Bóg Skorpion - WIlliam Golding - ebook

Bóg Skorpion ebook

William Golding

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

"Bóg Skorpion" - to zbiorcze wydanie trzech mikropowieści Williama Goldinga, znanego pisarza angielskiego, laureata Nagrody Nobla. Utwór tytułowy, oparty na realiach starożytnego Egiptu, stanowi przypowieść o ludziach uwikłanych w konflikty władzy, namiętności oraz sztywne okowy tradycji rytuału. "Kilk, klik" - to zabawna igraszka erudycyjna, próba wyjaśnienia, w jaki sposób siedemdziesiąt tysięcy lat temu doszło do ustalenia obecnego porządku społecznego, opartego na dominacji mężczyzn. I wreszcie "Ambasador Nadzwyczajny" - historia genialnego Greka, który pragnął dokonać dla cesarza rzymskiego wynalazku parowca, działa, druku, a w nagrodę został mianowany specjalnym wysłannikiem do... Chin.

Siła wyobraźni i niezwykły styl narracyjny Goldinga sprawiły, iż jego proza znalazła sobie wielu entuzjastów w świecie i z pewnością zyska również uznanie polskich kręgów czytelniczych.. 
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Rok wydania: 1988

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

William Golding

BÓG SKORPION

 

William Golding

BÓG SKORPION

Przełożyli

Małgorzata Golewska-Stafiej i Leszek Stafiej

 

 

Tytuł oryginału:

The Scorpion God. Faber and Faber. 1977

© 1956 and 1971 by William Golding

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 1988

ISBN 83-08-00835-6

BÓG SKORPION

 

Żadna rysa, żadna skaza nie znaczyła głębokiej emaliowej niebieskości nieba. Nawet słońce, zawieszone pośrodku, stapiało tylko swe najbliższe otoczenie tak, że złoto i ultramaryna zlewały się i mieszały ze sobą. Żar i blask spadały z tego nieba niczym lawina, sprawiając, że wszystko, co znajdowało się między dwiema podłużnymi skałami, zastygło w takim samym jak one bezruchu.

Powierzchnia wody w rzece była gładka, mętna i martwa. Jedyny ślad ruchu stanowiły unoszące się nad nią opary. Pstre stada wodnych ptaków stojące tam, gdzie przybrzeżny muł był twardy i porysowany siatką sześciokątnych pęknięć, patrzyły w pustkę. Kępy uschniętego papirusu tu i ówdzie rozdzielone zgiętą czy złamaną łodygą, która przygniatała inne, tkwiły nieruchomo jak rzędy trzcin wymalowanych na ścianach grobowca, chyba że z uschniętej korony wypadało nasiono; ale nasiona trafiając na mieliznę i tak pozostawały bez ruchu w tym samym miejscu. Dalej jednak, zapewne przez wiele długich mil, ciągnęła się głębia. I tam także docierało słońce, stapiając niebieską emalię niższych warstw powietrza, które łączyły się z ciemnoniebieskim sklepieniem nad czerwonymi i żółtymi skałami. Teraz skały, jakby nie mogąc znieść dwóch słońc, skryły się do połowy za ścianą powietrza i zaczęły drżeć.

Czarna ziemia między skałami i rzeką była wypalona. Suche trawy wydawały się tak samo martwe jak pióra tkwiące tu i tam między pojedynczymi źdźbłami. Nieliczne drzewa, palmy, akacje, opuściły listowie jakby w geście rezygnacji. Chaty z pobielanej gliny zdradzały nie więcej oznak życia i trwały w takim samym bezruchu; w takim samym bezruchu jak mężczyźni, kobiety i dzieci ustawieni po obu stronach bitego traktu, który ciągnął się równolegle do rzeki, w niewielkiej odległości od brzegu. Ludzie patrzyli w dal, w dół rzeki, stojąc tyłem do słońca, które kładło krótkie kobaltowe cienie u ich stóp. Stali nad swoimi cieniami i spoglądali w dół rzeki z lekko podniesionymi rękami, szeroko otwartymi oczami i ustami.

Od strony rzeki dał się słyszeć przytłumiony hałas. Czekający mężczyźni spojrzeli po sobie, wytarli spocone dłonie w płócienne spódniczki i podnieśli ręce dłońmi na zewnątrz, jeszcze wyżej niż przedtem. Nagie dzieci zaczęły krzyczeć i biegać w kółko, dopóki kobiety w długich płóciennych szatach zebranych nad piersiami nie zmusiły ich szturchańcami do spokoju.

Tam, gdzie droga wyłaniała się z cienia palm, pojawił się człowiek. Poruszał się w sposób, w którym było coś z rozedrgania skał. Nawet z tej odległości nietrudno go było odróżnić wśród rozproszonej grupy innych postaci, a to z powodu odmienności stroju, a także dlatego, że oczy wszystkich skierowane były na niego. Kiedy znalazł się na otwartej przestrzeni porośniętej wyschniętą trawą, widać było, że biegnie drobnym truchtem, podrygując, a grupki mijanych ludzi wymachują rękami, wykrzykują coś, klaszczą w dłonie i nie spuszczają go z oczu. W miarę jak zbliżał się do pierwszych poletek, coraz wyraźniej widać było jego ubiór, równie niezwykły jak jego ruchy. Odziany był w spódniczkę i wysoką czapę, obie z białego płótna. Złotoniebieskie błyski padały od jego sandałów, przegubów i podskakującego na torsie szerokiego pektorału, a także od laski i bicza, które trzymał w dłoniach. Połyskiwała też jego ciemna skóra, po której spływał pot na spękaną ziemię. Widząc to, ludzie krzyczeli jeszcze głośniej. Ci, którzy przez chwilę biegli razem z nim, ocierali własny pot i zwalniali, odprowadzając go wzrokiem poza granice swoich pól.

Znajdował się już tak blisko, że można było dostrzec więcej szczegółów. Jego twarz, niegdyś owalna, pod wpływem dostatniego życia i władzy stała się prostokątna i przystosowana do krępego tułowia. Wyglądał na człowieka o niezbyt szerokich poglądach, bezwzględnie jednak trzymającego się tych, które posiadał. Teraz wiedział, że ma biec i nie ustawać w biegu. Tej myśli przewodniej towarzyszyły jednak dwa wątki uboczne: zdziwienie i oburzenie. Oburzenie było całkowicie uzasadnione, gdyż płócienna czapa co chwila opadała mu na oczy i musiał ją odsuwać pchnięciami laski. Sznurki bicza z nanizanymi kulkami, na przemian złotymi i niebieskimi, chłostały go po twarzy, kiedy podnosił bicz zbyt wysoko. Raz po raz, jakby nagle coś sobie przypominając, krzyżował laskę i bicz na brzuchu, a bieg sprawiał, że pocierał nimi ruchem przypominającym ostrzenie noża. Okoliczności te, oraz chmary much, w pełni tłumaczyły jego oburzenie, lecz znacznie trudniej było wykryć przyczynę zdziwienia. Wpadł teraz z głuchym łoskotem na pole. Towarzyszył mu już tylko jeden biegnący — smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, który wznosił okrzyki tonem zachęty, modlitwy i pochwał.

— Biegnij, Wielki Domie! Zrób to dla mnie! Życie! Zdrowie! Siła!

Gdy dotarli na skraj pola, wydawało się, że przekraczają jakąś niewidzialną granicę. Ludzie stłoczeni dotąd w pobliżu swych domostw rzucili się do przodu, wołając:

— Bóg! Bóg! Wielki Dom!

W jednej chwili powstał wielki tumult; rozgorączkowanie młodzieńca udzieliło się wszystkim zebranym. Witali biegnącego okrzykami i łzami radości. Kobiety pospieszyły, by zabiec mu drogę, zapominając o dzieciach plączących się pod nogami. Wtoczył się w wąską uliczkę i mężczyźni przyłączyli się do niego. Nie opodal stał ślepiec, chudy i sękaty jak kij, na którym się wspierał. Z podniesioną ręką, oczami białymi jak kwarc spoglądał w kierunku biegnącego i wykrzykiwał, nie słabiej od innych:

— Życie! Zdrowie! Siła! Wielki Dom! Wielki Dom! Wielki Dom!

Po chwili biegnący opuścił i tę wioskę, odprowadzany przez młodych mężczyzn. Kobiety pozostały w tyle, śmiejąc się i płacząc.

— Widziałaś, siostro? Dotknęłam go!

A Wielki Dom nadal kłusował, wciąż dźgając laską niesforną czapę, wciąż oburzony, a zdziwiony nawet bardziej niż przedtem. Towarzyszyło mu teraz zaledwie kilku mężczyzn, lecz żaden prócz smukłego młodzieńca nie dłużej niż od ostatniej mijanej wioski. Po chwili i ci odpadli, bez tchu, lecz z uśmiechem na twarzy, podczas gdy Wielki Dom wraz z młodzieńcem biegł dalej, przed swym roztańczonym ogonem. Słychać było jedynie przyspieszone oddechy i tupot oddalających się stóp. Mężczyźni powoli wracali do wsi, gdzie na stoły ustawione wzdłuż zatłoczonej ulicy wynoszono naczynia i dzbany z mętnym piwem.

Kiedy ucichły kroki biegnącego, ślepiec stojący dotąd przy drodze opuścił rękę. Nie przyłączył się do tłumu wieśniaków. Odwrócił się i pomagając sobie kijem przemierzył pas wyschniętej trawy, przedarł się przez gmatwaninę zarośli, aż wyszedł tam, gdzie w cieniu palm nagi muł, pocięty sześciokątnymi pęknięciami znaczył brzeg rzeki.

W cieniu siedział mały chłopiec. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, ręce oparłszy swobodnie na udach, z pochyloną głową tak, że jedyny kosmyk włosów pozostawiony na wygolonej czaszce opadał mu za uchem na kolano. Chłopiec był równie chudy jak ślepiec, choć skórę miał jaśniejszą, a jego spódniczka była nieskazitelnie biała, jeśli nie liczyć miejsc, gdzie przylgnęły do niej pojedyncze gałązki i nadrzeczny pył.

Ślepiec odezwał się z twarzą zwróconą prosto przed siebie.

— No, już go nie ma. Podobny widok nie powtórzy się wcześniej niż za siedem lat.

Chłopiec odpowiedział apatycznie:

— Nic nie widziałem.
— Ten młody człowiek, ten którego nazywają Kłamcą, biegł razem z nim. Przez cały czas coś mówił.

Chłopiec poderwał się:

— Trzeba mi było powiedzieć!
— Dlaczego?
— Poszedłbym obejrzeć!
— Kłamcę? A nie Boga, twojego Ojca?
— Ja go kocham. Opowiada mi kłamstwa, które czynią niebo lżejszym. I on jest.
— Jest czym?

Chłopiec rozłożył ręce.

— Po prostu jest.

Ślepiec usiadł na ziemi i położył kij na kolanach.

— To wielki dzień, mały Książę. Wiedziałeś o tym, prawda?
— Piastunki mi powiedziały, więc uciekłem. Wielki dzień oznacza stanie w słońcu, bez ruchu. A potem jest mi niedobrze. Muszę cierpliwie znosić jakieś dymy i zaklęcia. Muszę wkładać na siebie, jeść i pić różne rzeczy.
— Wiem. Każdy wie. Odgłos twoich kroków przypomina chód małego starca. Lecz dzisiaj Bóg sprawdzi się i może poczujesz się lepiej.
— Jak on może siebie sprawdzić?

Starzec zamyślił się.

— Jeśli już o to chodzi, to jak On w ogóle może podtrzymywać niebo i podnosić wodę w rzece? A jednak może. Niebo jest tam, na swoim miejscu; a rzeka wzbierze tak jak dawniej. To są tajemnice.

Książę westchnął.

— Męczą mnie te tajemnice.
— Dzięki nim żyjemy — odparł ślepiec — Coś ci pokażę. Widzisz tę palmę na lewo?
— Razi mnie słońce.
— No dobrze. Gdybyś tam popatrzył, zobaczyłbyś znaki wycięte na pniu. Na wysokości wyciągniętej ręki od korzenia znajduje się Znak Smutku. Gdyby woda nie sięgnęła powyżej tego znaku, ludzie pomarliby z głodu. Ile masz lat? Dziesięć? Jedenaście? Kiedy byłem niewiele starszy od ciebie, tak się właśnie stało i wtedy tamten Bóg zażył truciznę.
— Naprawdę ludzie głodowali? Umierali?
— Mężczyźni, kobiety i dzieci. Ale ten Bóg jest silny. To wspaniały kochanek, chociaż prócz twojej siostry i ciebie nie ma więcej dzieci, wielki myśliwy, potrafi dobrze zjeść i wypić. Woda podejdzie po pniu aż do Znaku Wielkiego Jedzenia.

Mimo słońca Książę ożywił się.

— A po co jest to nacięcie na samej górze?

Ślepiec zabobonnie potrząsnął głową.

— Jest taka przepowiednia, nie pamiętam od kiedy. Ten znak zrobił podobno któryś z Bogów, ale woda nigdy tam nie doszła. Lepiej za mało niż za dużo. Cały świat by utonął, a woda wdarłaby się do Domu Życia. To się nazywa... — przechylił się na bok i dokończył szeptem. — ...Znak Ostatecznej Klęski.

Książę nic nie odpowiedział. Po chwili ślepiec poruszył się niezdarnie i poklepał go po kolanie.

— To wiedza zbyt wielka dla ciebie. Niech tak zostanie. Kiedyś, gdy mnie już nie będzie, a Bóg wstąpi w swe Teraz w Domu Życia, ty sam zostaniesz Bogiem. Wtedy zrozumiesz.

Książę podniósł głowę i krzyknął głosem pełnym smutku i usilnej prośby:

— Nie chcę być Bogiem!
— Jak to! A któż inny mógłby?

Książę bił wątłymi pięściami w wyschnięty muł.

— Nie chcę! Nie mogą mnie zmusić!
— Ciszej, dziecko! Gdyby cię usłyszeli... pomyśl o mnie.

Lecz Książę wpatrywał się w zbielałe źrenice tak, jakby

mógł zmusić je, by go ujrzały.

— Nie chcę... nie potrafię. Nie potrafię zmusić rzeki, by wylała, ani przytrzymać nieba... mam jakieś sny... ciemność. Coś na mnie spada, przyciska mnie, przygniata. Nie mogę się ruszyć ani oddychać...

Łzy spływały po twarzy Księcia. Pochlipywał przez chwilę, potem wytarł nos ramieniem.

— Nie chcę być Bogiem!

Ślepiec zaczął mówić głośno i stanowczo, jakby chciał w ten sposób zmusić Księcia do słuchania:

— Kiedy poślubisz swą Królewską Siostrę...
— Nie mam zamiaru nigdy się żenić — odrzekł Książę z nagłą gwałtownością. — Nigdy. A już na pewno nie z Pięknym Kwiatem, ale i tak nigdy. Kiedy jestem z chłopakami, chcą się bawić w polowanie, a mnie brakuje tchu. Kiedy jestem z dziewczynami, one chcą się bawić w małżeństwo, a ja muszę na nich skakać w górę i w dół, aż mi dech zapiera, a potem one zaczynają skakać w górę i w dół, a mnie się robi słabo.

Ślepiec milczał.

— No tak — powiedział w końcu. — Tak.
— Chciałbym być dziewczyną — rzekł Książę. — Ładną dziewczyną, która nic by nie robiła, tylko była ładna i nosiła ładne rzeczy. Wtedy nie mogliby zrobić ze mnie Boga.

Ślepiec podrapał się w nos.

— Nie podtrzymywać nieba? Nie podnosić wód rzeki? Nie zabijać byka ani nie strzelać do celu?
— I tak nie zobaczyłbym żadnego celu, nie mówiąc już o trafieniu.
— Co ty opowiadasz, dziecko?
— Mam jakąś białą mgłę przed oczami.
— Książę! Czy mówisz prawdę?
— Ona gęstnieje. Powoli, ale gęstnieje.
— Nie!
— Sam widzisz...
— Ale Książę, biedne dziecko... A co oni na to?
— Nikomu nie powiedziałem. Mam dosyć zaklęć i zapachów, i wstrętnych napojów. Jestem zmęczony.

Głos Ślepca przybierał coraz wyższe tony:

— Ależ ty oślepniesz! Stopniowo, z roku na rok, ...oślepniesz ...dziecko! Pomyśl o nas! Pomyśl o Znaku Ostatecznej Klęski!
— A co to ma wspólnego ze mną? Gdybym był dziewczyną...

Pomagając sobie kijem, Ślepiec z trudem podnosił się na nogi.

— Oni muszą wiedzieć. On musi dowiedzieć się natychmiast... biedny Książę, biedny, słaby Książę. Biedny lud!

Chłopiec chwycił Ślepca za kostkę, lecz ten wyrwał się i stanął niepewnie na nogach.

— Nie mów nikomu!
— Muszę, biedaku! Oni cię wyleczą...
— Nie!
— Zawołam do Boga pod koniec Jego biegu i On mnie wysłucha!
— Nie chcę być Bogiem!

Lecz Ślepiec odchodził pospiesznie, ostukując kijem znajome drzewa, stąpając pewnie po wąskich ścieżkach między wyschniętymi rowami nawadniającymi. Książę to okrążał go, to biegł obok z płaczem i krzykiem, szarpał go za przepaskę, chwytał za rękę. Więc Ślepiec przyspieszył kroku, mrucząc coś pod nosem, potrząsając głową, opędzając się kijem.

— Biedne dziecko! Biedne dziecko!

W końcu, zasapany, zapłakany i na wpół oślepiony słońcem, Książę dał za wygraną, zwolnił, powlókł się jeszcze kawałek i przystanął. Ukląkł w pyle i załkał. Popłakawszy trochę, pozostał w tym samym miejscu, ze zwieszoną głową. Po chwili zaczął recytować jakieś zdania, jakby przymierzał się do nich lub upewniał się, że je zapamięta.

— Nie pojmuję, o co mu chodzi. Przecież całkiem dobrze widzę.

I jeszcze zdanie pochwycone prawdopodobnie gdzieś w korytarzach Wielkiego Domu:

— Ten człowiek jest opętany.

I jeszcze całkiem po prostu:

— Jestem Księciem. Ten człowiek kłamie.

Podpierając się obiema rękami, wstał i mrużąc oczy przeszedł w cień drzew. Idąc powtarzał jak wyuczoną lekcję: „Ten człowiek kłamie. Ten człowiek kłamie.”

Potem nastąpił trzepot spódnic, potok spódnic, paplanina. Dwie piastunki, czarna i brązowa, spadły na niego i zagarnęły go. Obejmowały, przytulały go do piersi, płakały, przeklinały, zaklinały, strofowały, kochały i obsypywały pieszczotami. Porwały go w stronę Wielkiego Domu, po chwili postawiły na ziemi, znowu ściskały i całowały, czyściły spódniczkę i tuliły wśród woni i potu obfitych piersi i tłustych ramion. Wyrzucały mu, że jest niegrzeczny, bo udawał, że śpi, kiedy one wymknęły się, by obejrzeć Boga, że wszędzie go szukały, że nie wolno mu nikomu o tym mówić, że jest niewdzięczny wobec swych piastunek, które ani na chwilę nie przestają troszczyć się o jego szczęście. Potem, trzymając Księcia za ręce, zaprowadziły go do bocznej bramy Wielkiego Domu, wprowadziły do środka i pospiesznie uporządkowały jego wygląd tak, by mógł pokazać się ludziom. Chyba nie słyszał o niebezpieczeństwach grożących ze strony krokodyli, rzecznych potworów, lwów, szakali i obleśnych staruchów, bo — nie zwracając na nie uwagi — Książę ciągle powtarzał półgłosem: — On kłamie.

W końcu powiodły go przez Wielki Dom w kierunku dziedzińca, na który wychodziła główna brama. Mimo że był to dzień, w którym Bóg miał potwierdzić swą moc, dziedziniec był niemal pusty. Lecz za bramą dwa rzędy czarnych żołnierzy uzbrojonych w ogromne tarcze i oszczepy tworzyły szpaler, po obu stronach którego zgromadzili się ludzie z doliny rzeki. Gwar, jaki czynili, utonął we wrzawie zwiastującej nadbiegającego Boga. Dosyć już mieli patrzenia, nawet na Piękny Kwiat stojącą na podwyższeniu, na tle swych kobiet, nie opodal bramy. Byli zmęczeni wpatrywaniem się w głąb szpaleru i dalej, wzdłuż ścieżki pod skałami, którą Bóg miał powracać. Piszczałki milczały, Piękny Kwiat stała nieruchomo, chociaż wyglądała dekoracyjnie. Bóg wciąż był jeszcze poza zasięgiem wzroku. A tłum chciał nowego widowiska. Dostarczył go Książę. Ukazał się na odległym krańcu dziedzińca, na stopniach u wejścia do wielkiego Domu. Po bokach miał potężne malowane kolumny i potężne piastunki. Na jego spódniczce nie było śladu pyłu, a złote klamry przy sandałach lśniły podobnie jak misterny łańcuch na ramionach i bransolety na rękach. Lok Księcia, długo czesany, szczotkowany i pomadowany, wyglądał teraz jak wyrzeźbiony w hebanie. Blady, oficjalny uśmiech, błąkający się wokół jego ust, zmienił się w uśmiech prawdziwego zadowolenia, gdy kobiety z tłumu zaczęły głośno chwalić wygląd i urodę Księcia. Zatrzymał się na podium, spojrzał ukradkiem w górę na twarz Pięknego Kwiatu, nim przesłonił ją wachlarz, po czym w stosownym geście położył dłoń na kolanie. Piastunki pomogły mu wspiąć się na podwyższenie, gdzie stanął mrużąc oczy. Piękny Kwiat pochyliła się płynnym ruchem. Jej uśmiech wyrażał miłość, gdy z kobiecym wdziękiem dotknęła jego policzka wierzchem dłoni. Zwróciła się do niego szeptem:

— Płakałeś, mały.

Książę przyglądał się swoim stopom.

Zgiełk narastał. Książę podniósł oczy, a Piękny Kwiat, kierując się w stronę krawędzi podwyższenia, pociągnęła go za sobą. Z tyłu ktoś podał im liście palmowe. Patrzyli tam, gdzie patrzył tłum, wzdłuż rzeki.

W górę rzeki, już w zasięgu wzroku, znajdował się podłużny występ skalny. Stał na nim długi, niski budynek, wzdłuż którego poruszała się niewielka postać. Po chwili obok niej pojawiła się druga. Trudno było je dostrzec: ich ruchy rozmazywały się w rozedrganym, rozpalonym słońcem powietrzu. Wyglądały jak karły, zmieniające kształt, momentami ginące nawet wśród drgań. I nagle tłum po obu stronach uliczki zamienił się w gęstwinę, żywopłot, gaj liści palmowych kołysanych nieustającym wiatrem. Odezwały się piszczałki.

— Życie! Zdrowie! Siła!

Pierwszą postacią nie był Bóg. Poprzedzał go Kłamca, smukły młodzieniec, który biegł przed siebie, od czasu do czasu zawracał, okrążał Boga, rozpaczliwymi gestami ponaglając go do biegu. Był zlany potem, lecz nieutrudzony w swych zabiegach. Za nim podążał Bóg, Wielki Dom, Małżonek Królowej, która już osiągnęła wieczne Teraz, Byk Królewski, Sokół, Władca Górnego Państwa. Biegł powoli, ostrząc swój nóż z zapamiętaniem graniczącym z rozpaczą. Jego skóra lśniła teraz bardziej mokrym blaskiem, spódniczka oblepiała uda. Wyłonił się z drgań ziemi i oślepiającego słońca. Białe nakrycie głowy opadło mu na czoło, lecz nie zwracał już na nie uwagi i nie próbował poprawiać pchnięciami bicza czy laski. Nawet ogon zdawał się bić powietrze niczym ogon zdychającego zwierzęcia. Wielki Dom zatoczył się. Kłamca krzyknął:

— Och, nie!

Okrzyki tłumu wyrażały taką samą rozpacz jak twarz biegnącego.

— Wielki Dom! Wielki Dom!

Nawet wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Odwracali się, łamali szyki, jakby chcieli ruszyć z pomocą. Książę ujrzał znajomą postać z kijem przeciskającą się ku drodze. Ślepiec zatrzymał się z podniesioną głową, z kijem wyciągniętym przed siebie. Bóg z łoskotem przetoczył się uliczką i tłum zamknął się za nim. Ślepiec krzyczał na całe gardło, lecz nikt go nie słyszał. Stopy Boga znaczyły nieregularny ślad w pyle drogi. Kolana uginały się pod nim, usta z trudem łapały powietrze, oczy patrzyły przed siebie nie widząc. Upadał. Potknął się o kij Ślepca, ramiona mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Z niezmienionym wyrazem twarzy upadł na kij, przewrócił się na bok i pozostał bez ruchu. Biała płócienna czapa potoczyła się po ziemi.

W ciszy, która nagle zapadła, zabrzmiał donośny głos Ślepca:

— Boże, Książę traci wzrok! Twój syn traci wzrok!

Książę wykonał rozpaczliwy gest w kierunku Pięknego Kwiatu, która nie przestawała się uśmiechać. Wykrzyczał swą odpowiedź:

— On kłamie!
— Książę traci wzrok!

Głos Pięknego Kwiatu zabrzmiał czysto, spokojnie:

— Oczywiście, że kłamie, drogie dziecko. Żołnierze, zabrać go do dołu!

Popychając, rozdając razy, żołnierze robili miejsce wokół powalonego Boga i klęczącego przy nim Kłamcy. Tymczasem ludzie tłoczyli się wokół Ślepca, który stał się teraz ich zabawką, krzyczącą kukłą. Piękny Kwiat odezwała się znowu:

— To on rzucił kij pod nogi Boga.

Kilku żołnierzy dopadło Ślepca. Szamotali się wokół Boga leżącego na ziemi i klęczącego obok Kłamcy. Wzięli starca między siebie. Piękny Kwiat chwyciła Księcia za rękę, potrząsnęła nią i zwracając się tylko do niego, rzekła:

— Uśmiechaj się.
— Mówię ci, on kłamie.
— Głuptas. Uśmiechaj się.

Łzy zamazały uśmiech Księcia, gdy dziewczyna odciągnęła go od podwyższenia. Zachowując resztki godności przekroczył Główną Bramę. Paru żołnierzy torowało im drogę, pozostali nieśli Boga. Pośpiesznie odprowadziwszy chłopca tam, gdzie piastunki ukryły jego i jego łzy przed oczami tłumu, Piękny Kwiat i towarzyszące jej kobiety również zniknęły.

Na dziedzińcu powitał Boga orszak, jakby specjalnie przygotowany na tę okazję. Sześciu ludzi podtrzymywało lektykę. Był tam człowiek w skórze lamparta i ktoś, jeżeli w ogóle był to człowiek, z głową szakala. Procesję otwierał wysoki mężczyzna, znacznie starszy od Wielkiego Domu, odziany w długą szatę z białego płótna. Słońce odbijało się od jego gładko wygolonej czaszki. Kłamca znalazł się przy nim pierwszy.

— To okropne, Naczelniku, okropne i zupełnie niepotrzebne — to znaczy... Po prostu okropne! Skąd wiedziałeś? Jak się domyśliłeś?

Naczelnik uśmiechnął się.

— Można się było tego spodziewać.
— Ale pamiętaj, nie ma żadnego powodu, żeby... żadnego!

Naczelnik spojrzał nań z łaskawym uśmiechem.

— No, no, mój drogi Kłamco. Zbyt nisko się cenisz.

Kłamca podskoczył, jak ukłuty oszczepem.

— Skądże znowu! Wierz mi, nie stać mnie już na nic więcej!

Bóg spoczywał w lektyce. Naczelnik odprowadzał wzrokiem pochód oddalający się w stronę Wielkiego Domu.

— On wciąż pragnie słuchać twoich kłamstw.

Przed wejściem Kłamca przytrzymał Naczelnika za szatę.

— Słyszał je już tyle razy, że mógłby je sam zapamiętać albo kazać zrobić z nich obrazki.

Starzec spojrzał na niego przez ramię.

— Wczoraj mówił co innego.
— Jestem zupełnie zbyteczny, zapewniam cię!

Naczelnik odwrócił się, spojrzał na Kłamcę i położył mu

rękę na ramieniu.

— Powiedz mi, Kłamco... pytam z czystej ciekawości — dlaczego chcesz uniknąć życia?

Lecz młodzieniec nie słuchał. Wzrok jego, omijając Naczelnika, skierował się ku Wielkiemu Domowi.

— Ale on przecież jeszcze...?
— Jeszcze co?
— Jeszcze raz pobiegnie, prawda? Ktoś go przewrócił. Jeszcze pobiegnie, prawda?

Starzec przyjrzał mu się z uwagą.

— Chyba już nie — odrzekł ściszonym głosem. — Właściwie jestem pewien, że nie.

Wszedł do Wielkiego Domu. Roztrzęsiony Kłamca pozostał na schodach walcząc z bladością wokół ust.

Piękny Kwiat wykorzystała chwilę względnej samotności w Wielkim Domu, by się odegrać na Księciu. Wymierzyła mu policzek, który — Książę wiedział o tym — był ceną czułości okazanej na podium. O zachodzie, rozkapryszony, poszedł spać.

Kłamca nie dał się odprawić tak łatwo. Natknęła się na niego w mrocznym korytarzu. Przytrzymał ją za przegub dłoni.

— Precz z łapami!
— Jeszcze cię nawet nie dotknąłem — wyszeptał. — Czy nie potrafisz myśleć o niczym prócz seksu?
— Po tym, co zrobiłeś...
— Ja? Chciałaś chyba powiedzieć — my!
— Nie chcę o tym myśleć.
— Lepiej nie myśl. Pomyśl lepiej o tym, żeby ci się udało. Tym się zajmij!

Przylgnęła do niego.

— Taka jestem zmęczona, zagubiona... chciałabym... sama nie wiem czego.

Objął ją i pogłaskał po ramieniu.

— No dobrze, już dobrze.
— Ty drżysz!
— Dlaczego nie miałbym drżeć!? Jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie po raz pierwszy, ale nigdy nie było tak źle jak teraz. Więc lepiej postaraj się. Rozumiesz?

Wyprostowała się i cofnęła o krok.

— Chcesz, żebym była dobra? Ty!?
— Dobra? Nie... no, tak. Ty to nazywasz dobra. Bądź bardzo dobra!

Oddaliła się krokiem pełnym godności.

— A więc dobrze.

Z głębi korytarza dobiegł jej uszu szept.

— Zrób to dla mnie!

Mimo gorąca wstrząsnął nią dreszcz. Odwracała wzrok od mglistych postaci wyłaniających się z wysokich murów. Teraz każdy szept i tak utonąłby w narastających od strony sali biesiadnej odgłosach pomieszanych rozmów i dźwięków muzyki. Przemierzyła salę, kierując się w jej najodleglejszy koniec, i odsunęła zasłonę. Przestrzeń za zasłoną była rzęsiście oświetlona. Tutaj czekały na nią jej kobiety, milczące w obawie przed jej farbowanymi henną dłońmi i pomalowanymi paznokciami. Lecz tego wieczoru Piękny Kwiat nie zwracała uwagi na swoje kobiety. Spokojna i pogrążona we własnych myślach, czysta i zdecydowana, pozwoliła rozebrać się, namaścić ciało wonnościami, rozpuścić włosy i zmienić klejnoty. Potem wstała i zasiadła przed lustrem jak przed ołtarzem.

Lustro Pięknego Kwiatu było bezcenne. Było bajeczne. Przede wszystkim odbijało nie tylko twarz, ale całą postać aż do pasa, zaś pochyliwszy się jeszcze bardziej mogła oglądać w nim swoje stopy. Tylko w Wielkim Domu znajdowały się takie skarby. Poza tym, oprócz wielkości, miało i tę zaletę, że nie było ani z miedzi, ani ze złota jak zwyczajne lustra tych kobiet, które je w ogóle posiadały. Wykonano je z litego srebra, dzięki czemu jego właścicielka posiadała dar najwspanialszy — własne odbicie pozbawione wszelkiego po[nieczytelne] i zniekształceń. Po obu stronach lśniącej tafli stały boginie nieba, podtrzymując ją w sposób tak dyskretny, jakby nie chciały wywierać żadnego wpływu na osąd przyglądającej się. Powierzchnię zwierciadła tłoczono, klepano, szlifowano i gładzono tak długo, aż osiągnęła nieporównywalną gładkość. I rzeczywiście, można by powiedzieć, że jako powierzchnia nie istniała, dopóki oddechem czy dotykiem nie sprawdziło się jej niedostrzegalnej namacalności. Powierzchnia była pojęciem, niczym innym jak odwróceniem, które stawiało świat oko w oko nie ze swym odbiciem, a z samym sobą.

Żadnego zniekształcenia, żadnego pochlebstwa — właśnie tego potrzebowała Piękny Kwiat. Siedziała wpatrując się w swą magiczną siostrę, która także się jej przyglądała. Były obie pochłonięte sobą. Kobiety, wyzbywszy się lęku, zaczęły rozmawiać szeptem, krzątając się wokół niej w świetle licznych lamp. Lecz ona nie słyszała ani nie czuła ich obecności. Siedziała na taborecie przy niskim stoliku, na którym stało lustro. Była teraz naga, jedynie złoto-niebieski pas otaczał kibić, nie krępując jej; na całe szczęście, gdyż jakiekolwiek skrępowanie tej najsmuklejszej części jej ciała zniszczyłoby to, co natura połączyła w nim tak subtelnie. Pochlebstwa zwierciadła, czy jakiekolwiek inne, były zupełnie zbędne. Piękny Kwiat osiągnęła najwspanialsze Teraz i żadna zmiana nie mogła tu już nic poprawić. Zebrały jej czarne połyskujące włosy i upięły gładko nad czołem, choć wymknęło się im kilka loków. Jej powieki nie drgnęły nawet, tak bardzo pochłonięta była swoim obrazem. Wzrok chirurga utkwiony w chorym, artysty stojącego przed własnym dziełem, czy filozofa zatopionego w metafizycznych rozmyślaniach nie wyraża większego skupienia i oderwania od rzeczywistości niż wzrok Pięknego Kwiatu zapatrzonej we własne odbicie.

Zastanawiała się najwyraźniej nad wyborem koloru, bo w prawej dłoni trzymała trzcinkę, gotowa zanurzyć ją zdecydowanym ruchem w jednym z naczynek na kamiennej palecie. Miała do wyboru roztarty w oliwie malachit, lapis lazuli, białą i czerwoną glinkę lub szafran. Mogła również wybrać złoto, gdyby chciała, bo tuż obok palety, na niewielkim stojaku wisiały płatki złotej folii, drgające jak skrzydła owadów w powietrzu rozgrzanym płomieniem lamp.

— Już są gotowi...

Lecz Piękny Kwiat nie słuchała swych kobiet, czy raczej zapomniała o ich istnieniu. Bolesnym wysiłkiem woli wyrwała się ze stanu niezdecydowania, by przejść w stan oczywistego olśnienia. Karmin, tylko karmin! — taki właśnie wybór w niepojęty choć logiczny sposób dyktowały jej pozostałe barwy. Uwolniła dolną wargę spomiędzy zębów i skinęła głową swej magicznej siostrze. Karmin wzmocniony błękitem, lecz nie tym ciemnym, niemal czarnym błękitem nieba o północy, ani też nie czystym, głębokim błękitem nieba w południe, a rozbielonym lazurem, takim, co się mieni wewnętrznym blaskiem. Z największą starannością nałożyła kolor.

— Czekają już...

Odłożyła trzcinkę na miejsce.

— Ja także jestem gotowa.

Z brzękiem opadających bransolet opuściła ramiona. Podniosła się, światło zalśniło ślizgając się migotliwie po jej gładkiej, ciemnobrązowej skórze. Kobiety okrywały ją, spowijały, otulały zwojami delikatnej tkaniny, a ona obracała się coraz wolniej i wolniej, aż ostatni siódmy szal zakrył ją od stóp do głów. Stała przez chwilę nieruchomo, zasłuchana w gwar rozmów i dźwięki muzyki dobiegające z sali. Wyprostowała się, i być może nieświadoma tego, że mówi głośno, tonem pełnym smutku i zdecydowania rzekła:

— Będę dobra!

Odgłosy rozmów w sali obok osiągnęły już to natężenie właściwe biesiadzie, kiedy pojedyncze głosy zlewają się w jednostajny szum. Jedynie z rzadka spoglądano na Wielki Dom, który kontentował się jedzeniem i piciem, gawędząc przy tym z Naczelnikiem i Kłamcą. Dobry ton nakazywał nie zwracać nań uwagi, czyli obdarzać go najwyżej cenionym pochlebstwem dworskim — pozorną obojętnością. Toteż wzdłuż stołów ustawionych po obu stronach sali tworzyły się grupki i wydawało się, że rzędy biesiadników kurczą się i rozkurczają na przemian. Jeżeli nawet trójka gości, powiedzmy dwie kobiety i mężczyzna, sprawiała przez chwilę wrażenie zajętych sobą, to i tak wkrótce jedna z osób przyłączała się do grupy sąsiedniej, która z kolei rozpadała się w podobny sposób. W monotonnej wrzawie podniesionych głosów ukwiecone nakrycia głowy pod ścianami wzdłuż stołów kołysały się jakby rzucone na powierzchnię wody i poruszane lekkim wiatrem. Nikt nie był jeszcze pijany. Mimo że obserwowali Boga dyskretnie, w sposób naturalny i niewymuszony, potrafili pić równo z nim: nie mniej i nie więcej. A że Bóg przewyższał wiekiem wszystkich prócz Naczelnika i najwyraźniej lepiej pił niż biegał, jasne było, że wkrótce upiją się; nie wcześniej jednak niż Bóg.

On sam nie przejawiał takiego ożywienia jak jego świta. Był wypoczęty i zadowolony. Leżał na szerokim łożu zdolnym pomieścić dwie osoby. Lewe jego ramię ginęło w skórzanych poduszkach. Kończył właśnie delektować się trzymaną w prawej ręce pieczoną kaczką. Kłamca i Naczelnik zajmowali miejsca poniżej, przy niskim stole, gdzie znajdowała się reszta jadła. Naczelnik siedział spokojnie, uśmiechał się i obserwował Wielki Dom z wyrazem uprzejmego zainteresowania. Kłamca natomiast, jak zwykle, wiercił się niespokojnie.

Wielki Dom skończył jeść, wyciągnął rękę za siebie i resztki kaczki znikły w śniadych dłoniach. Inna para rąk podsunęła naczynie, w którym zanurzył i opłukał dwa palce oraz kciuk prawej dłoni. Jak na dany znak, trzej muzykanci, którzy przykucnęli w drugim końcu sali, zagrali głośniej. Byli niewidomi. Jeden z nich zaintonował nosowym głosem starą, bardzo starą pieśń.

Jak słodkie są twe objęcia,

Słodkie jak miód i gorące jak letnia noc

O, moja ukochana, moja siostro!

Bóg spojrzał ponuro na śpiewaka. Zgiął mały palec i ujął w dłonie następną czarkę z piwem podaną zza jego pleców. Naczelnik podniósł brwi, nie przestając się uśmiechać.

— Czy mądrze czynisz, Wielki Domie?
— Chce mi się pić.

Przy stołach napełniono naczynia. Wszyscy poczuli pragnienie. Naczelnik potrząsnął głową.

— Wiesz przecież, że to długi taniec.

Bóg czknął donośnie. Biesiadnicy ucichli, lecz po chwili wrzawa pomieszana z odgłosami czkania podniosła się na nowo. W lewym rogu sali jakaś dama wymiotowała hałaśliwie i pomysłowo, wywołując tym ogólną wesołość.

Bóg poklepał Kłamcę po ramieniu.

— Opowiedz mi jakieś kłamstwo.
— Opowiedziałem ci wszystko, co wiem, Wielki Domie.
— Chciałeś powiedzieć, wszystko, co potrafisz wymyślić — wtrącił się Naczelnik. — Nie jest kłamstwem to, co się wie.

Kłamca spojrzał na niego, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował.

— Niech i tak będzie.
— Kłamstw! — Domagał się Wielki Dom. — Więcej kłamstw! Więcej kłamstw!
— Nie bardzo potrafię, Wielki Domie.
— Opowiedz mi o białych ludziach.
— Już wszystko o nich wiesz.
— Opowiadaj — rzekł Bóg rozbawiony, ciągnąc Kłamcę za ucho. — Opowiedz mi, jaką mają skórę.
— Wyglądają jak obrana cebula — zaczął Kłamca posłusznie. — Ale bez połysku. Całe ich ciało jest takie...
— ...każdy cal...
— Nie myją się...
— Bo zeszłaby z nich cała farba! — podchwycił Wielki Dom i ryknął głośnym śmiechem. Zawtórowała mu cała sala. Dama, która wcześniej wymiotowała, spadła z krzesła z histerycznym chichotem.
— I śmierdzą — ciągnął Kłamca — tak, jak już ci mówiłem. Rzeka opływa ich ziemie dookoła i wznosi się wielkimi bryłami. Woda w niej jest słona, a ten, kto jej spróbuje, dostaje pomieszania zmysłów i przewraca się.

Wielki Dom zaśmiał się raz jeszcze, po czym umilkł.

— Ciekawe, dlaczego upadłem — powiedział. — To było bardzo dziwne. Biegłem, aż nagle zabrakło następnego kroku.

Kłamca poderwał się.

— Ktoś cię przewrócił. Wielki Domie. Widziałem to. I tyle piwa wypiłeś przed biegiem... Następnym razem...
— Nie byłeś pijany, Wielki Domie — wtrącił nie przestając się uśmiechać Naczelnik. — Byłeś wyczerpany.

Bóg znowu pociągnął Kłamcę za ucho.

— Opowiedz mi — roześmiał się nagle — o tym, jak ta woda twardnieje.
— Już to słyszałeś.

Bóg uderzył w poduszki prawą ręką.

— Więc chcę to usłyszeć raz jeszcze. I jeszcze raz! 1 jeszcze raz!

Gwar przycichł i zamarł. Zasłona w drugim końcu sali rozsunęła się, ukazując coś na kształt monolitu z białego płótna wspartego na dwóch drobnych stopach, które poruszały się miarowo, aż monolit zatrzymał się pośrodku wolnej przestrzeni między stołami. Odezwał się przyciszony głos bębna.

— ...twarda zupełnie jak kamień — mówił Kłamca. — W zimie skały przy wodospadach obrastają nią jak kamienie wodorostami. Ale to tylko woda.
— Dalej, dalej — nalegał Wielki Dom. — Opowiedz mi, jakie to jest białe, przejrzyste i zimne, i jak nieruchome... to bardzo ważne, ta nieruchomość.