Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
"Bóg Skorpion" - to zbiorcze wydanie trzech mikropowieści Williama Goldinga, znanego pisarza angielskiego, laureata Nagrody Nobla. Utwór tytułowy, oparty na realiach starożytnego Egiptu, stanowi przypowieść o ludziach uwikłanych w konflikty władzy, namiętności oraz sztywne okowy tradycji rytuału. "Kilk, klik" - to zabawna igraszka erudycyjna, próba wyjaśnienia, w jaki sposób siedemdziesiąt tysięcy lat temu doszło do ustalenia obecnego porządku społecznego, opartego na dominacji mężczyzn. I wreszcie "Ambasador Nadzwyczajny" - historia genialnego Greka, który pragnął dokonać dla cesarza rzymskiego wynalazku parowca, działa, druku, a w nagrodę został mianowany specjalnym wysłannikiem do... Chin.
Siła wyobraźni i niezwykły styl narracyjny Goldinga sprawiły, iż jego proza znalazła sobie wielu entuzjastów w świecie i z pewnością zyska również uznanie polskich kręgów czytelniczych..
[Opis wydawnictwa]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Rok wydania: 1988
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
William Golding
BÓG SKORPION
William Golding
BÓG SKORPION
Przełożyli
Małgorzata Golewska-Stafiej i Leszek Stafiej
Tytuł oryginału:
The Scorpion God. Faber and Faber. 1977
© 1956 and 1971 by William Golding
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 1988
ISBN 83-08-00835-6
Żadna rysa, żadna skaza nie znaczyła głębokiej emaliowej niebieskości nieba. Nawet słońce, zawieszone pośrodku, stapiało tylko swe najbliższe otoczenie tak, że złoto i ultramaryna zlewały się i mieszały ze sobą. Żar i blask spadały z tego nieba niczym lawina, sprawiając, że wszystko, co znajdowało się między dwiema podłużnymi skałami, zastygło w takim samym jak one bezruchu.
Powierzchnia wody w rzece była gładka, mętna i martwa. Jedyny ślad ruchu stanowiły unoszące się nad nią opary. Pstre stada wodnych ptaków stojące tam, gdzie przybrzeżny muł był twardy i porysowany siatką sześciokątnych pęknięć, patrzyły w pustkę. Kępy uschniętego papirusu tu i ówdzie rozdzielone zgiętą czy złamaną łodygą, która przygniatała inne, tkwiły nieruchomo jak rzędy trzcin wymalowanych na ścianach grobowca, chyba że z uschniętej korony wypadało nasiono; ale nasiona trafiając na mieliznę i tak pozostawały bez ruchu w tym samym miejscu. Dalej jednak, zapewne przez wiele długich mil, ciągnęła się głębia. I tam także docierało słońce, stapiając niebieską emalię niższych warstw powietrza, które łączyły się z ciemnoniebieskim sklepieniem nad czerwonymi i żółtymi skałami. Teraz skały, jakby nie mogąc znieść dwóch słońc, skryły się do połowy za ścianą powietrza i zaczęły drżeć.
Czarna ziemia między skałami i rzeką była wypalona. Suche trawy wydawały się tak samo martwe jak pióra tkwiące tu i tam między pojedynczymi źdźbłami. Nieliczne drzewa, palmy, akacje, opuściły listowie jakby w geście rezygnacji. Chaty z pobielanej gliny zdradzały nie więcej oznak życia i trwały w takim samym bezruchu; w takim samym bezruchu jak mężczyźni, kobiety i dzieci ustawieni po obu stronach bitego traktu, który ciągnął się równolegle do rzeki, w niewielkiej odległości od brzegu. Ludzie patrzyli w dal, w dół rzeki, stojąc tyłem do słońca, które kładło krótkie kobaltowe cienie u ich stóp. Stali nad swoimi cieniami i spoglądali w dół rzeki z lekko podniesionymi rękami, szeroko otwartymi oczami i ustami.
Od strony rzeki dał się słyszeć przytłumiony hałas. Czekający mężczyźni spojrzeli po sobie, wytarli spocone dłonie w płócienne spódniczki i podnieśli ręce dłońmi na zewnątrz, jeszcze wyżej niż przedtem. Nagie dzieci zaczęły krzyczeć i biegać w kółko, dopóki kobiety w długich płóciennych szatach zebranych nad piersiami nie zmusiły ich szturchańcami do spokoju.
Tam, gdzie droga wyłaniała się z cienia palm, pojawił się człowiek. Poruszał się w sposób, w którym było coś z rozedrgania skał. Nawet z tej odległości nietrudno go było odróżnić wśród rozproszonej grupy innych postaci, a to z powodu odmienności stroju, a także dlatego, że oczy wszystkich skierowane były na niego. Kiedy znalazł się na otwartej przestrzeni porośniętej wyschniętą trawą, widać było, że biegnie drobnym truchtem, podrygując, a grupki mijanych ludzi wymachują rękami, wykrzykują coś, klaszczą w dłonie i nie spuszczają go z oczu. W miarę jak zbliżał się do pierwszych poletek, coraz wyraźniej widać było jego ubiór, równie niezwykły jak jego ruchy. Odziany był w spódniczkę i wysoką czapę, obie z białego płótna. Złotoniebieskie błyski padały od jego sandałów, przegubów i podskakującego na torsie szerokiego pektorału, a także od laski i bicza, które trzymał w dłoniach. Połyskiwała też jego ciemna skóra, po której spływał pot na spękaną ziemię. Widząc to, ludzie krzyczeli jeszcze głośniej. Ci, którzy przez chwilę biegli razem z nim, ocierali własny pot i zwalniali, odprowadzając go wzrokiem poza granice swoich pól.
Znajdował się już tak blisko, że można było dostrzec więcej szczegółów. Jego twarz, niegdyś owalna, pod wpływem dostatniego życia i władzy stała się prostokątna i przystosowana do krępego tułowia. Wyglądał na człowieka o niezbyt szerokich poglądach, bezwzględnie jednak trzymającego się tych, które posiadał. Teraz wiedział, że ma biec i nie ustawać w biegu. Tej myśli przewodniej towarzyszyły jednak dwa wątki uboczne: zdziwienie i oburzenie. Oburzenie było całkowicie uzasadnione, gdyż płócienna czapa co chwila opadała mu na oczy i musiał ją odsuwać pchnięciami laski. Sznurki bicza z nanizanymi kulkami, na przemian złotymi i niebieskimi, chłostały go po twarzy, kiedy podnosił bicz zbyt wysoko. Raz po raz, jakby nagle coś sobie przypominając, krzyżował laskę i bicz na brzuchu, a bieg sprawiał, że pocierał nimi ruchem przypominającym ostrzenie noża. Okoliczności te, oraz chmary much, w pełni tłumaczyły jego oburzenie, lecz znacznie trudniej było wykryć przyczynę zdziwienia. Wpadł teraz z głuchym łoskotem na pole. Towarzyszył mu już tylko jeden biegnący — smukły, dobrze zbudowany młodzieniec, który wznosił okrzyki tonem zachęty, modlitwy i pochwał.
Gdy dotarli na skraj pola, wydawało się, że przekraczają jakąś niewidzialną granicę. Ludzie stłoczeni dotąd w pobliżu swych domostw rzucili się do przodu, wołając:
W jednej chwili powstał wielki tumult; rozgorączkowanie młodzieńca udzieliło się wszystkim zebranym. Witali biegnącego okrzykami i łzami radości. Kobiety pospieszyły, by zabiec mu drogę, zapominając o dzieciach plączących się pod nogami. Wtoczył się w wąską uliczkę i mężczyźni przyłączyli się do niego. Nie opodal stał ślepiec, chudy i sękaty jak kij, na którym się wspierał. Z podniesioną ręką, oczami białymi jak kwarc spoglądał w kierunku biegnącego i wykrzykiwał, nie słabiej od innych:
Po chwili biegnący opuścił i tę wioskę, odprowadzany przez młodych mężczyzn. Kobiety pozostały w tyle, śmiejąc się i płacząc.
A Wielki Dom nadal kłusował, wciąż dźgając laską niesforną czapę, wciąż oburzony, a zdziwiony nawet bardziej niż przedtem. Towarzyszyło mu teraz zaledwie kilku mężczyzn, lecz żaden prócz smukłego młodzieńca nie dłużej niż od ostatniej mijanej wioski. Po chwili i ci odpadli, bez tchu, lecz z uśmiechem na twarzy, podczas gdy Wielki Dom wraz z młodzieńcem biegł dalej, przed swym roztańczonym ogonem. Słychać było jedynie przyspieszone oddechy i tupot oddalających się stóp. Mężczyźni powoli wracali do wsi, gdzie na stoły ustawione wzdłuż zatłoczonej ulicy wynoszono naczynia i dzbany z mętnym piwem.
Kiedy ucichły kroki biegnącego, ślepiec stojący dotąd przy drodze opuścił rękę. Nie przyłączył się do tłumu wieśniaków. Odwrócił się i pomagając sobie kijem przemierzył pas wyschniętej trawy, przedarł się przez gmatwaninę zarośli, aż wyszedł tam, gdzie w cieniu palm nagi muł, pocięty sześciokątnymi pęknięciami znaczył brzeg rzeki.
W cieniu siedział mały chłopiec. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, ręce oparłszy swobodnie na udach, z pochyloną głową tak, że jedyny kosmyk włosów pozostawiony na wygolonej czaszce opadał mu za uchem na kolano. Chłopiec był równie chudy jak ślepiec, choć skórę miał jaśniejszą, a jego spódniczka była nieskazitelnie biała, jeśli nie liczyć miejsc, gdzie przylgnęły do niej pojedyncze gałązki i nadrzeczny pył.
Ślepiec odezwał się z twarzą zwróconą prosto przed siebie.
Chłopiec odpowiedział apatycznie:
Chłopiec poderwał się:
Chłopiec rozłożył ręce.
Ślepiec usiadł na ziemi i położył kij na kolanach.
Starzec zamyślił się.
Książę westchnął.
Mimo słońca Książę ożywił się.
Ślepiec zabobonnie potrząsnął głową.
Książę nic nie odpowiedział. Po chwili ślepiec poruszył się niezdarnie i poklepał go po kolanie.
Książę podniósł głowę i krzyknął głosem pełnym smutku i usilnej prośby:
Książę bił wątłymi pięściami w wyschnięty muł.
Lecz Książę wpatrywał się w zbielałe źrenice tak, jakby
mógł zmusić je, by go ujrzały.
Łzy spływały po twarzy Księcia. Pochlipywał przez chwilę, potem wytarł nos ramieniem.
Ślepiec zaczął mówić głośno i stanowczo, jakby chciał w ten sposób zmusić Księcia do słuchania:
Ślepiec milczał.
Ślepiec podrapał się w nos.
Głos Ślepca przybierał coraz wyższe tony:
Pomagając sobie kijem, Ślepiec z trudem podnosił się na nogi.
Chłopiec chwycił Ślepca za kostkę, lecz ten wyrwał się i stanął niepewnie na nogach.
Lecz Ślepiec odchodził pospiesznie, ostukując kijem znajome drzewa, stąpając pewnie po wąskich ścieżkach między wyschniętymi rowami nawadniającymi. Książę to okrążał go, to biegł obok z płaczem i krzykiem, szarpał go za przepaskę, chwytał za rękę. Więc Ślepiec przyspieszył kroku, mrucząc coś pod nosem, potrząsając głową, opędzając się kijem.
W końcu, zasapany, zapłakany i na wpół oślepiony słońcem, Książę dał za wygraną, zwolnił, powlókł się jeszcze kawałek i przystanął. Ukląkł w pyle i załkał. Popłakawszy trochę, pozostał w tym samym miejscu, ze zwieszoną głową. Po chwili zaczął recytować jakieś zdania, jakby przymierzał się do nich lub upewniał się, że je zapamięta.
I jeszcze zdanie pochwycone prawdopodobnie gdzieś w korytarzach Wielkiego Domu:
I jeszcze całkiem po prostu:
Podpierając się obiema rękami, wstał i mrużąc oczy przeszedł w cień drzew. Idąc powtarzał jak wyuczoną lekcję: „Ten człowiek kłamie. Ten człowiek kłamie.”
Potem nastąpił trzepot spódnic, potok spódnic, paplanina. Dwie piastunki, czarna i brązowa, spadły na niego i zagarnęły go. Obejmowały, przytulały go do piersi, płakały, przeklinały, zaklinały, strofowały, kochały i obsypywały pieszczotami. Porwały go w stronę Wielkiego Domu, po chwili postawiły na ziemi, znowu ściskały i całowały, czyściły spódniczkę i tuliły wśród woni i potu obfitych piersi i tłustych ramion. Wyrzucały mu, że jest niegrzeczny, bo udawał, że śpi, kiedy one wymknęły się, by obejrzeć Boga, że wszędzie go szukały, że nie wolno mu nikomu o tym mówić, że jest niewdzięczny wobec swych piastunek, które ani na chwilę nie przestają troszczyć się o jego szczęście. Potem, trzymając Księcia za ręce, zaprowadziły go do bocznej bramy Wielkiego Domu, wprowadziły do środka i pospiesznie uporządkowały jego wygląd tak, by mógł pokazać się ludziom. Chyba nie słyszał o niebezpieczeństwach grożących ze strony krokodyli, rzecznych potworów, lwów, szakali i obleśnych staruchów, bo — nie zwracając na nie uwagi — Książę ciągle powtarzał półgłosem: — On kłamie.
W końcu powiodły go przez Wielki Dom w kierunku dziedzińca, na który wychodziła główna brama. Mimo że był to dzień, w którym Bóg miał potwierdzić swą moc, dziedziniec był niemal pusty. Lecz za bramą dwa rzędy czarnych żołnierzy uzbrojonych w ogromne tarcze i oszczepy tworzyły szpaler, po obu stronach którego zgromadzili się ludzie z doliny rzeki. Gwar, jaki czynili, utonął we wrzawie zwiastującej nadbiegającego Boga. Dosyć już mieli patrzenia, nawet na Piękny Kwiat stojącą na podwyższeniu, na tle swych kobiet, nie opodal bramy. Byli zmęczeni wpatrywaniem się w głąb szpaleru i dalej, wzdłuż ścieżki pod skałami, którą Bóg miał powracać. Piszczałki milczały, Piękny Kwiat stała nieruchomo, chociaż wyglądała dekoracyjnie. Bóg wciąż był jeszcze poza zasięgiem wzroku. A tłum chciał nowego widowiska. Dostarczył go Książę. Ukazał się na odległym krańcu dziedzińca, na stopniach u wejścia do wielkiego Domu. Po bokach miał potężne malowane kolumny i potężne piastunki. Na jego spódniczce nie było śladu pyłu, a złote klamry przy sandałach lśniły podobnie jak misterny łańcuch na ramionach i bransolety na rękach. Lok Księcia, długo czesany, szczotkowany i pomadowany, wyglądał teraz jak wyrzeźbiony w hebanie. Blady, oficjalny uśmiech, błąkający się wokół jego ust, zmienił się w uśmiech prawdziwego zadowolenia, gdy kobiety z tłumu zaczęły głośno chwalić wygląd i urodę Księcia. Zatrzymał się na podium, spojrzał ukradkiem w górę na twarz Pięknego Kwiatu, nim przesłonił ją wachlarz, po czym w stosownym geście położył dłoń na kolanie. Piastunki pomogły mu wspiąć się na podwyższenie, gdzie stanął mrużąc oczy. Piękny Kwiat pochyliła się płynnym ruchem. Jej uśmiech wyrażał miłość, gdy z kobiecym wdziękiem dotknęła jego policzka wierzchem dłoni. Zwróciła się do niego szeptem:
Książę przyglądał się swoim stopom.
Zgiełk narastał. Książę podniósł oczy, a Piękny Kwiat, kierując się w stronę krawędzi podwyższenia, pociągnęła go za sobą. Z tyłu ktoś podał im liście palmowe. Patrzyli tam, gdzie patrzył tłum, wzdłuż rzeki.
W górę rzeki, już w zasięgu wzroku, znajdował się podłużny występ skalny. Stał na nim długi, niski budynek, wzdłuż którego poruszała się niewielka postać. Po chwili obok niej pojawiła się druga. Trudno było je dostrzec: ich ruchy rozmazywały się w rozedrganym, rozpalonym słońcem powietrzu. Wyglądały jak karły, zmieniające kształt, momentami ginące nawet wśród drgań. I nagle tłum po obu stronach uliczki zamienił się w gęstwinę, żywopłot, gaj liści palmowych kołysanych nieustającym wiatrem. Odezwały się piszczałki.
Pierwszą postacią nie był Bóg. Poprzedzał go Kłamca, smukły młodzieniec, który biegł przed siebie, od czasu do czasu zawracał, okrążał Boga, rozpaczliwymi gestami ponaglając go do biegu. Był zlany potem, lecz nieutrudzony w swych zabiegach. Za nim podążał Bóg, Wielki Dom, Małżonek Królowej, która już osiągnęła wieczne Teraz, Byk Królewski, Sokół, Władca Górnego Państwa. Biegł powoli, ostrząc swój nóż z zapamiętaniem graniczącym z rozpaczą. Jego skóra lśniła teraz bardziej mokrym blaskiem, spódniczka oblepiała uda. Wyłonił się z drgań ziemi i oślepiającego słońca. Białe nakrycie głowy opadło mu na czoło, lecz nie zwracał już na nie uwagi i nie próbował poprawiać pchnięciami bicza czy laski. Nawet ogon zdawał się bić powietrze niczym ogon zdychającego zwierzęcia. Wielki Dom zatoczył się. Kłamca krzyknął:
Okrzyki tłumu wyrażały taką samą rozpacz jak twarz biegnącego.
Nawet wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Odwracali się, łamali szyki, jakby chcieli ruszyć z pomocą. Książę ujrzał znajomą postać z kijem przeciskającą się ku drodze. Ślepiec zatrzymał się z podniesioną głową, z kijem wyciągniętym przed siebie. Bóg z łoskotem przetoczył się uliczką i tłum zamknął się za nim. Ślepiec krzyczał na całe gardło, lecz nikt go nie słyszał. Stopy Boga znaczyły nieregularny ślad w pyle drogi. Kolana uginały się pod nim, usta z trudem łapały powietrze, oczy patrzyły przed siebie nie widząc. Upadał. Potknął się o kij Ślepca, ramiona mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Z niezmienionym wyrazem twarzy upadł na kij, przewrócił się na bok i pozostał bez ruchu. Biała płócienna czapa potoczyła się po ziemi.
W ciszy, która nagle zapadła, zabrzmiał donośny głos Ślepca:
Książę wykonał rozpaczliwy gest w kierunku Pięknego Kwiatu, która nie przestawała się uśmiechać. Wykrzyczał swą odpowiedź:
Głos Pięknego Kwiatu zabrzmiał czysto, spokojnie:
Popychając, rozdając razy, żołnierze robili miejsce wokół powalonego Boga i klęczącego przy nim Kłamcy. Tymczasem ludzie tłoczyli się wokół Ślepca, który stał się teraz ich zabawką, krzyczącą kukłą. Piękny Kwiat odezwała się znowu:
Kilku żołnierzy dopadło Ślepca. Szamotali się wokół Boga leżącego na ziemi i klęczącego obok Kłamcy. Wzięli starca między siebie. Piękny Kwiat chwyciła Księcia za rękę, potrząsnęła nią i zwracając się tylko do niego, rzekła:
Łzy zamazały uśmiech Księcia, gdy dziewczyna odciągnęła go od podwyższenia. Zachowując resztki godności przekroczył Główną Bramę. Paru żołnierzy torowało im drogę, pozostali nieśli Boga. Pośpiesznie odprowadziwszy chłopca tam, gdzie piastunki ukryły jego i jego łzy przed oczami tłumu, Piękny Kwiat i towarzyszące jej kobiety również zniknęły.
Na dziedzińcu powitał Boga orszak, jakby specjalnie przygotowany na tę okazję. Sześciu ludzi podtrzymywało lektykę. Był tam człowiek w skórze lamparta i ktoś, jeżeli w ogóle był to człowiek, z głową szakala. Procesję otwierał wysoki mężczyzna, znacznie starszy od Wielkiego Domu, odziany w długą szatę z białego płótna. Słońce odbijało się od jego gładko wygolonej czaszki. Kłamca znalazł się przy nim pierwszy.
Naczelnik uśmiechnął się.
Naczelnik spojrzał nań z łaskawym uśmiechem.
Kłamca podskoczył, jak ukłuty oszczepem.
Bóg spoczywał w lektyce. Naczelnik odprowadzał wzrokiem pochód oddalający się w stronę Wielkiego Domu.
Przed wejściem Kłamca przytrzymał Naczelnika za szatę.
Starzec spojrzał na niego przez ramię.
Naczelnik odwrócił się, spojrzał na Kłamcę i położył mu
rękę na ramieniu.
Lecz młodzieniec nie słuchał. Wzrok jego, omijając Naczelnika, skierował się ku Wielkiemu Domowi.
Starzec przyjrzał mu się z uwagą.
Wszedł do Wielkiego Domu. Roztrzęsiony Kłamca pozostał na schodach walcząc z bladością wokół ust.
Piękny Kwiat wykorzystała chwilę względnej samotności w Wielkim Domu, by się odegrać na Księciu. Wymierzyła mu policzek, który — Książę wiedział o tym — był ceną czułości okazanej na podium. O zachodzie, rozkapryszony, poszedł spać.
Kłamca nie dał się odprawić tak łatwo. Natknęła się na niego w mrocznym korytarzu. Przytrzymał ją za przegub dłoni.
Przylgnęła do niego.
Objął ją i pogłaskał po ramieniu.
Wyprostowała się i cofnęła o krok.
Oddaliła się krokiem pełnym godności.
Z głębi korytarza dobiegł jej uszu szept.
Mimo gorąca wstrząsnął nią dreszcz. Odwracała wzrok od mglistych postaci wyłaniających się z wysokich murów. Teraz każdy szept i tak utonąłby w narastających od strony sali biesiadnej odgłosach pomieszanych rozmów i dźwięków muzyki. Przemierzyła salę, kierując się w jej najodleglejszy koniec, i odsunęła zasłonę. Przestrzeń za zasłoną była rzęsiście oświetlona. Tutaj czekały na nią jej kobiety, milczące w obawie przed jej farbowanymi henną dłońmi i pomalowanymi paznokciami. Lecz tego wieczoru Piękny Kwiat nie zwracała uwagi na swoje kobiety. Spokojna i pogrążona we własnych myślach, czysta i zdecydowana, pozwoliła rozebrać się, namaścić ciało wonnościami, rozpuścić włosy i zmienić klejnoty. Potem wstała i zasiadła przed lustrem jak przed ołtarzem.
Lustro Pięknego Kwiatu było bezcenne. Było bajeczne. Przede wszystkim odbijało nie tylko twarz, ale całą postać aż do pasa, zaś pochyliwszy się jeszcze bardziej mogła oglądać w nim swoje stopy. Tylko w Wielkim Domu znajdowały się takie skarby. Poza tym, oprócz wielkości, miało i tę zaletę, że nie było ani z miedzi, ani ze złota jak zwyczajne lustra tych kobiet, które je w ogóle posiadały. Wykonano je z litego srebra, dzięki czemu jego właścicielka posiadała dar najwspanialszy — własne odbicie pozbawione wszelkiego po[nieczytelne] i zniekształceń. Po obu stronach lśniącej tafli stały boginie nieba, podtrzymując ją w sposób tak dyskretny, jakby nie chciały wywierać żadnego wpływu na osąd przyglądającej się. Powierzchnię zwierciadła tłoczono, klepano, szlifowano i gładzono tak długo, aż osiągnęła nieporównywalną gładkość. I rzeczywiście, można by powiedzieć, że jako powierzchnia nie istniała, dopóki oddechem czy dotykiem nie sprawdziło się jej niedostrzegalnej namacalności. Powierzchnia była pojęciem, niczym innym jak odwróceniem, które stawiało świat oko w oko nie ze swym odbiciem, a z samym sobą.
Żadnego zniekształcenia, żadnego pochlebstwa — właśnie tego potrzebowała Piękny Kwiat. Siedziała wpatrując się w swą magiczną siostrę, która także się jej przyglądała. Były obie pochłonięte sobą. Kobiety, wyzbywszy się lęku, zaczęły rozmawiać szeptem, krzątając się wokół niej w świetle licznych lamp. Lecz ona nie słyszała ani nie czuła ich obecności. Siedziała na taborecie przy niskim stoliku, na którym stało lustro. Była teraz naga, jedynie złoto-niebieski pas otaczał kibić, nie krępując jej; na całe szczęście, gdyż jakiekolwiek skrępowanie tej najsmuklejszej części jej ciała zniszczyłoby to, co natura połączyła w nim tak subtelnie. Pochlebstwa zwierciadła, czy jakiekolwiek inne, były zupełnie zbędne. Piękny Kwiat osiągnęła najwspanialsze Teraz i żadna zmiana nie mogła tu już nic poprawić. Zebrały jej czarne połyskujące włosy i upięły gładko nad czołem, choć wymknęło się im kilka loków. Jej powieki nie drgnęły nawet, tak bardzo pochłonięta była swoim obrazem. Wzrok chirurga utkwiony w chorym, artysty stojącego przed własnym dziełem, czy filozofa zatopionego w metafizycznych rozmyślaniach nie wyraża większego skupienia i oderwania od rzeczywistości niż wzrok Pięknego Kwiatu zapatrzonej we własne odbicie.
Zastanawiała się najwyraźniej nad wyborem koloru, bo w prawej dłoni trzymała trzcinkę, gotowa zanurzyć ją zdecydowanym ruchem w jednym z naczynek na kamiennej palecie. Miała do wyboru roztarty w oliwie malachit, lapis lazuli, białą i czerwoną glinkę lub szafran. Mogła również wybrać złoto, gdyby chciała, bo tuż obok palety, na niewielkim stojaku wisiały płatki złotej folii, drgające jak skrzydła owadów w powietrzu rozgrzanym płomieniem lamp.
— Już są gotowi...
Lecz Piękny Kwiat nie słuchała swych kobiet, czy raczej zapomniała o ich istnieniu. Bolesnym wysiłkiem woli wyrwała się ze stanu niezdecydowania, by przejść w stan oczywistego olśnienia. Karmin, tylko karmin! — taki właśnie wybór w niepojęty choć logiczny sposób dyktowały jej pozostałe barwy. Uwolniła dolną wargę spomiędzy zębów i skinęła głową swej magicznej siostrze. Karmin wzmocniony błękitem, lecz nie tym ciemnym, niemal czarnym błękitem nieba o północy, ani też nie czystym, głębokim błękitem nieba w południe, a rozbielonym lazurem, takim, co się mieni wewnętrznym blaskiem. Z największą starannością nałożyła kolor.
Odłożyła trzcinkę na miejsce.
Z brzękiem opadających bransolet opuściła ramiona. Podniosła się, światło zalśniło ślizgając się migotliwie po jej gładkiej, ciemnobrązowej skórze. Kobiety okrywały ją, spowijały, otulały zwojami delikatnej tkaniny, a ona obracała się coraz wolniej i wolniej, aż ostatni siódmy szal zakrył ją od stóp do głów. Stała przez chwilę nieruchomo, zasłuchana w gwar rozmów i dźwięki muzyki dobiegające z sali. Wyprostowała się, i być może nieświadoma tego, że mówi głośno, tonem pełnym smutku i zdecydowania rzekła:
Odgłosy rozmów w sali obok osiągnęły już to natężenie właściwe biesiadzie, kiedy pojedyncze głosy zlewają się w jednostajny szum. Jedynie z rzadka spoglądano na Wielki Dom, który kontentował się jedzeniem i piciem, gawędząc przy tym z Naczelnikiem i Kłamcą. Dobry ton nakazywał nie zwracać nań uwagi, czyli obdarzać go najwyżej cenionym pochlebstwem dworskim — pozorną obojętnością. Toteż wzdłuż stołów ustawionych po obu stronach sali tworzyły się grupki i wydawało się, że rzędy biesiadników kurczą się i rozkurczają na przemian. Jeżeli nawet trójka gości, powiedzmy dwie kobiety i mężczyzna, sprawiała przez chwilę wrażenie zajętych sobą, to i tak wkrótce jedna z osób przyłączała się do grupy sąsiedniej, która z kolei rozpadała się w podobny sposób. W monotonnej wrzawie podniesionych głosów ukwiecone nakrycia głowy pod ścianami wzdłuż stołów kołysały się jakby rzucone na powierzchnię wody i poruszane lekkim wiatrem. Nikt nie był jeszcze pijany. Mimo że obserwowali Boga dyskretnie, w sposób naturalny i niewymuszony, potrafili pić równo z nim: nie mniej i nie więcej. A że Bóg przewyższał wiekiem wszystkich prócz Naczelnika i najwyraźniej lepiej pił niż biegał, jasne było, że wkrótce upiją się; nie wcześniej jednak niż Bóg.
On sam nie przejawiał takiego ożywienia jak jego świta. Był wypoczęty i zadowolony. Leżał na szerokim łożu zdolnym pomieścić dwie osoby. Lewe jego ramię ginęło w skórzanych poduszkach. Kończył właśnie delektować się trzymaną w prawej ręce pieczoną kaczką. Kłamca i Naczelnik zajmowali miejsca poniżej, przy niskim stole, gdzie znajdowała się reszta jadła. Naczelnik siedział spokojnie, uśmiechał się i obserwował Wielki Dom z wyrazem uprzejmego zainteresowania. Kłamca natomiast, jak zwykle, wiercił się niespokojnie.
Wielki Dom skończył jeść, wyciągnął rękę za siebie i resztki kaczki znikły w śniadych dłoniach. Inna para rąk podsunęła naczynie, w którym zanurzył i opłukał dwa palce oraz kciuk prawej dłoni. Jak na dany znak, trzej muzykanci, którzy przykucnęli w drugim końcu sali, zagrali głośniej. Byli niewidomi. Jeden z nich zaintonował nosowym głosem starą, bardzo starą pieśń.
Jak słodkie są twe objęcia,
Słodkie jak miód i gorące jak letnia noc
O, moja ukochana, moja siostro!
Bóg spojrzał ponuro na śpiewaka. Zgiął mały palec i ujął w dłonie następną czarkę z piwem podaną zza jego pleców. Naczelnik podniósł brwi, nie przestając się uśmiechać.
Przy stołach napełniono naczynia. Wszyscy poczuli pragnienie. Naczelnik potrząsnął głową.
Bóg czknął donośnie. Biesiadnicy ucichli, lecz po chwili wrzawa pomieszana z odgłosami czkania podniosła się na nowo. W lewym rogu sali jakaś dama wymiotowała hałaśliwie i pomysłowo, wywołując tym ogólną wesołość.
Bóg poklepał Kłamcę po ramieniu.
Kłamca spojrzał na niego, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował.
Wielki Dom zaśmiał się raz jeszcze, po czym umilkł.
Kłamca poderwał się.
Bóg znowu pociągnął Kłamcę za ucho.
Bóg uderzył w poduszki prawą ręką.
Gwar przycichł i zamarł. Zasłona w drugim końcu sali rozsunęła się, ukazując coś na kształt monolitu z białego płótna wspartego na dwóch drobnych stopach, które poruszały się miarowo, aż monolit zatrzymał się pośrodku wolnej przestrzeni między stołami. Odezwał się przyciszony głos bębna.