Bizarny Szczecin - Paweł Jakubowski,Beata Zuzanna Borawska,Aleksandra Taiga Dąbrowska,Danuta Mierzwińska,Edyta Patrzałek,Mateusz Malicki,Oskar Chojnacki ,Sebastian Fit,Tomek Szotkowski - ebook
NOWOŚĆ

Opis

“Bizarny Szczecin” to zbiór historii, po których spojrzysz na to miasto inaczej. Kompletnie inaczej. Doskonale znane miejsca, które mijasz w pośpiechu, albo do których przychodzisz, żeby się zrelaksować okazują się pełne niespodzianek, czających się pod wodą, za ścianą, pod skórą. Nieskrępowana niczym wyobraźnia twórców tchnęła w nie ducha, którego się nie spodziewacie. Mrocznego, niespokojnego, onirycznego. Topiel jeziora, spękania murów, żywa tkanka, historia i współczesność, zbrodnia i kara, ludzie i duchy. Jakże mroczne oblicze Szczecina…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Z braku laku…

Przekombinowane. Żadne nie oddaje atmosfery Szczecina, miasta na rozdrożu.
00

Popularność




Copyright ©Wydawnictwo Granda

Copyright ©Beata Zuzanna Borawska

Copyright © Oskar Chojnacki

Copyright ©Aleksandra Taiga Dąbrowska

Copyright ©Sebastian Fit

Copyright ©Paweł Jakubowski

Copyright ©Danuta Mierzwińska

Copyright ©Mateusz Malicki

Copyright ©Edyta Patrzałek

Copyright ©Tomek Szotkowski

Karolina Niepsuj redakcja

Agata Borowska korekta

Tomasz Panek projekt okładki

Aleksandra Taiga Dąbrowska kolaże w książce

Raraku.plskład i łamanie

Książka dofinansowana z budżetu miasta Szczecin.

Wydawnictwo Granda

wydawnictwo-granda.pl

ISBN 978-83-966188-2-5

Szczecin 2022

Wstęp

Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku!

Szczecin to niezwykłe miasto. Nieoczywiste i pełne tajemnic. Miasto wielu wciąż nieodkrytych historii i miejsc. Miasto bizarne!

Czy chcesz je zwiedzić razem z nami? Jeśli tak, to dobrze, że trzymasz w ręku tę książkę.

Zajrzyj do środka i zobacz, jak oddajemy mu hołd w półcieniach zmroku, nicościach nocy i światłach dnia. Zanurz się w różnych konwencjach i stylach, szukając czegoś tylko dla siebie. Popłyń przez humoreskę, absurd i legendę w toczonych grozą historiach właściwych tylko temu miejscu. Rozwiń żagle wyobraźni na spacerze po tym szczecińskim uniwersum, jego placach, zaułkach, lasach. Zajrzyj do jego mieszkań i klubów, gdzie w oparach papierosowego dymu poznasz kolaż niepokojących postaci i zdarzeń. Uwierz nam, będzie się działo! Ale pamiętaj o jednym: zanim zaczniesz lekturę, wygodnie ulokuj się w fotelu i zapnij pasy, bo od następnej strony wszystko może się zdarzyć.

Autorki i Autorzy

Beata Zuzanna Borawska

Syrenie Stawy

Wie pan, moje pierwsze wspomnienie, takie, które naprawdę pamiętam z dzieciństwa, to biegnący za pociągiem pies. Dla cztero-, pięciolatki przeżycie niesamowite. Wracałam z babcią znad morza, wjeżdżałyśmy do Szczecina przez Pomorzany. Widok nieciekawy, garaże, chaszcze; w przedziale okno zatrzaśnięte na amen, duszno, śmierdzi – PKP, spoconymi ciałami, jajkiem, kiełbasą; w tle stukot kół i trzaskające nieustannie drzwi przedziału. Czasami, kiedy brakuje mi energii, mrużę oczy, żeby wrócić do tej chwili, zobaczyć ją, poczuć. Pies na pewno szczekał, ale ja nie miałam szans go usłyszeć, widziałam tylko kłapanie pyska, jego odsłonięte w pędzie zęby. Próbował, zapewne nie pierwszy raz, dogonić pociąg, a ja go dopingowałam. Zachwycałam się jego ciałem w ruchu: jak skacze, wygina się, napina, zastyga w powietrzu w pozie konika na biegunach, jak wielokrotnie angażuje całego siebie w cel niemożliwy do osiągnięcia, niczym Syzyf. Patrzyłam zachłannie.

Proszę pana, proszę na mnie patrzeć, co też pan tak przymyka powieki… Proszę włożyć trochę wysiłku, życie to nie jest prosta sprawa. Muszę powiedzieć, że pięknie pan wygląda. Fruwające listki odbijają słońce, tworząc teatr cieni na pańskiej twarzy. Ciekawe, czy lubi pan sztuki aktorskie, czy się spotkały już kiedyś nasze numery foteli. Jeśli tak, to które deski pan lubi: czy te, co mówią, że dla taksówkarzy, co tam wcześniej „burdel” dla faszystów był; czy te, co to niby dla nielicznych, wymagających, elity; czy może te z kukiełkami albo te alternatywne, przy policji. A wiadomo, że najciemniej pod latarnią. Co tam się wyprawia, proszę pana! Różnie mówią, najczęściej ci, co tam nie chodzą. Jakby znajoma ta pańska twarz… Proszę oddychać spokojnie, to opowiem coś o pięknej kobiecie.

Wie pan, miałam sąsiadkę. Długie, falowane, blond włosy i pełne, rybie usta. Całe życie wierzyłam, że jest syreną z Syrenich Stawów. A ona całe życie mieszkała w jednym miejscu: w brudnej oficynie, w podwórku, w przybudówce do poniemieckiej kamienicy. Pięknie rysowała. Najczęściej długonogą lalkę Barbie, którą przywiózł jej wujek marynarz. Moja najlepsza i jedyna przyjaciółka z dzieciństwa. Zabrałam ją ostatnio na spacer, trasa Błonia–Arkonka–Goplana, zatrzymałyśmy się przy barci, ale nie było pszczół. Teraz po remontach jest już ładnie, nawet wózkiem można bez problemu. A ona od zawsze na dwóch kółkach. Specjalnie dla mnie zrobiła z koca syreni ogon, wcześniej jej matka ukrywała tak przed ludźmi brak kończyn – robiła rulon, związywała na końcu paskiem i doczepiała do wózka dla zmyłki. Codziennie wystawiała ją na godzinę przed drzwi, żeby zażyła słońca i świeżego powietrza. Drażniła ją ludzka ciekawość, natarczywość spojrzeń. Może ona pierwsza dostrzegła w córce kusicielkę wodną, a ja tylko zgapiłam. Słyszałam, że dzieci przynosi bocian, a ona w moim dziewczyńskim wyobrażeniu została wyłowiona z jeziora. Kiedy tak się przechadzałyśmy, to zwierzyła się, że czasem chciałaby z powrotem pod wodę, na zawsze, ale nie pozwoliłam jej. Panu też nie pozwolę na takie myśli. Proszę otworzyć oczy.

Wierzę w to, co ostatnio tutaj śpiewają, że człowiek psuje się od serca. Niektórzy to nawet udają, że go nie mają, żeby niczego nie popsuć, albo asekurują się przez jego zwielokrotnienie. A w Szczecinie gdzie znaleźć serce miasta? Jedni mówią, że go nie ma, drudzy – że jest na Nowym-Starym Mieście, inni – że nie ma jednego, bo bije też na Bogusława i na Bulwarach czy Przystani. Sama nie wiem. Może jest tutaj, gdzie jesteśmy obok siebie zagubieni, w miejscu nieodkrytym przez nikogo jak my przed sobą. Proszę się nie martwić, z pana sercem wszystko w porządku. Położyłam rękę – bije, czuję je. Będzie pan żył.

Słyszałam, że człowiek się ożywia, jak słyszy coś strasznego. Pan pewnie widział te szyldy na mieście, że zakład działa od czterdziestego piątego roku. Jest ze starociami, dajmy na to z lampami. Czy zastanawiał się pan, skąd te lampy w sklepie po wojnie? No właśnie, ja też nie chcę się zastanawiać. Wujek prowadzi jeden z takich sklepów, ale nie wolno go pytać o początki, kuzyna też nie, nikogo. Można tylko gratulować wytrwałości w prowadzeniu rodzinnego biznesu, są nawet w internecie. Teraz już inna historia. Cienie robią się coraz dłuższe. Na pewno ktoś nas znajdzie przed nocą. Może pan zamknąć oczy, ale proszę oddychać, wytrę panu pot z czoła.

Ma pan takie miękkie włosy. W ogóle nie wypadły, dobre geny. Może zza Buga. Przypomniało mi się, dokładnie jedenastego listopada wybrałam się nad Głębokie i podsłuchałam rozmowę dwóch mężczyzn: „Ja się tutaj urodziłem, jestem ze Szczecina”, na co drugi: „Co ty mówisz, naprawdę?”. „Stary, no przecież Gałczyński to mnie tutaj na rękach nosił!”. Myślę, że pana to poeta mógł bujać na nóżce, kto wie. Proszę oddychać spokojnie. Dalej, pamiętam, były palone ogniska, grała głośna muzyka. Minęłam znajome drzewo z tabliczką: „pomnik przyrody”. Stary dąb. Przytuliłam go, proszę wybaczyć, czulej i mocniej niż pana. Znam się z nim dłużej. Naród świętuje niepodległość kiełbasą, pomyślałam, ale pomyliłam się. Słyszałam tylko ukraiński. Kilka rodzin, widać, że poczuli się tutaj jak u siebie, bo u siebie już się tak nie czują. To było jeszcze przed wojną. Teraz wszystko się zmieniło. Rozpaliłabym panu ognisko, ale w lesie to niebezpieczne.

Proszę pana, proszę jeszcze nie iść w stronę światła, ku słońcu, i zostać tutaj ze mną. Widziałam już kilka razy zimorodka nad Rusałką i chyba raz na Dziewokliczu. Coś pięknego, niebieskie piórka wyróżniały się na tle brązów i zieleni. Czytałam, że one odlatują do ciepłych krajów. Proszę sobie wyobrazić, co musi być w tych ptasich móżdżkach, żeby pokonywać pół świata i wracać za każdym razem, rokrocznie tutaj, do szarego i zamglonego Szczecina. Jaka to musi być siła. Prawdziwy magnetyzm tego miejsca. Pewnie to mnie też tu trzyma, zawsze wracam. Pan pewnie, jakby mógł, to by mi odpowiedział, że wszyscy jesteśmy w ruchu, wędrujemy, wszystko się zmienia. Może miałby pan rację. Tyle tutaj rzeczy ze świata na statkach zwieźli, one uruchamiają myśli, pomysły. A ilu ludzi wyjechało, za pracą, miłością, szczęściem, uwierzyło, że gdzieś może być lepiej, albo tych zmuszonych wysiedleniem, przesiedleniem, ofiar handlu ludźmi. Ile tej chemii z Niemiec i samochodów krąży w obiegu. Ma pan rację, najgorzej to w jednym miejscu. Przesunę pana, trochę się czerwonego z pana wylało.

A wie pan, ostatnio uratowałam gołębia, taki miejski typ ptactwa. I on przy Krzywoustego wtulony był w kąt. Ludzie chodzili, nikt się nie zatrzymał. Podeszłam do niego, rozłożył jedno skrzydło, drugie widocznie uszkodzone, ślady krwi na chodniku. Pewnie potrącony. Idę do apteki po pudełko, ale wiem, że nie dam rady go wziąć do rąk. Zatrzymałam chłopaczka o zapachu ziołowym, na fazie, z energetykiem w ręku, słuchawkami na uszach. Mówił, że się boi, ja mu, że ja też i nic mnie to nie obchodzi, bo ja chociaż załatwiłam karton. Zgodził się złapać go z zamkniętymi oczami. O dziwo, udało się. „Trzeba sobie pomagać” – powiedziałam mu na odchodne. Podniósł energetyka i uciekł. Wróciłam do domu, zrobiłam mu daszek z worka do prania i wysłałam taksówką do Dzikiej Ostoi. Gdyby tak pana można było łatwo…

Proszę się mnie nie bać. Mój ojciec naprawiał pralki i to właśnie on wyrobił we mnie słuch muzyczny. Nauczył mnie rozpoznawać dźwięki, słuchać, jak działa silnik; kiedy zwiastuje problemy, brzmi źle. To są rzeczy, których nie wiedzą panie od solfeżu, muzyki nie można nauczyć się w szkole. Martwią mnie dźwięki pańskiego oddechu. Rzęzi pan coraz bardziej, jak pralka, w której kamień blokuje bęben. O! I woda wycieka przez rurkę.

Pomocy! Tutaj jesteśmy! Pomocy!

Pan się nie stresuje. Ja mieszkałam w kamienicy, ileż to razy ktoś się załatwił w bramie. Osikana to jest codziennie. Ostatnio czytałam, że bezdomni koczujący przy Heliosie, na jednej z głównych ulic w centrum miasta, przynieśli sobie nawet sedes i postawili na pasie zieleni. Może rozwiązałoby to problem śmierdzących moczem okolicznych bram, ale policja to szybko zlikwidowała, bo na widoku publicznym sikać nie wolno. À propos ludzkich fekaliów, pamiętam, jak poszłam raz z mamą na Arkonkę, ale nawet nie zdążyłam się zamoczyć, bo matka zauważyła pływającą kupę i nie pozwoliła mi wejść. To były takie czasy, że nikt tego nie czyścił, może jakoś to wyławiali, ale raczej nie wymieniali całej wody, nie zamykali basenu z tego powodu. Tak że proszę się nie martwić. Ludzkie to jest.

Na pewno nas ktoś znajdzie zaraz. Proszę pana, proszę sobie przypomnieć zapach czekolady w mieście. Otworzyć szeroko nozdrza, jakby pan chciał to powąchać. Może obrócę pana na drugi bok. Oprę o drzewo. Tak lepiej? Proszę pana, proszę coś powiedzieć.

Wiedziałam, że tak będzie. Mam, proszę pana, w domu dziewiętnaście kotów. Mieszkam z koleżanką, która ma osiem, z Milusiem moich było dwanaście. Wszystko na niespełna pięćdziesięciu metrach mieszkania. Milka uśpiłam w piątek, cały weekend leżał na parapecie za oknem. Poniedziałki mam dopiero wolne, cały weekend prowadziłam zajęcia ze studentami, dopiero wtedy, po obiedzie spakowałam go do plecaka, dużą łyżkę do sałatki, żeby wykopać nią dół, i przyszłam tu.

Wiedziałam, że nie można trzymać trupa przez weekend, bo ściągnie do siebie następnego. Tak mówią. Oj, Miluś, Miluś, ale nieznajomego?

Umarł mi pan. Nic więcej nie mogę zrobić. Ale posiedzę jeszcze trochę z panem. Ze swoimi kotami też długo siedzę po śmierci, ponoć jeszcze słyszą jakiś czas. Pana dłonie zaczynają blednąć, nie czuję pulsu, pojawiają się fioletowe plamy, jakby rzeki wylewały. Tyle rzek u nas. Wie pan, że nigdy nie byłam nad Chełszczącą? Może następnego tam pochowam. Pewnie pływał pan po naszej Wenecji, może już jest pan na innym brzegu. Zakopię Milusia gdzieś blisko, będzie panu raźniej.

Ostatnio w Szczecinie znajdują martwych w dziwnych miejscach: w toi toiu, na przystanku, na działkach, przy drodze, to i pana prędzej czy później znajdą w tym lesie. Plaga jakaś. Da pan pracę dziennikarzom, prokuraturze, patomorfologom, policjantom, to jeszcze nie koniec pańskich losów. Te po śmierci czasami bywają najciekawsze. Im później znajdą, tym lepiej. Zawsze zakopuję koty z zabawkami. Mogę przy panu zostawić myszkę Milka. Nie był z nią związany szczególnie, za to lubił się bawić skarpetkami, zostawię mu jedną swoją.

Wie pan, on od początku był dziwny. Poszedł za dziećmi i nie wiedział, jak wrócić. Kiedyś zadzwonił dzwonek do drzwi, przyszła cała ich chmara, najmniejsza, szczerbata z warkoczami, podniosła kocię, całe było w kleszczach, z zaklejonym od ropy oczkiem. „Jak pani nie weźmie, to on umrze”. Wzięłam. I tak umrze, pomyślałam, wszyscy umrzemy. Od pierwszego dnia plątał się pod nogami i taki został do końca. Później zdiagnozowano u niego guza w nerce i musiałam uśpić, nie miałam pieniędzy na leczenie.

Różnie je zakopuję, najczęściej przy jeziorach, ale też przy Teatrze Letnim, na skwerku obok uczelni – tam te, co żyły najdłużej, w Puszczy Bukowej, Lesie Arkońskim, przy Domku Grabarza, a nawet zdarzyło się przy zarośniętym grobie na Centralnym.

No chodź, Miluś, trochę mchu ci rzucę, będzie mięciutko. Już zakwitła na pana szyi róża cmentarna. Muszę iść. Trzymajcie się, do widzenia, proszę pana.

Jutro będzie dobry dzień, tylko małą prośbę spełń

Gdy na miasto spłynie cień, przyjdź, przyjdź, przyjdź do mnie jutro.

BEATA ZUZANNA BORAWSKA – autorka książki Sama siebie nie pamiętam (Wydawnictwo Granda, premiera 2021 r.), opowiadania Tajemnice barci w Sny umarłych. Polski rocznik weird fiction. 2021 (Wydawnictwo Phantom Books Horror, premiera 2022 r.). Od ponad dziesięciu lat związana z kulturą jako: dziennikarka, animatorka kultury, wydawczyni płyt z muzyką jazzową. Współautorka filmu pt. Narcyz o sobie. Historia Marka Kazany. Autorka reportażu Salam alejkum, bracia, który ukazał się na łamach „Krytyki Politycznej”. Aktywistka społeczna, feministka. W mediach społecznościowych publikuje audiobooki z własną twórczością (Facebook, Instagram, YouTube – Beata Zuzanna Borawska). fot. Małgorzata Włodarczak

Tomek Szotkowski

Pudrowane strupy

Krople marcowego deszczu rytmicznie bombardowały okna mojego mieszkania. Trzymałam w ręku parujący kubek z hipnotycznie kiwającą się herbacianą zawieszką. Była sobota. O piątej rano mokre kocie łby odbijały światła miejskich latarni. Obserwowałam ulicę. Wprawdzie ściany mojego mieszkania zdobiły obrazy z nie najgorszymi widokami, ale to ten za oknem był wyjątkowy. Lubiłam na niego patrzeć, szczególnie gdy wypełniały go ciemne, opadowe nimbostratusy.

Secesyjna architektura zawsze robiła na mnie wrażenie. Zresztą nie tylko na mnie. Ściągało tu dla niej wielu przyjezdnych – czarowała swym blaskiem. Szczecin dbał o swoją spuściznę, ale niestety tylko w tej bardziej reprezentacyjnej części. Odnowa starej zabudowy postępowała głównie w centrum miasta, omijając szerokim łukiem całą resztę. Do tej grupy należały moje sąsiadki z naprzeciwka – poniemieckie kamienice, które niejedno widziały i niejedno przeżyły. Ciche uczestniczki ludzkiej egzystencji, tej lepszej i tej gorszej. Niewątpliwie czas ich nie oszczędził. Były brudne i odrapane. Niedopilnowane dzieci ulicy.

Moją uwagę przykuła jedna z nich. Najniższa. Najskromniejsza. Przytulona do boku pozostałych, jak Kopciuch, jak młodsza, niechciana, bardziej zaniedbana siostra. Moja ulubienica. To nie przypadek, że tego sobotniego poranka zwróciłam uwagę właśnie na nią. Zabite dechami drzwi oraz zaryglowane okna potwierdzały informacje wyczytane kilka dni wcześniej z ekranu wszechwiedzącego smartfona. Przeznaczono ją do wyburzenia!

Fakt, jej stan, nawet dla niewprawnego oka, pozostawiał wiele do życzenia, ale żeby aż do rozbiórki?! Cały czas wydawało mi się, że ją wyremontują i odzyska swoją dawną świetność. Nie mogłam uwierzyć, że nikt w niej już nie zamieszka, że nigdy już nie zatętni życiem. A przecież jeszcze nie tak dawno epatowała energią. Byłam tego naocznym świadkiem, w końcu wychowywałam się w tej części miasta. Niebuszewo było moim domem, moją małą ojczyzną.

Tuż za moją kamienicą była podstawówka, do której chodziłam za gówniary. Mogłam dzięki temu śledzić historię czynszówki, szczególnie że mieszkała w niej moja przyjaciółka – Olka. Od zawsze trzymałyśmy się razem. Tam, gdzie ja, tam i ona. Pamiętam, jak wychowawczyni pytała nas pod koniec ósmej klasy o profil klasy licealnej. Było to wtedy modne, bo właśnie wprowadzono w ogólniakach klasy kierunkowe, i Olka powiedziała, że chciałaby menadżerski. Jak na tamte czasy było to cholernie nowatorskie. Wprawdzie większość z nas nie bardzo wiedziała, czym Olka miałaby się zajmować po tym menadżerskim, ale wszyscy byli pod wrażeniem. Zwiększyło to i tak niemałą popularność mojej przyjaciółki, szczególnie u chłopców. Nie powiem – ja też na tym skorzystałam. Szybko znalazłam przy okazji swoją pierwszą sympatię, a później następne. W każdym razie wokół kamienicy zaczęło kręcić się coraz więcej osób, a ja jako regularna bywalczyni miałam okazję nie tylko bacznie ją obserwować, ale wręcz stałam się częścią jej historii.

Po podstawówce moja relacja z Olką zdecydowanie osłabła. Jej menadżerski nie okazał się strzałem w dziesiątkę. Szybko zmieniła zdanie, a tym samym szkołę i klasę. W biologicznej też jednak nie bardzo jej szło, a życie kusiło łatwiejszymi ścieżkami. Wybrała skrót za jakimś chłopakiem. Z plotek wynikało, że wylądowała gdzieś za granicą. Od tamtej pory nasze drogi się rozeszły. Życie pokazało nam swoje zupełnie różne oblicza, inne drogowskazy.

Z kamienicą było inaczej, bo tuż po studiach zamieszkałam w aktualnym lokum, vis-à-vis mojej starej, murowanej przyjaciółki. Z powrotem mogłam ją obserwować, a nade wszystko żyć z jej (nie)zwyczajnymi mieszkańcami. Dzieliłam się z nimi jej historią, a oni w ramach rewanżu częstowali mnie świeżą porcją aktualności z jej świata. Tak było do zeszłego lata, kiedy to została wyeksmitowana ostatnia rodzina.

* * *

Z zadumy wyrwał mnie dźwięk przekręcanego w drzwiach zamka. To Filip. Wracał z nocnej zmiany.

– Cześć, kochanie! Już nie śpisz? – przywitał się, rzucając klucze na stół.

– A tak jakoś wyszło. Obudziłam się z godzinkę temu i już nie mogłam zasnąć.

Filip podszedł do okna.

– Na co patrzymy? – zapytał zaintrygowany.

– Na tę małą kamienicę. Tam, po drugiej stronie – odpowiedziałam i wskazałam głową.

– Okej. I co z nią?

– Wiesz, że chcą ją wyburzyć?

– Hmm… Może już nadszedł jej czas. Jest przecież wiekowa.

– Może. Ale mimo wszystko to smutne. Wiesz… – urwałam w zamyśleniu.

– No co? – Filip z zaciekawieniem spojrzał mi w oczy.

– Nie, nic – zakończyłam, chociaż dobrze wiedziałam, że to nieprawda. – Chodź, zjemy śniadanie.

* * *

– Słuchaj, mamy na strychu jakieś pojemniki z farbą? Coś chyba jeszcze zostało po ostatnim malowaniu, no nie? – spytałam, przegryzając ostatni kawałek czosnkowej bagietki.

– Coś jeszcze powinno się znaleźć. A co? – odparował Filip.

– A nic. – Przewróciłam figlarnie oczami. – Tak sobie myślę, że skoro mają ją wyburzyć, no wiesz… tę kamienicę za oknem, może warto byłoby pokazać, że była ważna. Przynajmniej dla niektórych… dla mnie – dodałam.

– To znaczy, że niby co zrobić?

– Mam pewien pomysł, ale potrzebuję twojej pomocy przy… włamie.

– Yyy… włamie!? – Filip omal nie zakrztusił się kawą.

– No tak. Budynek jest zaplombowany i zabity deskami. Trzeba się do niego jakoś dostać. Ty zerwiesz taśmę i usuniesz deski, a ja zrobię resztę.

– Chyba cię pogięło. Chcesz koniecznie narobić sobie kłopotów.

No co z nim? Przecież lubił takie akcje, dobrze o tym wiedziałam.

– Pomożesz? Bez ciebie nie dam rady – spróbowałam, zalotnie przechylając głowę i czarując go wzrokiem shrekowego kota.

– Nie ma mowy.

Cholera. Uparty skurczybyk!

* * *

Następnej nocy, kilka minut po 2, z naciągniętym na głowę czarnym kapturem i zaopatrzona w plecak z potrzebnym ekwipunkiem przemknęłam niezauważona na drugą stronę ulicy. Za mną jak cień podążał Filip.

Z wejściem poszło sprawnie. Miasto nie przyłożyło się do zabezpieczeń. Filip w okamgnieniu zerwał ochronną żółtą taśmę i równie szybko usunął deski blokujące wejście. Ja w tym czasie robiłam za czujkę. Dalej było trochę trudniej. Najpierw trzeba było się dostać na piętro, a zmurszałe schody lata swojej świetności dawno miały już za sobą. Przy każdym zaliczonym stopniu jęczały przeciągle, ostrzegając, że w każdej chwili mogą odpuścić i runąć w dół. Tym razem jednak jeszcze wytrzymały. Oszczędziły nas, przynajmniej na razie. Zdobyliśmy piętro. Filip usunął dyktę chroniącą okna, podczas gdy ja przygotowałam sprzęt. Odpowiednio zabezpieczona liną, pożyczoną od znajomego himalaisty, wychyliłam się na zewnątrz. Pędzel i puszki z farbą poszły w ruch. Nie przeszkodził mi nawet gołąb, który pojawił się nie wiadomo skąd i… nasrał na parapet.

Kiedy skończyłam, Filip wskazał kiwnięciem głowy na niedomknięty dachowy właz i zaproponował nowy pomysł. Wiedziałam, że ma w sobie coś z awanturnika. Przytaknęłam i wspólnie zrealizowaliśmy jego plan.

* * *

– Gratuluję! Zostałaś lokalną gwiazdą. Wszystkie szczecińskie media trąbią o tajemniczym grafficiarzu, który oszpecił starą kamienicę na Niebuszewie. Słuchaj tego: „W kamienicy przy ulicy Krasińskiego osiemdziesiąt pięć nikt już nie mieszka. Niedługo, zapewne tak jak inne budynki, trafi pod buldożer. Zanim to jednak nastąpi, jeden z lokalnych grafficiarzy postanowił zmienić jej wygląd, a dokładniej jej część frontową. Pusty budynek wygląda teraz, jakby krwawił. Nowy image kamienicy najwyraźniej zaintrygował szczecinian, wywołując wśród nich gorącą dyskusję. Jedni uważają, że nowa wersja elewacji to forma sztuki ulicy, inni – że to zwyczajny akt wandalizmu”. – Filip rozbawiony zacytował fragment z lokalnej prasy.

– Kurwa! Co za podejście. Nawet nie założyli, że to kobieta. Nie grafficiarz, a grafficiara. Dziadostwo! – skomentowałam, lokując się wygodnie w fotelu i bezrefleksyjnie przerzucając kanały.

– Ale musisz przyznać, że wyszło trochę krwiście. Prawie jak u Tarantino. – Filip najwyraźniej był wciąż rozbawiony.

– Ja tam jestem zadowolona. Jest surowo, ale naturalnie. Autentycznie. Kamienica krwawi, bo umiera. Krwawi, bo cierpi. Cierpi, bo jest samotna.

– Co racja, to racja. Krwawimy, cierpimy, umieramy. Coś w tym jest.

– Jestem ciekawa, co z tym teraz zrobią. Jak znam życie, nasz kochany magistrat pewnie sraczki dostanie ze złości.

– Wyczytałem, że planują to zamalować. Część radnych podobno się temu sprzeciwia, bo szkoda im kasy. W końcu kamienica i tak zostanie wyburzona. Chcą to zostawić jako przejaw… Czekaj, jak oni to nazwali? – zastanowił się. – O, mam! Street artu czy czegoś w tym rodzaju. Ale co z tego wyjdzie? Nie wiadomo.

– Pożyjemy, zobaczymy.

* * *

Kilka dni później, kiedy emocje związane z moim występkiem trochę opadły, a natłok codziennych obowiązków skutecznie pozwolił mi zapomnieć o sprawie, ze snu wyrwał mnie znajomy dyskomfort. Cicho jęknęłam z bólu. Miesiączkowe dolegliwości o poranku to zdecydowanie niezbyt pożądany towarzysz. Zmiany nastrojów jakoś mnie omijały, ale ból podbrzusza już niekoniecznie. Oprócz końskiej dawki menstruacyjnego painkillera potrzebowałam niezawodnej w tym przypadku zielonej herbaty. Najlepiej w ilościach hurtowych. Wstałam cicho z łóżka, żeby nie zbudzić smacznie pochrapującego Filipa, po czym ruszyłam do kuchni. Po chwili z aromatycznym napojem w dłoniach siedziałam już wygodnie w ulubionym, salonowym fotelu, rzucając okiem na ekran telewizora. Polsat. Sędzia Anna Maria Wesołowska właśnie wydała na kogoś wyrok. Lipa. Klik. TVP1. Podobnie próbują robić politycy partii rządzącej. Klik. TVN. No nie – to samo, tylko tym razem w roli głównej posłanka opozycji. Co za badziewie! Klik. Power off. Bezceremonialnie zabiłam telewizyjny chłam, dźwignęłam się z fotela, stanęłam przy oknie i zdębiałam.

Krwawe rany zniknęły. Symbol smutku i cierpienia mojego Kopciuszka został zamalowany. Na biało, może kredowo. Kiedy to zrobili? Nie wiem. Dłonie bezwiednie zacisnęły się w pięści, łzy bezradności, a może złości, a może i jednego, i drugiego, mimowolnie spłynęły po policzkach. Otumaniona emocjami nie zauważyłam Filipa, który jak duch pojawił się tuż za moimi plecami.

– A jednak dopięli swego – stwierdził, akcentując swoją obecność.

– W dupę z taką robotą! W czym im to przeszkadzało? To miał być tylko znak. – Drżący głos łamał mi się przy każdym słowie. – A teraz co to ma być? Jakieś cholerne pudrowane strupy?

Filip nie odpowiedział. Przesunął się lekko w stronę prawej krawędzi okna, odchylił głowę i szeroko uśmiechnął. Po chwili skinął głową w tamtym kierunku i skomentował:

– Spójrz, nie jest aż tak źle.

Bezwiednie spojrzałam w tamtą stronę, by chwilę później podziwiać krwawiącą na czerwono boczną ścianę kamienicy. Poczułam przyjemne ciepło wirujące w żyłach. Błogie rozlewisko ulgi i zadowolenia. Nie przeszkadzały mi nawet niechlujne czarne napisy „CHAOS” i „PUNKX”, które musiał domalować ktoś po nas.

– Może i twarz jej przypudrowali, ale o skroni najwyraźniej zapomnieli. A może nie zauważyli. Dalej obficie krwawi. Dobrze, że zdecydowaliśmy się wejść wtedy na dach i jeszcze trochę popracować na ścianie. – Filip wierzchem dłoni pogładził mnie po policzku, osuszając wilgotną skórę.

– Mhm… – przytaknęłam, nie znajdując słów.

Gdy odwracałam się od okna, raz jeszcze spojrzałam przez ramię na osiemdziesiątkę piątkę. Może to złudzenie, ale byłam pewna, że przez pudrowane strupy przebijał się uśmiech mojej starej, dobrej, poniemieckiej przyjaciółki.

Jakiś czas później po drugiej stronie ulicy…

Dacie wiarę? Kurwa! Chcą mnie zbuldożerować! Tyle lat miejskiej służby, rzetelnego wykonywania socjalnych obowiązków, i taki koniec.

Chociaż, z drugiej strony, czego mogłam się spodziewać. Wszystkie prędzej czy później tak kończymy. W moim przypadku to chyba nawet później. W końcu trochę lat się przeżyło. Trochę historii poznało. Dajmy dla przykładu takie niemieckie rodziny, które tuż po wojnie w pośpiechu zbierały swoje manatki, do końca nie wierząc, że to miasto nie jest już ich domem, ich azylem. Opuszczali moje mury napędzani strachem przed wszechobecnym terrorem, pozostawiając część dobytku w nadziei, że wrócą na swoje. Nie wrócili. To był pierwszy raz, kiedy zostałam sama.

Przez jakiś czas świeciłam pustkami, jednak niezbyt długo. Szabrownicy szybko namierzyli wolne pustostany, urządzając w nich swoje mety i składowiska. W pokojach na piętrze chowali skradzione łupy, a na parterze spali lub ukrywali się, głównie sami przed sobą. Później w ten sam sposób zaczęli unikać armii radzieckiej.

Z czasem wszystko trochę okrzepło. Uspokoiło się. Czerwone gwiazdy zniknęły, tak jak i moi niepraworządni lokatorzy. Pojawiła się za to żydowska familia, do której dołączyły dwie następne, wprowadzając odrobinę ładu w moje skromne wnętrza. Było relatywnie czysto i przytulnie. Wszystko wskazywało na stabilizację. Niestety, do czasu. Najpierw opuściła mnie rodzina z nazwiskiem, którego nigdy nie potrafiłam wymówić. Osiemdziesiątka szóstka, kamienica tuż obok mnie, drwiła nawet, że jak to – ja, poniemiecka, nie potrafię wymówić żydowskiego nazwiska, muszę być jakaś niepełnosprawna czy coś. Tak jakby w niemieckim nie było trudnych do przeliterowania nazwisk. Ale niech ma, to, że miałam problemy z wymową, nie znaczy, że nie zapamiętałam. Katzenellenbogen. Tak się nazywali. Podobno znaleźli większe i bardziej atrakcyjne lokum. Pozostałe rodziny zadomowiły się na dłużej, ale w końcu i one zatęskniły za ojczyzną. Rosenbergowie wyprowadzili się właściwie w tym samym czasie co rodzina Horowitzów, pozostawiając po sobie ciche kąty i poczucie pustki. Oni, w przeciwieństwie do Niemców, zabrali ze sobą właściwie wszystko. Nie to jednak było dla mnie najbardziej dotkliwe. Najbardziej odczułam brak dzieci. Niczym nieposkromiona radość i śmiech Estery i Abrama Horowitzów bez reszty wypełniały moje smutne mury. Musiałam odchorować to rozstanie i z pewnością nie było to przyjemne uczucie.

Później był Pan Zenon, na którego wszyscy wołali po prostu Zenek lub ewentualnie Pączek, z uwagi na pucołowaty kształt twarzy. Zenon nie pracował. Utrzymywał się z niskiej, margarynowej, jak zwykł mawiać, emerytury, ale zbierał przy tym butelki, makulaturę i złom. Z tego drugiego często wyciągał więcej niż z państwowej mennicy, więc uskuteczniał ten proceder z godną pozazdroszczenia regularnością.

Zenkowi w ramach komunalnego przydziału przyznano mieszkanie ze wspólną używalnością WC. W usytuowanym na półpiętrze wychodku Pączek często się zatrzaskiwał. Nikt nie wiedział czemu, bo kibelek był zamykany na skobel od środka. Przybytek ten dzielił z lokatorem z naprzeciwka. Romek, bo o nim mowa, był dumnym posiadaczem odtwarzacza wideo z możliwością nagrywania firmy OTAKE. Pracował w stoczni, więc było go stać. Strasznie się tym sprzętem chełpił, co skutkowało żartobliwymi docinkami Zenka, który wskazywał na czarne pudełko i mówił: „Nie OTAKE Polskę walczyłem!”, zupełnie nieświadomie i przedwcześnie parafrazując słowa przyszłego prezydenta. W każdym razie Zenek miał chody u Cyganów z Rewolucji Październikowej (obecnie Niemierzyńskiej), którzy pożyczali mu pirackie VHS-y. W naturalny sposób obaj panowie szybko się zgadali i tradycją stało się, że sobotnie wieczory spędzali u Romka, tłukąc kilkakrotnie Rocky’ego, Rambo i inne akcyjniaki. W środy dla odmiany spotykali się u Zenka, gdzie przy futbolu nadawanym z ruskiego Rubina rozpijali z reguły flaszkę gorzkiej żołądkowej i zagryzali mortadelą albo smażoną kaszanką.

W tym czasie na dole zamieszkiwały dwie inne rodziny. Na szczęście z dziećmi. Lubiłam te brzdące. Mogłam obserwować, jak dorastają i z nieokrzesanych młokosów stają się w pełni ukształtowanymi młodymi ludźmi. Byłam niemym świadkiem ich młodzieńczych inicjacji – pierwszych pocałunków, zaciągnięć papierosowym dymem, ale też sercowych zawodów i szkolnych niepowodzeń.

Podobnie jak wcześniej Abram i Estera, tak teraz Ola i Jakub Sosnowscy w komitywie z Jackiem i Wandzią Kamińskimi penetrowali wszystkie moje zakamarki, od piwnicy po dach. Zapewniali mi właściwie całodobową rozrywkę. To był fantastyczny czas.

Pod koniec lat osiemdziesiątych zmarł Pan Zenon. Wszedł do wspólnej toalety i zatrzasnął się na zawsze. Mówili potem, że dostał zawału. Na pogrzeb poszli wszyscy moi mieszkańcy, bez wyjątku. Po tym zdarzeniu Romek jakby przygasł. Strata przyjaciela mocno go dotknęła. Stan przygnębienia postępował, aż w końcu ze zgryzoty i smutku odszedł i on. Sosnowscy, podobno po znajomości, załatwili mu pochówek tuż obok Zenka, a na pogrzebie znów stawili się wszyscy w komplecie. Mimo tych dwóch niepowetowanych strat miło było patrzeć, jak moja wspólnota tak się wspiera i szanuje. Później już tak nie było.

Na początku lat dziewięćdziesiątych moje podwoje zamknęli Sosnowscy i Kamińscy i – z tego, co słyszałam – opuścili również dzielnicę. Poszukiwali lepszych warunków lokalowych, lepszego życia. Gdzie indziej. Pojawiali się inni mieszkańcy, którzy jak w kalejdoskopie zmieniali się z roku na rok. Duża rotacja nie pozwoliła mi ich specjalnie poznać, ale i oni nie kwapili się do nawiązywania kontaktów z innymi. Nie wykraczali poza zwyczajowy, powitalny ukłon. Każdy żył własnym życiem, nie ingerując w codzienne rytuały pozostałych. Taki był chyba symbol tych czasów i boję się, że pozostał do dziś.

Ale odnotowałam jeden ciekawy przypadek. To była dwójka młodych ludzi, która skwapliwie korzystała z pustostanowego okresu jednego z lokali na parterze, tego po Sosnowskich. Szmulka i many, bo tak się do siebie zwracali, przynajmniej kilka razy w tygodniu wpadali pod dwójkę, znaczy do lokalu z numerem dwa, na parogodzinne amory. Całowali się, chociaż wielu nazwałoby to pewnie lizaniem, obłapując się przy tym i szepcząc niekoniecznie czułe słówka. Często też pili lokalnego bosmana i dużo palili. Denerwowało mnie to, bo po sobie nie sprzątali. Koniec końców niebuszewscy kochankowie musieli się wynieść. Miasto zaplanowało remont dwójki. Lokal zajęła ekipa budowlana, a po manym i jego szmulce pozostała pokaźna kupa kiepów w jednym z pokoi oraz sterta butelek w drugim, którą, tak sobie myślę, pewnie z chęcią przygarnąłby Zenek.

Po jakimś czasie przestali mnie zasiedlać. Znikali kolejni moi lokatorzy, aż w końcu w ramach eksmisji wyproszono z parteru ostatnią rodzinę. Moje okna na świat zabili dechami, podobnie jak drzwi, które dodatkowo okleili taśmą. Mogłam się domyślić, że to początek końca, ale ciągle się łudziłam. Od tego czasu musiałam zadowalać się sporadyczną obecnością ludzi. Zwykle byli to bezdomni albo lokalne obszczymurki. Jedni włamywali się, żeby przeżyć mroźne noce, inni – żeby w spokoju się napić. Przyznaję, że cierpiałam. Brakowało mi ludzi, takich prawdziwych mieszkańców.

Któregoś dnia, a właściwie w nocy, ktoś wybił drzwi i zawitał w moje progi. To była dwójka ludzi, którzy nie przyszli ani spać, ani tym bardziej pić. Szybko zabrali się do pracy. Nie mieli zbyt wiele czasu, ale byli skuteczni. Zanim zastał ich poranek, przy pomocy czerwonej farby uzewnętrznili mój stan, moje uczucia. Na fasadzie, tuż pod oknami pojawiły się krwawe łzy. Symbol tego, jak w rzeczywistości się czułam. Ktoś najwyraźniej nie zapomniał o opuszczonej i skazanej na niechybne unicestwienie kamienicy. Wielokrotnie dziękowałam w duchu swoim darczyńcom, nie znajdując słów uznania.

Nieważne, że niedługo potem łzy zamalowano. Wrażenie pozostało, a ja przynajmniej przez tych kilka dni z powrotem mogłam cieszyć się widokiem ludzi, których twarze wyrażały nie tylko zaciekawienie tą nietypową formą przekazu, ale przede wszystkim zrozumienie i empatię dla starej, poniemieckiej kamienicy przy ulicy Krasińskiego 85. Dla mnie.

Jest rok 2022 i w dalszym ciągu stoję opuszczona, ale z dumnie uniesionym czołem czekam na to, co się wydarzy.

A ten cholerny gołąb wciąż sra na mój parapet.

A niech sra!

TOMEK SZOTKOWSKI – z zawodu radca prawny, z pasji crossfiter, miłośnik literatury i górskiego trekkingu. Na co dzień szczęśliwy mąż oraz ojciec dwóch córek i wyjątkowo dostojnego kota brytyjskiego. Od niedawna absolwent pisarstwa na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Szczecińskiego. fot. Edyta Szotkowska

Paweł Jakubowski

Po drugiej stronie mostu donikąd

Czemu się na to zgodziłam? Czasami nie rozumiem samej siebie. Przecież, jeśli znowu poprosi, żebym do niego wróciła, to chyba się zapadnę pod ziemię z zażenowania… Nie będzie to przyjemne ani dla mnie, ani tym bardziej dla niego. Zawsze miał problemy z zaakceptowaniem sytuacji, zawsze. Praca w korpo siadła mu na mózg. Sky is the limit i wiecznie nowe cele. Jak je zrealizujesz, w nagrodę dostaniesz następne, bardziej wyśrubowane. To musi w końcu zryć banię. Nie można być wiecznie coraz lepszym.

Czego innego mógłby ode mnie chcieć? Kiedy zadzwonił, słyszałam w jego głosie zakłopotanie. Te pauzy i chrząknięcia, które pojawiają się zawsze wtedy, gdy próbuje ukrywać emocje, ale gołym okiem widać, że rozsadzają go od środka. Odpuściłby już. Mi, ale i sobie. Dlaczego się na to zgodziłam?

Dlaczego zgodziłam się na spotkanie z facetem, który chciał mnie zdradzić…? A właściwie to zdradził? Bo czy dwa dni po rozstaniu robią różnicę?

Głośno nic jednak nie mówię. Po co? Szybko opanowuję łzy. To już było. I nie ma znaczenia. Takie rzeczy trzeba oddzielać grubą kreską. Teraz jedziemy z Arkiem jego samochodem. Na jakieś zadupie. Powiedział, że pokaże mi przy okazji supermiejscówkę. Ruiny mostów czy coś takiego. „Przy okazji!” Do szewskiej pasji doprowadza mnie, że on zawsze musi wszystko „optymalizować”! Nie umówi się po prostu na rozmowę, tylko upchnie trzy w jednym. Spotka się z tobą, ale „przy okazji” sprawdzi nową kawiarnię, i to taką, z której będzie miał potem blisko na basen. Idiota! Na niczym się porządnie nie skupi, a już zwłaszcza na swojej kobiecie! Zawsze kilka rzeczy naraz, a ty czujesz się jak ostatni priorytet na jego liście. Jeśli myśli, że do niego wrócę, to się grubo myli!

Żałuję, że nie ubrałam się w sukienkę i te rajstopy w siateczkę, o których zawsze mówił, że go kręcą. Oj, ukłułoby! Wiem, że tak. Może powinnam była je włożyć? Zobaczyłby, co stracił. Ubrałam się bardzo neutralnie. Spodnie, sweter i berecik. Nic obcisłego. Makijaż też ledwie zaznaczyłam. A i tak poczułam na sobie jego spojrzenie. Chyba każda kobieta wie jakie. Przez ten cały czas nie przestałam mu się podobać…

Próbował do mnie wrócić dwa razy. Za pierwszym razem, zaraz po rozstaniu, prawie mu się udało. Miałam wtedy taki bajzel w głowie, że byłam o krok, żeby się zgodzić. O krok, żeby uwierzyć, że można naprawić nienaprawialne. Za drugim razem, pół roku później, to była kompletna pomyłka. Wspólny znajomy naopowiadał mu bzdur, że warto spróbować, że nie ma nic do stracenia. Przez cały związek nie dostałam od Arka tylu kwiatów. Chyba powiedziałam mu wtedy kilka niemiłych rzeczy. W sumie to chyba lepsze, niż dawać fałszywą nadzieję. Róże wywaliłam jeszcze tego samego dnia. Szkoda, ładne były.

Teraz twardo patrzy na drogę. Nawet na mnie nie zerknie. A chciałby? Założyłabym się, że tak. A może nie? Może nic już do mnie nie ma, może chce tylko coś wyjaśnić, pożegnać się? Mało prawdopodobne. Kto wie, co siedzi w tej jego popapranej głowie.

Nagle robi mi się głupio. Że pomyślałam o sukience i rajstopach. I że ma popapraną głowę. Przecież nie chcę mu jeszcze dokładać… To wszystko już i tak dopierdoliło nam dostatecznie mocno. Obojgu.

A może chce mnie zamordować? I po to wiezie do tego lasu? Myśl wydaje się głupia, ale robi mi się nieswojo. Zerkam na krajobraz za szybą. Asfaltowa droga. Mijamy jakiś obiekt, chyba wojskowy. Grupka ludzi spaceruje z psem. Uspokajam się trochę. Nie… to jakiś absurd! Arek mógłby odwalić różne rzeczy, ale nie skrzywdziłby mnie, tego jestem bardziej niż pewna. To znaczy, nie fizycznie…

Stajemy. Wysiadam. Zauważam, że chciał obejść samochód i otworzyć mi drzwi. To akurat u niego lubiłam. Nawet jak się wściekł, a wściekał się często, zawsze otwierał przede mną drzwi i puszczał przodem. Tak, wiem, stary, głupi zwyczaj, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że pomimo złości, niekiedy zasłużonej – też nie zawsze byłam święta – potrafił się opanować i na swój sposób okazać mi szacunek.

Idziemy drogą. Ani on, ani ja się nie odzywamy. Wokół drzewa. Jest słonecznie, ćwierkają ptaki. Mija nas biegacz. Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie okoliczności. Lubiłam spacery z Arkiem. Szkoda, że tak rzadko znajdował na nie czas. Wszystko było ważniejsze ode mnie… Dupek!

– Patrz! – przerywa milczenie. – To właśnie chciałem ci pokazać.

Most. W środku lasu jest most. Właściwie połowa mostu. Teren po obu stronach drogi wznosi się, tworząc niewielkie zbocza. Most biegnie w poprzek, z prawej strony na lewą, ale nie łączy obu „brzegów”. Urywa się wpół. Po lewej stronie widać betonowy filar, więc kiedyś konstrukcja wznosiła się nad całym wąwozem. Ciekawa sprawa. Most pośród drzew.

– Niesamowite, prawda? – kontynuuje Arek. – Na mnie zrobiło to ogromne wrażenie! Pierwszy raz byłem tu za dzieciaka. Na spacerze z rodzicami i bratem. Mama i tata nie wiedzieli, że w Puszczy Bukowej jest takie miejsce. Zawędrowaliśmy tu przypadkiem. Pamiętam, że wracając, urządziliśmy z Tomkiem wyścigi do samochodu. Biegniemy, biegniemy, miejsce jakby znajome, a malucha nie ma… Mogliśmy tak biec i na drugi koniec Szczecina. Ukradli go! W ogóle maluch! Domyślasz się, jak dawno to musiało być. Miałem pewnie maks dwanaście lat, a Tomek dziesięć. Musieliśmy wracać z rodzicami taksówką.

Zaczyna mnie męczyć ta jego paplanina. Idziemy dalej.

– Potem tata wziął klucz francuski do samoobrony i przyjechał tu autobusem. Odnalazł malucha. Stał porzucony w krzakach, jakieś dwieście metrów od miejsca kradzieży. Złodzieje chcieli się chyba tylko przejechać, utknęli w zaroślach i porzucili auto. Tata dał radę wyjechać na wstecznym.

– Ten most dokądś prowadzi? – pytam.

Sama nie wiem, czy górę bierze ciekawość, czy bardziej chcę zamaskować złość na to jego pitolenie o niczym.

– Nie. Donikąd. Na górze są ścieżki, ale po chwili giną w zaroślach. Zaraz skręcimy, to zobaczysz drugi most. Ogółem są trzy, ale trzeci jest mało spektakularny. Najlepiej wygląda właśnie ten drugi, bo ma takie półokrągłe balustrady, czy jak to tam nazwać. Działa na wyobraźnię.

Faktycznie, działa. Wygląda jak wyjęty z innej krainy. Nie pasuje tu. Może wywarłby na mnie jeszcze większe wrażenie, gdybym nie łaziła tędy bez sensu ze swoim eks.

Dum dum, dumdumrum.

Przez chwilę zdaje mi się, że słyszę jakąś muzykę. To pewnie spacerowicze, nie jesteśmy tu jedyni. Gadanie Arka zaczyna mnie już porządnie irytować. Co gorsza, znam tę jego euforię – to się prędko nie skończy… Kiedy wkręci się w temat, zapomina o całym świecie. Mówi i mówi! Kiedy byłam w nim zakochana, to mi się to nawet podobało. Że potrafi się w czymś tak bez reszty zatopić. I umie naprawdę ciekawie opowiadać. Teraz jednak mam dość.

– Chodź, wejdziemy na górę. – Słyszę. – Sama zobaczysz, że tam nie ma żadnej drogi. Że lokalizacja tych mostów nie ma sensu. Ale wyjaśnienie tajemnicy jest bardziej prozaiczne, niż myślisz. Pogrzebałem w internecie. To był ogródek saperski. Jeszcze z niemieckich czasów. Saperzy uczyli się budować mosty, a potem je wysadzać. W filarach są nawet odwierty na ładunki. Rozumiesz? Uczyli się wybierać najlepsze miejsca na podłożenie materiałów wybuchowych.

Milknie na chwilę, bo zaczynamy gramolić się po zboczu na górę. Zauważam, że z dołu most wydawał się większy. Pewnie przez te balustrady. Dodają budowli monumentalności. Podobnie jak pierwszy, ten most też nie prowadzi wcale na drugą stronę. Stoi sobie wśród drzew, i tyle. W sumie skoro nie można nim przejść na drugą stronę, to czy na pewno jest mostem?

– Wyjaśnienie trywialne. Nie wiem, jak ty, ale ja uważam, że zabija część atmosfery tego miejsca. Ma się wrażenie, że kryje się tu coś więcej… Na pewno jest to nieoczywisty zakątek Szczecina, który warto zobaczyć. Mosty w środku lasu. Coś tak niepasującego… A ty, co…

Urywa w pół zdania. Pewnie na widok wyrazu mojej twarzy. No brawo, geniuszu, ja też tu jestem! Miło z twojej strony, że zauważyłeś!

– O czym chciałeś porozmawiać? – pytam, bo struna moich nerwów została dawno przeciągnięta. Nie mam czasu na te bzdety!

Przygląda mi się intensywnie. Tymi swoimi ładnymi, głębokimi oczami. Pomimo tego, co zrobił, rozumiem samą siebie sprzed czterech lat. Te oczy muszą się podobać. Można się w nich zakochać… Wkurwia mnie to jego patrzenie! Co to ma być? Jakaś próba?