach zimne ostrze i znów miał wolne ręce. Zaraz potem obaj strażnicy rakiem cofnęli się do drzwi, kłaniając się przy tym do samej ziemi, i zostawili ich samych.

Zapadła cisza. W przypadku Boruty cisza zazwyczaj nie przynosiła niczego dobrego, najczęściej jakieś gwałtowne zawirowania. Wojewoda przyglądał mu się bardzo długo, bardzo uważnie i w absolutnej ciszy.

– Boruta… Boruta, syn czort wie kogo – powiedział wreszcie i pokręcił głową. – Zmieniłeś się, odkąd ostatni raz cię widziałem. Schudłeś… zmarniałeś… zbladłeś – zauważył cichym głosem.

– Tutejsze wywczasy nie wychodzą mi na zdrowie. Klimat parszywy, a żarcie jeszcze gorsze niż kiedyś – odparł, rozmasowując zdrętwiałe palce.

Wojewoda zaśmiał się zjadliwie.

– Nie spodobała ci się komnata? Mirko przyszykował ją specjalnie dla ciebie.

– Towarzystwa mi brak – odparł znudzonym tonem. – Mirko za rzadko do mnie zachodzi, no i… sami rozumiecie, te wieczne przeciągi… – Rozkaszlał się, gdyż te wieczne przeciągi z pewnością nie wychodziły mu na zdrowie.

Wojewoda pokręcił głową.

– Hardyś.

Boruta tylko wzruszył ramionami, bo i co miał odrzec. Gdzieś tam pod czaszką słyszał ludową mądrość mówiącą, że pokorne ciele dwie matki ssie, a z drugiej strony jakiś inny złośliwy głosik podpowiadał mu, że jak już ma odejść z tego świata, to powinien to zrobić z hukiem i w dobrym stylu.

– Nie spytasz, czemu siedzisz w loszku?

Znów wzruszył ramionami.

– A to coś zmieni? – odrzekł, by po chwili dodać sakramentalne: – Panie.

– Nie… nic nie zmieni – przyznał smutnym głosem włodarz. – Ale chyba jednak powinieneś zapytać.

Boruta milczał dłuższą chwilę. Zdawał sobie sprawę, że cokolwiek teraz powie, może mu się to szybko odbić czkawką. Uniósł głowę, ale nie spojrzał wojewodzie w oczy. Stary zdawał się być dla niego przezroczysty, gdy Boruta skupił wzrok na wiszącym na ścianie za jego plecami kobiercu. Na pięknie utkanej tkaninie jakiś koźlonogi czart ganiał za nagimi pannami. Z początku nawet mu się to widowisko spodobało, ale po chwili zmienił zdanie. Scenka zbytnio przypominała mu to wszystko, co stracił od czasów Lednicy.

W końcu się odezwał:

– Bo Mirko mnie nienawidzi? – bardziej stwierdził, niż spytał.

Wojewoda pokiwał głową.

– A nienawidzi, nienawidzi – potwierdził. – A teraz powinieneś spytać, czemu on cię tak nienawidzi.

– No właśnie… nigdy nie dałem mu powodu.

– Nie dałeś?! – prychnął stary i aż się uniósł ze swego rzezanego w rarogi stolca. – Mówisz, że nie dałeś! A to, że swoimi brudnymi paluchami obmacywałeś jego ukochaną córę, a moją wnuczkę, to nie jest dobry powód?!

Boruta po raz kolejny wzruszył ramionami.

– I o to cała ta chryja? – parsknął nagle szczerze rozbawiony. – Cóż mam wam rzec, panie? Klnąć się ni breszyć wam nie będę. Wydało się, ot i co. Przyznaję, obmacywałem Unę, azaliż dziewka sama tego chcia…

– Ty murwisynu! – Wielka jak bochen chleba pięść starego wojewody z zadziwiającą szybkością trafiła go w szczękę. Uderzenie było na tyle silne, że zamroczyło Borutę na dłuższą chwilę, więc albo stary wojewoda miał jeszcze sporo krzepy w łapach, albo on był tak słaby i powolny.

Gdy wróciła mu jasność umysłu, poczuł, że czyjaś ręka trzyma w żelaznym uścisku jego przetłuszczone włosy, a na szyi ma zimne ostrze krótkiego saxa[6]. Pan na Kaliszy z wściekłością malującą się na surowym obliczu pochylił się nad jego twarzą i wysyczał mu do ucha:

– Zrobiłeś brzuch mojej wnuczce, bękarcie zapowietrzony! Zbrzuchaciłeś córkę mej córki, kozojebco! Daj mi jeden powód… Tylko jeden, jedyny… malutki powód, a poderżnę ci gardzioł. I wierz mi, kundlu, zrobię to wprost z niewysłowioną przyjemnością! – Lodowaty nacisk na krtań nie ustępował. – Więc jak będzie? Będziesz już grzeczny?

Boruta ostrożnie, bardzo ostrożnie, z uwagi na ostrze na swej szyi, pokiwał głową na znak, że się zgadza. Pokiwał, bo nie był w stanie wypowiedzieć jednego słowa, gdyż w głowie miał istny maraton myśli.

Bogowie, ja będę miał dziecko? I cóż ja najlepszego uczyniłem?! – w jednej krótkiej chwili wszystko zrozumiał. Już nie dziwiła go wściekłość Mirka, sam byłby wściekły, gdyby ktoś… kiedyś… jego dziecko… Zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech. Powoli wypuścił powietrze, a w głowie dalej miał mętlik. Mieszaninę radości i przerażenia.

– Bogowie – wyszeptał tylko, przełykając ślinę.

– Nie bluźnij!

– Tak, panie – szepnął, bojąc się już wykonać jakikolwiek ruch.

– Dobry piesek. – Wojewoda cofnął nóż i na nowo rozparł się na swym rzeźbionym krześle. Gdy odezwał się do niego ponownie, w jego głosie nie było już najmniejszego śladu furii. – Nigdy ci nie zapomnę, żeś swą ręką wymierzył sprawiedliwość zabójcy mego syna, lecz tego, co zrobiłeś Unisławie, też ci nie mogę darować. Musisz stąd zniknąć, bękarcie… Zniknąć raz na zawsze.

– Ubijesz mnie, panie?

– Nie. Nie ja.

– Mirko? – domyślił się Boruta.

– Mirko od tygodni jest daleko na północy. Szarpie Pomorców za Wurtą[7]. Odejdziesz stąd żywy.

– Mam jedno pytanie.

– Pytaj. Kto pyta, nie błądzi, jak prawi starożytna mądrość.

– Skoro tak bardzo mnie nienawidzicie, czemu mnie nie ubijecie?

– Bo ona błagała nas o litość dla ciebie. – Położył nacisk na to ostatnie słowo.

– Una?

– Tak…

– Mógłbym jej podziękować?

– Oczywiście. Przy najbliższej okazji przekażę jej twoje wyrazy szacunku.

– To miłe z twej strony, panie, azaliż chciałbym to zrobić osobiście.

– Nie możesz.

– Czemu?

Starzec wzruszył ramionami.

– A jak myślisz, bękarcie? – Stary prychnął ze złością. – Straże!

Chwilę później ze skrzypieniem otwarły się drzwi i w otworze pojawiła się płowa głowa Semka.

– Wzywałeś nas, panie?

– Na podgrodziu wszystko już gotowe? – spytał Lechosław.

– Tak jak kazałeś, już nań czekają – odparł Semko.

– Sprawiłeś się, Demko.

– Semko, panie – poprawił go młodzian.

– No… sprawiłeś się, Semko. – Wojewoda pokiwał głową. – Zabierzcie go na podgrodzie i rzeknijcie, komu trzeba, że mu włos z głowy spaść nie może, póki na mej ziemi stać będzie.

– Stanie się, jako sobie życzysz, panie. – Semko kiwnął do drugiego strażnika i razem podeszli do Boruty. – Dawaj ręce – rozkazał.

Bez najmniejszego oporu pozwolił sobie założyć na nadgarstki skórzany rzemień. Tym razem nie związali mu rąk za plecami, a z przodu. Dobre i to – pomyślał – zawsze to łatwiej rozsupłać węzły, jak się je widzi, niż jak się je ma z tyłu.

Nim na powrót wciągnęli mu na głowę worek, zdążył jeszcze spojrzeć na Lechosława i spytać:

– Więc? Cóż ze mną się stanie, panie?

– Ot i zobaczysz. Taka mała siurpryza – odparł wojewoda i uśmiechnął się uspokajająco.

Drugi ze strażników popchnął go w plecy. Audiencja była skończona.

Wyszli przed chatę, w której mieszkał wojewoda, i ruszyli w stronę bramy grodu. Tym razem nie założyli mu worka zbyt szczelnie. Gdy opuścił głowę, widział palce u swych stóp. Brudne, połamane paznokcie i trupiobladą skórę pokrytą grubą warstwą brudu. I zieloną trawę, której długie źdźbła łaskotały go po nogach. Z drugiej strony nie potrzebował niczego widzieć. Niegdyś spędził na Zawodziu tyle czasu, że wiedział, dokąd go wiodą. Nie powiedziałby wprawdzie, że znał ów gród jak własną kieszeń, o co to to nie, ale był przy jego przebudowie i w sumie to do bramy trafiłby z chaty wojewody z zamkniętymi oczami. Po tym, jak jego stopy zadudniły o dranice, zorientował się, że prowadzą go przez most na podgrodzie i nie minęło wiele czasu, jak się tam znaleźli. To tutaj spędził najlepsze chwile swego poprzedniego pobytu, dzieląc z Uną niewielką chatynkę zaraz obok oberży.

W końcu się zatrzymali.

– To on? – usłyszał nad sobą jakiś głos.

– A juści – odpowiedział któryś ze strażników, aczkolwiek przez worek na głowie nie orientował się, który.

– Pokażecie go?

Ostre światło dnia oślepiło go w tej samej chwili, w której strażnik ściągnął mu z głowy worek. Zacisnął z całej siły powieki i odwrócił głowę od oślepiającego go blasku słońca. Wciągnął gwałtownie powietrze i wtedy jego nozdrza poraził ostry zapach moczu, przy którym bladły nawet aromaty z jego celi, a w uszy uderzyła kakofonia dźwięków towarzyszących pracy w garbarni. Odległe pianie koguta, muczenie krów, rżenie konia, śpiew ptaków mieszały się z poskrzypywaniem studziennego żurawia i ludzkimi głosami pokrzykującymi wesoło przy pracy.

Semko złapał go za szyję i przyciągnął gwałtownie do siebie.

– Pamiętaj, bękarcie, że nadzieja zawsze umiera ostatnia – wysyczał mu do ucha, a znacznie głośniej rzekł: – Uważajcie, panie, by mu włos z głowy nie spadł.

– Jasne. – Znów ten głos. – Będzie tak, jak wojewoda sobie życzy. Póki będziemy na jego ziemi i on żyw będzie.

Boruta próbował skoncentrować wzrok na mówiącym te słowa mężczyźnie. Niewysoki, barczysty i do tego młody, bardzo młody. Z pryszczatą twarzą był bardziej podobny do dziecka niż do dorosłego mężczyzny.

– Dawaj go tu! – rozkazał, starając się jednocześnie nadać swemu łamiącemu się przez mutację głosowi pozory dojrzałości.

Strażnicy natychmiast złapali go pod ramiona.

– Ręce!

Młodzian obwiązał mu nadgarstki grubym jak kciuk rzemieniem. Zaraz potem sprawnie dosiadł przywiązanej do koniowiązu kobyły.

– Bywajcie – rzucił do strażników, a ci odpowiedzieli mu tym samym.

– Dokąd mnie zabieracie?! – zdążył jeszcze krzyknąć Boruta, lecz w tej samej chwili młodzieniec ścisnął boki konia i mocne szarpnięcie przywróciło go do pionu oraz zmusiło, żeby zaczął iść przed siebie, a tuż nad uchem usłyszał:

– Spróbuj nie zostać z tyłu.

Starał się więc przestawiać swoje nogi jedną przed drugą.

– Szybciej!

Koń przeszedł w kłus, a Boruta zaczął biec. To znaczy bardzo się starał biec, bo sił miał niewiele, i co chwilę się potykał. Już kiedyś to przeżywał, więc za wszelką cenę starał się nie upaść. Bycie ciągniętym za koniem jak worek z prosem nie wydawało się najlepszym doświadczeniem. Po wszystkim z człowieka zazwyczaj zostawał krwawy ochłap. Czuł więc determinację, by biec jak najdłużej i się nie wywalić. Tylko że owej determinacji nie starczyło mu na długo. Nie minęło wiele czasu, jak potknął się na jakiejś grudzie ziemi i chwilę później jechał już na brzuchu, wyjąc z bólu. Zaraz potem przydzwonił o coś głową i na swoje szczęście od razu stracił przytomność.

Ostre światło oślepiło go w tej samej chwili, kiedy chluśnięto mu w twarz wodą z wiadra. Przed oczami latały mu jakieś rozmazane plamy. Zacisnął z całej siły powieki i potrząsnął głową, a woda z jego od dawna nieskracanych kudłów spłynęła mu na tors i plecy. Parsknął i raz jeszcze potrząsnął głową, a gdy wyostrzył mu się obraz, zobaczył stojącego nad sobą człowieka w sięgającym stóp skórzanym fartuchu. Potężne łapska, w które powbijane były ciemne opiłki metalu, bez żadnych wątpliwości wskazywały na kowala. Obok stał ten gnojek, który ciągnął go na arkanie od samej Kaliszy.

– Ten nie jest na sprzedaż – wyjaśnił młodzieniec. – Pójdzie z nami.

– Do Kruszwicy, panie? – spytał kowal, a Boruta poczuł strach.

– Tak. Pójdzie do warzelni, do pana Bożka. Wypal mu nasz znak.

Kowal skinął głową.

– Zdejmnijta mu koszuli – rzekł kowal, a stojący za jego plecami mężczyzna ostrym szarpnięciem rozerwał nędzne szmaty, które okrywały ciało Boruty.

Przed oczami miał postawione na pniaku kowadło, na którym leżały różne cęgi i młotki, a obok, w żelaznej misie wypełnionej żarzącymi się kawałkami węgla drzewnego, spostrzegł długi pręt przypominający stempel do znakowania bydła.

– Chodź tu!

Obrócił głowę i spojrzał na stojącego obok swojego konia młodzieńca.

– Nie… nie… Tylko nie to… Proszę cię, panie, nie rób tego – wyrwał mu się z ust błagalny jęk. – Ubijcie mnie, ale nie czyńcie tego… Błagam!

Ktoś popchnął Borutę w stronę kowadła. Gdy spróbował się wyszarpnąć, ktoś inny walnął go kijem pod kolanami i zmusił, by oparł się związanymi dłońmi o narzędzie. Zaraz potem kowal wyciągnął z misy rozgrzany pręt. Splunął, a plwocina z sykiem odskoczyła od metalu. Żelazny stempel był rozpalony niemal do białości.

– Nie!!! – Szarpnął się w ostatnim desperackim odruchu i niemal udało mu się wyrwać z ich rąk.

– Przytrzymajta go porządnie! – warknął kowal.

Doskoczyło do nich kolejnych dwóch ludzi i unieruchomiło mu dłoń.

– No!

Syk i zapach przypalonego mięsa zmieszał się z krzykiem Boruty. Na jego ramieniu pojawiło się puchnące w oczach znamię.

– To teraz jesteś mój – powiedział młodzian, sięgnął po stojący obok kowadła ceber i chlusnął jego śmierdzącą zawartością na ramię Boruty.

Zapiekło jeszcze bardziej niż wtedy, gdy go przypalali.

Łzawiącymi oczyma spojrzał na wypalone żelazem piętno. W półokręgu układały się tam trzy nieduże romby, dwa w górnej części i jeden poniżej nich. Ramię piekło żywym ogniem, ale jeszcze bardziej palił go bezbrzeżny wstyd. Z oczu kapały mu łzy. Został oznaczony niczym jakaś jałówka. On, dotąd wolny człowiek, zmienił się w niewolnego.

[2] Zasłużony znawca kultury Słowian profesor Stanisław Urbańczyk historię swoich badań nad ich wierzeniami nazwał „historią rozczarowań”. Pomimo, że zarówno na potrzeby Boruty, jak i wcześniejszego Bastarda, wykorzystano panteon opisany lub, jak kto woli, stworzony przez Jana Długosza, o wierzeniach współczesnych Borucie mieszkańców państwa Piastów wiemy bardzo niewiele, a to i tak w zdecydowanej większości wyłącznie przypuszczenia, gdyż żaden współczesny akcji książki dziejopisarz nie zanotował na bieżąco szczegółów dotyczących ich wierzeń. Tak naprawdę nie znamy imion wyznawanych przez nich bogów, może poza kilkoma podstawowymi, jak np. Perun. Nie opisano ceremonii, nie podano lokalizacji świątyń, ba… nie znamy jakichkolwiek szczegółów kultu. Wiadomo, że… tak naprawdę nic nie wiadomo. Skąd się więc wziął rozbudowany panteon nadwiślańskich bogów? Ano wymyślono go w oparciu o teorię, wedle której prawie wszystkie religie Europy mają u swoich podstaw te same wierzenia i idee (zresztą podobne działanie stosuje się w stosunku do badań nad legendami i podaniami ludowymi). Tym samym przesadzono obce mity i wierzenia na polską ziemię, doprawiono szczyptą folkloru circa XIX i początku XX wieku i wymyślono atrakcyjnie brzmiące nazwy. Wygląda więc na to, że religia naszych przodków Słowian istnieje… wyłącznie w głowach tych, którzy ją wymyślają na nowo.

[3] W folklorze polskim występują trzy siostry zorze: Zorza Porankowa, Zorza Południowa i Zorza Wieczorowa. Pełnią one jednocześnie funkcję rodzanic plotących nici ludzkich żywotów.

[4] dranice to przecięte w połowie drewniane kłody służące do umacniania dróg

[5] pan – w średniowiecznej Polsce istniał specjalny tytuł określający wysokich urzędników książęcych zarządzających w imieniu władcy danym terytorium. Początkowo takie osoby zwano żupanami, później zaś nazwa ta ulegała coraz większemu skróceniu – aż do postaci znanego nam obecnie (a przynajmniej niektórym) słowa pan.

[6] sax – jednosieczny nóż przypominający nieco dzisiejsze noże szefa kuchni. Z ciekawostek można jeszcze dodać, że nazwa plemienia Sasów wzięła się od tych noży.

[7] Wurta lub Wurtha Fluvium – to, jak zapisywano nazwę tej rzeki w dokumentach po łacinie, nie pozostawia wątpliwości, iż chodziło o dzisiejszą Wartę

Rozdział II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Nazwy geograficzne i język
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX

Boruta

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8313-256-3

© Marcin Sobieralski i Wydawnictwo Novae Res 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Paweł Pomianek

Korekta: MAQ PROJECTS

Okładka: Grzegorz Araszewski

Foto: HayDmitriy | deposiphotos.com

hecke06 | deposiphotos.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek