Bastard - Sobieralski Marcin - ebook + audiobook + książka

Bastard ebook i audiobook

Sobieralski Marcin

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o takim jednym, co bardzo lubił kłopoty. Z wzajemnością.

Boruta, syn Nikogo, jest jednym z niewielu, którzy ocaleli z klęski w bitwie na Ostrowie Lednickim. Zamierzając wrócić do rodzinnego Grodziszczka, by odnaleźć tam upragniony spokój, przemierza samotnie zrujnowane tereny Wielkopolski. W czasie jednego z postojów zostaje napadnięty przez bandę oprychów, którzy pozbawiają go wszystkiego, co miał przy sobie. Jednak wkrótce do Boruty uśmiecha się szczęście i udaje mu się zdobyć ubrania, jedzenie oraz broń. Kiedy w końcu dociera do domu, szybko okazuje się, że to wcale nie koniec jego wędrówki. Wraz ze swoim największym wrogiem, Małym, trafia do niewoli, a następnie zostaje sprzedany handlarzowi niewolników. Przewrotny los jeszcze wielokrotnie z niego zadrwi, a jego życie znajdzie się w bardzo niepewnych rękach…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 2 min

Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rodzicom – za wszystko

Rozdział I

Bandziorów było kilku. Wyskoczyli na niego z krzykiem zza na wpół rozwalonej chałupy w chwili, kiedy październikowe słońce zaczęło chować się za drzewami.

Nie miał czasu im się przyglądać, a tym bardziej ich liczyć. Starczyło go tylko tyle, by na widok ludzi z bronią w rękach i z żądzą mordu w oczach, nie namyślając się wiele, czmychnąć w chaszcze.

Gdy chwilę później wiał przez sięgającą mu pasa trawę, serce waliło mu jak oszalałe, nozdrza wypełniała ostra woń strachu, a jednocześnie był spokojny i skupiony. Zdało mu się, że słyszy i widzi więcej niż normalnie, a czas jakby zwolnił swój bieg, pozwalając reagować na zagrożenie szybciej i morderczo skutecznie.

Znał ten stan. Niektórzy nazywali go bitewną gorączką, inni krwawym szałem, a jeszcze inni zwali go po prostu zmysłem przetrwania. Jakkolwiek by to jednak nazwał, nieodmiennie dziwiło go, jak w chwili zagrożenia instynkt potrafi zapanować nad ciałem. Jak dawno zapomniane odruchy na nowo budzą się w samym środku walki na śmierć i życie.

Tego wieczoru ów szósty zmysł uratował mu życie. Nie miał jednak czasu rozpamiętywać tych kilku krótkich chwil, kiedy życie od śmierci dzieliła linia nie grubsza niż włos. Na początek musiał się wydostać z tarapatów, w które sam się wpakował.

Musiał uciec… a potem… a potem się zobaczy, co dalej.

Poruszał się na czworakach pomiędzy wiechciami suchej trawy i kaleczącymi go dotkliwie krzakami jeżyn, starając się desperacko zapanować nad własnym strachem. Ciężko dysząc w zimnym powietrzu, doświadczył nagle z całą intensywnością wizji. Trwała krótko, niewiele dłużej niż uderzenie serca, ale była niezwykle realistyczna, niemal tak namacalna, jak grudki ziemi i pożółkła, zeszłoroczna trawa tuż przed jego nosem.

„…całun czarnego dymu wznoszący się ponad wałami zdobytego grodziska i przebijające się przez niego trupioblade słońce, wiszące nisko nad horyzontem. Długi drewniany most, na którym leżały w niewidzianej za życia zgodzie stosy trupów. Posoka skapująca z dębowych desek w spokojne wody jeziora. Tu i ówdzie metalicznie połyskujące fragmenty połamanej broni, rżenie koni, krzyki gwałconych kobiet, jęki mordowanych, zawodzenia, błagalne prośby o litość, której nie było w zwycięzcach. W oddali słychać było wycie wilków i krakanie kruków zwołujących się na największą ucztę w swoim życiu…”.

Potrząsnął głową, a wizja w mgnieniu oka zniknęła, jakby jej nigdy nie było.

Pokaleczony i podrapany wskutek desperackiej ucieczki w krzaki zastygł na chwilę w bezruchu i zacisnął powieki, starając się zapanować nad własnym oddechem. To była bolesna wędrówka, a każde nowe zadrapanie, które pokrywało jego ramiona i plecy, tylko wzmagało w nim poczucie doznanej klęski.

Przecież jeszcze chwilę wcześniej był bezpieczny i cieszył się na myśl o ciepłym posiłku, który wesoło bulgotał w wiszącym nad ogniskiem kociołku. Teraz poza starą koszulą, wełnianymi hajdawerami i wygodnymi łapciami z łyka, które zwykł wkładać, gdy rozbijał na noc obóz, nie miał już nic.

Zacisnął zęby z bezsilnej złości.

Co mógł zrobić?

Tamci zaskoczyli go w chwili, kiedy czekał przy ognisku, aż dogotuje się kasza. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył, jak pędzą na niego, wymachując bronią, zrozumiał, że to mężczyźni, dla których zabić znaczyło tyle samo, co splunąć.

Nie czekał, aż zdecydują, co zrobić najpierw.

Kopnął kociołek z niedogotowaną strawą pod nogi najbliższego z rozbójników, czym zyskał kilka chwil, by skoczyć prosto w cierniste krzewy porastające zrujnowane gospodarstwo. Ze świstem poleciała za nim niecelna strzała z łuku i na tym się skończyło. Zapewne jego zwłoki nie były dla bandytów więcej warte niż upierzone pociski. W końcu dostali to, po co przyszli. Mieli teraz wszystkie jego zapasy.

Zresztą cóż innego mógł zrobić? Walczyć z nimi? Jak? Czym?

Musiał się czołgać dalej i modlić się o to, by kręta trasa nie zaprowadziła go z powrotem pod ostrza jego wrogów – ludzi, którzy prawie go zabili. Jego usta poruszały się niemal bezdźwięcznie, szepcząc:

– Jaszo – Światła Panie[1]. Udziel mi Twej siły i mądrości…

Gdy już myślał, że te cholerne krzaki nigdy się nie skończą, pojawiła się przed nim otwarta przestrzeń. Pan Światła[2] okazał się w miarę litościwy. Przed nim rozpościerało się niewielkie zagłębienie, w którym stała woda. Wyciągnął rękę i nabrał nią nieco cuchnącej brei. Bał się ją wypić, śmierdziała jakąś niewypowiedzianą groźbą, więc tylko zmył nią kurz z twarzy.

Uśmiechnął się gorzko. Nim usiadł, upewnił się, że nie można go dostrzec z leżącego nieco wyżej gospodarstwa. Oczyścił koszulę z gałązek i grudek ziemi.

– Dzięki ci, Jaszo – wyszeptał, mocno ścisnąwszy w dłoni wiszący na szyi talizman.

Sięgnął za siebie. Odkąd ruszył w podróż do domu, nigdy nie pozwolił, żeby jego myśliwski nóż znalazł się dalej niż trzy stopy od jego ręki. To była jedyna rzecz, jaką zdołał złapać, zanim zanurkował w jeżyny.

Starł dłonią kurz z noża. Wysłużone ostrze błysnęło złowrogo.

Z leżącego powyżej gospodarstwa dobiegł go ochrypły śmiech.

Uniósł się na kolana i ostrożnie rozejrzał się dookoła.

Sądząc po dobiegających z góry dźwiękach, bandyci już się pakowali, gotowi odejść z łupami. Gęsto rosnące krzaki jeżyn i sięgający kolan zdziczały jęczmień zasłaniały mu widok na to, co działo się w obozowisku. Wkrótce jednak na ścieżce prowadzącej pod las pojawił się krzepki mężczyzna w kolczudze bez rękawów i toporem zatkniętym za pas. Jego strój z grubsza potwierdził to, co zdołał zapamiętać z pierwszych chwil ataku. Na szczęście żaden z napastników nie bielił swej twarzy, jak mieli w zwyczaju ci odurzeni wywarem z muchomorów szaleńcy spod znaku pomorskiego Peruna[3].

Z otumanionymi grzybkami religijnymi fanatykami wolałby nie mieć do czynienia. Śmierć go nie przerażała, ale uprawiane przez tych szaleńców rytualne obdzieranie jeńców ze skóry albo ćwiartowanie – już tak. Na szczęście Pomorcy nie zapuszczali się aż tak daleko na południe i miał do czynienia tylko ze zwykłymi bandytami. W takim przypadku istniał cień szansy, że plan, jaki zrodził się przed chwilą w jego głowie, mógł się powieść.

Pierwszy z rabusiów przewiązał sobie przez ramię jego tarczę.

– Idziemy! – krzyknął na kompanów – Dość już tego bobrowania. Zabierajcie to wszystko i w drogę!

„Herszt” – pomyślał.

Następny mężczyzna był niższy i odziany w wyświechtane łachy. W lewej ręce niósł wypchany worek, a w drugiej trzymał dziwnie wygięty łuk[4], który dotąd widział chyba tylko raz. Na pierwszy rzut oka łuk zdawał się być nie dłuższy niż te używane przez miejscowych, lecz był niesymetryczny. Jego górne ramię było dwa razy dłuższe niż dolne. Podobne nosili Połowcy[5] z książęcej drużyny.

– Ch… chy… chłopie, cooo oo za łup!

– Dziewuchy to chyba pękną ze śmiechu, kiedy usłyszą o tym małym zajączku, którego zagoniliśmy w jeżyny. Nigdy nie widziałem, żeby coś tak szybko zwiewało! – zachichotał trzeci z bandytów, nadal niewidoczny zza krzaków.

Zmarszczył brwi, usłyszawszy obelgę i dorzucił ją do zbioru poniesionych niedawno szkód. Zacisnął zęby. Czuł, jak narasta w nim wściekłość. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął:

– Nie liczyłbym na szybkie świętowanie, mospanie! – podniecenie sprawiło, że głos zabrzmiał piskliwie.

Rosły mężczyzna przykląkł na jedno kolano.

– Tam jest!

Jąkała z zadziwiającą zręcznością naciągnął łuk i momentalnie posłał strzałę nie dalej niż dobry łokieć od jego głowy. Schował się więc głębiej w krzaki i na kolanach przesunął się spory kawałek od miejsca, w którym tamci mogli go wcześniej widzieć.

– Wyłaź z nory, zajączku! – zakrzyknął wesoło ostatni z bandytów.

Rzucił szybko okiem ponad krzakami i zaklął ponownie. Po chwilowej konsternacji bandyci ruszyli w jego stronę. Co więcej, dwaj z nich rozbiegli się na boki, starając się go otoczyć. Jąkający się łucznik został na ścieżce, gotowy posłać w niego strzałę, jak tylko wystawi zza krzaków czubek nosa. Spojrzał na swój jedyny oręż, trzymany w rękach nóż, i znów zaklął w myślach. Ładnie się wpakował. W jednej chwili zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. Teraz wypłoszą go prosto pod strzały łucznika jak ogary królika z nory. Nie miał co do tego najmniejszych złudzeń. Gdyby posiadał łuk, miałby szansę odstrzeliwać ich jednego po drugim i jego sytuacja nie byłaby tak beznadziejna. Tylko że jego łuk został w obozowisku, a nożem, choćby miał ostrze długie na stopę i był świetnie wyważony, mógł ich co najwyżej mocno rozśmieszyć. W walce na odległość łucznik zawsze posiada przewagę, aż do czasu, gdy podejdziesz do niego na długość włóczni, miecza, topora czy noża. A teraz już nie pozwolą mu podejść na tyle blisko, żeby mógł go użyć.

„I po co darłeś japę?!” – wyrzucał sobie w myślach.

Jedyne schronienie przed nimi dawały mu w tej chwili kolczaste krzaki. Nie sposób się było jednak w nich chować w nieskończoność. Musiał coś zrobić. Musiał…

– Hej, a może się dogadamy, co!? – nerwowo przełykając ślinę, czekał przez chwilę na odpowiedź. – Ja stąd bezpiecznie ujdę, a wy weźmiecie moje graty.

Szuranie stóp umilkło na chwilę, później doleciały do niego jakieś przyciszone głosy i wreszcie kolejna porcja niewybrednych obelg i śmiechów.

– Jak się już pewnie domyśliłeś, nie mamy ochoty z tobą negocjować – doszedł go drwiący głos. – Zresztą chyba nie masz już nic, co by nas mogło zainteresować. Przykro mi, zajączku…

Nagle przepełnił go okrutny gniew, zwłaszcza z powodu fałszywego współczucia okazanego mu przez jednego z rabusiów. To charakteryzujące ludzi dobrze urodzonych zadziwiające połączenie okrutnej pogardy dla ludzkiego życia i uprzejmego zachowania budziło w nim niesamowitą odrazę. Takie typki były dla niego o wiele gorsze od prostaczków, którzy po prostu grasowali po gościńcach i dla pary dziurawych portek walili pałą po łbie, kogo popadło.

Zacisnął zęby.

– Teraz jestem pewien, że gówno nam zrobi – doleciał go nieodległy głos herszta bandy. – Idziemy stąd. Nic tu po nas.

Jąkała z napiętym łukiem nie przestawał mierzyć w jego stronę.

– E tam, do… orwijmy teeeego gnoja – mówił powoli do herszta, lekko się przy tym zacinając. – Da… aaaleko nieee… uuu… jdzieee.

Rozległ się szelest krzaków. Herszt wyszedł na ścieżkę, kładąc rękę na ramieniu łucznika.

– Dość – uciął. – Zaciemnia się, chcesz za nim w ćmoku biegać? Co ty na to, Semko? – Odwrócił się w stronę trzeciego bandziora, który po chwili stanął obok. Wysoki blondyn z mieczem w zdobionej srebrem pochwie wyszedł na ścieżkę, ciągnąc za uzdę Muszkę. Stara kobyła szła potulnie za swoim nowym panem.

– Zaiste, nie ma sensu ganiać go po ćmoku – powiedział tonem zdradzającym dobre urodzenie trzeci z bandziorów. – Zresztą on już zdechł, tylko jeszcze o tym nie wie. Jego broń, jedzenie, ubrania i srebro są nasze – rzeczowy ton tego człowieka coraz bardziej działał mu na nerwy.

– Masz rację, on już zdechł – zgodził się z nim herszt oprychów. – Idziemy.

„No dalej, człowieku, wyjdź i udowodnij tym draniom, żeś mąż!” – zachichotał w myślach, wiedząc, jaki jest żałosny.

– A jaaaa… tam bym mu u… urwał ja… ja… jajca – nadal obstawał przy swoim umorusany jąkała.

Szef bandy splunął przez ramię, po czym odwrócił się plecami i powolnym krokiem oddalił się przez pole w stronę pobliskiego zagajnika.

Dobrze wychowany arogant pożegnał ruiny gospodarstwa ironicznym uśmieszkiem i obscenicznym gestem, po czym, ciągnąc jedną ręką za rękaw swojego koleżkę, a drugą za wodze konia, zniknął mu z pola widzenia między drzewami, zostawiając swą niedoszłą ofiarę w szybko zapadających ciemnościach.

– Ty idioto! – westchnął, padając na plecy. Choć szanse miał więcej niż marne, mógł przecież spróbować zrobić coś innego, niż tylko chować się po krzakach.

Pokręcił z rezygnacją głową. Jeszcze nie zwariował. I co by osiągnął, rzucając się na nich? Tylko by zginął.

„Może jednak któregoś bym dopadł” – schlebiał sobie w myślach. Mógłby podpuścić jednego z nich, by podszedł blisko, i dzięki temu wyrównać szanse. W tych chaszczach można by przeoczyć poczciwą krasulę, a co dopiero kryjącego się człeka. Z krótkiej potyczki mogła wywiązać się zaciekła bitwa, którą zakończyć mogła wyłącznie totalna eksterminacja jednej ze stron.

Ich herszt o tym wiedział i wolał nie ryzykować takiego starcia. Zdobył to, co chciał, po co miał więc narażać siebie i swoich kamratów na rany lub śmierć w starciu, którego tak naprawdę nie potrzebował? Brodaty mężczyzna okazał się lepszym wodzem, niż przypuszczał. Pokiwał smutno głową.

– No to dostałem w rzyć – powiedział na głos.

Pełen obaw na czworakach odszedł spory kawałek w przeciwną stronę, niż udali się bandyci. Dopiero kiedy dotarł pomiędzy drzewa, poczuł się w miarę bezpiecznie. Niczym tropiący wilk okrążył gospodarstwo i od przeciwnej strony cicho zbliżył się do na wpół rozwalonej zagrody. Przytulając do rozwalonej ściany całe swoje ciało, ostrożnie wyjrzał na podwórze. Opryszkowie raczej już tu nie wrócą, nie miał jednak zamiaru dać się powtórnie zaskoczyć i skończyć ze strzałą wbitą pod łopatkę. Chociaż, z drugiej strony, pewnie i tak umrze dziś w nocy z zimna albo dla odmiany stanie się głównym daniem na kolację jakiegoś drapieżnika. Ten, na którego wołali Semko, miał rację: tak czy inaczej tu zdechnie.

Pokręcił głową, starając się uspokoić swoje skołatane nerwy.

– Dość – rozkazał sobie.

Teraz było już za późno na próżne żale i prężenie muskułów. Jego jęki nic tu nie zmienią. Choć nie był jeszcze gotowy przyznać się do tego przed samym sobą, podświadomie czuł, że postąpił słusznie.

Westchnął i poszedł zobaczyć, jak wygląda jego obóz.

Mógł z grubsza ocenić szkody poniesione w wyniku tego jakże niespodziewanego najazdu. W obozie nie było nikogo. Pokręcił z rezygnacją głową, bowiem spustoszenia, jakie zastał, przerosły jego najgorsze oczekiwania. Ognisko zgasło. Kawałki nadpalonego drewna leżały brutalnie rozkopane na boki. Stary koc zamienił się w stos wełnianych strzępków, derka została pocięta na drobne paseczki i gruntownie wybebeszona, pewnie w poszukiwaniu ukrytego srebra. Jedyną nieuszkodzoną rzeczą, jaką udało mu się znaleźć, była drewniana łyżka, która jakimś cudem uszła uwadze napastników. Teraz była mu równie przydatna jak umarłemu kadzidło i tylko przypomniała o tym, że nic od rana nie jadł. Zrezygnowany pogrzebał chwilę w stosie szczątków w poszukiwaniu czegoś jeszcze nadającego się do użytku.

Te bestie miały jego płaszcz, buty i wierzchowca. Oczywiście zniknęło też całe ukryte srebro oraz jedzenie. Zapas suszonego mięsa, mąki i grochu, resztka piwa w bukłaku. Trochę suszonych jabłek i garść soczewicy.

– Niech was Licho[6] porwie – przeklął ich, podnosząc z trawy umyślnie rozdeptany przez któregoś skórzany kubek.

Do utraconych przedmiotów mógł jeszcze dołożyć solidny topór, łuk i pół tuzina strzał oraz kilka drobiazgów mających dla niego znaczenie bardziej sentymentalne niż praktyczne. Ale bez wyjątku to były jego osobiste przedmioty – wolał nawet nie myśleć, jak się z nimi obejdą ci barbarzyńcy.

– Szlag by was! – Pokręcił z rezygnacją głową.

Stracił też grube nogawice z łosiowej skóry, nożyk, hubkę i krzesiwo oraz zestaw haczyków na ryby. Całe szczęście, że to, co posiadał najcenniejszego, nadal miał przy sobie. Dotknął zawieszonego na szyi talizmanu, sprawdzając, czy wciąż jest na swoim miejscu. Był… Odetchnął z ulgą, a w myślach zmówił dziękczynną modlitwę.

W sumie z tego wszystkiego i tak najbardziej żal mu było Muszki. Wprawdzie klacz najlepsze lata miała już dawno za sobą, a mógł się założyć o każde pieniądze, że i w dawnych czasach raczej nie należała do najszybszych czy najwytrwalszych wierzchowców, ale bardzo się do niej przyzwyczaił. Poza tym Muszka była zadziwiająco łagodnym zwierzęciem i zupełnie nie przeszkadzało jej, że wiezie na grzbiecie absolutnego dyletanta konnej jazdy. Teraz do domu pewnie przyjdzie mu wędrować znacznie dłużej i na własnych nogach.

Czuł niesamowitą suchość w ustach, kiedy przeżywał kolejne rozczarowania. Wreszcie przestał bobrować w resztkach obozowiska.

„No dalej, zrób to! Na co jeszcze czekasz?”.

Korzystając z resztki światła, zaczął oglądać trzymany w dłoniach kubek z grubej skóry. Oparł się o pień młodej sosenki i ze zdziwieniem odkrył, że mimo wszystko nadaje się do użytku. Był tylko mocno pogięty. Po dłuższych zabiegach wrócił z grubsza do dawnych kształtów. Starł z niego resztki błota i przywiązał go sobie za ucho do paska. Kiedyś miał sakwy podróżne, teraz jednak jego podróżnicze wyposażenie gwałtownie się skurczyło. Miał też przedtem wygodne buty.

– Doskonała skóra, paniczu. Koźla. Żadna cholera jej nie weźmie – burknął, czując chłodną wilgoć pod stopami. Łapcie z łyka, na jakie zmienił buty do konnej jazdy na chwilę przed napadem, nie nadawały się zupełnie do dalekich pieszych wędrówek, kiedy na dworze robiło się zimno. Przepełniała go gorycz porażki, jakiej dawno nie doznał, i powoli kiełkująca w nim myśl o rewanżu.

Tupnął, starając się rozgrzać marznące stopy. Pozbierał wszystkie przydatne przedmioty i upchnął je po kieszeniach. Niewiele tego było. Po raz ostatni rozejrzał się po obozowisku.

– No rusz wreszcie rzyć! – Kopnął resztki po raz ostatni, wetknął swój nóż do pochwy i ruszył przed siebie cokolwiek sztywnym krokiem. Wkrótce jednak podążał już zarośniętą wysoką trawą ścieżką w stronę lasu szybko i w miarę pewnie, starając się zachować absolutną ciszę.

Zrobiło się ciemno i zaczęło mżyć. Otarł się o rosnące obok ścieżki krzaki.

Było coraz chłodniej i zęby zaczęły mu szczękać. Chyba już zapomniał, co to znaczy dawać sobie radę, kiedy na dworze śnieżyca i hula wiatr. Przez kilka ostatnich lat przyszło mu tylko łazić tam i nazad po okalających grodzisko na Lednicy[7] wałach. Przez ten czas niepostrzeżenie obrósł w tłuszczyk, przyzwyczaił się do wyrka z siennikiem i kocem, codziennej miski ciepłej strawy i kufla cienkiego piwa do kolacji. Zapomniał już, co znaczy marznąć i mieć mokro w butach… o ile w ogóle ma się buty.

– Ciekawe, czy gdyby mnie teraz zobaczył wuj Sulimir, byłby ze mnie dumny? – westchnął do własnych myśli, z uśmiechem wzruszył ramionami i zaraz tego pożałował, gdyż kilka lodowatych kropel wpadło mu za koszulę.

Zaczepił o coś lewą nogą.

W ostatniej chwili zamortyzował upadek szeroko rozstawionymi rękoma, ale i tak znalazł się w pozycji twarzą na ziemi. Poczuł woń żywicy przetykanej dominującym zapachem rozkładu.

– Prawie złapałem zająca! – siedział na ziemi z rozrzuconymi nogami, śmiejąc się głośno z własnego dowcipu.

Normalnie się tak nie zachowywał.

– A co w dzisiejszych czasach jest normalne? – mruknął, wstając. Otrzepał rękoma błoto ze spodni.

Zmagając się z własnymi myślami, ruszył w dalszą podróż, ale po kilkunastu krokach drogę zagrodziły mu jakieś zarośla. Jesienią zupełny brak liści i owoców nadrabiały z nawiązką obfitością kolców. Poruszał się brzegiem tego gąszczu, ostrożnie torując sobie drogę w ciemnościach.

„Skoro te krzaki są po mojej lewej stronie, to ścieżka musi być po przeciwnej”. Poczuł twardszy grunt pod nogami i przyśpieszył, nie porzucając toku własnych myśli.

Prawdę powiedziawszy, nadal się dziwił, że wciąż dychał.

A może to jednak bogowie nad nim czuwali?

Ostatnio stał się o wiele bardziej religijny, więc może wszystkowiedzący Jasza to docenił. A może to Łada – bóg wojny[8], roztaczał nad nim opiekę i z jakiegoś tylko sobie znanego powodu nie pozwalał mu ot tak zginąć w jakiejś zapadłej dziurze, której nazwy nawet nie znał? A może to tylko złośliwe zorze-Zarzyce[9] bawiły się jego losem? Może rzeczywiście życie każdego jest zapisane w gwiazdach świecących nad kamiennym niebem[10]? Może każdy jego krok był gdzieś tam zanotowany i nie ma się wpływu na to, co się zrobi, a rację mają ci, co mówią, iż to przeznaczenie jest wszystkim?

Więc czemu cały czas myślał o tym, czego niedawno doświadczył?

Czy to dlatego, że miał z bandytami pewne rachunki do wyrównania? Wiedział już, co zrobi. Wróci do rodzinnej wsi, odpocznie i nabierze sił. Wuj pewnie będzie chciał się go pozbyć jak najszybciej, więc na odczepne może da mu paru ludzi. Gwałtownych tak jak on, kochających dobrą bitkę. Wtedy tu powróci. Przy odrobinie szczęścia odnajdą ich kryjówkę. Potem poczekają sobie spokojnie, aż bandyci wyjdą na kolejny rabunek i sterroryzują ich kobiety. Tak, tam musiały być jakieś kobiety. W końcu o nich wspominali. Uśmiechnął się szeroko do własnych myśli.

Aż podskoczył z wrażenia, gdy samotny bażant, bijąc gwałtownie skrzydłami, wyprysnął mu niemal spod samych łapci w chwili, kiedy wszedł na niewielką polankę. Miał szczęście, że to był wyłącznie płochliwy ptak. Co by począł, gdyby to było żądne krwi stado wilków?

Albo kilku bandziorów…

Albo jeszcze coś innego…

Poczuł się cokolwiek nieswojo. W ciemnościach okalające ścieżkę drzewa i krzaki wyglądały koszmarnie, niczym czające się do skoku upiory. Trzymając mocno w garści swój talizman, zmówił modlitwę odganiającą upiory. Miał cichą nadzieję, że zadziała.

Po chwili ruszył dalej. Ścieżynka skręcała, omijając pomiędzy drzewami kolejny pagórek. Zaraz za nim łączyła się z szerokim, wygodnym do marszu traktem. Stanął na rozdrożu, zastanawiając się, dokąd poszli bandyci.

Już wcześniej doszedł do wniosku, że tamci musieli go dostrzec jeszcze rano. Piaszczysty gościniec prowadził między polami uprawnymi i każdego wędrowca można było zobaczyć na nim ze znacznej odległości. Inna sprawa, że ostatnimi czasy ruchu to na nim nie było. Przez ostatnie dwa dni tylko raz widział kilku konnych. Nie wiedział, kto zacz, ale nie miał też zamiaru ich o to pytać. Ukrył się razem z koniem w chruścianym zagajniku i wyszedł z niego dopiero, gdy tamci dawno już zniknęli za horyzontem.

„Tak… Kufelek dobrego, grzanego piwka z sokiem malinowym, muzyka, wielka drewniana balia z gorącą wodą”. Uśmiechnął się szeroko do własnych myśli. „A… i jeszcze jakaś cycasta dziewka mogąca mi umyć plecy” – dodał do swej listy przyjemności.

Potrząsnął głową. Znał swoje marzenia bardzo dobrze. To były głupie fantazje, na które nie było już miejsca w okrutnym świecie; nie po tym, co się ostatnio wydarzyło. Chciał podziwu u mężów i zainteresowania u kobiet, srebra i władzy. Chciał tego wszystkiego czego w sumie nigdy nie miał.

Mało brakowało, a pogrążony we własnych niewesołych przemyśleniach przegapiłby ten dźwięk. Nagle jednak zatrzymał się, nasłuchując. Odwrócił się w stronę, z której doszedł. Nie mylił się. Usłyszał cichy stukot…

Dźwięk metalu uderzającego o metal…

Cichy głos i głęboki męski śmiech niosący się w ciemności.

Rżenie konia…

Jadący gościńcem konni mogli oznaczać wiele rzeczy, ale ostatnio ani chybi byli zwiastunami poważnych kłopotów. Szczególnie jeśli jechali po ćmoku, nocą ciemną i pełną strachów.

Odwrócił się na pięcie i zaczął biec, rozglądając się za jakimś miejscem nadającym się na ewentualną kryjówkę. Jego łykowe łapcie klapały o nagie pięty. Uchylał się przed konarami i wymijał wyschnięte, zszarzałe pniaki. Ogarnął go dziwny entuzjazm. Jeśli chciał żyć, musiał biec. Więc biegł.

W ciemnościach zamajaczyła niewielka ścieżka wydeptana przez zwierzęta.

Natychmiast w nią skręcił. Jeśli chodzi o próby ratowania własnej skóry – bez nadmiernej skromności uważał, że ostatnimi czasy osiągnął poziom mistrzowski.

Jego kroki wydłużyły się, krzaki i młode drzewka przemykały mu przed oczami, tworząc pospołu ze łzami jedną wielką zamazaną plamę. Wyciągnął nogi, żeby przeskoczyć nad majaczącym w mroku zwalonym pniem drzewa. Dokonał tego z łatwością…

Zdziwiła go cisza, jaka nastąpiła chwilę później.

Słyszał tylko świst przelatującego w uszach powietrza…

Ostry ból przeszył prawą nogę…

Własny, zduszony krzyk…

Runął twarzą w piach przykrywający cienką warstwą kamienistą ścieżkę prowadzącą stromo w dół. Próbował zahamować rękoma ten karkołomny ślizg, ale jego wysiłki nie przynosiły żadnych rezultatów.

Wydawało mu się, że będzie tak zjeżdżał bez końca…

Zatrzymał się gwałtownie w żwirowym korycie strumienia.

Jęcząc z bólu, powoli przetoczył się na plecy, rozchlapując na boki lodowato zimną wodę. Załzawionymi oczyma dostrzegł, że stoczył się z wysokiej chyba na dobre kilkanaście łokci skarpy.

„Ciekawe, gdzie ja tu teraz znajdę jakiego znachora?”.

Ale nie… Na szczęście niczego sobie nie złamał. Poobijane kości, pozdzierany naskórek, krew sącząca się z warg i rozbitego nosa. Złapał się za prawe udo i zaciskając zęby, starał się zapanować nad nieprzyjemnymi skurczami, jakie opanowały poturbowaną w wyniku upadku nogę. Gdy ustały, doczołgał się do dużego porośniętego mchem kamienia i ściągnął z siebie przemoczoną koszulę. Wyżął ją i z braku innej ochrony przed zimnem założył z powrotem na siebie. To nie był dobry pomysł, momentalnie zrobiło mu się jeszcze zimniej. Dostał dreszczy. Posykując przez zaciśnięte zęby, wsłuchiwał się w otaczające go odgłosy nocy.

Nic.

Cisza…

Kichnął potężnie.

– Na bogów. Zamarznę. – Nie miał wyjścia, jeśli chciał jeszcze trochę pożyć, musiał się rozgrzać. Musiał iść.

Spróbował wstać, używając gałęzi rosnących w pobliżu drzew jako prowizorycznej podpory. Powoli wsparł się całym ciężarem na lewej nodze. Nożem ściął jedną z w miarę prostych gałęzi leszczyny.

Pokiwał z namysłem głową. O mały włos, a sam by się zabił. Przez własną głupotę. W sumie nie zdarzyło mu się to pierwszy raz i przypuszczał, że z pewnością nie ostatni. Powinien się już do tego przyzwyczaić.

„A podobno z wiekiem się mądrzeje”. Zachichotał.

Przeszedł powoli kilka kroków, opierając się na prowizorycznej lasce, ból zmniejszał się wyraźnie. Wkrótce mógł już iść, nie wspierając się na niej za bardzo.

– Świetnie. Tylko dokąd? – Zupełnie stracił orientację.

Musiał pozbierać myśli. Musiał też odnaleźć swoje łapcie. Pospadały mu z nóg podczas upadku. Na szczęście nie wpadły do wody i nie popłynęły do Oceanu[11], inaczej musiałby drałować dalej na bosaka.

Obmył w lodowatej wodzie ręce i twarz. Zerwał się dość silny wiatr. Drżąc, doszedł do wniosku, że siedzenie w tym miejscu nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Spojrzał w górę parowu, którym płynął strumień. Nie potrafił znaleźć w sobie dość energii, żeby wspiąć się z powrotem na górę. Potrząsnął głową i oszczędzając obolałą nogę, postąpił niepewnie kilka kroków naprzód. Szło opornie. Zmarszczył czoło i zaciskając zęby, ruszył w dół strumienia. Ten kierunek wydał mu się równie dobry jak pozostałe, a na dodatek nie wiązał się z mozolną wspinaczką w ciemnościach po piaszczystym zboczu.

Na drugim brzegu strugi majaczyły ciemne kontury drzew. Pokonując z mozołem kolejne metry piaszczystego brzegu, rozglądał się uważnie.

Nie chodziło o to, że ostatnio stał się samotnikiem, czy też o to, że obecność innych ludzi go irytowała. On pragnął ich obecności! Chciał śmiać się z głupich dowcipów, pić z nimi piwo, bekać po nim i puszczać bąki po zbyt tłustym jedzeniu, pragnął gapić się na cycki młodych dziewczyn, podzielać ich rozterki i troski o lepsze jutro.

Niestety to wszystko nagle się skończyło.

Teraz spotkanie z innym człowiekiem niosło ze sobą równie wielkie niebezpieczeństwo jak spotkanie z watahą wygłodniałych wilków albo jadowitą żmiją.

Początkowo posuwał się bardzo powoli, boląca noga dawała mu się porządnie we znaki i mniej więcej co sto kroków musiał robić krótkie przerwy, żeby dać jej odpocząć. Złapał się na tym, że przygląda się cieniom w poszukiwaniu ewentualnych zasadzek. Zabronił sobie tego, ale instynkt samozachowawczy był o wiele silniejszy. Bał się.

Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dobrze widział zarysy terenu przed sobą. Miał nadzieję dotrzeć wzdłuż strumienia do miejsca, gdzie będzie mógł się wydostać na jakąś utwardzoną drogę. Z tego, co pamiętał, kraj nad Wartą był na obu jej brzegach pokryty polami, a co za tym idzie, był dość gęsto zasiedlony. Tak więc jedynie kwestią czasu było, kiedy natknie się na jakieś domostwa. Jak tylko jakieś napotka, szybko się zorientuje, dokąd dotarł, a potem prostą drogą wyruszy do łęczyckiego grodziska i dalej na wschód, do domu. Tam będzie wśród swoich, nie będzie musiał obawiać się bandytów, zasadzek, zimna i głodu. Wróci na rodzinne włości, może znajdzie jakąś miłą dziewczynę, zbuduje dom, posadzi drzewo i zmajstruje tylu synów, ilu tylko dadzą radę jego lędźwie. Jak bogowie pozwolą, w końcu będzie żyć normalnie.

Westchnął. Bardzo by tego pragnął.

Gdzieś z północy wiał mocny wiatr. Kuśtykał wzdłuż strumienia i czuł, jak dostaje coraz silniejszych dreszczy. Mokre ubranie przylgnęło do niego jak druga skóra, a gwałtowne porywy jesiennej wichury przeszywały go lodowatymi pazurami na wskroś. Pamiętał, jak babka mówiła, że kiedy tak wieje, to znaczy, że ktoś się obwiesił i jego potępiony duch harcuje po świecie.

„Bogowie, cóż bym oddał za to, żeby wszystko było tak jak dawniej – myślał, usilnie starając się zapomnieć o szczękających nie tylko z zimna zębach. – Po służbie czekałaby na mnie miska ciepłej polewki i piwo”.

W chacie przy wałach było sucho, ciepło i przytulnie, a w karczmie na podgrodziu można było się napić syconego miodu i potańcować z miejscowymi dziewuchami. Tylko że grodziska już nie było. Pozostały po nim niebosiężne wały, spalona brama… i bielejące kości jego obrońców.

– Cholera… oddałbym za to swoje… – Dopadł go nagły atak kaszlu. Pokasłując, szedł dalej. Marsz nigdy nie sprawiał mu trudności. Choć niemalże umierał z zimna, choć strach chwytał go w swe objęcia, z podziwu godnym samozaparciem brnął dalej, chyba tylko siłą woli przestawiając przed siebie stopy. Z wolna obojętniał na wszelkie bodźce zewnętrzne, chwilami zdawało mu się, że ponownie znajduje się na Lednicy i z niecierpliwością oczekuje, aż będzie mógł wreszcie skończyć swoją służbę i jak człowiek iść do karczmy się napić.

Od czasu do czasu przytomniał. Wtedy rozumiał, że to, co trzyma w dłoniach, nie jest włócznią, a tylko długim leszczynowym kijem. Wiedział, że jeśli się zatrzyma, zemrze z wyziębienia. Musiał więc maszerować, choćby duchy potępionych miały go zaciągnąć żywcem do Nawii[12], a na głowę miało mu spaść Kamienne Niebo. W takich momentach wyrzucał sobie chwile słabości, mruczał jakąś zapamiętaną z dzieciństwa modlitwę, sprawdzał, czy na szyi nadal ma swój amulet, i maszerował dalej, zwolna obojętniejąc po raz kolejny.

Niepostrzeżenie zostawił za sobą piaszczystą kotlinkę. Teraz szedł szeroką polaną porośniętą wysoką, zeschłą trawą. Tak mu się przynajmniej wydawało, bo w sumie to niewiele widział. Księżyc zniknął za chmurami, a wraz z brakiem jego słabej poświaty znikła gdzieś, wśród sięgających mu za kolana chaszczy, wąska struga rzeczki. Od czasu do czasu mijał samotnie stojące większe krzaki. Omijał je szerokim łukiem, bojąc się, że pochwycą go kołyszące się na wszystkie strony macki kolczastych gałęzi. Podłoże było bagniste, ale na szczęście lekki mróz ściął powierzchnię, więc się za bardzo nie zapadał. Miał wrażenie, że idzie po wyprawionym niedźwiedzim futrze. To było nawet przyjemne uczucie.

Wtedy ponownie doświadczył wizji, która intensywnością mogła iść w zawody z realnym światem. Most, na moście wóz, na wozie siano… i tłum przerażonych ludzi dookoła. Padał deszcz… rzęsisty, a od czasu do czasu ciemny nieboskłon przeszywała srebrna macka błyskawicy i grzmiało. Burza. Siano było mokre i za nic nie chciało się zapalić…

Runął twarzą na dno jakiejś dziury stojącej mu na drodze. Podniósł się z wysiłkiem i szedł dalej. Nawet nie miał dość sił, by zakląć. Już to kiedyś przeżył…

Nagle znalazł się w zupełnie innym miejscu, w innym czasie i w zupełnie odmiennej sytuacji. Trzaskanie płonącego drewna, zapach świerkowego dymu, śmiechy, głośna muzyka. Młode dziewczę o długich blond włosach splątanych w malownicze warkocze pląsało w rytm piszczałek i bębenków wokół ogniska… Piękne szaroniebieskie oczy wpatrzone były tylko w niego. Pełne zazdrości spojrzenia innych mężczyzn. I to jedno, tak pełne nieskrywanej nienawiści… Z niejakim wysiłkiem skonstatował, że też już kiedyś tam był. Ciepło, zapach dymu z ogniska, w ustach czuł jej język, a na swoich piersiach delikatny, ale jakże podniecający napór jej niewykształconych jeszcze piersi. Było mu tak dobrze…

– Dom – wyszeptał.

Gwałtowna fala lodowatego deszczu ocuciła go z sennych wizji. Zszargane nerwy, wysiłek fizyczny ponad siły, głód, zimno i niewyspanie powodowały, że raz po raz zapadał się w świat sennych majaków.

Nagle zatrzymał się zaskoczony…

To, co poczuł, nie pachniało jak dym z ogniska. Ledwie wyczuwalny zapach żywicy drażnił jego nozdrza, a tuż przed nosem majaczył rozmazany kształt.

Powoli przytomniał.

Drżał…

Z zimna… a nie z podniecenia.

Chwilę trwało, nim dotarło do niego, co jest nie w porządku ze światem, który go otaczał. Rzucił się płasko w zmarznięte błoto pod stopami, modląc się przy tym żarliwie, żeby nie narobić zbyt wiele hałasu. Poczekał chwilę, aż minie drżenie rąk. Kolejne smagnięcia lodowatego wichru tylko motywowały go do działania.

Na czworakach, mocno dzierżąc w dłoni swą prowizoryczną laskę, ruszył w stronę majaczącego w ciemnościach obiektu. Budowla nie była okazała. Wyciągnął przed siebie lewą rękę i jego palce dotknęły chropowatej powierzchni. Była wilgotna i porowata.

– Drewno? – wyszeptał z niedowierzaniem. – Dom? Zagroda?

Zagroda oznaczała ludzi. Ciepłą strawę i dach nad głową. W tych trudnych czasach mogła jednak oznaczać też coś zupełnie innego. Włócznie, topory, noże, może widły, wszystko to, co niosło ze sobą śmierć.

– A jeśli nie? – wyszeptał, zaciskając mocno obie dłonie na kiju.

Odepchnął od siebie czarne myśli. Wolał, żeby w środku mieszkali jacyś mili, przyjaźnie nastawieni do świata ludzie, którzy – jak nakazywał pradawny obyczaj – przyjmą strudzonego wędrowca pod swój dach. Nakarmią i napoją, dadzą suchy kąt do spania. Odłożył leszczynowy pręt na ziemię i sięgnął po myśliwski nóż u pasa.

Coś, czego zupełnie nie pojmował, potęgowało jego lęk. Początkowo nie umiał jednak powiedzieć, co to takiego. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to cisza. Absolutna cisza. W gospodarstwie powinny być zwierzęta. Spłoszone kury powinny zacząć gdakać, psy szczekać, a krowy, woły, kozy i owce potrząsać wykonanymi z metalu lub skóry postronkami, za które przywiązano je w oborze.

W tym obejściu panowała zaś złowróżbna cisza, przerywana jedynie skrzypieniem drewna na wietrze.

Zrozumiał, że za tą ciszą musi kryć się coś więcej. Tajemnica. Może zasadzka.

„A może i nie…” – myślał intensywnie. Jeśli ktokolwiek zaczaił się na niego gdzieś w mroku nocy, to zachowywał się cicho… zbyt cicho. Ta cisza była… niemal cmentarna. Zupełnie jakby w okolicy nie było nikogo żywego. Nikogo żywego oprócz niego – poprawił się zaraz.

Żałował, że nie ma ze sobą tarczy i włóczni. Włócznią umiał się posługiwać o niebo lepiej niż nożem.

„Nic to” – pomyślał, gładząc lekko rękojeść swojej jedynej broni. Gdyby wszedł w zasadzkę, nóż niewiele mu pomoże, ale dzierżąc w garści nacinaną na krzyż drewnianą rękojeść, czuł się o wiele pewniej. Ściskając mocno w dłoni broń, przeszedł powoli wzdłuż krótkiej ściany budynku. Zupełnie się zatracił w wyszukiwaniu najmniejszych oznak niebezpieczeństwa. Resztkę uwagi skupił na tym, po czym szedł. Nie była to bowiem najlepsza chwila, żeby nadepnąć suchą gałązkę albo wpaść w jakąś dziurę.

W ciemnościach dostrzegł niewielki kopczyk. Jego kształt idealnie zacierał się w półmroku, więc zobaczył go dopiero wtedy, kiedy niemal się o niego potknął. Przykucnął przy nim i pomacał ręką. Zimne… wilgotne… kruche. Powąchał. Z pewnym rozbawieniem stwierdził, że wsadził rękę w świeżą kretowinę.

Ostrożnie, by nie uczynić już żadnego zbędnego hałasu, przeszedł za róg budynku. Teraz miał pewność. To była stodoła. Zatrzymał się przy wejściu. Rozejrzał się dookoła z trwogą, ale nie usłyszał ani nie zobaczył nic, co by go mogło zaniepokoić jeszcze bardziej. Dookoła nadal panowała cisza, więc nie namyślając się wiele, popchnął jedno ze skrzydeł. Wrota były jednak zawarte. Popchnął mocniej, ale nawet nie drgnęły. W ciemnościach niewiele widział, ale z tego, co po omacku zdołał dojrzeć, wynikało, że coś trzymało je od środka. Podrapał się w głowę. Skoro nie dało się ich otworzyć do wewnątrz, to może trzeba je pociągnąć.

Schował nóż do pochwy, wcisnął palce w szparę pomiędzy skrzydłami i pociągnął. Poczuł, że lekko ustępują. Uśmiechnął się pod wąsem, nabrał w płuca powietrza, zaparł się lewą nogą o wrota i z całej siły pociągnął za drugie skrzydło.

To był błąd…

Z wnętrza rozległ się głuchy łomot, który obudziłby umarłego…

To, co trzymało wrota od środka, ustąpiło, a on znalazł się na plecach. Przerażony hałasem, jaki wywołał, przeturlał się w bok. Przykucnął. Gotowy do walki wpatrywał się w ciemność. Z rozpaczliwym wysiłkiem usiłował zapanować nad oddechem, drżeniem rąk i tysiącem myśli przelatujących mu w tej chwili przez głowę.

Cholera!

Poczekał jeszcze chwilę. Poza wiatrem i cichym szelestem jakiegoś małego zwierzątka buszującego w pobliskich chaszczach nie działo się nic, co budziłoby w nim zaniepokojenie.

Nie tracąc więcej czasu, wstał i ostrożnie wsadził głowę do środka.

Niewiele dostrzegł w ciemnościach.

Otworzył więc drzwi szerzej, żeby cokolwiek zobaczyć. W środku, na wprost wejścia, stał wóz o wysokich plecionych z wikliny burtach. Po lewej stronie od wejścia leżały porozrzucane w nieładzie narzędzia gospodarskie. Po prawej – piętrzyła się sięgająca słomianego dachu sterta siana.

Omal nie krzyknął z radości.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł przypływ optymizmu. Miał dach nad głową i stertę siana, w której mógł spędzić noc w cieple i względnym komforcie. Może jednak pożyje wystarczająco długo, żeby zemścić się na swoich niedoszłych oprawcach.

Wszedł do środka. Ostrożnie stawiając stopy, przeszedł nad leżącą na klepisku solidną belką, którą najwyraźniej zabarykadowano wrota. To dawało do myślenia. Ktoś najwyraźniej nie życzył sobie, żeby obcy myszkował wewnątrz. A jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby uniemożliwić mu wejście do środka, musiało tu być coś, co warto było chronić. Zaczął się zastanawiać, co to może być. Pewnie złoto, srebro albo inne bogactwa – czyli nic, co by go teraz uszczęśliwiło; po prawdzie to wolałby spory kawałek wołowej pieczeni w sosie z borowików.

„Cokolwiek by to jednak było, czas się tu trochę rozejrzeć” – myślał.

Sam wóz był typowy. Wysokie burty z plecionki i podwójny dyszel przystosowany do ciągnącego zaprzęg wołu.

Nadal skupiony na wyszukiwaniu ewentualnych zasadzek zajrzał do wnętrza wozu.

„Żywego ducha” – pomyślał. Jedynie wierzbowa witka służąca za bat celowała w dach, zupełnie jakby czekała na woźnicę. Nie namyślając się wiele, postawił stopę na dyszlu, podciągnął się do góry, by zajrzeć do środka. Wewnątrz poza ustawionymi równo workami nie było niczego, co mogłoby mu się przydać. Po omacku rozwiązał jeden z nich. Wsunął ostrożnie rękę do środka. Pomacał, włożył do ust.

– Ziarno! – niemal krzyknął zachwycony własnym odkryciem. W jednej chwili jego sytuacja zmieniła się diametralnie. Miał dach nad głową i nie groził mu głód. Mógłby skakać z radości pod powałę, gdyby nie jeden drobny szkopuł.

Pomyślał, że może powinien od razu zbadać okoliczne zabudowania. W końcu nikt przy zdrowych zmysłach nie buduje stodoły w środku lasu. Dookoła musiały być inne budynki. Chata, obórki i kurniki. Może nawet cała wieś? Doszedł jednak do wniosku, że jest zbyt ciemno na dokładne przeszukanie okolicy. Będzie z tym musiał poczekać do świtu.

Płonące żywo ognisko też będzie musiało poczekać. Na razie nie miał czym go rozniecić. Pocieszał się myślą, że może rankiem uda mu się znaleźć jakieś krzesiwo i ugotować sobie owsiankę albo zrobić podpłomyki, o ile znajdzie jakąś blachę lub w miarę płaski kamień. W końcu czego jak czego, ale zboża i drewna miał tu pod dostatkiem. Uszczęśliwiony własnymi odkryciami zeskoczył na ziemię. Obszedł wóz dookoła. Zrobił kolejny krok i… źrenice gwałtownie rozszerzyły mu się na widok znajdującej się może o pięć stóp od niego siedzącej sylwetki ludzkiej.

– Ożeż ku… – wysyczał przez zaciśnięte zęby w kierunku… zimnego oblicza, upiornej maski, skrytej pod kapturem i szczerzącej do niego na powitanie śnieżnobiałe zębiska.

Poczuł biegnący wzdłuż kręgosłupa dreszcz zgrozy. Serce gwałtownie przyśpieszyło, niemal czuł, jak chce mu się wyrwać z piersi. Był tak zaskoczony, że nie był w stanie użyć broni ani też wydobyć z zaciśniętej krtani jakiegokolwiek dźwięku. Wiatr uderzył po raz kolejny i we wpółotwartych do krzyku ustach poczuł drobinki kurzu. Wytężył słuch, by usłyszeć coś, co dowiodłoby niezbicie, że mimo wszystko nie oszalał, a obraz przed oczami nie jest wytworem jego przerażonej ostatnimi wydarzeniami wyobraźni.

Najpierw głośno wypuścił powietrze z płuc. Usłyszał, jak jego oddech gwiżdże mu między zębami. Poczuł, że jego oczy nieświadomie, bez żadnego rozkazu odwracają się od widoku… upiora.

Wyrwał się spod jego hipnotycznego spojrzenia.

Wymacał ukryty pod koszulą wisiorek i wyciągając talizman przed siebie, wymamrotał przez zaciśnięte z przerażenia zęby:

– Giń!

Chyba zadziałało, bo odpowiedziała mu wyłącznie cisza.

Przez jego głowę niczym jesienna wichura przelatywały zasłyszane niegdyś sposoby na upiory, wilkołaki, strzygi, martwiejce, mamuny i inne dusze potępione[13]. Najpewniejszy byłby kapłan albo wiedząca babka[14] ze wsi, ale żadnego z nich nie miał na podorędziu. Nie miał też przy sobie bylicy, rosiczki czy polnej ruty. Do Nyi[15], nie miał przy sobie nawet zwykłej cebuli czy czosnku, które podobno stanowiły niezwykle skuteczne remedium na wszelkie potępione bestyje, od wąpierzy poczynając, a na zwykłych nietopyrzach kończąc. Więc…

Zamrugał nerwowo powiekami i jeszcze raz uważnie spojrzał na upiorną postać. W tej samej chwili zrozumiał, że wpatruje się bezwiednie w oblicze od dawna martwego człowieka. Kimkolwiek był za życia, teraz nie mógł mu zrobić najmniejszej krzywdy. Spod kaptura przypatrywało mu się trupie oblicze.

– O… Ożeż ty!!! – powiedział tylko po to, by rozładować gwałtowne napięcie, które w nim wezbrało. W końcu, zataczając się, wyszedł przed stodołę i usiadł na trawie, opierając się plecami o ścianę z nieheblowanych desek. Zawstydzony własną, nieco przesadzoną reakcją, aczkolwiek z wielkim poczuciem ulgi, zaczerpnął głęboki haust zimnego powietrza. Jego puls uspokajał się, powoli wracał do normalnego rytmu. Drżał. Musiał użyć obu rąk, by opuścić wyciągnięty przed siebie amulet. Żałował, że nie ma przy sobie niczego mocniejszego. Oddałby wiele za możliwość golnięcia sobie kilku łyków trójniaka albo choćby i wodnistego jęczmiennego piwa.

Chłód przenikał go do szpiku kości. Mimo to przez dłuższą chwilę odkładał oczywistą decyzję. Nie miał najmniejszych szans na znalezienie innej kryjówki. Stodoła zapewni przynajmniej jakieś schronienie – lepsze niż cokolwiek innego w okolicy. A że sąsiedztwo będzie miał w nocy nieszczególne… Takie czasy, nie ma co wybrzydzać.

– Szlag by to… – mruknął. Innej możliwości nie brał pod uwagę. Po prostu innej nie miał.

Podniósł się i niechętnie wrócił do środka. Teraz wyraźnie czuł, że zapach suchego siana mieszał się z ledwie wyczuwalną, ale powodującą mdłości słodkawą wonią rozkładu. W nocnym świetle niewiele jednak mógł dostrzec. Martwy człowiek – czy też to, co z niego zostało – siedział dalej oparty o koło od wozu, zupełnie niewidoczny z zewnątrz. Starał się na razie nie patrzeć na zwłoki. Z drugiej strony nie było sensu odkładać tego, co i tak musiał zrobić. Wytarł spocone dłonie o spodnie i ostrożnie obszedł wóz dookoła z prawej strony. Nieco z powodu tego wszystkiego roztrzęsiony przyklęknął obok zmarłego. Jakiś wewnętrzny głos radził mu nie dotykać ciała, ale stłumił go w sobie. Przydałoby mu się światło. W mroku, jaki go otaczał, niewiele mógł dostrzec. W końcu podjął decyzję. Nie zamierzał spędzić nocy w towarzystwie gnijącego trupa. Nie chodziło o to, że się go bał. Ostatnimi czasy widział więcej trupów, niż potrafił zliczyć. Jeden więcej czy jeden mniej nie stanowił dla niego większego problemu. Problemem za to było to, że oparte o wóz zwłoki zalatywały. Podjął decyzję.

– Witaj, panie trupie – wyszeptał, podchodząc do umarlaka. – Niestety będę cię musiał na dwór wystawić. Wierzaj mi, świeże powietrze dobrze ci zrobi, pooglądasz też sobie gwiazdy na niebie… No chyba że znów będzie padać, ale to i tak nic strasznego, bo rozumiesz, nieco… hmmm… zajeżdżasz. Więc kąpiel dobrze ci zrobi, no nie? Umówmy się tak: ja jutro rano pochowam cię najlepiej, jak umiem, a ty dziś w nocy będziesz pilnować, żebym mógł się wyspać. To jak, panie trupie?

Zwłoki przyjęły propozycję z milczącą aprobatą.

– Wiedziałem, że się zrozumiemy – mruknął, wstając.

Najdelikatniej, jak potrafił, wziął je pod ramiona. Nie było to proste zadanie, wyglądało na to, że nieboszczyk upodobał sobie to miejsce i niespecjalnie chciał się stąd ruszać.

– Oj, zesztywniałeś od tego ciągłego siedzenia – westchnął.

Szarpnął do góry, a wtedy coś miękkiego spadło na ziemię i potoczyło się mu pod nogi. Spojrzał w tamtą stronę i omal nie krzyknął z zachwytu. Przed nim leżał skórzany bukłak. Wystarczyło tylko nachylić się i go podnieść.

– Niemożliwe! – szepnął, schylając się po niespodziewaną zdobycz. Potrząsnął. – Ooo… – wewnątrz plusnęło!

Z dziękczynną modlitwą na ustach zaczął podważać i kręcić wetkniętą w wylot szyjki drewnianą zatyczką, ale nic nie wskórał. Zawiedziony miał już ochotę odciąć wykonaną z twardej skóry szyjkę. Wziął jednak głęboki oddech i zaatakował ponownie.

Frustracja sprawiła, że oczy zaszły mu mgłą, wreszcie jednak poczuł, jak złośliwe drewno z wolna ustępuje. Ucieszyły go ogromnie piszczące, oporne obroty, a potem uderzający do głowy zapach syconego miodu.

„Dzięki ci, o Wielki Jaszo!” – podziękowałby mu, nawet gdyby w środku była woda.

Odchylił głowę i pociągnął tęgi łyk. Zakaszlał, gdy ogień w płynie spłynął mu do gardła. Jeszcze dwa łyki i ciężko oparł się o burtę wozu. Ogień z gardła rozgościł się teraz w jego żołądku. Jego oddech brzmiał jak westchnienie.

Wreszcie spojrzał na swojego gospodarza.

– Królewski napitek! – Uniósł bukłak do góry w geście toastu. – Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Twoje zdrowie, panie trupie!

Upił kolejny łyczek.

– Och, wybacz mój brak manier. – Skłonił się dwornie. – Jam Boruta, syn… hmm… mniejsza o to, czyj ja syn, i tak go pewnie nie znasz. Ja zresztą też go nie poznałem, więc zwą mnie Bękart. – Znów sobie golnął.

Beknął radośnie, po czym, nie bawiąc się już w żadne ceregiele, eksmitował śmierdzące zwłoki na dwór. Oparł ciało o ścianę budynku i wreszcie mógł wypuścić powietrze. Zbierało mu się na wymioty, ale jakoś zapanował nad żołądkiem.

– Wierzaj mi lub nie, ale gdybym na cię nie wpadł, to bym jak nic nocą zdechł z zimna. – Potarł rękoma zarost na policzku. Czuł coraz bardziej irytujące swędzenie skóry pod niegoloną od kilku dni szczeciną. – To głupie, bo chociaż szanownego waćpana nie znałem, czuję do waści sympatię… panie, hmm… panie trupie!

Boruta obrócił się na pięcie. Zamknął starannie wrota, na koniec dla pewności zapierając je dębową belką. Cóż, niby się z truposzem dogadał, ale nigdy nie wiadomo, co mu do tego pustego łba może o północy strzelić. Lepiej było nie ryzykować. Wypił jeszcze jeden łyczek. Następnie szybko rozebrał się do naga. Przemoczoną koszulę i hajdawery porozwieszał na burcie wozu. Łapcie z łyka cisnął obok nich. Potem goły jak go Jasza stworzył, wdrapał się na stóg.

Spojrzał jeszcze raz w dół, tam gdzie za ścianą siedział sobie w milczeniu zmarły, i westchnął.

Doszedł do wniosku, że skoro ma tę noc spędzić w towarzystwie trupa, lepiej będzie mieć broń przy sobie. Zastanawiał się tylko, czy w razie czego żelazo powstrzyma martwiejca. Doskonale pamiętał z dzieciństwa opowieści babki o okrutnych wilkołakach, upiorach, strzygach i wąpierzach lubujących się w ludzkiej krwi. Wyszeptał krótką modlitwę do Nyi – Opiekuna Dusz i Pana Podziemi – i na wszelki wypadek ścisnął mocno w lewej dłoni wisior. Lepiej było nie kusić Licha. Wiadomo – Licho nie śpi.

Westchnął i głębiej zaszył się w wykopanej w słomie jamie. Mocno ścisnął w dłoni swój talizman. Miał tylko nadzieję, że gdyby zaistniała taka potrzeba, magia albo żelazo odstraszy złe moce. Babka twierdziła, że nie ma to jak zaklęcia i żelazo. Wprawdzie kiedyś słyszał, jak kapłan Krysta mówił, że na wszelkie zło najlepszym remedium jest woda święcona, ale jakoś, nie wiedzieć czemu, Boruta nie mógł sobie wyobrazić, żeby woda, choćby i magiczna, mogła odstraszyć cokolwiek.

Westchnął ponownie.

Dziś prawie zginął. Bandyci ochrzcili go mianem „Zająca” i zostawili na pewną śmierć. Cieszył się, że do tego nie doszło. Z drugiej strony nic nie stało na przeszkodzie, by mógł nazwać tych bandziorów ziomkami. W końcu był u siebie. Na tych ziemiach, tylko trochę bardziej na południowy wschód, urodził się i dorastał. Zaśmiał się gorzko do własnych myśli.

– Ziomale – mruknął do siebie nieco rozgoryczony faktem, że zostawił bukłak poza zasięgiem dłoni. Miał ochotę na jeszcze jeden łyczek słodkiej radości w płynie. Z drugiej strony zupełnie nie chciało mu się już po niego wstawać. W sianie było ciepło i sucho. Prawie jak w domu.

Boruta pozwolił, żeby naszedł go sen. Z radością powitał powrót optymizmu. Nawet jeśli w dzisiejszych czasach niewielu sobie na niego pozwalało. Spowity w niezniszczalną osłonę zbudowaną z własnej dumy zasnął snem sprawiedliwego, szepcząc bezgłośnie w chmurną noc dziękczynne modlitwy do wszystkich znanych sobie bogów. Nawet jeśli w większości byli niezwykle złośliwi i za punkt honoru postawili sobie, że będą z niego nieustannie drwić.

[1] Występujący w powieści panteon lechickich/polskich bogów został zaczerpnięty z: Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego Jana Długosza. Panteon Długosza składał się z kilku bogów/bóstw, które były odpowiednikami bogów rzymskich, najwyraźniej znacznie lepiej znanych autorowi. Bogowie ci to: Jesza, czyli Jowisz, Łada – Mars, Dzidzileyla – Wenera, Nyja – Pluton, Pogoda (tego chyba nie trzeba tłumaczyć), Żywie, Dziewanna – Diana i Marzanna jako Cerera. Poza nimi był oczywiście znacznie większy panteon pomniejszych bóstw, z których częścią jeszcze się czytelnik zetknie na stronach powieści.

[2] Jasza (łac. Yassa) – ewentualnie zwany również Jeszą (łac. Jessa) – lechicki bóg, którego dokładne funkcje nie są znane. Jasza pierwszy raz został wymieniony około 1410 roku w postylli Łukasza z Wielkiego Koźmina, w której przestrzegano przed czczeniem Jaszy oraz innych bogów (Łado, Quia i Nija) podczas wiosennych obrzędów i widowisk ludowych. Według Długosza był on najwyższym z bogów lechickich przyrównywanym do Jowisza, stąd ów Pan Światła.

[3] Perun zwany też Pierunem bądź na Śląsku Pieronem to słowiańskie bóstwo gromowładne, jedno z czołowych w panteonie słowiańskim.

[4] Mniej więcej raz na sto lat Europa stawała się obiektem ataków ludów stepowych… ze Wschodu. Najpierw Hunowie, po nich Awarowie, Scytowie, Pieczyngowie, Turcy i Mongołowie. Każdy z tych ludów stosował podobną taktykę walki opartą na oddziałach konnych łuczników stosujących z po-wodzeniem manewr pozorowanej ucieczki z pola walki. Co ciekawe, świat zachodni mimo tyle razy zdobywanego na polach bitew doświadczenia w starciach z takim wrogiem, za każdym razem dawał się zaskakiwać i terroryzować owej łuczniczej wunderwaffe, przegrywając toczone bitwy z kretesem. Sam łuk refleksyjny używany przez ludy koczownicze był asymetryczny (dłuższy z jednej strony), co pozwalało koczownikom celnie strzelać z końskiego grzbietu na znaczne odległości.

[5] Połowcy zwani również Kumanami – lud koczowniczy spokrewniony z Turkami oraz Pieczyngami; w opisywanym okresie ich siedziby znajdowały się na stepie na południowy wschód od Kijowa, a oni sami plądrowali przygraniczne ziemie kijowskie, węgierskie i bułgarskie. Dwadzieścia lat wcześniej wsparli Chrobrego w pierwszej, nieudanej próbie zdobycia Kijowa, z rozkazu księcia Bolesława za jakieś przewiny mieli zostać wybici, niemniej, ponieważ przyjęte szeroko było zaciąganie ich jako najemników przez różnych władców, jakiś ich niewielki oddział mógł się zaplątać na służbę również do króla Mieszka II.

[6] Licho władała wszystkim, co nieznane i niewiadome, a także w przypływie dobrego humoru z nieopisaną radością ukrywała, co się jej tylko nawinęło pod rękę. Stąd w mowie potocznej wszystkich krajów słowiańskich występują wciąż jeszcze liczne powiedzenia w rodzaju: „Nie szukaj dobra w lichu”, „Licho nie śpi”, „Niech cię licho porwie”. Wszystkie one nawiązują do dawnej pozycji bogini Licho, zdegradowanej przez chrześcijaństwo do roli demona.

[7] Nazwy własne w średniowieczu przełożono z języka miejscowego (nie mam odwagi nazwać go polskim – może ostrożnie zachodniosłowiańskim?) na łacinę, a z niej na dziś używany język polski. Tak naprawdę to nie wiemy, w jaki sposób mówiło się w średniowieczu po naszemu, najstarsze zapisane zdanie – to z „poczywaniem i bruszeniem” – jest dla nas na pierwszy rzut oka zupełnie niezrozumiałe. Podobnie jest z imionami. Pod „Cedynią” był niejaki Czcibor – tylko że zapisano go po łacinie jako Cidebor lub Cidebur. Równie dobrze można to tłumaczyć jako Zębor, Zdziebor lub Ścibór – ilu tłumaczących, tyle wersji pisowni i tak samo można przyjąć, że każda z nich jest poprawna, jak to, że każda z nich jest błędna. A propos: casus „Cedyni” jest tutaj świetnym przykładem; w łacińskim tekście jest „Cidini”, którą to nazwę przełożono ciupasem i bez większych refleksji na polski jako Cedynia i stąd prosto wskazano jako miejsce bitwy właśnie to miasto nad Odrą. Sęk w tym, że w łacińskim tekście kroniki Thietmara nie ma na temat rzeki Odry nawet pół słowa i równie dobrze jak Cedynia, nazwa owej miejscowości mogłaby być przetłumaczona inaczej. Już ksiądz Adam Naruszewicz w swojej Historii narodu polskiego identyfikował raczej błędnie Cidini ze Szczecinem, a obecnie wielu historyków lokalizuje miejsce bitwy na lewym brzegu Odry, utożsamiając Cidini z Zehdenick albo z Zeuthen, lub wskazuje jako miejsce jej rozegrania okolice dzisiejszego Berlina.

[8] Łada (Lyada) – rzekome bóstwo słowiańskie, pojawiające się po raz pierwszy w panteonie Długosza. Kronikarz w swoim wyliczeniu bóstw lechickich umieścił Ładę na drugim miejscu, opisując go tymi słowami: „Marsa nazywali Ładą. Wyobraźnia poetów uczyniła go wodzem i bogiem wojny. Modlili się do niego o zwycięstwa nad wrogami oraz o odwagę dla siebie, cześć mu oddając bardzo dzikimi obrządkami”.

[9] Zorze, Zarze, Zarzyce to trzy siostry, boginie losu w mitologii polańskiej.

[10] Kamienne Niebo – Słowianie wierzyli, że sklepienie niebieskie zbudowane jest z kamieni, a gwiazdy świeciły przez znajdujące się między nimi dziury.

[11] Ocean to ówczesna nazwa Bałtyku, nawet w swej kronice Gal Anonim napisał: „Nasi ojcowie jedli ryby stare i cuchnące, my po świeże wyruszamy w Oceanie pluskające”.

[12] Nawia – słowiańskie zaświaty, nad którymi sprawuje władzę Nyja (lub w wersji wschodniej Weles). Zgodnie z przekazami folkloru ruskiego mieszkał on w bagnie położonym w centrum Nawii, gdzie zasiadał na złotym tronie u stóp Drzewa Kosmicznego, dzierżąc miecz. Symbolicznie Nawia opisywana była jako wielka zielona równina – pastwisko, na które wyprowadzał on należące do niego dusze. Wejścia do Nawii strzegł okrutny Żmij – smok.

[13] Chętnych chcących poczytać więcej o bestyjach pojawiających się na kartach powieści zapraszam do lektury Bestiariusza słowiańskiego Pawła Zycha i Witolda Vargasa.

[14] Właściwe określenie nazw ludzi zajmujących się czynnościami magicznymi i sakralnymi wśród Słowian, którzy nie przyjęli chrztu, jest niemożliwe. Poza Połabiem żadna ze społeczności słowiańskich nie wykształciła kasty, którą można by uznać za kapłańską w rozumieniu dzisiejszych księży, a przynajmniej nic o tym nie wiemy. Generalnie przyjmuje się, że funkcje religijno-magiczne na użytek własny lub danej grupy mógł spełniać każdy, kto posiadał stosowną wiedzę. W tych czasach każdy mógł zostać własnym „kapłanem”, mógł nim też zostać na użytek całej okolicznej społeczności. Nie można jednak stwierdzić, iż były to osoby na stałe przypisane do swoich funkcji. Ich magiczna legitymizacja wynikała wyłącznie z posiadanego w okolicy poważania. Stąd na kartach Bastarda aż roi się od nieprzebranych pokładów wszelkiej maści wiejskich babek parających się zielarstwem i zmawianiem różnych dolegliwości, wiedzących, czarownic i żerców.

[15] Nyja – pan podziemnego świata (Nawii) przez Długosza zrównany z Plutonem. „Plutona nazywali Niją, uważając go za boga podziemi i stróża oraz opiekuna dusz, gdy ciała opuszczą. Do niego modlili się o to, aby wprowadzeni byli po śmierci do lepszych siedzib w podziemiach”.

Rozdział II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI

Bastard

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-140-0

© Marcin Sobieralski i Wydawnictwo Novae Res 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Paweł Pomianek

Korekta: Kinga Dolczewska

Okładka: Grzegorz Araszewski

Zdjęcia na okładce: prometeus/depositphotos.com

Nataliia Sokolovskaia/shutterstock.com

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek