Bilet w tamtą stronę - Marcin Kowalczyk - ebook

Bilet w tamtą stronę ebook

Marcin Kowalczyk,

4,0

Opis

Kolej na przełomie XIX i XX wieku wzbudzała często uczucie niepokoju jako technologiczne novum. Dziś również nie jest pozbawiona pewnego tajemniczego uroku, jednak spora część związanych z nią demonów zniknęła daleko za ostatnim wagonem zmierzającym w nieznaną przyszłość. Ale czy na pewno nie wrócą?

Bilet w tamtą stronę” Marcina Kowalczyka to opowieści, w których poniekąd odnajdziecie echo kolejowego horroru Stefana Grabińskiego, ale nie to stanowi siłę tej książki. Zbudowane przez autora jak najbardziej współczesne uniwersum, kryje w sobie fascynujący i tajemniczy świat, istniejący gdzieś na granicy materialnej, „żelaznej” codzienności i uchwytnej często tylko intuicyjnie „nadrealności”. Jego bohaterowie zostają wplątani w sytuacje, które diametralnie zmieniają ich życie i podporządkowują je siłom, z którymi walka często jest daremna. Ta książka łączy w sobie nastrojowy urok dawnych opowieści niesamowitych, mrocznego horroru, który może dopaść człowieka na rubieżach cywilizacji, a także kryminału niepozwalającego oderwać się od lektury przed rozwiązaniem zagadki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
4
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bozena1524

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Tytuł: Bilet w tamtą stronę

Copyright

© 2020 by Marcin Kowalczyk

Copyright for the cover art

© Krzysztof Biliński

All rights reserved.

Reprodukcja biletu służbowego klasy I na okres przedwojenny,nr inw. Arch. 31/3 (dawniej Arch 2656/1), została udostępniona za zgodą Stacji Muzeum w Warszawie, z której zbiorów pochodzi. Dołączona jest tylko do wydania w oprawie twardej.

Pomysłodawca zbioru: Piotr Goszczycki

Redakcja: Ksenia Olkusz

Korekta: Krzysztof Biliński

Projekt, skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Krzysztof Biliński

Grafika użyta w książce: Smashicons from https://flaticon.com/

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydanie książki zostało zrealizowane przy współpracy:

Literacka PKP-Jazda

w ramach serii „Szlak Literackiej PKP-Jazdy". Pociąg nr 22.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-957400-2-2 (oprawa miękka)

ISBN 978-83-957400-3-9 (oprawa twarda)

ISBN 978-83-958615-8-1 (e-book)

Spis treści

Kot

Telegraf

Kościej

Jełop

Wagon

Wagon 2

Wagon 3

Wagon 4 Śmierdząca sprawa

Wagon 10 Niedzielna wycieczka

Wagon 13

Błędny sygnał

Krobia

Średnica

Potwór

Operacja Kalota

Częstotliwość

Nastawnia Przebudzenie

Nastawnia II Pies Kołaczyka

Nastawnia III Chińska lupa za 5 zł.

Bilet

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

Spis treści

Od pewnego czasu pojawił się na liniach kolei państwowych jakiś pociąg nieobjęty powszechnie znanym rejestrem, niewciągnięty w poczet kursujących parowozów, słowem, intruz bez patentu i aprobaty.

Stefan Grabiński

fot. Marcin Kowalczyk

Kot

Nie wiem, od czego zacząć. Może od pierwszego wspomnienia z dzieciństwa, które zarejestrował i zarchiwizował mój mózg. Leżałem wtedy w łóżeczku, a moje oczy próbowały nadążyć za zwisającymi nade mną zabawkami. Kolory skrzyły się w promieniach słońca wpadających przez okno. Nagle okolica zaczęła drżeć, a wiszące cudeńka wibrować. Pojawił się nowy, miarowy dźwięk, a słońce przysłonił cień. Próbowałem się obrócić, aby zrozumieć i ocenić zjawisko, ciało jednak miałem jeszcze bardzo nieporadne. Wobec braku możliwości zrozumienia, zrobiłem to, co każde niemowlę potrafi najlepiej – rozpłakałem się. Matczyne ramiona uciszyły alarm, a w tym czasie olbrzymi cień zniknął. Jego wizyty były częste w ciągu dnia. Powoli się doń przyzwyczaiłem i zaakceptowałem. Ów cień pozwolił się odgadnąć nieco później, gdy już stawiałem pierwsze kroki. Trzymany za rękę, opuściłem moją twierdzę – dzienny pokój. Poprzez niewielką sień podreptałem na zewnątrz. Tam zobaczyłem słońce, peron i dwie stalowe nici. Nie pozwolono mi się do nich zbliżyć. Coś nadchodziło z lewej strony. Wiedziałem, że to cień. Matka wzięła mnie na ręce. Zobaczyłem ogromne, czarne cielsko, ciągnące dwa inne. W tych innych byli ludzie. Mój ojciec w czerwonej czapce wpatrywał się w ten osobliwy ruch, a gdy ów ustał, uniósł do góry zielony przedmiot. Cień zasyczał i ruszył do przodu. Za nim dwa pozostałe. Zapadła cisza. Zrozumiałem wtedy, że mój ojciec musi być bardzo ważną osobą. To on przeganiał cień z mojego podwórka. Jak czarodziej – unosił do góry zieloną różdżkę i… już.

Niestety, czas jest podły. Tylko mija i mija, i nie chce się zatrzymać. Wkrótce cień stał się parowozem z wagonami, a moje podwórko stacją. Stalowe nici zamieniły się w pojedynczy tor główny lokalnej linii. W nim zabudowany został jeden rozjazd do niewielkiego toru ładunkowego. Rozjazd ten używany był sporadycznie, a klucze doń posiadał mój ojciec. Sama stacja nie miała żadnych urządzeń zabezpieczających poza telefonem i tymże rozjazdem. Rola jej wzrastała jesienią. Wtedy to chłopi na swoich furmankach zwozili na plac ładunkowy buraki cukrowe, ziemniaki i inne dobra. Gdy był on pełen, cukrownia wysyłała wagony, na ogół dwie sztuki drewnianych węglarek. To samo czyniły gorzelnia i elewator, położone w miejscowościach gdzieś na trasie. Nawet nie wiem, kiedy zostałem zarażony miłością do tego mikroświata. Zapewne przekazał mi ją ojciec. Polubiłem czarowanie i złożyłem stosowne egzaminy, by móc je kultywować. Tuż po nich przejąłem pałeczkę. Ojciec przeszedł na emeryturę i już tylko przyglądał się moim rządom na stacyjce. Wkrótce odszedł na wieczną służbę. Rok później z tęsknoty za nim zgasła matka. Zostałem sam.

Próbowałem znaleźć sobie bratnią duszę, ale nie byłem dobry w tej materii. Moje przygody miłosne kończyły się, zanim tak naprawdę zaczęły. Najczęściej chodziło o mikroświat. Żadna wybranka nie potrafiła zrozumieć, jak można kochać to niezwykłe miejsce. Dla nich było zbyt proste i nudne. Nie mogąc przebić się przez warstwę mego uwielbienia do kolei, odchodziły. Początkowo próbowałem czynić kroki zapobiegawcze. Zrezygnowałem z nich jednak i poddałem się losowi. Skoro dobry Bóg wyznaczył mi rolę samotnika, widać tak musi być. Nie będę dyskutował z Jego decyzjami. Codzienność stała się niezmienna. Wszystko przyporządkowane było stacji. Pobudka o właściwej godzinie. Śniadanie i toaleta. Słonko jeszcze spało, ja zaś w pełnym umundurowaniu witałem pierwszy osobowy. Krótka konsultacja z sąsiednim posterunkiem i wyprawiałem go w dalszą drogę. W czasie oczekiwania na odpowiedź, sprzedawałem bilety na kolejny pociąg. Telefon oznajmiał przyjazd wyprawionego i wpuszczenie na szlak następnego kolosa. Posterunki były blisko, tak że nawet człek nie zdążył wypić kawy, gdy długi gwizd oznajmiał nadejście cienia. Na ogół był to skład złożony z popularnego jak na tamte czasy parowozu Ty2 i kilku wagonów typu Bi i Ci. Pierwszej klasy u nas nie prowadzono. Ot, jeszcze jedna cecha lokalnej linii. Gdzieś około południa pojawiał się pierwszy towarowy. Wagony z demobilu, na szprychowych kołach,były zbieraniną różnych typów. Większość stanowiły kryte G10 i drewniane węglarki Wdn. Śmieszne maluchy z dużym parowozem. Towarowy na ogół przechodził bez zatrzymania. Maszynista wychylał się z budki i czekał na określony regulaminem sygnał, że taka jazda jest dozwolona. Kształtkę sygnałową poruszałem pionowo do góry. Po dostrzeżeniu sygnału „nakaz jazdy”, mechanik dawał sygnał „baczność” i przemykał z zawrotną prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Czasami towarowy stawał na chwilę i zostawiał dwie luźne węglarki, wraz z pracownikami, do załadunku. Po odkluczeniu rozjazdu, robotnicy wpychali je ręcznie na tor przy placu ładunkowym, po czym napełniali aż do wieczora. Ładowne czekały na pociąg zbiorczy. Nadchodził około dwudziestej drugiej. Wjeżdżał na stację i stawał tak, aby kita dotykała ukresu. Odbezpieczałem rozjazd, a obsługa zakładała konopną linę na ostatni sprzęg pociągu. Drugi jej koniec przekładała przez specjalną kluzę i zaczepiała o sprzęg węglarek. Parowóz ruszał powoli do przodu, wyciągając wagony na szlak. Zmieniałem położenie rozjazdu, a obsługa demontowała linę. Pociąg cofał i przyłączał wagony z placu do składu. Dzwoniłem do sąsiedniej stacji i po uzyskaniu pozwolenia wyprawiałem skład. Wtedy linia zamierała. Ruch nocny nie był na niej dozwolony.

Mogłem więc zajmować się swoimi sprawami. Nie było ich zbyt wiele. Być może dlatego zabrałem tego kota. Znalazłem go w płóciennym worku na śmietniku za remizą. Dobrze, że zwierzak miał siłę wówczas zamiauczeć. Po rozsupłaniu wora wydobyłem zeń czarną kulkę wielkości dłoni. Trzęsło się to z zimna, mimo że był środek lata. Schowałem znalezisko za pazuchę i do porannych zakupów dodałem butelkę mleka. Po przyniesieniu stworzenia do domu, umieściłem je w sieni, w koszu ze szmatami. Przedtem umoczywszy palec w mleku, starałem się go napoić. Coś tam łyknął i zasnął. Z racji obowiązków nie mogłem być przy nim cały czas, więc zaglądałem co kilka chwil. Zwierzątko spało. Z małego spodka znikało tylko sukcesywnie mleko. Wieczorem kot otworzył oczy i zapoznaliśmy się. Zostaliśmy przyjaciółmi. Gdy trochę podrósł, zapragnął zakosztować sławy i zaczął mi towarzyszyć w odprawianiu pociągów. Wypełzał na peron wraz ze mną i siadał obok mej prawej nogi. Mechanicy pytali niejednokrotnie, czy już szyję mu funkcyjną czapkę. Później widok Dyspozytora, gdyż tak go nazwałem, spowszedniał i odczepili się ode mnie. Powoli poznawałem kocie zwyczaje. Po ostatnim towarowym Dyspozytor znikał w sieni i nie wychodził zeń aż do rana. Sypiał ze mną na łóżku, czasami zrywał się na cztery łapy i biegł po parapecie. Jego sierść, zjeżona niesamowicie, zdawała się strzelać iskrami, a ogon informował „jestem wściekły, z dala ode mnie”.

Kot się czegoś bał. To zjawisko wyjaśnił mi stary kolejarz. Zamknięta w nocy ludzkim dekretem linia jest wolna dla innych przebiegów. Dla nas niewidoczne i być może przerażające zjawiska, dla niego były jak najbardziej materialne. Dyspozytor wiedział, kiedy nadchodzą. Dlatego nie opuszczał sieni w nocy. Mnie też wtedy nie pozwalał wyjść. Stawał na brzegu łóżka i wydawał niskie dźwięki jak wściekły wąż. Z początku odbierałem to jako atak agresji, potem zrozumiałem właściwe intencje zwierzaka. Próbował mnie chronić przed tym, co w nocy niewidoczne, a porusza się po szynach. Tymi pociągami sterują inni dyżurni i lepiej nie wchodzić im w kompetencje. Ranek zamykał ich rządy aż do ostatniego składu. Tworzyliśmy pewną symbiozę, określoną odwiecznymi, niepisanymi zasadami; było nam z tym dobrze. Mijały kolejne wiosny i coś zaczęło się psuć na linii. Najpierw zniknęły parowozy. Zastąpiły je spalinowe lokomotywy niewielkiej mocy. Potem zaczęły wypadać z rozkładu całe pociągi. Dyspozytor był wyraźnie zdezorientowany, kiedy usiłował przywitać na peronie skład skreślony telegramem dyrekcji. Mnie też to się nie podobało. Mój mały idealny świat zaczął więdnąć. Dwa lata później, po zniknięciu pierwszego pociągu, podjęto decyzję o likwidacji rozjazdu i placu ładunkowego. Płakałem, gdy koparki wyrywały drewniane podkłady i niszczyły tor ładunkowy. Moja rola zmalała do sprzedawcy biletów. Zrobiono tak przez grzeczność, bo brakowało mi roku do emerytury. Wraz z moim odejściem na nią zamknięto linię. Przyjechał bardzo ważny pan i przybił na mym okienku kasowym kartkę „zamknięte”, a pod nią drugą z napisem „ruch pociągów zawieszony”. Puste tory rdzewiały jeszcze przez dwa lata. Wtedy przypomniano sobie o nich i zarządzono fizyczną likwidację. Pociąg rozbiórkowy był ostatnim, jaki widziałem. Matka kolej pozwoliła mi pozostać w budynku stacji. Dziś już nikt prawie nie pamięta o stalowym szlaku. Ślady dawno zatarł czas, nasyp rozmyły jesienne deszcze. Tylko Dyspozytor nadal jest jeszcze ze mną. Jemu czas też nie pożałował razów. Niedowidzi i lekko powłóczy tylnymi łapami. Zawsze jednak robi coś, co przypomina mi o czasach kolejowego raju. Zgodnie z rozkładem, tym obowiązującym, kiedy go tu przyniosłem, wychodzi na pozostałość peronu. Staje wyprostowany i wpatruje się w dal. Odprawia pociągi, których już dawno nie ma. A może tylko mi się wydaje? Przecież koty widzą czasami rzeczy, o których nam się nie śniło. Spodobał mi się ten rytuał. Staję obok zwierzęcia i po prostu stoję wyprostowany na tyle, na ile ból kręgosłupa pozwoli. Tak jak za starych dobrych czasów.

Ludziska patrzą na mnie jak na wariata. Nie obchodzi mnie to. W nocy nadal nie wychodzę. Po zachowaniu mego przyjaciela widać bowiem, iż tamci Dyżurni wcale nie zawiesili ruchu.

Wrocław, 27.03.08 r.

fot. Piotr Goszczycki

Telegraf

Głogówko jest to niewielka stacja na linii Leszno-Głogów. Dwa tory wynurzają się łagodnym łukiem z gęstego lasu. Zaraz za semaforem kształtowym odchodzi trzeci, który służy jako bocznica miejscowemu tartakowi. Piękny przedwojenny budynek obsługi ruchu ma dwa piętra. Na dole mieści się nastawnia, a na górze mieszkanie dla jej pracownika. Z nastawnią sąsiaduje poczekalnia, w której pasażer może zakupić bilet nawet wówczas, gdy pociąg stoi już na stacji. Tutaj czas się zatrzymał i nikt się nie śpieszy. Niedawno jeden tor zamknięto z powodu stanu technicznego i wstawiono trójkomorowy semafor świetlny, gdyż kształtka się rozleciała. Linia do Leszna na odcinku Głogów-Głogówko stała się jednotorowa. Jako dyżurny ruchu i kasjer jednocześnie, dostałem przydział do tego miejsca wiosną 1998 roku. Gdy tylko bucząca suka zastopowała trzy piętrusy, wyskoczyłem na zasnuty mgłą peron. Świtało. Mój zmiennik, obarczony stertą papierów, flegmatycznie podszedł do mnie i wyciągnął rękę.

— Witamy na zadupiu, Wojtek jestem — mocno ścisnął mi dłoń.

— Marcin — odpowiedziałem.

— Wracam do chaty, Stare Drzewce, następne zadupie, tylko trochę większe… Tu masz klucze i instrukcje na papierze, spisałem wszystko. Będę wieczorem, to ci okolicę pokażę — wskoczył na schody Bipy i skład ruszył, rozpływając się we mgle. Pierwsze co zrobiłem, to podniosłem rogatki na przejeździe tuż przy stacji, chociaż nikt nie czekał na przejazd. Włączyłem kolorofon na S1 i ustawiłem zwrotkę za stacją na „spocznij”. Potem, wróciwszy do nastawni, rozejrzałem się dokładnie po moim przyszłym miejscu pracy. Główna tablica stała na środku, po prawej, w rogu, był mały stół i stojak na bilety kartonowe. Zaś po drugiej stronie, na blacie przymocowanym do ściany, leżał stary telegraf kolejowy z 1867 roku. Trzymali go tu pewnie z sentymentu. Oderwane kable i zardzewiały mechanizm sprawiały przygnębiające wrażenie. Cały kąt był zimny i jakiś taki ponury. W przyszłości próbowałem tam chłodzić piwo, ale zawsze kisło w butelce. Wojtek odradził mi zbliżanie się do tego rupiecia.

— Kiedyś go rozwalę — odgrażał się, lecz robił to cichutko i pod nosem. Tak jakby bał się, że ten ponury kawał metalu może go usłyszeć.

Wkrótce wprawiłem się w robocie i wtopiłem w otoczenie. Polubiłem moją stacyjkę. Spałem w nastawni, bo nigdy nie chciało mi się wędrować na górę. Utulał mnie do snu zapach smaru i cichy szum naciągów sterowanych ręką Wojtka, mojego nocnego zmiennika i stróża. Za dużo roboty nie miał, jedynie jakieś podrzuty z Leszna i nocna Warszawa. Zresztą jak na jego wiek to i tak było nadto. Wszystko działo się jak w bajce. Spokój i cisza przerywana od czasu do czasu buczeniem pociągu. Gdy miałem nieco czasu, poznawałem okolicę – przepastne lasy i miejscowych, życzliwych ludzi. Podczas jednej z takich wycieczek, natknąłem się na ukryty w lesie cmentarz. Był osłonięty od ludzkiego wzroku gęstymi krzakami. Groby były zaniedbane. Z ciekawości oczyściłem kilka płyt, leżeli tu różni ludzie, lecz, co ciekawe, wszyscy odeszli tego samego dnia. „Zmarł tragicznie 2 czerwca 1913 roku” – taki napis widniał na każdym z nagrobków. Nagle zrobiło się chłodno, a słońce schowało za chmury. Jakiś dreszcz przeszył moje ciało. Wstyd się przyznać, ale uciekłem lekko przestraszony. Z tym cmentarzem było coś nie tak. Postanowiłem zasięgnąć języka w miejscowej pijalni piwa „Pod Dębami”.

— Coś taki blady? — zagadnął barman, nalewając kojącego płynu do dużego kufla.

— Eee, nic, zaszedłem na stary cmentarz, ten koło leśniczówki i coś mi tak nijako się zrobiło — mruknąłem. Twarz barmana poszarzała. Drżącą ręką położył przede mną kufel złocistego napoju.

— Nie chodź tam — szepnął — to złe miejsce.

Z tonu głosu wnioskowałem, że nie żartuje. Wielu mieszkańców wioski potwierdziło jego słowa. Od kiedy jest tu cmentarz, tamten cmentarz, źle się dzieje. Nikt jednak nie wiedział dlaczego, a może nie chciał wiedzieć? Wziąwszy dwa złociste piwa na wieczór, gdyż to dziś Wojtek obejmował rządy w nastawni, ruszyłem ku stacji. Mój zmiennik siedział na ławeczce przed budynkiem i grzał stare kości w promieniach zachodzącego słońca. Usłyszawszy moje kroki, odwrócił głowę:

— Gdzieś to się włóczył?

— Tu i tam — odparłem enigmatycznie i otworzyłem flaszkę. — Chcesz? — zaproponowałem, siadając obok.

— Nie, nigdy na służbie.

— Wiem — pociągnąłem i zebrawszy myśli, zapytałem. — Wojtek, co wiesz na temat cmentarza za leśniczówką?

Zareagował tak jak barman, posmutniał i ręce zaczęły mu drżeć. Sięgnął po piwo. Oniemiałem. Zawsze odmawiał, gdy był mundurowy.

— Więc go znalazłeś… Kiedyś musiało to nastąpić… To złe miejsce, bardzo złe… Zresztą, zacznijmy od początku. 2 czerwca 1913 roku, znam to z relacji mojej babki… Drzewce wyprawiły pociąg, skład 2020, miejscowy osobowy. Zawiadomiono telegrafem tutejszego dyżurnego, Macieja. Ten jak zwykle przygotował drogę przebiegu i czekał, lecz skład nigdy tu nie dotarł. Zaniepokojony, powiadomił władze i rozpoczęto poszukiwania… — Wojtek przerwał, aby się napić, lecz wskutek drżenia ręki część płynu wylała się na jego mundur. — Jednak nic to nie dało, składu nie odnaleziono.

— Bujasz? — Przerwałem mu zdumiony i otworzyłem drugie piwo.

— Rozpłynął się we mgle, władze urządziły fikcyjny pogrzeb zaginionym. Na cmentarzu, który widziałeś, kładli puste trumny do ziemi, potem straszliwa klątwa padła na wioskę. Umierali ludzie, a w szczególności pracownicy stacji Drzewce i Głogówko. Skład 2020 mścił się, przeklęty… Dlatego nikt nie chce mieszkać na górze, ostatnią martwą rodzinę znaleziono w lecie 1950 roku. Umarli na zawał ze strachu, tak jak pozostali. Potem wszystko ucichło. Od tego czasu ja tu służę. Wolę spać na dole i nie myśleć o 2020. Tylko ten telegraf – zepsuł się tamtej nocy w 1913 i nikt nie potrafił go naprawić. Nienawidzę dziada, bo mi tamte czasy przypomina, ale nie mam odwagi go rozwalić. To tak, jakbym niszczył czyjś nagrobek. Jedyna, oprócz cmentarza, pamiątka po tamtej tajemnicy. On wie, co się stało ze składem 2020…

Słońce zaszło. Wojtek wylał resztę piwa do kwietnika i pozapalał światła. Około 23.30 zadzwonił telefon. Głogów wysyłał „Warszawę” i rozkazał przygotować drogę. Pośpieszny nigdy się tutaj nie zatrzymywał i był ostatnim rozkładowym pociągiem na tej linii. Wojtek zapalił kolorofon na zielono, ja przygotowałem zwrotnicę i opuściłem rogatki. Czekaliśmy. Wkrótce dotarło do nas monotonne buczenie Suki. Zwolniwszy nieco, pośpiech przetoczył się z łoskotem i zniknął w nocnej ciszy. Podniosłem rogatki i przywróciłem zwrotnicom położenie spoczynkowe. Klapnąłem obok Wojtka na ławeczce.

— Nie idziesz spać? — zapytał.

— Nie. — Noc była lepka od ciepła i przyjemna dla ciała. Milczeliśmy, spoglądając na widoczne w blasku lamp szyny. Nagle z nastawni dobiegł nas metaliczny zgrzyt. Tak jakby ktoś tarł metalem o metal.

— Ki diabeł? — warknął Wojtek.

Poszedłem razem z nim do środka. Wszystko zdawało się spać, oprócz… telegrafu, który ożył. Niczym zardzewiały zombi, wypluwał z siebie pożółkły pasek papieru z nakreślonymi znakami.

— Niemożliwe… — Wojtek był przerażony.

Przez chwilę stałem jak skamieniały. Podszedłem do telegrafu i poczekawszy, aż stanie, oderwałem taśmę.

ROZKAZ 2345:

SKŁAD 2020 WYJECHAŁ ZE STACJI DRZEWCE –

PRZYGOTOWAĆ DROGĘ PRZEBIEGU.

Wojtek oszalał. Wybiegł do poczekalni i wrócił stamtąd z olbrzymim toporem strażackim w dłoni – naszym jedynym, oprócz gaśnicy, sprzętem ppoż.

— Od dawna na to czekałem, odsuń się! — krzyknął z dziwnymi ognikami w oczach. Chciałem zaprotestować, lecz nie miało to sensu. Topór, zatoczywszy łuk w powietrzu, uderzył w telegraf. Potem jeszcze raz i jeszcze. Zardzewiałe urządzenie rozpadło się na kawałki. Wojtek dyszał ciężko.

— Nareszcie to zrobiłem… nareszcie!

Niepewny wydarzeń i tego, co się tu stało, chwyciłem za telefon. Odezwały się Drzewce.

— Hej, co to za jaja z tym telegrafem, wysłaliście skład?!

— Popiliście, czy co?

— Nic nie wysyłaliśmy… — cisnąłem słuchawkę na stół, bowiem na horyzoncie pojawiła się łuna.

Wiedząc, jak ustawione są zwrotnice, zareagowałem odruchowo i ustawiłem je na przestrzał. Dałem wolną drogę, wiedząc, że od strony Głogowa jest pusto. Wojtek tam właśnie dzwonił.

— Jak to nic… a my tu… — bełkotał, lecz wkrótce przerwał, bowiem na szlaku wykwitł świetlisty trójkąt czoła pociągu.

— Słyszycie! — skierował nań słuchawkę. Niczego nie słyszeli.

Pociąg zbliżał się w absolutnej ciszy. Zostawiwszy telefon i krzyczącego dyżurnego z Głogowa, wyszliśmy na peron. Już chyba obaj pojmowaliśmy, co się dzieje. Zaginiony skład 2020 nadchodził. Dostojnie, w milczeniu, zwalniał na zwrotnicy. Trupio oświetlone okna zabytkowych lorek gościły kamienne twarze zmęczonych dusz. Skład stanął. Parowóz, niemy smok wraz z niemą obsługą, wpatrującą się w nas, wyhamował naprzeciw. Zrozumieliśmy, na co czekali. Wojtek wszedł do nastawni i przywdział czapkę. W rękach miał resztki telegrafu, które cisnął do wewnątrz pociągu.

— Zabierzcie! To do was należy — powiedział i podniósł „lizak” — Odjazd!

Parowóz bezdźwięcznie zabuksował kołami. Twarze pasażerów zniknęły za zasłonkami okien lorek. Skład 2020 opuszczał stację Głogówko. Na zawsze? Staliśmy tak, dopóki nie zniknął w czeluściach nocy.

Rano w milczeniu wysłuchaliśmy reprymendy obu zaniepokojonych dyżurnych ruchu. Przez grzeczność nie udzielono nam nagany za picie w pracy. My nie protestowaliśmy, chcąc jeszcze być uznawanymi za zdrowych umysłowo. Żaden z nas nigdy nie wspominał o tym, co zdarzyło się tamtej nocy. Oni odeszli, lecz czy na zawsze? Nie wiem, może dopóki ktoś nie odnajdzie składu 2020 i nie wyjaśni historii zniknięcia. A cmentarz już nie jest taki ponury, tylko niesamowicie pusty. Ja zaś z niepokojem patrzę na stolik po telegrafie z dziurami po toporze.

Wrocław, 3.06.2002 r.

fot. Piotr Goszczycki

Kościej

Straszliwie chudy był zwrotniczy na bezimiennym posterunku pomiędzy stacjami „Głogówko” a „Stare Drzewce”. Miejscowi z obydwu wiosek nadali mu przezwisko Kościej. Jego rola była prosta, kierował pociągi albo bezpośrednio do Drzewiec, albo przekładając zwrotnicę w bok, zmuszał je do jazdy w prawo – na jednotorowy szlak do Osiny. Osina położona była za sporym lasem i tam pojedynczy tor urywał się. Z usług kolei korzystał osinowy tartak i duży PGR oraz spora grupka pracowników obydwu firm i mieszkańców. Zaraz po wojnie ruch pociągów był dość znaczny i na posterunku Kościeja, gdyż nadal nie było pomysłu, aby nazwać odgałęzienie położone w leśnej głuszy, zamontowano dwa semafory strzegące bezpieczeństwa. Codziennie do Osiny podążały trzy pary pociągów osobowych i dwa zdawcze towarowe. Kościej nie był inteligentny, ale znał swój fach i bardzo dużą rolę przywiązywał do swojej pracy. Rozkład miał w głowie i nie musiał czytać rozkazów z Głogówka, aby wiedzieć jak ustawić zwrotnicę. Czy prosto, czy w bok na Osinę. Nie pozwalał żadnemu składowi zagubić się na stalowej drodze. Korygował czasoprzestrzeń za pomocą semaforów i jeśli ktoś nie trzymał się rozkładu, pokutował pod semaforem w środku lasu u Kościeja. Ten siedział niewzruszony na swoim posterunku i kiedy wybiła właściwa godzina, dawał wolną drogę. Wielu maszynistów nagardłowało się stojąc na Kościejowej drodze, ale zwrotniczy był uparty. Mawiał swoje: „Rozkład wyznacza ramy przestrzeni, niczym biblia stalowych szlaków, trzymaj się go dokładnie, a nie zaginiesz. Nie śpiesz się, bracie, czasoprzestrzeń tego nie lubi, tam wszystko jest policzone. Jeśli nie wiesz, gdzie twoje miejsce, czytaj rozkład”. Dziwak był z tego Kościeja, ale i pedant. Namiętnie zbierał stare rozkłady jazdy i układał na półce. Denerwował się, gdy je zmieniano i klął na bałagan z tym związany.

Wkrótce czasoprzestrzeń zaczęła się kurczyć. Najpierw zbankrutował PGR, potem tartak przestawił się na transport samochodowy. PKP zawiesiły ruch pociągów na osinowym szlaku. Zapadła też decyzja o likwidacji leśnego posterunku. Zwrotniczemu za rzetelną pracę pozwolono mieszkać w budyneczku. Zresztą poza nim nikt na to nie reflektował. Bezrobotny czekał na ekipę mającą wypruć zwrotnicę i zlikwidować semafory. Ci nie spieszyli się zbytnio, licząc na miejscowych złodziei. W miarę upływu czasu Kościej zaakceptował decyzję władz i przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Miał więcej czasu na swoje ulubione zajęcie – studiowanie starych rozkładów jazdy. Przerzucał pożółkłe stronice wyznaczników czasoprzestrzeni i rozkoszował się porządkiem w nich panującym. Sięgał do najstarszych źródeł, obserwował zmiany w układzie ruchu i odniesienia. Fascynowało go to niezwykle. Mijały tygodnie, dni, godziny, a on nie przestawał. Coś krzyczało i wołało, by robił to nadal. Kościej rozumiał ten zew. Gdzieś, kiedyś na tym szlaku stało się coś bardzo złego. Zaburzono czasoprzestrzeń tak znacznie, że teraz – zamiast kurczyć się i umierać z godnością – krzyczała groźnie i pęczniała niezrozumiale. Mężczyzna codziennie starał się znaleźć niezagojoną ranę. Tak było i dziś. Zmęczony, przerwał około godziny 23. Musiał się napić kawy, gdyż od krzyku czasoprzestrzeni rozbolała go głowa. Ustawiwszy blaszany czajnik na kamiennym piecyku zamyślił się. Pozwolił strumieniowi obrazów łagodnie błądzić po głowie. Nic z tego nie wynikło. Za to na horyzoncie pojawił się rozkładowy zdawczy do Drzewiec. Prowadzony przez tutejszego wibratora, oznajmiał dużo wcześniej swoje przybycie. Kościej, zalawszy kawę, wyszedł na przedtorze, by przywitać gościa. Ten zatrzymał się z gracją. Z lokomotywy wyszedł maszynista i podszedł do Kościeja.

— Siemasz. O, kawę mi zrobiłeś? — Poklepał go po ramieniu.

Kościej znał Kazika od dawna, wręczył mu kubek z uśmiechem.

— Masz, zrobię se nową. Co tam w wielkim świecie słychać?

Kaziu popił nieprzyzwoicie czarnego płynu i przekrzykując wolne obroty diesla wibratora oznajmił:

— Słyszałeś o tej historii w Głogówku?

— Nie, a co?

Znowu nastąpiło długie siorbanie gorącego płynu. Potem rozległ się jęk zadowolenia i opowieść ruszyła dalej:

— Chłopaki jakieś pociąg widzieli, skład z piekła rodem 2020, ten, co zaginął… — Kazik przeżegnał się na wszelki wypadek. Kościejowi krzyk narastał w głowie.

— Ale rabanu narobili, a stary Wojtek telegraf rozbił kilofem. — Kolejarz z niedowierzaniem pokiwał głową. — Tak przynajmniej ludzie gadają. Ja tam myślę, że popili sobie z tym młodym i tyle.

Kościej już nie mógł słuchać dalej. Krzyk zamienił się w ryk bólu i rozpaczy.

— Dobra, ja już spadam, stary, dzięki za płyn — Kazik oddał kubek pobladłemu zwrotniczemu i wskoczył do wibratora.

Chwilę potem pociąg, bucząc straszliwie, rozpłynął się w nocnej ciszy. Kościej zrobił jeszcze jedną kawę i zaczął myśleć. Kiedy wydarzyła się katastrofa? Szybko przesuwał stare płachty wykresów w pamięci. Trach. Trach. Aż wreszcie trafił na dzień 2 czerwca 1913. Przypomniał sobie też, że były to daty wyryte na nagrobkach cmentarnych w Głogówku. Co wydarzyło się wtedy, że czasoprzestrzeń zareagowała tak gwałtownie, wymazując tyle istnień i skazując na błądzenie bez współrzędnych? To do niej niepodobne. Kościej wiedział, gdzie szukać odpowiedzi. Udał się do swojej biblioteki, w której wszystko poukładane było w nienaganny rozkład jazdy. Zasiadł za czytelniczym stolikiem i wyciągnął gruby rozkład z 1913 roku. Odnalazł skład 2020 i jego wytyczne: 23.55 wyjazd z Drzewiec, pozostałe informacje to czasy docelowe i końcowe. Wszystko się zgadzało do momentu, gdy z trzymanej w powietrzu książki wypadła mała kartka:

Sprostowanie do służbowego rozkładu jazdy nr 1/1913. Likwiduje się skład 2020 w związku z nierentownością kursu. Zarządzenie wchodzi w życie z dniem 1 czerwca 1913 o godz. 0.00.

Podpisano: Dyrekcja.

Wybuch nastąpił w głowie Kościeja. Znał przyczynę – zlikwidowano kurs, gdy ten był już w drodze. Drobne niedopatrzenie, ale pociąg stracił swe rozkładowe współrzędne, a czasoprzestrzeń zareagowała tak, jak powinna. Wyrzuciła nieistniejący skład w krainę niebytu. „Rozkład jazdy wyznacza ramy przestrzeni niczym biblia stalowych szlaków, trzymaj go się dokładnie, a nie zaginiesz. Nie śpiesz się bracie, czasoprzestrzeń tego nie lubi, tam wszystko jest policzone. Jeśli nie wiesz, gdzie twoje miejsce, czytaj rozkład”. Kościej płacząc wyszedł na zewnątrz. Jak tak było można?! Wiedział, że musi to naprawić i przywrócić światu skład 2020. Mimo iż uważano go za niezbyt inteligentnego, szybko znalazł rozwiązanie, a w zasadzie jego brak. Bowiem tylko twórca rozkładu mógł go zmienić, lecz ten już dawno nie żył. Kościej musiał przyzwyczaić czasoprzestrzeń do tego, iż zarządzający nią ludzie popełniają błędy i nie jest to jej wina. Składowi 2020 trzeba wskazać jego nową w niej rolę. Odnaleźć się tam, gdzie jest. Kościej wyszedł przed posterunek z czerwoną latarnią. Gdzieś od Drzewiec nadchodził skład 2020. W milczeniu, gdyż czasoprzestrzeń nie tolerowała dźwięku tego, czego nie było. Zgodnie z rozkładem wcześniejszym, zbliżał się do posterunku. Zawsze przelatywał bez zatrzymywania, lecz teraz miało być inaczej. Kościej miał dla niego ostatni rozkaz. Zwrotniczy uniósł wysoko latarnię. Szeroki blask świateł wchłonął go całego. Skład posłusznie stawał, choć nie zapiszczał żaden hamulec. Czoło parowozu wyrosło i zamarło przed Kościejem. Maszynista o trupiej twarzy wychylił się z zewnątrz. Otworzył usta i w głowie Kościeja eksplodowała kaskada słów:

— Dlaczego nas zatrzymujesz?

— Bo nie trzymacie się rozkładu — odrzekł Kościej.

— Nas nie obowiązuje żaden rozkład, pogubiłem się.

— Każdego obowiązuje, przynajmniej dopóki służysz Kolei. Nie mówi się: pogubiłem się i nie wiem, jak się odnaleźć. Zmierza się dalej w tym samym kierunku — odpowiedział Kościej i podszedł do nieczynnej zwrotnicy. Zerwał zamki i napiął mięśnie. Dźwignia najpierw przestawiła iglicę w bok, lecz Kościej szybko wrócił z nią w położenie „na przestrzał”, tak jak było. Jęk umierającej zwrotnicy obudził czasoprzestrzeń na tyle, że zanotowała ona nowy kierunek dla składu 2020. „Zmierza się dalej w tym samym kierunku”. Zwrotniczy obrócił lampę i uniósł ją wysoko. Białe światło zezwalało na wjazd, na szlak, nie bez celu, jak dotąd, lecz w określonym kierunku. Parowóz ruszył, a za nim lorki. Gdy rozpłynął się w mroku, Kościej wrócił na posterunek. Nie towarzyszył mu już żaden krzyk poza starą sprawdzoną maksymą: „Rozkład wyznacza ramy przestrzeni, niczym biblia stalowych szlaków, trzymaj się go dokładnie, a nie zaginiesz. Nie śpiesz się bracie, czasoprzestrzeń tego nie lubi, tam wszystko jest policzone. Jeśli nie wiesz, gdzie twoje miejsce, czytaj rozkład”.

Wrocław, 24.07.2002 r.

Jełop

W starym gaziku podróżowało pięć osób. Wszyscy mieli na sobie wojskowe mundury i byli uzbrojeni. Tu nikt takim się nie dziwił, wielka wojna ledwie się skończyła, a Werwolf jeszcze grasował po okolicznych lasach. Dwóch z przodu wozu stanowiło obsadę miejscowego posterunku MO, a pozostali to żołnierze LWP, przydzieleni w charakterze obstawy. Milicjanci czujnie omiatali wzrokiem ścianę lasu, który przylegał bezpośrednio do drogi z Boszkowa. Tydzień temu zginęli tu dwaj ich koledzy. Ktoś rozwalił tych ludzi w rowie strzałem w tył głowy. Nieuwaga drogo kosztowała przedstawicieli ludowej władzy. Postanowili więc nie popełnić tego błędu. Do miasteczka pozostało jeszcze sporo, dwa kilometry. Wąska droga wiła się wśród leśnych ostępów. Gazik, krztusząc się straszliwie, brnął do przodu. Nagle coś zaszeleściło w leszczynie. Żołnierze zareagowali odruchowo. Długa seria z pepeszy ścięła wyżej położone liście.

— Stój, kto idzie?

Gazik zatrzymał się po przeciwległej stronie drogi. Mężczyźni zalegli w rowie. Z lasu nikt się nie odezwał. Znowu padły strzały, tym razem niżej.

— Wyłaź na drogę, bo ubijemy!

Krzaki ponownie zaszeleściły i na brukowej kostce stanęło umorusane dziecko. Przerażone, wpatrywało się w leżących milicjantów. Podniosło ręce do góry. Mężczyźni opuścili broń. Podeszli do znajdy i otoczyli go półkolem.

— Ktoś ty?

— Rozumiesz po polsku?

Chłopiec nic nie odpowiadał. Patrzył tylko przerażonymi, wielkimi niebieskimi oczyma na karabiny.

— To jakiś szkopski jełop — stwierdził jeden z żołnierzy.

— Zabierzmy go do komendanta, niech on decyduje, co z nim zrobić — zadecydował funkcjonariusz MO. Zapędzili chłopca na tył gazika i odjechali do miasteczka.

Na posterunku dano mu wodę i kromkę chleba. Próbowano pytać, kim jest i skąd pochodzi, ale przybysz milczał jak zaczarowany. Komendant chodził nerwowo i przyglądał się znajdzie.

— Silny jest, można by go starej Woroszczakowej na odchowanie dać, pomógłby trochę w tym obejściu… — rozumował komendant na głos, paląc papierowego skręta z machorką w środku.

Miasteczko Stegna było nim bowiem tylko z nazwy. Większość jego mieszkańców nadal utrzymywała się z roli. Żyzne pola otaczały zabudowania i dostarczały chleba. Po wojnie niewielu mężczyzn wróciło i każda para rąk była na wagę złota.

Komendant posłał po Woroszczakową. Ta dowlekła się po półgodzinie.

— Macie pomocnika obywatelko, dacie mu jeść i spanie w komórce, a on w gospodarce pomoże, dopóki wasz stary nie wróci — oznajmił komendant.

Stara łypnęła okiem na umorusaną znajdę. Zmarszczyła brwi.

— Szkop?— splunęła na podłogę.

— Jeszcze do tego jakiś jełop, nic nie gada — wyrwał się jeden z młodszych milicjantów.

— Być może i szkop, i jełop, ale ciebie, Wolski, nikt o zdanie nie pytał! — ryknął na funkcjonariusza komendant.

— Tak jest,obywatelu komendancie! — domeldował skruszony i czerwony jak burak młody. — A wy mi, Woroszczakowa, na podłogę nie plujcie, bo posprzątać każę, szkop czy nie szkop, ale silny jest i w gospodarce porobi, aby ziemia odłogiem nie leżała. Jasne?

— Taa — stara opuściła głowę. —A jak mnie ubije i do lasu ucieknie?

Komendant podszedł do chłopaka. Zwlekł go ze stołka i postawił przed Woroszczakową. Wyjął broń służbową, olbrzymiego makarowa z długą lufą, i pokazał go znajdzie.

— Masz pomagać i ręki na starą nie podnosić, bo rozwalę… — Potrząsał bronią przed oczyma chłopaka. On tylko patrzał swoimi wielkimi, niebieskimi oczyma i bał się okrutnie.

Woroszczakowa powoli powoziła rozklekotaną furmanką. Znajda chłonął wszystko wzrokiem. Wóz przetoczył się przez przejazd na pustej stacji kolejowej. Zniszczone przez bomby tory i budynki ziały pustką. Pociągi docierały dopiero do oddalonego o siedem kilometrów Boszkowa. Potem furmanka skręciła na polną drogę wzdłuż nasypu. Dygocząc się na olbrzymich dziurach, dotarła do wiejskiej zagrody. Tam stara ściągnęła lejce i koń stanął. Znajda ożywił się i wyciągnął przed siebie rękę.

— Dom? — zapytał nagle.

Woroszczakowa oniemiała i przez chwilę nie mogła wydusić słowa. Potem otworzyła bramę i wprowadziła konia z wozem do obejścia. Wskazała znajdzie drewniany ganek i uchylone drzwi.

— Twój nowy dom, Jełopie, chodź zjemy coś — popędziła go ręką. — Dobrze, żeś ty nie nazista — dodała z ulgą.

Mijały dni i noce. Jełop rósł na potęgę i ochoczo pomagał Woroszczakowej w gospodarce. Bardzo silny był to chłop. Silniejszy niż reszta gawiedzi w miasteczku. Podczas żniw bez wysiłku dwa worki zboża dźwigał na jednym ramieniu. Miejscowi nie próbowali mu dorównać. Mongoidalna twarz znajdy nie zdradzała uczuć. Nie obrażał się, gdy wszyscy wołali na niego Jełop. Nie rozumiał tego słowa. Niewiele też mówił. Robił to, co stara mu kazała i tak mijało jego życie. Cieszył się, że miał co zjeść i gdzie spać.

Któregoś dnia listonosz zawitał pod furtkę. Przywołał go ruchem ręki.

— Pismo dla starej, Jełopie — wręczył niebieską kopertę. — Urzędowe, nie zgub! — Pogroził palcem.

Jełop odebrał list i zamarł. Do jego uszu dotarł bowiem nowy dźwięk. Jakiś czarny stwór pełzł powoli po nasypie, dymiąc straszliwie.

— Co to? — spytał listonosza.

Listonosz, zdziwiony, gdyż nie często Jełop się odzywał, spojrzał we wskazanym kierunku. Uśmiechnął się na widok, jaki ujrzał.

— Pociąg, Jełopie! — wsiadł szybko na rower. — Pociąg, nareszcie! — Odjechał, energicznie pedałując. Chłopak patrzył na potwora, jak wolno wtacza się na pobliską stację. Nie mógł oderwać od niego oczu.

— Pociąg! — powtarzał zafascynowany.

Dopiero krzyk starej oderwał go od płotu. Szybko pobiegł i zaniósł jej pismo. Ta zamarła, przeczytawszy pierwsze linijki tekstu. W oczach jej pojawiły się łzy. Znajda nie mógł zrozumieć, co zrobił źle. Dlaczego gospodyni jest taka smutna? Ta odwróciła się do niego i, łkając, wyjaśniła:

— Zostaliśmy sami, Jełopie, stary już nie wróci.

— Dlaczego?

Stara Woroszczakowa po raz pierwszy go wtedy przytuliła.

Jełop był już młodym mężczyzną. Nadal przybywało mu siły. Kiedy grzązł koń podczas wiosennej orki, sam wyciągał pług z błotnistych muld. Stara gasła szybko po śmierci męża. Coraz więcej czasu spędzała w łóżku. Znajda opiekował się nią rzetelnie. Coraz częściej też przystawał, gdy na nasypie pojawiał się czarny potwór. Jego oczy śledziły każdy ruch kół. Czasami spotykali go ludzie, jak z otwartą gębą śledził wjeżdżający na stację osobowy. Nigdy jednak nie miał odwagi zobaczyć, jak tam jest. Bał się plątaniny stalowych nici i wielkich maszyn. Powoli jednak fascynacja brała górę nad strachem. Gdy nastało lato, ludzie widzieli Jełopa coraz bliżej stacji. Aż któregoś ciepłego dnia dotarł na rampę przeładunkową. To, co zobaczył, naznaczyło jego duszę. Nie mógł oderwać wzroku od manewrujących parowozów. Powoli poznawał zawiłości stacyjnej pracy. Cieszył się z każdego nowego składu. Kolejarze przyzwyczaili się do milczącego widza. Pozdrawiali go długimi gwizdami i machaniem rękoma. On tylko milczał i patrzał wielkimi niebieskimi oczyma.

Stara odeszła pod koniec lata. Gmina pochowała ją na miejscowym cmentarzu, a Jełopowi pozwolono mieszkać w chacie po niej. On jednak coraz mniej czasu w niej spędzał. Rampa to był jego nowy dom. Dobrze mu tam było. Gdy tak sobie siedział, któregoś dnia jeden z parowozów, zostawiwszy wagony, zajechał na tor obok rampy. Jeszcze tak blisko Jełopa nie stała żadna z lokomotyw. Czuł ciepło jej kotła na twarzy. Maszynista, zatrzymawszy pojazd, wyjął czarną szmatę i zaczął polerować mechanizmy. Znajda przyglądał się temu z rosnącym zainteresowaniem. W końcu przemógł obawy i zeskoczył z rampy na teren stacji. Przeszedł ostrożnie pomiędzy stalowymi nićmi rampowego toru i podszedł do lokomotywy. Maszynista przyglądał się temu z rozbawieniem.

— Piękna, nie? — zapytał nie przerywając polerowania.

— Mogę pomóc? — wskazał na lokomotywę Jełop.

— Jasne — maszynista zeskoczył z kabiny na podtorze. — Zacznij od kół — wręczył mu szmatę. — A jak cię wołają, chłopcze?

Znajda odpowiedział po chwili zawahania:

— Jełop, psze pana — wydukał nieco skonsternowany, że ktoś go o coś pyta. Maszynista poklepał go delikatnie po ramieniu.

— Silny jesteś — stwierdził. — Od dziś będę wołał na ciebie Siłacz, dobrze?

Jełop nie bardzo wiedział, dlaczego ktoś chce mu zmienić imię. Ale bardzo chciał dotknąć lokomotywy, więc zgodził się. Zanim jeszcze zaczął polerować obręcze kół, zadał pytanie:

— A ona jak ma na imię?

Maszynista widząc, że chłopak nie żartuje, odpowiedział:

— TKt48.

Jełop, zwany teraz Siłaczem, zastanawiał się nad tym długo.

— Trudne — wyznał, rozpoczynając polerowanie.

Siłacz coraz częściej czyścił swoją nową miłość. Lubił to robić i słuchać, jak jego nowy znajomy opowiada o pociągach, dalekich szlakach i podróżach. Gdy skład odjeżdżał, Siłacz czekał wytrwale na rampie. Już z daleka rozpoznawał znajomy stukot TKt48. Zrywał się wtedy na równe nogi i energicznie machał rękoma. Michał, bo tak nazywał się maszynista Siłacza, dawał wtedy długie Rp1[1], aż uszy puchły wszystkim miejscowym i pasażerom składu. Mijały dni, a z młodzika Siłacza wyrósł prawdziwy mężczyzna. Tajemniczy, milczący i niebywale silny. Wkrótce pozwolono mu wykonywać drobne prace na stacji. Smarować zwrotnice, donosić narzędzia i konserwować semafory. Robił to z wielkim zapałem i starannością. Dawno zapomniał o gospodarce. Zresztą jego pola przejął PGR. Stacja płaciła drobne kwoty, które pozwalały mu się utrzymać. Więcej nie chciał od życia.

Raz Michał, przy kolejnym czyszczeniu, zapytał:

— Masz ojca, Siłaczu?

— A co to ojciec? — odparł Siłacz.

Zima przeszła głębokim śniegiem. Siłacz zaharowywał się odśnieżając zwrotnice, by stacja mogła normalnie funkcjonować. Naczelnik dał mu nawet za to solidną premię. Należało mu się i to bardzo. Potem nadeszła wiosna i trzeba było przesmarować naciągacze oraz zwrotnice. Znowu zrobił to bezbłędnie i solidnie – dostał kolejną pochwałę i premię. Chciano wysłać go na urlop, lecz on rozpłakał się w kancelarii naczelnika, więc zrezygnowano z tego pomysłu. Ot, tak to z Siłaczem czasami bywało.

Lato przywitało wszystkich złocistym słońcem i zmianami na gorsze, przynajmniej według Siłacza. Smarował właśnie środkową zwrotnicę, gdy do jego uszu dotarło głębokie buczenie. Dźwięk był nowy i nie przypominał żadnego z parowozów. Coś zielonego wytoczyło się od strony Boszkowa. Straszliwie hucząc, zamarło obok Siłacza. Było ogromne i bardzo przerażało zwrotniczego. Znajda cofnął się i uciekł, zostawiając rozbebeszoną zwrotnicę. Naczelnik znalazł go w szopie z narzędziami, skulonego z rękoma na głowie.

— Siłacz, co jest? — zapytał zdziwiony.

— Tam — wskazał ręka na zielonego potwora.

— To nowa lokomotywa ST44.

Siłacz drżał na całym ciele. Powoli wrócił na swoje stanowisko pracy.

— Nie lubię cię — szepnął, wskazując na lokomotywę.

Nie znosił nowych gości stacji i ich obsługi. Niejednokrotnie w nocy budził się spocony, krzycząc. We śnie zielone potwory miażdżyły stację i jego dom. Sny nawiedzały go z tak dużą częstotliwością , że nawet Michał zaczął się niepokoić. Lecz nic na to nie mógł poradzić. Siłacz bał się i już. Maszynista odpuścił sobie po kilku tygodniach. ST44 coraz częściej przemykały przez stację. Nadchodziły nowe czasy, złe czasy dla parowozów.

Siłacz ubijał właśnie tłuczeń na świeżo wyremontowanym odcinku toru. Ubijarka padła wskutek upału. Powoli jego potężne ramiona robiły porządek z niesfornymi kamieniami. Wpychały je między podkłady za pomocą metalowego kloca z dospawaną rurą.

— Siłacz uważaj, zaraz będzie Michał od strony Boszkowa leciał — krzyknął naczelnik z nastawni. Siłacz wiedział. Znał rozkład malutkiego TKt48 na pamięć.

Za jego plecami na stację od drugiej strony wjeżdżał ST44. Powoli skrzypiąc wieloma wagonami odbijał na boczny tor. Na jego końcu stalowy strażnik szlaku nakazywał „stój” wyciągniętym ramieniem. Znajda nawet nie patrzył w jego kierunku. Czekał na Michała. ST44 minął go i parł dalej do przodu. Do uszu pracującego mężczyzny doszedł jęk rozpruwanej zwrotnicy wyjazdowej. Potwór przyśpieszył. Siłacz patrzył na tę scenę z rosnącym przerażeniem. ST44 w jaskrawym słońcu zignorował strażnika i rozpruwszy zwrotnicę — wyjeżdżał ze stacji.

— Stóóóóóóóóój!!! — wył znajda, rzucając tłuczniem w mijające go wagony. Nic nie mógł zrobić. Gdy tylko skład zniknął w lesie, pobiegł do dyżurki naczelnika. Blady dowódca stacji trzymał słuchawkę od telefonu i kręcił do Boszkowa.

— Mamy skład na linii, minął sygnał „stój”! — wrzeszczał do słuchawki.— Co z osobowym?

Twarz mu pobladła

— Jest na szlaku… Boże….

Siłacz wybiegł na torowisko. Do jego uszu dobiegł huk, a potem darcie metalu. Nad lasem pojawiła się krwawa łuna.

W tych czasach nie było radiotelefonów. Siłacz biegł jak oszalały na miejsce katastrofy. Był jednym z pierwszych, którzy tam dotarli. Najpierw zobaczył ogromną górę spiętrzonych wagonów. Potężny ST44 zmiażdżył malutkiego TKt48 i pierwszy wagon osobowy, potem przewrócił się na bok. Ustąpił miejsca węglarkom, które ułożyły się w niesamowity szczyt. Obok Siłacza przechodzili ludzie. Byli to pasażerowie pociągu osobowego – pokrwawione zjawy przemieszczające się po okręgach, kwilące cichutko: „pomocy”. Niektórzy byli pozbawieni rąk, odciętych przez ostre blachy, lecz zupełnie ignorowali ten fakt, umierając z wykrwawienia. Makabryczny teatr mimów w środku lasu, na tle apokaliptycznej scenerii. Siłacz nic nie mógł zrobić. Pierwsze karetki wyjeżdżały dopiero z Boszkowa. Odginał swoimi potężnymi ramionami blachy wagonów, uwalniając kolejnych poturbowanych, zszokowanych rannych. Pojawili się pierwsi lekarze. Siłacz zaczął szukać swego najlepszego przyjaciela — maszynisty TKt48. Nie znalazł go pośród pogiętych blach parowozu. Musiał wyskoczyć wcześniej, tuż przed zderzeniem. Coraz więcej ludzi udzielających pomocy pojawiało się na miejscu katastrofy. Strażacy, mieszkańcy pobliskich miasteczek i wielu nieznanych dobroczyńców. Siłacz szukał teraz tylko Michała. Wiedział już, że nie zginął w parowozie. Odgiąwszy wszystkie blachy, nie znalazł w budce nikogo. Wreszcie go dostrzegł; leżał przygnieciony potężnym cielskiem ST44. Jeszcze oddychał. Siłacz szarpnął za ramię pierwszego strażaka, jaki mu się pod potężną rękę nawinął.

— Tam!— nerwowo pokazywał na Michała.

Strażak wzruszył tylko ramionami:

— Przykro mi, jest przygnieciony na amen, specjalny dźwig będzie tu za godzinę, bardzo mi przykro, musimy ratować innych.

Siłacz powoli zbliżył się do krawędzi dachu przewróconego ST44. Zakotwiczył potężne dłonie w ścianie bocznej.

— Co robisz, nie dasz rady? —warknął zdumiony strażak.

Siłacz napiął mięśnie. Zaparł się nogami i zaczął krzyczeć:

— Tatooooooooo!!!

Lokomotywa zadrżała i stał się cud. Ręce Siłacza uniosły ją nieco. Mężczyzna cierpiał, z nosa buchnęła mu krew. Płakał brunatnymi łzami i nie przestawał krzyczeć. Wszyscy zamarli, przyglądając się nadludzkiemu wysiłkowi. Strażak dopadł i chwycił leżącego maszynistę pod ramiona.

— Wyżej, człowieku, jeszcze trochę! — szarpał ciałem maszynisty.

Na skórze siłacza zaczęły pojawiać się krwawe pęknięcia, mimo to ST44 dalej szedł w górę, aż strażak wytaszczył Michała spod lokomotywy. Wtedy Siłacz puścił dach i ST44 osiadł na dobre. Delikatnie odebrał maszynistę od strażaka i umieścił go w karetce. Lekarz trzasnął drzwiami, a samochód z wyjącą syreną zniknął w leśnej przesiece. Wszyscy wrócili do ratowania pozostałych pasażerów.

Siłacz, słaniając się na nogach, pomagał jak mógł. Mimo iż krew dosłownie lała się z niego, nie chciał pozwolić się opatrzyć. Odginał blachy aż do przyjazdu dźwigu i specjalistycznych ekip ratowniczych. Potem siadł, pod wysoką zieloną sosną i umarł.

Milicjanci asystowali przy usuwaniu ciał. Było to brudne i straszliwie przygnębiające zajęcie. Gdy już uwinęli się ze wszystkim, jeden z nich zauważył leżącego pod drzewem Siłacza.

— A to kto? —zapytał.

— Taki miejscowy Jełop — opowiedział ktoś z tłumu.

Wrocław, 26.08.2002 r.

Wagon

Mam na imię Marcin, lecz przyjaciele mówią mi Covalus. Tak również zwracał się do mnie Jurek, którego pamiętnik mam przed sobą. Czytam go po raz kolejny i nie mogę uwierzyć w to, co się stało…

Zapiski Jurka

Wszyscy właśnie wracali do domów po ciężkim dniu pracy. Zmęczeni i skuleni mijali mnie obojętnie, starając się przegonić zapadający mrok. Czekały na nich ciepłe posiłki, wygodne łóżka i zniecierpliwione żony lub mężowie. Mnie to nie dotyczyło. Samotny kawaler takich problemów nie ma. Dopiero co wstałem z łóżka. Mijając kosmiczny bałagan, ostrożnie, by nie wdepnąć w resztki wczorajszej kolacji, kierowałem się ku łazience. Tam zimna woda spędziła resztki snu z twarzy. Zjadłem czerstwy chleb i, aby zabić pustkę w brzuchu, napiłem się herbaty.

Wyszedłem do pracy. Ostatni autobus wypluł moje ciało tuż pod stacją. Oddałem mocz w krzakach pod płotem. Nie jest dobrze zaspokajać głód herbatą. Wdrapałem się na nasyp ścieżką przeznaczoną tylko dla kolejowych VIP-ów. Stacja była pusta o tej porze. Wiatr hulał pomiędzy szynami, szarpiąc złośliwie trakcję. Przeskakując srebrne nitki, dotarłem do Niuni, drzemiącej na bocznym torze postojowym. Tarcza manewrowa grzała ją niebieskim światłem. Moja piękna zielona SM42. Zastępowała mi żonę, kochankę i wszystkie kobiety świata. Wdarłem się do kabiny i przebudziłem ją delikatnie rozrusznikiem. Silnik zadygotał. Z początku nieśmiało, potem głośno i donośnie. Lekko pociągnąłem nastawnik. Rasowy bulgot rozdarł ciszę muzyką niebios. Niunia grzała równo, twardo i bez stuków. Cudownie śpiewała moja mała. Zostawiwszy silnik na wolnych obrotach, postanowiłem zajrzeć pod maskę. Byłem ciekaw, jak trzyma spoina made by maszynista Jurek, wykonana na polecenie naczelnika Kaloty na przewodzie olejowym, który wczoraj zaczął ciec. Przewód, nie naczelnik, ma się rozumieć. Zgłosiłem ten fakt Kalocie, lecz ten w swój specyficzny sposób wybił mi naprawę z głowy.

— Juruś — zaczął wykład — co mi tu z takim gównem wyjeżdżasz?

Milczałem. Z naczelnikiem się nie dyskutuje.

— Juruś kochany, że cieknie, co ja ci poradzę? Mojej żonie też cieknie raz na miesiąc i żyje. Myślisz, że w ZNTK-u nie mają nic do roboty?

— Może i nie. Przynajmniej nasz naczelnik im się nie naprzykrza.

— Juruś zrób z tym przewodem porządek, roboty mamy mnóstwo, a ja nie mam drugiej manewrówki, zrozumiałeś?

Przytaknąłem.

— No to przestań pieprzyć i do roboty.

Taki był Kalota. Prosty dosadny i dobry człowiek. Zjechał drugiego jak psa, gdy ten kury pogonił, ale i bronić potrafił. Jego ludzie byli jak Najświętsza Panienka – czyści i niedotykalni.

Pamiętam, jak raz Stefan, mój pomocnik i zwrotniczy zarazem, źle zwrotkę ustawił. Pchnąłem brutto, a ono w bok i zarysowało stojący na platformie kontener LOT-owski. Dwa wgniecenia i paskudne rysy były widoczne z daleka. Przeraziliśmy się. Dobrze, że była głęboka noc i poza nami nikt zdarzenia nie zobaczył. Ostro do tyłu i zmyliśmy się po cichu. Rano patrzę, a tu radiowóz pod dyżurką. Jesteśmy ugotowani, myślę. Podkradłem się pod okno i słucham. A tam Kalota jedzie po dwóch mundurowych i pracowniku LOT-u.

— Co mi tu z kolizją wyjeżdżacie? Moja żona jak źle ugotuje, to też ma kolizję i żyje z porysowaną facjatą. Moi ludzie tego nie zrobili, jasne?! A wiecie wypierdki, dlaczego?

Że go nie zamknęli wtedy, to cud.

— Bo dwadzieścia lat tą trasą jeżdżą i nigdy nic się nie stało. Jasne? To moi ludzie, a oni nie miewają kolizji!

Gdyby tylko wiedział, jak się myli. Skubany wiedział. Gdy ukryłem się w lokomotywie, już z daleka go słyszałem.

—Juruś! — darł się na pół stacji.

Miałem nadzieję, że mundurowi byli daleko. Ale mimo to miałem pewność, że Kalotę słyszy pół miasta. Miny Kaloty nie da się opisać. Miała coś z wściekłego psa i szarżującego nosorożca.

— Juruś!

Wypełzłem ostrożnie z kabiny.

— Tak, naczelniku — spytałem grzecznie.

— Ty mi tu z „naczelniku” nie wyjeżdżaj! Moja żona, jak nabroi, to też z takimi słóweczkami wyjeżdża i czasami w facjatę tak wyłapie, że aż furczy. Co mi tam w nocy koło Cargo 2 było?

Biedna ta jego żona. Ale teraz walczyłem o własną skórę i nie obchodził mnie los maltretowanej kobiety.

— Mały wypadeczek — szepnąłem skruszony.

— Juruś, mały wypadeczek to ja z żoną miałem trzydzieści lat temu, w stogu siana, dwójka dzieci z tego była, a wyście kurwa cały wagon porysowali!

Milczałem.

— Jak nasze wagony?

— Całe, ani rysy.

— Juruś, złoto i tak trzymać, gdybyś nasze porysował, to bym nogi z dupy powyrywał, ale żeby mi to było ostatni raz, jasne?

Poszedł i ukręcił całej sprawie łeb. Kochany Kalota. Usterkę przewodu sam naprawiłem. Zakleiłem poxipolem i owinąłem taśmą samoizolujacą. Dotknąłem spoiny palcem. Sucho, ani kropli oleju. I tak miało pozostać do końca służby. Prowadziliśmy nocny ekspres. Tak nas nazywali w zaspanych nastawniach. Zbieraliśmy wagony z zakładowych bocznic i odstawialiśmy na główną stację. A wszystko głęboką nocą, kiedy ruchu nie było. Pochylony nad pracującym silnikiem, nie zauważyłem Kaloty, ale go usłyszałem.

— Juruś!

Ten dźwięk poznałbym w piekle. Odwróciłem się. Szedł ze Stefanem, moim zwrotniczym. W prawej ręce trzymał plik rozkazów.

Teraz nadeszła pora na pouczenie Kaloty. Specyficzna rada, której nie można zapomnieć do końca życia. Coś z całej plejady rad Kaloty typu: „Robota nie chuj, stać może”.

— No widzisz, Juruś, a ty do ZNTK-u chciałeś loka mi zabierać…

To się nazywa wprowadzenie do sedna wykładu.

— Juruś lokomotywy są jak kobiety, jeśli dobrze dziurę zapchasz, to nie protestują i robią za trzech, twoja Niunia też.

Cały Kalota. Ciekaw byłem tylko, jak to naprawdę w tym domu Kalotów jest. Raz widziałem małżonkę naczelnika. Potężna baba, z ręką jak bochen chleba. Coś mi się nie chciało wierzyć w tę jego dominującą rolę.

— Juruś, masz tu papiery, ja spadam wyspać się i do zobaczenia rano.

Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Stefan zajął swoje miejsce z boku pulpitu. Ubrany w pomarańczową kamizelkę, oświetlał wnętrze Niuni.

— Co tam dziś mamy?— zapytał, wskazując na papiery.

— Stara trasa, najpierw walimy na terminal wschodni.

Tarcza manewrowa zmieniła sygnał z niebieskiego na biały. Dałem jeden krótki gwizd i ruszyliśmy. Z piskiem wytoczyliśmy się na tor główny. Lekko przyśpieszyłem. Niunia wibrowała łagodnie. Noc to magiczna pora. Pusty szlak i przyćmione światła tańczą zawieszone w nicości. Wszystko jest takie inne i nierealne. Zbliżaliśmy się do pierwszego zjazdu. Pora budzić nastawnię. Sięgnąłem po radiotelefon.

— Tu nocny ekspres, meldujemy się na głowicy, dajcie wjazd na terminal.

Widoczna z daleka czerwona kropka zmieniła kolor na biały. Zwrotnica skierowała nas na odchodzący ostro w prawo boczny tor. Obok sterczała podniesiona wykolejnica. Zwolniłem. Niunia strasznie skrzypiała na łuku, był dla niej nieco ciasny. Zatrzymałem się przed bramą terminalu. Stalowa zapora przegradzała nam drogę. Długi Rp1 wybudził portiera. Stalowa brama uchyliła się. Wjechałem do środka i zatrzymałem znowu przed główną zwrotnicą. Stefan, z papierami w ręku, poszedł szukać naszego wagonu. Gdy go odnalazł, przestawił zwrotnicę i stanął pomiędzy jego zderzakami. Ruszyłem powoli. Stefan jak dyrygent regulował moją prędkość dłońmi. Dłoń w dół, zwolnij. Dłoń do siebie, jeszcze trochę do przodu. Musnąwszy zderzaki czteroosiowej platformy z czerwonym kontenerem, zamarłem. Stefan podłączył sprzęg i wrócił do Niuni.

— Jedziemy — rzucił krótko.

SM42 lekko wyszarpnęła śpiącą platformę i zaczęła się cofać. Za nami portier zamknął bramę i pewnie poszedł spać. Przed wjazdem na tor główny nadeszła pora na pogawędkę z nastawnią.

— Musimy wagon wziąć na hak od krótkiej strony, zepchniemy go na drugi i oblecimy po głównym, dacie zezwolenie?

— Macie wolną rękę, szlak pusty — odpowiedział senny głos z nastawni.

Uczyniliśmy, co było planowane i wagon znalazł się na swoim miejscu. Rutyna nocną porą. Wypuszczono nas ze stacji i popełzliśmy do rozdzielni paliw po dwie cysterny. Po drodze mijaliśmy martwe miasto, skąpane w świetle latarń. Stefan, znudzony, zaczął spożywać posiłek. Poczęstował mnie kanapką, na którą rzuciłem się łapczywie. Potem piliśmy kawę a’la SM42. To znaczy na raty. Trudno jest w mojej Niuni utrzymać pełen płynu kubek w dłoni. Dlatego leje się po trochu na dno i obraca usta-termos ze trzy razy. Kolorofon przed rozdzielnią paliw pokazywał S1. Wyhamowałem pod słupem i skorzystałem z okazji, by wysępić od Stefana jeszcze trochę kawy. Miał jej chyba niewiele, gdyż sięgnął po radiotelefon i wyznał swoje żale.

— Tu nocny ekspres, CPN, co u was? Długo mamy tu zimować? Jurek wypija całą moją kawę!