Błąd w tłumaczeniu - Katarzyna Kowalewska - ebook
NOWOŚĆ

Błąd w tłumaczeniu ebook

Kowalewska Katarzyna

0,0

91 osób interesuje się tą książką

Opis

Miłka – kobieta z małego miasta, która ma marzenia. Daniel – facet, który uciekł ze stolicy, by schować się przed konsekwencjami własnych wyborów. Ona – czuła, empatyczna, ale zarazem ostrożna, spragniona akceptacji, bliskości i odrobiny szaleństwa. On – drażniący, zabawny, trzymający ludzi na dystans, ale też ciepły i szczery w momentach, które naprawdę się liczą. Ona kocha dzieci – on ląduje w samym środku rodzinnego chaosu, pod jednym dachem z nadaktywną czterolatką. Żadne z nich nie mówi całej prawdy – oboje mają swój cel. I tylko jedno z nich wie, że właśnie powstaje książka, która może zmienić wszystko. Czasem na drodze miłości staje błąd w tłumaczeniu. Pytanie, czy da się go poprawić.

To historia dla kobiet, które śmieją się przy Lejdis, wzruszają przy książkach Jojo Moyes i wiedzą, że między jedną ironiczną uwagą a drugą potrafi zmieścić się cały życiowy kołowrotek i dwójka nieidealnych bohaterów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Katarzyna Kowalewska, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Redakcja

Agata Bizuk

Korekta

Maria Stanis, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska/Grafika Słowa

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-12-0

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

Miłka

Dlaczego w pewnych momentach słyszymy bicie własnego serca? Dlaczego tak wiele znaczą dla nas słowa „chcę odpoczywać z tobą pod tym samym kocem”? Dlaczego nie możemy złapać tchu, kiedy ktoś nie pomacha nam na pożegnanie? Dlaczego tak bardzo chcemy kochać i być kochani?

Daniel

Często prześlizgujemy się po powierzchni. Na zdjęciach pokazujemy wyretuszowaną twarz. Nasze myśli są inne niż nasze słowa. Otaczamy się pięknem, którego nikt oprócz nas, nie podziwia. Wykreśliliśmy ze słownika słowo „razem”. Szczere „kocham” sprawia, że odchodzimy.

Miłka

Pewnego dnia obudziłam się z nadzieją, że mężczyzna składa pocałunek na moim policzku. Ten, którego ciepły oddech czuję na powiekach jak lekki wiatr latem, kiedy jeszcze nierozbudzona wychodzę rano z namiotu. Ten, który zaraz, kiedy otworzę oczy, odgarnie moje włosy, przypominające teraz ptasie gniazdo, uśmiechnie się i powie, że właśnie zaparzył kawę taką, jaką lubię – nie za słabą, nie za mocną, z odrobiną cukru, który mieści się na czubku łyżeczki. Powie, że dzisiaj posiedzi chwilę przy laptopie, a potem może pojedziemy poszukać kanapy, której zakup odkładaliśmy na święte nigdy.

Ciepły, wilgotny oddech wprawił w drganie sterczące kosmyki nieufarbowanych włosów. Czuć było radosne wyczekiwanie. Obudź się wreszcie! Ile mogę na ciebie czekać? Otworzyłam oczy. Zobaczyłam najpiękniejszy na świecie nos z delikatną blizną biegnącą od lewej dziurki ku środkowi. Radość eksplodowała tysiącem iskier w piwnych oczach. Czy zgarnął mi włosy z twarzy? Nie, sama musiałam to zrobić. Kawa? Owszem, napiję się jej. Jeśli tylko sama ją sobie zaparzę. Piwne, otoczone czarnymi obwódkami oczy pytały, czy już zaczynamy kolejny wspólny dzień.

– Matylda – wymamrotałam zlepionym snem językiem. W tonie mojego głosu wybrzmiało kiepsko maskowane rozczarowanie.

Matylda nie akceptowała mojego rozczarowania. Z entuzjazmem zabrała się do lizania mojej twarzy. Każdego wolnego centymetra.

– No już, przestań – powiedziałam i odsunęłam dłonią jej pysk.

Matylda. Mój pies. Jedyna istota, która każdego ranka witała mnie, jakby to był nasz pierwszy wspólny dzień po długiej rozłące. A mężczyzna? Kiedyś był, ale postanowił mieć inne plany.

Nie podnosząc głowy, sięgnęłam po omacku po leżące przy łóżku okulary i cienką, kolorową gazetkę. Założyłam okulary i otworzyłam pismo na stronie z horoskopami, żeby dobrze przygotować się na dzisiejszy dzień. Pozwól sobie przeżywać emocje. To oczyszczające i potrzebne. Rozejrzyj się po własnym domu – jest jedna osoba, która bardzo potrzebuje twojego wsparcia. Wyjdź z inicjatywą – radziła astrolożka.

Spojrzałam na Matyldę, która rozmerdanym ogonem strąciła z szafki opakowanie chusteczek higienicznych. Następnie wbiła nos między poduszkę a mój policzek. Moja głowa zaczęła podskakiwać.

Usiadłam na łóżku. Zatopiłam palce w miękkiej psiej sierści.

– Potrzebujesz mojego wsparcia?

Matylda uśmiechnęła się tak, jak tylko pies potrafi. Roztańczyła się, jakby każda część jej ciała stanowiła oddzielny byt. Potruchtała do drzwi prowadzących do przedpokoju. Stanęła przy wieszaku ze smyczą.

– To ja miałam wyjść z inicjatywą – wymamrotałam wesoło i w ten sposób rozpoczęłam dzień. Kolejny dzień tylko naszej dwójki.

Daniel

Pewnego ranka zastanawiałem się, jak bym zareagował, gdyby w kolejce po autograf stanął mój ojciec. Miałem w pamięci tylko jego mglisty obraz, jakby ktoś zrobił zdjęcie staroświeckim aparatem i źle ustawił ostrość. Nie potrafiłem określić koloru jego włosów, wzrostu. Nie pamiętałem, czy miał długie, czy krótkie palce. Czy często się uśmiechał, czy był raczej ponury. Jak zwracał się do mnie, do mamy, do Cecylii. Pieszczotliwie? Autorytarnie? Miałem sześć lat, a moja siostra trzy, kiedy odszedł. Pozostawił po sobie smutek i wycofanie matki.

Zabawne, że jakoś specjalnie o niego nie dopytywałem. Razem ze schowanymi przez matkę zdjęciami, schowaliśmy i jego. Odtąd byliśmy tylko ja, Cecylia i mama. Zlepieni prowizorycznym plastrem, który gdzieniegdzie raz na jakiś czas przepuszczał, ale wówczas matka, jak tylko matki potrafią, naklejała nowy plasterek na dziecięcą ranę i ból przeistaczał się w paproch namieciony na szufelkę, trafiający do kosza razem z innymi paprochami.

Tak, pamiętam właśnie te plasterki. I Cecylię, która za szybko dorosła. Zamiast bawić się lalkami, zmywała naczynia. Zamiast wypełniać kolorowanki, dziecięcymi dłońmi przyrządzała kanapki. Bo mama wcześnie zaczynała pracę, żeby potem zdążyć do drugiej. Szybko, szybko. Na nic nie było czasu.

Gdzie wtedy byłem ja? Wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinienem. Szlajający się po okolicy dzieciak, wściekły na cały świat. Podkradałem mamie drobne z portfela. Puszczałem z chłopakami petardy. Stwarzałem problemy. Zmuszałem matkę do zwalniania się z pracy na wezwanie wychowawczyni, która opowiadała o moim kolejnym wybryku i groziła, że jeśli to się powtórzy, dyrektor wydali mnie ze szkoły. Następnego dnia pakowałem się w jeszcze większe kłopoty. Mamie nie pozostawało nic, jak prosić o kolejną szansę. Wychowuję go sama, bez ojca, tłumaczyła, ledwie wiążę koniec z końcem. Mówiła prawdę, a wychowawczyni znała jej historię, wiedziała, że jest Bogu ducha winną krawcową w zakładzie dziewiarskim. Dawała się udobruchać.

Teraz, kiedy patrzyłem na to z perspektywy czasu, po odbyciu sesji z terapeutką, która pomogła mi dojść do tych wniosków, uważam, że zachowywałem się jak palant przez to, co działo się w moim domu. Że ojciec był nie wiadomo gdzie. Że matka się starała, robiła co mogła, przyklejała nam plasterki, ale nie była w stanie ogarnąć całego cholernego świata. Musiała pracować. A Cecylka, moja kochana, mała, słodka Cecylka, nie mogła być dzieckiem, bo musiała chodzić po chleb i masło.

Przed totalnym upadkiem uratował mnie nauczyciel wuefu. Na spotkaniach z czytelnikami powtarzałem, że historia wcale nie przypominała tej z mojej powieści „Powrót syna”. Nauczyciel nie zachęcił mnie do uprawiania sportu. To nie wychowanie fizyczne sprawiło, że w mojej głupio nieugiętej filozofii życiowej zaczęły pojawiać się rysy. To po prostu był on i jedno na pozór nieistotne zdarzenie.

Pewnego wieczoru, w siódmej klasie, gdy byłem już zasłużenie przez wszystkich spisany na straty, siedziałem z kumplami nad Wisłą. Piliśmy tanie wino. W całej prawie dwumilionowej Warszawie nie spodziewałbym się spotkać nikogo znajomego, z kim wcześniej się nie umówiłem, ale on się tam pojawił. Znikąd. Uprawiał jogging, w tamtych czasach po prostu biegł, jakby nigdy nic. Nie zwracał uwagi na grupki młodzieży, tylko biegł kierowany nurtem Wisły. Mnie jednak zobaczył, jakbym siedział w odblaskowej kamizelce. Cholera. Było za późno, żeby schować wino. Wcisnąłem je do ręki Krzyśkowi, ale wuefista, pan Nitecki, nie dał się oszukać. To nie był typ człowieka, którego łatwo wyprowadzić w pole, i doskonale o tym wiedziałem.

Nauczyciel przystanął na chwilę, otarł pot z czoła, spojrzał mi prosto w oczy – nie było jeszcze tak ciemno, żeby tego nie zauważyć – i pokręcił głową. A potem odwrócił się bez słowa i pobiegł dalej.

– Ej, Olgierd! – Wołali na mnie Olgierd, bo byłem podobny do gościa z czterech pancernych. – Ten typ się na ciebie gapił. Lecimy za nim? – Krzysiek był zawsze gotowy do akcji.

– Eee, daj spokój. To tylko jakiś… frajer – ostatnie słowo wymówiłem ciszej. – Nie miał kieszeni – dodałem na wypadek, gdyby kolega zapragnął go skroić.

– Wpadłeś facetowi w oko – zarżał Przemek, rozładowując sytuację. Dzięki Bogu. Koledzy zaczęli dowcipkować, że lecą na mnie faceci i pytać, czy już jakiegoś przeleciałem. A ja dziwnie straciłem rytm. Nie potrafiłem z powrotem poddać się nurtowi wieczoru. To był początek. Pierwszy znak. Uznałem, że moi koledzy są żenujący.

Następnego dnia czekało mnie coś gorszego. Nitecki. Tego dnia nie mieliśmy wuefu, ale wiedziałem, że mi nie odpuści. Spodziewałem się co najmniej umoralniającej rozmowy, choć bardziej prawdopodobna była wspólna wizyta u dyrektora. Zastanawiało mnie, czy pozwolą mi dokończyć szkołę (był maj), czy od razu oddelegują do innej placówki. Pod warunkiem, że jakaś zgodzi się mnie przyjąć. Poprawczak. To słowo odmieniałem od rana przez wszystkie przypadki. To było ulubione słowo nauczycieli i rodziców, gdy chcieli nas porządnie nastraszyć. Choć z drugiej strony osobiście nie znałem nikogo, kto by faktycznie tam wylądował. Robiłem sobie nadzieję, że to mit, mimo że bardzo się starałem, by jako pierwszy wydeptać do niego ścieżkę.

Nitecki złapał mnie na drugiej przerwie. Nie, żebym szczególnie się przed nim ukrywał. To nie miało sensu. Dopadłby mnie wcześniej czy później. Zazwyczaj przesiadywałem na parapecie okiennym na półpiętrze. To tam mnie znalazł. Stanął w pewnej odległości. Przywołał mnie palcem.

– Poczekajcie chwilę – rzuciłem do kumpli i względnie pewnym krokiem ruszyłem w stronę Niteckiego.

Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Rozmowa z nauczycielem na przerwie między lekcjami nie była niczym, co wymagałoby uruchomienia syren alarmowych.

– Dzień dobry – powiedziałem, drapiąc się intensywnie w kark. Zawsze tak robiłem, gdy czułem się niekomfortowo.

Nie bałem się jakoś szczególnie. To nie była moja pierwsza tego typu rozmowa, dość już w życiu narozrabiałem, przez całą noc i poranek miałem wystarczająco dużo czasu, żeby pogodzić się z losem. Jedyna różnica wiązała się z tym, co nad Wisłą zmieniło się w mojej głowie. Ta dziwna zmiana rytmu. Jakbym wcześniej grał w myślach hard rocka i zastąpił go zakręconym modern jazzem. Nastąpiło pomieszanie taktów, których na razie nie potrafiłem uporządkować.

– Dzień dobry – odparł Nitecki. Taksował mnie wzrokiem, jakby się zastanawiał, który wariant postępowania ze mną wybrać.

Patrzyłem mu w oczy bez zbędnej buty, z poszanowaniem racji obu stron, jakiekolwiek były. Nitecki nigdy dotąd nie zachował się wobec mnie nie w porządku.

– Danielu, znajdź sobie jakieś sensowne zajęcie – powiedział nauczyciel. Ni mniej, ni więcej.

Dopiero wtedy zauważyłem, że trzyma w ręku książkę. Wyciągnął ją w moją stronę. Przyjąłem podarunek.

– „W drodze”? Jack Kerouac? – przeczytałem na głos z powątpiewaniem. Nie wiedziałem nawet, czy poprawnie wymawiam nazwisko.

– Na dobry początek – oznajmił Nitecki.

Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałem od niego w tamtym roku szkolnym, poza zwyczajowym „Klar, ruchy! Podaj do Mańka!”. Do wizyty w gabinecie dyrektora nigdy nie doszło. Książkę ukryłem pod połą rozpiętej koszuli w kratę.

Tego dnia po lekcjach wróciłem prosto do domu. Cecylia stała w kuchni. Gotowała makaron i sos, żeby mama miała co zjeść, kiedy wróci.

– Pomóc ci w czymś? – spytałem, krzątając się wokół siostry jak nosorożec w kojcu dla psów.

Cecylia obrzuciła mnie pełnym niedowierzania spojrzeniem.

– Może wyjmiesz z szafki talerze i sztućce? – zasugerowała machinalnie, obserwując moje ruchy, jakbym był przybyszem z kosmosu, który nie ma pojęcia o podstawach ludzkiego życia. Słusznie, bo musiała mi wskazać brodą, którą szafkę powinienem otworzyć. I tak coś pokiełbasiłem, bo kiedy już się wykazałem, poszedłem nalać sobie do szklanki wody prosto z kranu, a siostra w tym czasie dyskretnie przearanżowała nakrycia.

– To pójdę robić lekcje – powiedziałem, bo nie przyszedł mi do głowy żaden pomysł, jak jeszcze mógłbym pomóc ani tym bardziej, o czym mógłbym rozmawiać z młodszą siostrą. Sam nie zamierzałem siadać do stołu, bo przez całą podstawówkę jadłem obiady w szkole. O ile miałem na to czas. Oczywiście jako nastolatek rodzaju męskiego przez cały czas chodziłem głodny, nawet po sutym obiedzie, który tego dnia zjadłem na stołówce, ale nie chciałem pozbawiać matki jedynego konkretnego posiłku. Wychodziłem z kuchni, kiedy coś mnie tknęło i zatrzymałem się w progu. – Jesteś dobrą córką. I siostrą.

Nie dałem Cecylii czasu na odpowiedź, obawiając się rozmowy, która mogłaby zaprowadzić nas w niekomfortowe rejony. Wychwyciłem tylko jej dobrotliwe, dojrzałe spojrzenie. Dojrzałe zbyt wcześnie.

Książkę od Niteckiego rzuciłem na biurko, a sam padłem na łóżko. Przez nieskończenie długie minuty gapiłem się w sufit, raz po raz pocierając kark, aż zaczął robić się gorący. Moja głowa była kotłem pełnym myśli, w którym ktoś solidnie zamieszał chochlą. Jedne wypływały na wierzch, inne opadały na dno. Nie potrafiłem nad nimi zapanować. Szkoła. Nitecki. Koledzy. Cecylia. Co czuła w tej chwili moja siostra? Co o mnie myślała? Nie powinno mnie tu teraz być. To nie było normalne.

Ale nic nie było normalne. Na biurku leżała książka. Dziwna książka. Nie słyszałem o tym autorze. Nie miałem pojęcia, co to za tekst. Zerkałem na nią kątem oka i uśmiechałem się ironicznie. Książka od nauczyciela zamiast umoralniającej gadki? To nie mogło być nic dobrego. Plik sklejonych kartek pełnych wyrazów, których i tak nie zrozumiem. Niewiele wtedy czytałem. Nawet jeśli zdarzyło mi się sięgnąć po lekturę szkolną, była to jedna na pięć. Im krótsza, tym lepiej.

Jednak gdy po raz kolejny zerkałem na leżącą na biurku powieść, za każdym razem ironia, którą ociekał mój uśmiech robiła się coraz bledsza. Zaczynałem czuć zażenowanie samym sobą. Jack Kerouac i jego książka o podróżowaniu, jak po przeczytaniu nigdy więcej nie ośmieliłem się jej nazwać, nie pozwalała mi uspokoić myśli. Dlaczego Nitecki mi ją dał? Co miał mi do zakomunikowania? Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. Udając przed samym sobą, że mnie to nie obchodzi, zgarnąłem książkę z biurka i znów padłem na łóżko. W pierwszej chwili trzymałem ją tak, jakby była umorusana jakąś śmierdzącą breją. Potem obróciłem ją ostrożnie w dłoni, trzymając jedynie dwoma palcami. Przyglądałem się jej niczym niezidentyfikowanemu obiektowi, który spadł na Ziemię prosto do mojego pokoju. Obrazek na froncie był skąpy i niewiele mówił o treści. Uchyliłem okładkę, przeczytałem pod nosem tytuł i przeszedłem do pierwszej strony.

Cóż… Zaczęło się od wspomnienia jakiegoś gościa na temat jego choroby i rozstania z żoną. Młody ja nabrał podejrzeń. Czy to aby nie jest jakieś romansidło? Co mogą mnie obchodzić czyjeś kłopoty z kobietą i zdrowiem? Ale potem… Pojawił się Dean Moriarty. Wciągnąłem się bez reszty. Ten facet był kimś, kim chciałbym być, gdybym nie był takim ponurym nieudacznikiem. Dean nie bał się nikogo ani niczego. Miał ten szalony błysk w oku. Nie było dla niego świętości. Czerpał z życia garściami, prawdziwie przeżywał. Maruderów zostawiał w tyle. Zaimponował mi. Miał rozmach. Wybaczyłem autorowi początek o chorobach i babach, bo pisał do mnie tak, jakby opowiadał historię przy ognisku. To mi się spodobało. Niezauważenie łyknąłem trzydzieści stron, a potem kolejne i jeszcze następne. Czytałem dalej i coraz dobitniej uświadamiałem sobie, że ta książka wcale nie jest tym, czego się po niej spodziewałem.

Czytałem godzinę, drugą. Nie rejestrowałem upływu czasu. Zza zamkniętych drzwi mojego pokoju docierały do mnie damskie głosy i dźwięki sztućców uderzających o talerze. Mama wróciła z pracy. Nie byłem jednak w stanie odłożyć książki, wystawić głowy z pokoju i się z nią przywitać. Nie chciałem nawet na minutę rozstawać się z książką. Wreszcie to mama zajrzała do mojego pokoju.

– Cześć – powiedziała i zawiesiła głos, jakby chciała coś dodać, ale zaniemówiła. Widok syna pochłoniętego lekturą wbił ją w ziemię.

– Cześć – mruknąłem, nie odrywając oczu od książki.

Mama wycofała się cichcem z pokoju. Usłyszałem jak szepczą z Cecylią, ale nie zadałem sobie trudu, żeby wychwycić szczegóły rozmowy. Nie obchodziła mnie. Liczył się Kerouac.

Zarwałem połowę nocy. Do śniadania siadłem pogrążony w dalszej lekturze, choć poranki przy stole były wspólnym czasem, kiedy omawialiśmy najważniejsze sprawy albo po prostu przypominaliśmy rodzinę. Tego dnia złamaliśmy regułę. Nie tylko ja. Mama i Cecylia wymieniały szeptem krótkie uwagi, nie angażując mnie do rozmowy. Nie chciały zepsuć chwili, kiedy młody Klar robił coś innego niż łobuzowanie. Co ja na to? Pochłonąłem śniadanie, nie zwracając uwagi na to, co jem, machinalnie założyłem buty, bluzę, zarzuciłem plecak, pomachałem mamie i siostrze na pożegnanie i ruszyłem do szkoły. Piechotą zamiast autobusem. Chciałem być sam, jak najdłużej. Szedłem czytając. Okazało się, że jest to możliwe. Była to dla mnie rewelacja na miarę utraty dziewictwa, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem. Zresztą podobnie było z seksem, wbrew temu, co mówiłem kolegom. Nie miałem wcześniej do czynienia z klasyką światowej literatury i fakt, że może wciągnąć i da się zrozumieć, stanowił dla mnie kolejny element zaskoczenia. Uświadomiłem to sobie, kucając w zarośniętym wysoką trawą rogu szkolnego boiska, dokąd dotarłem grubo przed pierwszym dzwonkiem i gdzie chowałem się przed tymi, którzy mogli przeszkodzić mi w lekturze. Przed wszystkimi. To było zaskakujące również dla mnie, a właściwie dla mnie przede wszystkim. Zrozumiałem, idiota, że Kerouac nie napisał książki o podróżowaniu, ale o życiu. O szaleństwie, niepokoju, szukaniu spełnienia. O autentycznym przeżywaniu. Też chciałem tak głęboko doświadczać życia.

Kiedy następnego dnia przeczytałem ostatnie słowo, długo wpatrywałem się w okładkę. Próbowałem ułożyć sobie treść i wszystko, co dla mnie oznaczała, co we mnie zaszło. Czułem się jak pusty worek. W tym znaczeniu pusty, że wyrzuciłem z niego okropny bajzel, pozbyłem się dotychczasowego syfu, żeby zrobić miejsce na coś nowego. Nie miałem pojęcia na co, ale byłem gotowy na zmiany. Nie chciałem już być Olgierdem. Fakt, że otworzyłem się na nowy rozdział życia nie wynikał wyłącznie z książki, ale ze splotu okoliczności. Nie potrafiłem tego przed sobą przyznać, ale decydującą rolę odegrał Nitecki. To, że potraktował mnie jak człowieka, spojrzał głębiej niż na moją reputację. Dał mi szansę. Nauczyciel wychowania fizycznego. Ktoś, kto nie miał aż tak decydującego głosu w sprawie mojego być albo nie być, ale kto zrobił znacznie więcej niż ci, od których wszystko zależy. Choć oczywiście stary dobry Jack dołożył swoje trzy grosze. Nie poszedłem na ostatnią lekcję, tylko cichcem przemknąłem do szkolnej biblioteki, żeby zobaczyć, jakie jeszcze dzieła Kerouaca czekają, żebym je przeczytał. Wziąłem wszystko, co mieli. Kerouac pisał dla mnie. Jak można było w ogóle tak pisać? Otoczyłem go nabożną czcią.

Stos lektur, który przytargałem do domu, wywołał u Cecylii i mamy uśmiechy i kuksańce, które ukradkiem między sobą wymieniały, a które ja doskonale widziałem. A, niech sobie myślą, co chcą. Ważne, że nie komentowały mojego hobby, bo gdyby pozwoliły sobie na jedno słowo krytyki, nie byłem pewien, czy moja determinacja, by stać się nowym Danielem, nieco by się nie zachwiała. Byłem jednak pewien, że w duchu składają dziękczynne modły za to, że zakończyłem etap ponuraka i cykl wieczornych spotkań z kumplami z osiedla. Dla pewności spotkałem się z kumplami jeszcze raz, żeby nie wysłali za mną listu gończego. Upewniłem się, że to pożegnanie. Picie taniego wina w krzakach straciło sens. Przemek i Krzysiek, zwracający się do mnie Olgierd, zdawali się mówić w obcym języku. Oni też wyczuli zmianę. Nabijali się, że musiałem poznać jakąś babę, co potraktowałem jako dar od losu. Usprawiedliwienie, z którego nie musiałem się tłumaczyć. Widywałem ich potem od czasu do czasu pod blokiem, ale nasza znajomość w naturalny sposób się skończyła. Nigdzie mnie już nie zapraszali. I dobrze.

Nowy Daniel Klar nie wyruszył w Polskę w poszukiwaniu przygody. Zasadniczo z powodu pustki w portfelu. Został za to nałogowym czytelnikiem książek.

W naturalny sposób zacząłem rozumieć, o czym czytam. Z pomocą szkolnej bibliotekarki, a potem sam, w bibliotece rejonowej wybierałem coraz trudniejsze książki. Napawało mnie to niewyobrażalną dumą. Za każdym razem, gdy Nitecki przydybał mnie na przerwie z nosem w książce, wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia. Nic poza tym. On wyrażał spojrzeniem dumę, że odniósł sukces, ja mu dziękowałem. Dobrze wiedzieliśmy, choć ja zorientowałem się nieco później, że wcale nie chcę zostać polskim Deanem Moriartym. Ale żeby zostać kimkolwiek, kto nie zmarnuje sobie życia, musiałem wziąć się w garść. Tak, jak powiedział nauczyciel, musiałem znaleźć sobie jakieś sensowne zajęcie. Tym zajęciem stało się czytanie. Szukanie pomiędzy kartkami sensu życia, motywacji, wiedzy, nowych wspaniałych światów. Na moim świadectwie ósmoklasisty przy języku polskim widniała piątka. Pierwsza z polskiego, druga w ogóle. Ta druga – tu nie będzie niespodzianki – była z wychowania fizycznego.

Dobrze zapamiętałem ostatnią lekcję wuefu. Ostatnią w tamtej szkole. Wyszedłem już z szatni, przebrany po meczu piłki nożnej, gdy Nitecki wyłonił się ze swojego kantorka i zaprosił mnie do środka. Wszedłem z otwartą głową. Czym tym razem zamierzał mnie zaskoczyć?

Stanął przy półce z pucharami. Znów trzymał w ręku coś, co wyglądało jak książka. Piękna okładka, stylizowana na starą, jakby pochodziła z dawnej epoki, którą należy odkryć. Nie mogłem odczytać tytułu, bo wuefista zasłaniał dłonią większą część liternictwa.

– Zmieniłeś się.

– Dzięki panu.

– Mówisz inaczej.

Skinąłem głową, dając do zrozumienia, że to również jest jego zasługa.

– Wiedziałem, że niegłupi z ciebie chłopak. Czytasz, rozumiesz i wyciągasz wnioski.

Spojrzał na mnie z tak pełnym dumy uśmiechem, że przez ułamek sekundy miałem ochotę rzucić mu się na szyję. Na szczęście szybko się opamiętałem. Nitecki nie był żadnym moim ojcem, żebym się do niego przytulał. Zanim zdążyłem zwerbalizować tę głęboką myśl, nauczyciel znów się odezwał.

– A teraz może chciałbyś to wszystko zapisać?

Wyciągnął w moją stronę trzymaną w ręku książkę. Wziąłem ją i dokładnie obejrzałem w poszukiwaniu tytułu. Nigdzie go nie znalazłem. Zajrzałem do środka. Przekartkowałem strony. Wszystkie były puste. Nitecki nie dał mi nowej książki, tylko notes. Pamiętnik. Oprawiony tak pięknie, że ujął nawet mnie. Dlaczego mi go dał?

Przeniosłem wzrok na nauczyciela.

– To nie jest książka – zauważyłem ze znawstwem. – Co ja mam z tym zrobić?

Nitecki uśmiechnął się i klepnął mnie w ramię.

– Kiedy nadejdzie właściwy moment, będziesz wiedział.

„Kiedy nadejdzie właściwy moment, będziesz wiedział”. Obracałem te słowa w głowie tak długo, aż stały się pierwszym zdaniem, które zapisałem w notesie tego samego wieczora. I coś zrozumiałem, a przynajmniej zacząłem pojmować. Nitecki znalazł to coś wewnątrz mnie, dotknął tego i wyciągnął na zewnątrz. Zainicjował zmianę. Mój nauczyciel wuefu.

Myśli o ojcu wracały do mnie od czasu do czasu. Kiedy na przykład zastanawiałem się nad cechą swojego wyglądu albo charakteru, której nie mogłem przypisać matce. „A po kim odziedziczył pan talent do opowiadania historii?”, pytano mnie na spotkaniach autorskich. Jeśli nie mogłem powiązać danej cechy z matką, odpowiadałem, że odziedziczyłem ją po ojcu. Nieważne, że nie miałem pojęcia, czy to prawda. Weronika, moja agentka, niemal mordowała każdego, kto próbował zbyt głęboko kopać w moim życiu. Kiedy zbywałem dziennikarza leniwym machnięciem dłoni, czy odmową komentarza, podsycałem legendę, karmiłem swoje ego. Należałem do jednego z rzadkich w Polsce przypadków autorów o wielotysięcznych nakładach. Wszystkie moje komedie romantyczne osiągały status bestsellera. A ja czułem się podziwiany, ważny, niepokonany. Daniel Klar – ten, który zajrzy w oczy, by poznać Twoje serce. Kretyńskie hasło wymyślone przez recenzentki i podbijane przez Weronikę. Mantra moich czytelniczek.

Tego dnia podczas targów książki, gdy siedziałem przy stoliku z tabliczką Daniel Klar, a kolejka kobiet tuliła do piersi moją najnowszą powieść, wyobrażałem sobie, jak bym się zachował, gdyby wśród nich stał jeden mężczyzna. On. Mój ojciec. I miałby w ręku moją książkę. Albo by jej nie miał i całym sobą mówił, że nie zamierza jej kupić. Czy powiedziałby mi, dlaczego? Czy powiedziałby cokolwiek, co pozwoliłoby mi go zrozumieć?

Podpisywałem swoje powieści tyle razy, że przestałem liczyć. Składałem autograf wielu kobietom, które wyobrażały sobie, że jestem taki, jak moi bohaterowie. To była część mojej pracy. Biorąc do ręki kolejny egzemplarz, otwierając go na stronie tytułowej, przykładając do kartki pióro, zastanawiałem się, co wpisałbym mojemu ojcu. „Na ozłoconej plaży” była moją dwudziestą drugą powieścią. Dedykacji dla ojca nadal nie wymyśliłem.