Bellwood Quarry - Bartłomiej Ludwisiak - ebook

Bellwood Quarry ebook

Bartłomiej Ludwisiak

0,0

Opis

Bohaterem książki jest amerykański policjant Carter Williams. W trakcie pobytu w Meksyku mężczyzna zostaje aresztowany i skazany za przestępstwo, którego nie popełnił. W więzieniu spędza wiele długich lat. Porzuca go żona, matka, sąsiedzi giną w samochodowym wypadku, a ojciec umiera od kul narkotykowego gangu, więc w rodzinnych stronach nikt na niego już nie czeka, dom stoi pusty. Po powrocie w swoje strony natrafia na ukryte zapiski świadczące o tym, że tragiczne wydarzenia z ostatnich lat nie są dziełem przypadku, a za wszystkimi zdarzeniami kryje się działalność pewnej potężnej i szanowanej firmy. Odkrywa, że gwarantem jej bezpieczeństwa jest siatka dobrze zorganizowanych bezwzględnych zabójców, przekupieni policjanci i pewna bardzo wpływowa osoba. Niebawem uświadamia sobie, że grupa ta od wielu lat prowadzi na terenie USA tajną operację, która może zagrozić bezpieczeństwu całego państwa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okręt jest bezpieczny gdy cumuje w porcie.

Ale nie po to buduje się okręty.

Paulo Coelho

 

 

 

Mojemu Tacie za to jakim był człowiekiem...

Syn Bartek

Copyright © Bartłomiej Ludwisiak, 2023

 

Projekt okładki: Dawid Duszka

Zdjęcia na okładce: bluejayphoto / iStock / Getty Images Plus; VLADEM / chroma stock

Redakcja: Magdalena Ceglarz

Korekta: Erato

e-book: JENA

ISBN 978-83-67539-72-2

 

Wydawca

tel. 512 087 075

e-mail: [email protected]

www.bookedit.pl

facebook.pl/BookEditpl

instagram.com/bookedit.pl

Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

ROZDZIAŁ 1

Nazywam się Carter Williams, mam czterdzieści trzy lata i podczas gdy większość moich znajomych wędkuje teraz z pokładów swoich jachtów – korzystając w pełni z uroków, jakie daje im policyjna emerytura – ja siedzę w meksykańskim więzieniu. To długa historia, którą przez ostatnie siedem lat odsiadki zdążyłem przeanalizować już tysiąckrotnie, za każdym razem zadając sobie to samo pytanie: jak to się stało, że mając za sobą tyle lat ciężkiej harówy i wiele jeszcze ambitnych planów na drugą połowę życia, mogłem upaść aż tak nisko?

Dla mojego ojca, uczestnika wojny w Wietnamie oraz byłego funkcjonariusza SWAT-u – rannego i odznaczonego za akcję z 1969 roku, podczas której zlikwidowano arsenał nielegalnej broni ukrytej w kwaterze Czarnych Parter – była to sytuacja na tyle niepojęta, że po trzech telefonicznych rozmowach ze mną, które za każdym razem kończyły się awanturą, nie usłyszałem go już nigdy więcej.

Prawdę powiedziawszy, mój ojciec – kapitan Jack Williams – miał wyjątkowo trudny charakter i jeśli nawet w głębi duszy wierzył w moją niewinność, nigdy mi tego nie powiedział. Nawiasem mówiąc, zawsze otaczała go aura tajemniczości i chociaż jestem całkowicie pewien, że jego umysłu nie byłby w stanie przeniknąć cały zespół najlepszych psychologów, śmiem przypuszczać, że będąc na moim miejscu, wolałby odstrzelić sobie łeb, niż zszargać dobre imię rodziny pobytem w więzieniu. Ja jednak nie brałem takiego rozwiązania pod uwagę.

Bogiem a prawdą nigdy nie udało mi się go dobrze poznać. Przez całe moje dzieciństwo – gdy żyła jeszcze moja matka – tak rzadko się widywaliśmy, że jak tylko osiągnąłem pełnoletność, zwracałem się do niego po prostu – Jack, a on nie miał nic przeciwko temu. Mimo że mój ojciec był w rodzinnym domu jedynie gościem, nie ukrywam, że zawsze było mi bardzo miło, gdy się w nim pojawiał. Swoją nieobecność najczęściej tłumaczył pracą, ciągłymi szkoleniami i względami bezpieczeństwa, mówiąc, że nie chce nas narazić na atak ze strony osób pragnących pomścić tych, których osobiście wysłał na tamten świat. I chociaż matka podejrzewała, że ojciec ma gdzieś swój drugi dom, ja mu wierzyłem.

Pewnego dnia, gdy miałem niespełna jedenaście lat, wszedłem bez pukania do jego pokoju – znajdującego się na poddaszu naszego rodzinnego domu – i zastałem go siedzącego z drinkiem przed telewizorem. Za progiem tego pomieszczenia znalazłem się po raz pierwszy w swoim życiu, ponieważ nigdy, pod żadnym pozorem, nikomu nie wolno było tam zaglądać. Przyznaję, że wielokrotnie mnie korciło, by pod nieobecność ojca naruszyć nieco ten zakaz, ale ostatecznie ani razu się na to nie odważyłem. Tamtego wieczoru Jack oglądał film nagrany przez jedną z policyjnych kamer. Po drobnych napisach, znajdujących się w górnym rogu ekranu, wywnioskowałem, że nagranie pochodziło z akcji przeprowadzonej w jednym z magazynów zlokalizowanych w West Point, w pobliżu nieczynnego mostu kolejowego biegnącego nad rzeką Chattahoochee. Kiedyś, zupełnym przypadkiem, usłyszałem, jak matka prosiła tatę, by ten zrezygnował ze swojej pracy i nie kusił dalej losu. Było to zaraz po tym, gdy w trakcie jednej z operacji – której celem było rozbicie pewnego narkotykowego gangu – śmierć poniosło kilku z jego towarzyszy. Ale on jak zwykle jej nie słuchał. Myślę, że ta praca była całym jego życiem i pomimo swoich wszechstronnych umiejętności, nie odnalazłby się nigdzie indziej.

Przypuszczam, że tamtego wieczoru Jack analizował właśnie to tragiczne zdarzenie, starając się zapewne znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego doszło wtedy do tylu ofiar wśród swoich. Instynktownie spojrzałem na ekran telewizora i nim ojciec podbiegł do magnetowidu, by go wyłączyć, dostrzegłem jego kilkusekundowy fragment. Widok tryskającej krwi i leżących ciał w ostatnich agonalnych drgawkach oraz odgłos przeraźliwych krzyków już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przypomniałem sobie wtedy wczorajsze wieczorne wiadomości i uroczą prezenterkę, która z uśmiechem informowała o kolejnej udanej operacji grupy SWAT, ale wówczas zobaczyłem, jak tak naprawdę wygląda to od kuchni. Była to bez wątpienia najniebezpieczniejsza robota, jaką mogłem sobie wyobrazić, a mój ojciec i jego towarzysze nie tylko musieli być najlepsi na świecie, ale też musieli mieć zajebiście nierówno pod sufitem, by za marne kilka tysięcy dolców miesięcznie angażować się w naprawę świata, którego niezależnie od poniesionych strat w ludziach prawdopodobnie i tak nigdy nie uda się zmienić.

Nie miałem rodzeństwa ani dalszej rodziny. Regularnie, raz na pół roku, odwiedzał mnie Dylan White, stary dobry znajomy taty pracujący kiedyś w DEA – agencji rządowej zajmującej się walką z narkobiznesem i posiadającą swoje biura nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w prawie sześćdziesięciu krajach na całym świecie. Od pewnego już czasu Dylan był dla mnie jedynym łącznikiem z cywilizowanym światem zewnętrznym. Nie miałem mu za złe tego, że bywał u mnie tak rzadko. Po tym, jak na skutek wybuchu butli z gazem doszczętnie spłonął jego nieubezpieczony dom, a on doznał oparzeń sześćdziesięciu procent powierzchni ciała, sam miał wystarczająco dużo swoich problemów. Ponadto, z uwagi na zły stan jego zdrowia, pięć godzin lotu z Atlanty – mojego rodzinnego miasta – było dla niego nie tylko szalenie wyczerpujące, ale przy obecnych kłopotach finansowych, w jakich się znalazł, zdecydowanie również zbyt kosztowne. Jasna cholera… Tak bardzo tęsknie za twarzami dawnych przyjaciół, że byłbym gotów oddać nawet ostatniego centa za to, by móc oglądać jego oszpeconą gębę częściej. Niestety, zaraz po tym, jak tylko rozliczyłem się z moim adwokatem, który notabene okazał się zwykłym bezdusznym kretynem, sam nie śmierdziałem groszem i pomimo moich szczerych chęci nie mogłem mu pomóc.

Zdawałem sobie sprawę, że koszty leczenia White’a pochłaniają znaczną część jego emerytury. Z tego też powodu na trzy tygodnie przed kolejną planowaną wizytą u mnie poinformowałem go, że z uwagi na remont jednego ze skrzydeł zakładu karnego w Acapulco w stanie Guerrero – a więc miejscu, w którym miałem spędzić jeszcze osiem lat swojego życia – na kilka miesięcy wstrzymano wszelkie odwiedziny i że dam mu znać, gdy tylko wszystko wróci do normy. Prawdę powiedziawszy, choć była to dla mnie bardzo bolesna decyzja, zamierzałem spotkać się z nim dopiero po wyjściu na wolność.

Za każdym razem podczas półgodzinnej rozmowy z Dylanem – zaraz po jego opowieściach na temat seksownej sześćdziesięcioletniej sąsiadki z naprzeciwka, Megan Parker, która miała ponoć w zwyczaju myć okna w samej bieliźnie – pytałem go, co u mojego ojca, a on relacjonował mi wszystkie plotki, jakie na jego temat usłyszał. Podobno po tym, jak trafiłem za kratki, widywano go w moich rodzinnych stronach niezwykle rzadko, a w naszym starym domu, kiedyś pełnym światła, kwiatów i gości, było pusto i ciemno. Tylko raz, ponad rok temu, gdy Dylan przejeżdżał w jego pobliżu, odniósł wrażenie, że w pokoju na poddaszu, dokładnie w miejscu, gdzie mieścił się gabinet ojca, widzi delikatne światło. Tamtej nocy była pełnia i już po chwili doszedł do wniosku, że zapewne jedynie mu się zdawało, bo gdy pukał do drzwi, nikt mu nie otworzył.

Podobno po trzech tygodniach od naszej największej kłótni, a więc zaraz po tym, jak ojciec rozmawiał ze mną po raz ostatni, już nigdy nie widziano go trzeźwego. Zginął kilka miesięcy temu, zastrzelony przez członków meksykańskiego gangu handlującego prochami. Mając ponad trzy promile alkoholu we krwi, wpadł do jednego z laboratoriów znajdujących się na obrzeżach miasta Los Angeles i zorientowawszy się, co się tam wyrabia, sam próbował wymierzyć sprawiedliwość.

Cały on.

Zawsze powtarzał, że gdyby tylko pozwolono mu działać według jego własnych reguł, to wraz ze swoją drużyną w kilka miesięcy pozbyłby się prochów – i całego związanego z nimi gówna – z ulic stanu Georgia.

Tego pamiętnego dnia Jack zabił wszystkie osiem osób, które napotkał na swej drodze, począwszy od chemika, a na kierowcy zajmującym się przewozem towaru skończywszy, posyłając precyzyjnie każdej z nich po jednej kulce. Tylko najstarsza z ofiar, ta znajdująca się na zewnątrz, w kabinie helikoptera – a był nią prawie siedemdziesięcioletni korpulentny mężczyzna rasy białej, z długimi ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, złotym sygnetem i w hawajskiej koszuli – miała bonus w postaci drugiej kulki. Ojciec zawsze mi powtarzał, by nie marnować amunicji na byle łapserdaków, jednak ta osoba, poza raną postrzałową głowy, która z pewnością była wystarczającą przepustką do zaświatów, dostała jeszcze strzał z bliskiej odległości prosto w serce. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, co mogło skłonić mojego ojca do takiego zachowania, lecz poza tym, że nigdy nie lubił – jak to miał w zwyczaju mawiać – pedalskich kolorowych koszul, nic logicznego nie przychodziło mi do głowy.

Jack Williams zginął na skutek odniesionych ran kilka minut przed tym, jak na miejscu zdarzenia pojawiła się policja wraz z ambulansem. Na jego ciele naliczono sześć ran postrzałowych i jedną ranę ciętą uda. Zanim na zawsze zamknął oczy, palcem umazanym we własnej krwi zdążył narysować coś, co przypominało wijącą się kreskę zakończoną kwiatem tulipana. Ilekroć przypominałem sobie o tym zdarzeniu, za każdym razem próbowałem rozszyfrować ten zapis, ale po setkach nieudanych prób, jakie podjąłem, ostatecznie dałem sobie z tym spokój.

Było niemal pewne, że na tę ostatnią w swoim życiu akcję emerytowany funkcjonariusz SWAT-u nie dostał zgody swojego dowództwa, a że odkąd tylko pamiętam, zawsze postępował rozsądnie, domyślam się, że to nieprzemyślane działanie było aktem rozpaczy i miało wiele wspólnego ze mną. Przypuszczam, pomimo że na przestrzeni minionej dekady nasze drogi zupełnie się rozeszły, tą ostatnią w swoim życiu misją chciał mi pokazać, że był najodważniejszym skurczybykiem na tym świecie i  tak naprawdę zawsze mogłem na niego liczyć. Bardzo żałuję, że nigdy nie znalazłem czasu, by szczerze z nim porozmawiać i gdyby tylko teraz dano mi taką szansę, chciałbym mu powiedzieć, że w głębi serca zawsze go lubiłem i nawet przez chwilę nie zwątpiłem, że jestem dla niego ważny.

 

Dokładnie dwanaście dni po tym, jak zatrzasnęły się za mną ciężkie metalowe kraty meksykańskiego więzienia, odwiedził mnie pewien niski, starszy mężczyzna rasy białej. W pierwszej chwili pomyślałem, że przyszedł ktoś wysłany przez moich bliskich, by pomóc mi wydostać się w końcu z tego piekła, jednak szybko okazało się, że tego dnia czekała mnie niemiła niespodzianka. Ku mojemu zaskoczeniu ów tajemniczy człowiek – ubrany w jasny lniany garnitur i słomkowy kapelusz – okazał się adwokatem reprezentującym nie mnie, a moją uroczą żonę. Przypuszczam, że w trakcie swej wieloletniej pracy wspomniany przeze mnie mecenas gościł w wielu miejscach podobnych do tego i z pewnością wiele też widział, jednak owego dnia nietrudno było zauważyć, że pomimo swojego doświadczenia, z jakichś przyczyn czuł się u mnie nieswojo. Co więcej, jego ciągłe spoglądanie na zegarek wyraźnie sugerowało, że bardzo mu się spieszyło.

Po tym, jak w pierwszych trzech dniach pobytu za kratami zostałem dwukrotnie pobity, najpierw przez policjantów, a później przez współwięźniów, rozumiałem go aż za dobrze i doskonale wiedziałem, że sam bez naprawdę bardzo ważnego powodu nie pojawiłbym się tutaj dobrowolnie. A to nie zapowiadało niczego dobrego.

Już na wstępie swojej wizyty mój gość oznajmił mi z wyrzutem, że stracił prawie pół dnia na to, by go do mnie wpuszczono i dlatego jeśli pozwolę, od razu przejdzie do rzeczy.

– To świetnie, panie mecenasie – powiedziałem z uśmiechem i nim zdążyłem poprawić się na krześle, przed moimi oczami wylądowała mocno pomięta i poplamiona kartka. Pamiętam, że spojrzałem na nią niepewnym wzrokiem i chwilę później zamarłem.

Okazany mi dokument, sporządzony notabene przez jedną ze znanych mi kancelarii mających swą siedzibę w Atlancie, był niczym innym, jak pozwem rozwodowym. Z załączonego do niego listu wynikało, że powodem, dla którego moja żona zdecydowała się na ten ostateczny krok, był fakt, że pomimo ogromnego uczucia, jakim darzyła mnie wcześniej – to znaczy przed tym, nim trafiłem za kratki – nie mogła wyobrazić sobie dalszego życia z takim przestępcą, jak ja.

Z przestępcą…

Do diaska! Nie ukrywam, że już od pierwszego dnia, gdy pojawiłem się za murami więzienia, liczyłem się z tym, że czeka mnie tu wiele przykrości i upokorzeń. Muszę jednak przyznać, że na to, co spotkało mnie wtedy, nie byłem gotowy. Nic tak nie boli, jak to, że odwracają się od ciebie najbliżsi i ci, którym kiedyś bezgranicznie ufałeś. Zwłaszcza gdy znajdujesz się z dala od domu, wśród obcych sobie ludzi, zdany wyłącznie na siebie. Tylko tego brakowało mi do pełni szczęścia – pomyślałem, ale czegóż innego mogłem się spodziewać. Wycieczka do Meksyku, którą spośród kilku tysięcy Amerykanów biorących udział w popularnej loterii Joker wygrała moja żona, miała być dla nas okazją do tego, by poprawić nasze relacje i uratować przygasające już małżeństwo. Nie chciałem jej stracić, dlatego byłem gotów spróbować wszystkiego. Nie ukrywam, że znałem znacznie ciekawsze, a co ważniejsze, o wiele bezpieczniejsze zakątki świata, gdzie moglibyśmy spróbować naprawić nasz związek, ale ostatecznie dałem się w końcu namówić na ten wyjazd. Nie miałem zresztą wyjścia. Widziałem, jak Eva cieszyła się z tej wygranej.

Zgodnie z regulaminem Loterii Miesiąca biuro podróży Czas w Drogę opłaciło nam koszty związane z dojazdem oraz dwutygodniowy pobyt w hotelu wraz z wyżywieniem. Pozostałe atrakcje należało zorganizować sobie we własnym zakresie, ale to zadanie nie stanowiło dla mnie problemu. Z przyjemnością poświęciłem kilka dni na to, by w najdrobniejszych szczegółach przygotować program naszej wspólnej wyprawy i nie ukrywam, że byłem naprawdę dumny z efektów swojej pracy. Doskonale wiedziałem, jak Eva uwielbia wszelkiego rodzaju niespodzianki i że moja kreatywność z pewnością ją zaskoczy. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym znajdowałem się obecnie, śmiem przypuszczać, że udało mi się to aż za dobrze.

Początkowo do krainy, do której prawie pięćset lat temu przybył statkiem Hernán Cortés, mieliśmy udać się samolotem, jednak moja żona stwierdziła, że praktyczniej będzie dojechać na miejsce własnym autem. Jej zdaniem przelot niszczy ducha przygody, zwłaszcza że po drodze znajdowało się wiele ciekawych miejsc, które zawsze pragnęła zobaczyć. Nie protestowałem.

Po przyjeździe do hotelu Boca Chica Acapulco i błyskawicznym rozpakowaniu bagaży jeszcze nic nie zapowiadało najgorszego. Moja urocza towarzyszka życia, podekscytowana nowym miejscem i pięknym pokojem z widokiem na Ocean Spokojny, wręcz tryskała dobrym humorem. Ja również. Kilka dni wcześniej otrzymałem propozycję awansu i co się z tym wiąże – obietnice znacznej podwyżki. Nie ukrywam, że liczyłem na nią już od wielu miesięcy. Wiedziałem, że dzięki niej stać nas będzie na zaciągnięcie kredytu, który wystarczy na to, by pokryć w całości koszty związane z remontem domu moich rodziców, gdzie moglibyśmy zamieszkać, i na dokończenie naprawy jachtu należącego kiedyś do ojca. To miała być niespodzianka, jaką zamierzałem ogłosić dopiero przy kolacji. Kolacji, której już nie doczekałem.

Zaraz po obiedzie, na który składał się jeden z lokalnych przysmaków, pokłóciliśmy się o wysokość napiwku, jaki dałem kelnerce. Według mojej żony był on zbyt duży, a moja hojność wynikała jedynie z faktu, że dziewczyna mi się spodobała, bo ani potrawa, ani też obsługa nie były jej zdaniem warte złamanego centa.

Nie ukrywam, że tym razem przejrzała mnie na wylot.

Po półgodzinnej awanturze, która jak zawsze sprowadzała się do wyliczenia mi wszystkich atrakcyjnych mężczyzn, z którymi moja żona mogłaby być, gdyby nie popełniła swojego największego życiowego błędu, wiążąc się ze mną, wsiadłem do mojego pięknego forda mustanga GT i po zdjęciu dachu ruszyłem w stronę ciasnej miejskiej zabudowy. Nie chciałem marnować dnia na dochodzenie, kto komu zmarnował ostatni rok życia, dlatego pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli najbliższe dwie godziny spędzimy osobno, aż nieco ochłoniemy. Eva w tym czasie zabrała naszą kartę kredytową i udała się do hotelowych butików. Myślę, że bogato zaopatrzone luksusowe sklepiki, obsługiwane przez przystojnych opalonych tubylców, dość szybko poprawiły jej humor. Ja natomiast, po zaledwie pięciu minutach spokojnej jazdy, zaparkowałem kilka przecznic dalej i zachęcony dźwiękami miejscowej muzyki wszedłem do popularnego w okolicy pubu El Coyote.

Początkowo planowałem wdepnąć do niego jedynie na chwilę i jeśli tylko potwierdzą się pochlebne opinie, jakie na jego temat znalazłem w necie, wrócić tu wieczorem wraz z żoną. Miła atmosfera tego miejsca sprawiła jednak, że już po paru sekundach postanowiłem zostać w nim nieco dłużej.

Pierwszy podany mi drink wchłonąłem niczym gąbka, dochodząc przy tym do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zamówić kolejny. Nie zamierzałem prowadzić po alkoholu. Od hotelu dzieliło mnie zaledwie pół mili drogi, a relaksujący spacer tuż przed ponownym spotkaniem z moją wybranką mógł mi wyjść jedynie na dobre. Kelner, niezwykle postawny mężczyzna z twarzą zawodowego zapaśnika WWE, jak na kogoś, kto mógł zabić samym tylko wzrokiem, był aż zanadto uprzejmy i choć wyglądało to nieco komicznie, pomyślałem, że pewnie to normalna procedura w stosunku do zagranicznych turystów, których było już w tych okolicach coraz mniej.

Bez wątpienia Acapulco można zaliczyć do wyjątkowych miejsc, a jego niepowtarzalne usytuowanie – w półkolistej uroczej zatoczce Oceanu Spokojnego otoczonej górami – sprawiło, że przez wiele lat rejon ten był głównym celem milionów amatorów podróży. Był… Niestety tamte czasy należały już do przeszłości. Nagły wzrost przestępczości i pojawienie się dużej liczby ulicznych gangów doprowadziły do tego, że coraz częściej w wakacyjnych propozycjach zaczęto pomijać to miejsce. Liczne napady, rozboje i porwania sprawiły, że Acapulco poczęło przodować w internetowych rankingach miast szczególnie niebezpiecznych, a duże prawdopodobieństwo ataku na samotnego przechodnia, nawet za dnia, poskutkowało tym, że tylko nieliczni turyści zapuszczali się w miejskie zabudowania. Mając zatem na uwadze to, że pojedyncza osoba powracająca ciemnymi uliczkami miasta była jak młode jagnię wrzucone do klatki z lwami, postanowiłem, że niezależnie od tego, jak bardzo posmakuje mi ostatni łyk trunku, poprzestanę na drugiej szklance.

Zmęczenie podróżą sprawiło, że alkohol pity tamtego popołudnia poczułem wyjątkowo mocno. To uświadomiło mi, że musiałem się sprężyć, by zdążyć wrócić do hotelu jeszcze przed zachodem słońca. Jednak nim skierowałem się do wyjścia, poprosiłem barmana o wskazanie mi drogi do ubikacji. Zrobił to błyskawicznie i już po chwili znalazłem się w długim, słabo oświetlonym korytarzu z mnóstwem bocznych pomieszczeń, w których przechowywano kosze z warzywami i artykułami spożywczymi. Pamiętam jedynie, że było tam gorąco i niezwykle duszno. Początkowo podejrzewałem, że poza wysoce upalnym dniem wpływ na to mógł mieć brak wentylacji i bliskość kuchni, którą minąłem po drodze, niestety dopiero później dotarło do mnie, jak bardzo się myliłem.

Po przejściu kilkudziesięciu kroków doszedłem do końca kamiennego chodnika. Dalsza część trasy wyglądała już na znacznie starszą i przypominała bardziej podziemny tunel w nieczynnej kopalni złota niż zaplecze należące do restauracji. A jednak liczne ślady butów, jakie dostrzegłem na podłodze, wyraźnie wskazywały na to, że ten odcinek gdzieś prowadził. Pokonałem kilka mocno wytartych stopni i po minięciu trzech ciasnych zakrętów ponownie ujrzałem długi korytarz oświetlony przez jedną migoczącą w oddali żarówkę. Przystanąłem na moment i oparłem się plecami o chropowatą ścianę pokrytą zarzuconym naprędce cementem.

Czułem się dziwnie.

Z jakichś przyczyn obraz wirował wokół mnie coraz bardziej, a ja, nie mogąc w tym labiryncie znaleźć ubikacji, zapragnąłem już tylko, by wyjść na zewnątrz i czym prędzej zaczerpnąć świeżego powietrza. Chwyciłem za klamkę od drzwi znajdujących się najbliżej mnie i równocześnie z chwilą ich otwarcia w moje ramiona wpadła jakaś kobieta. Miała przerażoną twarz, zabandażowaną głowę, a do jej nosa przylegał gruby, przesiąknięty krwią gazowy opatrunek. W pierwszej chwili instynktownie uśmiechnąłem się do niej, ale ona tego nie odwzajemniła. W zamian za to chwyciła mnie za rękę tuż nad nadgarstkiem i ścisnęła ją tak mocno, że poczułem, jak jej paznokcie wbijają mi się w skórę. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jej pełne lęku oczy prosiły mnie o pomoc i pomimo zamroczenia zrozumiałem, że najwyraźniej wdepnąłem w  niezłe gówno. Pamiętam jedynie, że na kilka sekund przed tym, nim poczułem silne uderzenie w głowę, spojrzałem na jej lewe ramię. Moją uwagę zwrócił niewielki tatuaż okryty cienką folią. Rysunek wyglądał na świeży i przedstawiał wyłaniający się z wody półksiężyc.

Nie wiem, co się ze mną później działo i jak długo byłem nieprzytomny. Po otwarciu oczu zorientowałem się, że jestem w pomieszczeniu przypominającym szpitalną salę, lecz zamiast pochylającej się nade mną młodej, współczującej pielęgniarki, zobaczyłem wielką bordową i bez wątpienia znacznie mniej sympatyczną twarz miejscowego policjanta. Przez jakiś czas rozglądałem się nerwowo. Niewielka, słabo oświetlona sala, w jakiej się znalazłem, miała zakratowane okna, a moje dłonie były przymocowane do metalowej ramy łóżka za pomocą skórzanych pasków. Przypomniałem sobie moją wizytę w pubie El Coyote i kilka wypitych przeze mnie niewinnie wyglądających drinków. Wykwintna Kah Tequila Blanco, jaką zaproponował mi kelner, nalewana z butelki w kształcie czaszki, pomimo swojego groźnego opakowania zawierała alkohol o standardowej mocy czterdziestu procent, a ja, zachowując umiar, wypiłem zaledwie dwa niewielkie drinki. Ta sprawdzona już wielokrotnie przeze mnie ilość, nie mogła doprowadzić do tego, bym poczuł jakikolwiek dyskomfort, a to mogło jedynie oznaczać, że zaserwowany mi z uśmiechem napój z agawy najprawdopodobniej został czymś wzmocniony.

Leżąc w bezruchu, zastanawiałem się, czy ten zagadkowy dodatek mógł sprawić, że stałem się na tyle agresywny, iż podjęto decyzję o zapięciu mnie w pasy bezpieczeństwa. Dochodziła prawie północ, a ja z ostatnich kilku godzin nie pamiętałem zupełnie nic, a więc tak naprawdę nie mogłem tego wykluczyć. Uniosłem nieco głowę. Pomimo niewyobrażalnej suchości w gardle przezwyciężyłem ból i zapytałem, gdzie jestem oraz dlaczego mnie związano. Jednak na moje pytanie nie uzyskałem żadnej odpowiedzi. W zastępstwie wyjaśnień osoba w mundurze niespiesznie wyjęła paczkę fajek, odpaliła jedną z nich i po mocnym zaciągnięciu się papierosem uśmiechnęła się do mnie. Ten sztuczny, psychopatyczny uśmiech nie wróżył niczego dobrego i pozostanie zapewne w mojej pamięci na bardzo długo.

Po niespełna kwadransie do obecnego przy mnie policjanta dołączył drugi funkcjonariusz. Przez kilka kolejnych minut szeptali coś do siebie po hiszpańsku, spoglądając co jakiś czas w moją stronę i potakując naprzemiennie głowami. Z całą pewnością rozmawiali o mnie, lecz robili to w taki sposób, bym nie usłyszał ani jednego słowa. Wtedy po raz kolejny zapaliła mi się czerwona lampka. Ale cóż mogłem zrobić? Sytuacja, w jakiej się wówczas znajdowałem, pozwalała mi jedynie na bierne przyglądanie się wydarzeniom.

Już wkrótce przekonałem się, że moje przeczucie mnie nie myliło i chociaż już od dłuższego czasu miałem świadomość, że coś tu ewidentnie nie gra, w najgorszych nawet snach nie przewidywałem, że moja sytuacja mogła być aż tak zła.

Jeszcze tej samej nocy, zamiast do hotelu, gdzie z pewnością czekała na mnie zaniepokojona moją nieobecnością żona, przewieziono mnie wprost do aresztu, a tam, zamiast przedstawić mi wyjaśnienia, kto dokonał na mnie napadu – to mnie postawiono zarzuty.

I to nie byle jakie zarzuty…

Z początku pomyślałem, że pomylono mnie z jakimś innym bałwanem, bo kto zdrowy na umyśle bawiłby się w szeryfa na takim zadupiu i do tego w pojedynkę, ale z każdą kolejną minutą prowadzonych czynności z przerażeniem uświadamiałem sobie, że chodzi jednak o mnie. „Porwanie i handel narkotykami” – wydukał niepewnie tłumacz, unosząc kartkę, z której czytał, i przyglądając się jej uważnie z obu stron, tak jakby sam nie wierzył do końca w to, co przed chwilą powiedział.

Pamiętam, że po usłyszeniu tych słów rozejrzałem się po pokoju z nadzieją, że to kolejny głupi żart i zaraz wszyscy razem wybuchniemy śmiechem, lecz ku mojemu ogromnemu zdziwieniu tak się nie stało. Zaniepokojony tym faktem i zupełnie skołowany zerwałem się z krzesła i w geście sprzeciwu kopnąłem w stojące przede mną puste biurko. Ciężki drewniany mebel przesunął się po podłodze, uderzając z impetem o ścianę i strącając zawieszone na niej zdjęcie. Oprawiona w pozłacaną ramę fotografia, przedstawiająca pana Felipe Calderóna – ówczesnego prezydenta kraju – oberwała się z zaczepu i najwyższy dostojnik Meksyku upadł prosto na twarz. Prawdę mówiąc, nie to było moim zamiarem, ale byłem pewien, że i tak nikt nie uwierzy moim tłumaczeniom. Przez kilka kolejnych sekund w sali zapanowała niezręczna cisza i zaraz po tym, jak wszyscy wymownie spojrzeli po sobie, do pokoju wbiegło dwóch wąsatych i mocno otyłych mundurowych. Ich zapał oraz natychmiastowa gotowość do działania pozwoliła mi jedynie przypuszczać, że ci mężczyźni zapewne od dłuższego już czasu nie mogli się doczekać, by w końcu się do mnie dobrać, a ja, bądź co bądź, swoim wysoce nietaktownym zachowaniem niewątpliwie dałem im ku temu okazję.

Po krótkiej wymianie zdań, w trakcie której kilkakrotnie poczułem, jak ciężka jest ręka miejscowych stróżów prawa, przypomniano mi, że będąc obcokrajowcem, w dodatku Amerykaninem, w podzięce za gościnę powinienem okazywać nieco więcej szacunku.

Gdy po upływie kilku niewyobrażalnie długich minut na moim czole wylądowała książka „skarg i zażaleń”, dano mi w końcu spokój. Spojrzałem dyskretnie na dwie głośno sapiące gęby oraz przekrwione oczy obserwujące uważnie każdy mój ruch, lecz ku zdziwieniu policjantów odstąpiłem od sposobności umieszczenia w niej swojego obszernego wpisu. Nie chodziło bynajmniej o to, że nie było o czym mówić. Owszem, jakość relacji na linii aresztant – policjant bez wątpienia wymagała znacznej poprawy, ale myślę, że tym posunięciem oszczędziłem sobie jedynie kolejnych siniaków.

Jeszcze tej samej nocy odbyło się moje krótkie przesłuchanie. Powiedziałem niewiele, ale protokół, który miałem okazję podpisać, a którego nie pozwolono mi nawet przeczytać, twierdząc stanowczo, że później będę miał na to wystarczająco sporo czasu, liczył tak naprawdę kilkanaście gęsto zapisanych stron. Przyznaję, że z powodu przeszywającego bólu głowy i stresu nie patrzyłem na ręce protokolanta, ale mógłbym przysiąc, że ów dokument był gotowy na długo przed moim przybyciem. Ktoś najwyraźniej zadbał o to, by uzupełnić moją lakoniczną wypowiedź o kilka pikantnych szczegółów, których z racji mojego wcześniejszego stanu sam osobiście nie pamiętałem. Obecny na miejscu adwokat – zmęczony życiem starszy jegomość – wyglądał tak, jakby wyciągnięto go z trwającej właśnie mocno zakrapianej imprezy, a jego jedynym zajęciem, na którym podczas przesłuchania całkowicie skupił swoją uwagę, było skonsumowanie trzech ogromnych bułek. To zajęcie zaabsorbowało go do tego stopnia, że w trakcie przeprowadzanych ze mną czynności nie odezwał się ani razu. Dopiero gdy było już po wszystkim, poklepał mnie jedynie po ramieniu, prawdopodobnie wycierając rękę o moją koszulę, i na pocieszenie dodał, że tak naprawdę powinienem być wdzięczny Bogu, że jeszcze żyję, bo inni – znacznie mniej groźni przestępcy ode mnie – nie mieli tyle szczęścia. Znacznie mniej groźni przestępcy niż ja… Tak… Moje plany wyjazdowe do Meksyku z pewnością nie uwzględniały opcji zrobienia komuś krzywdy, prawdę powiedziawszy, zawsze byłem daleki od przemocy, ale uwierzcie mi, gdyby tamtej nocy pozostawiono mnie sam na sam ze wspomnianym mecenasem, z największą przyjemnością wepchnąłbym mu swój protokół przesłuchania do gardła i udusił gołymi rękami.

Tak czy inaczej, począwszy od tamtego pamiętnego dnia, do licznego grona morderców, psychopatów oraz wszelkiego rodzaju wykolejeńców, jacy kiedykolwiek mieli okazję przebywać na terenie Meksyku, dołączyłem również ja – Carter Williams, były policjant i człowiek, który przez większą część swojego życia starał się unikać kłopotów jak diabeł święconej wody.

* * *

Dopiero w trakcie trzeciego dnia pobytu w areszcie dowiedziałem się o szczegółach dotyczących tego, co rzekomo zmajstrowałem i dlaczego od samego początku pałano do mnie aż tak wielką nienawiścią. Nie powiem, rzecz jasna, że z innymi moimi współtowarzyszami niedoli jakoś szczególniej się cackano. Bo tak nie było. Każdy z zatrzymanych od czasu do czasu dostał prewencyjnie gumową pałką między łopatki, ale nietrudno było zauważyć, że skoro w kolejce po posiłek, by uspokoić stuosobową grupę dyskusyjną, dostawało się zazwyczaj mnie – stojącemu w milczeniu dokładnie na wyznaczonej linii prowadzącej do okienka wydawczego – ewidentnie byłem na celowniku.

Znałem siebie na tyle dobrze, by z całą pewnością wykluczyć, że przypisywane mi czyny są moją zasługą i wiedziałem, że ktoś zadał sobie naprawdę sporo trudu, by mnie w to wszystko wrobić. Dlatego gdy tylko wezwano mnie do dyrektora aresztu, który miał w zwyczaju każdemu swojemu podopiecznemu osobiście i z nieukrywanym entuzjazmem tłumaczyć, co grozi za złamanie obowiązującego w areszcie regulaminu, skorzystałem z okazji i zapytałem go, jaki jest prawdziwy powód mojego zatrzymania. Na odpowiedź nie musiałem długo czekać. Zacietrzewiony Juan De Oro Pulido, co ponoć w dosłownym tłumaczeniu oznacza „Jan z wypolerowanego złota”, był łaskaw wykrzyczeć mi go prosto w twarz. To, co od niego wtedy usłyszałem, ponownie zmroziło mi krew w żyłach i sprawiło, że pomimo uczucia głodu przez kilka kolejnych dni nie byłem w stanie przełknąć nawet kęsa. Ale sam się przecież o to prosiłem…

Okazało się, że poza ukrytą pod fotelem kierowcy niewielką paczką zawierającą dokładnie ćwierć kilograma czystej kokainy, w bagażniku pojazdu, który rzekomo prowadziłem, znaleziono nadpalone zwłoki pięćdziesięciodwuletniej kobiety – dziennikarki jednej z lokalnych gazet w stanie Guerrero. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, jaka wtedy wzbudziła moją ciekawość, było to, na jakiej podstawie tak szybko ustalono jej tożsamość. Ciało ofiary było związane drutem, a działanie wysokiej temperatury sprawiło, że jej identyfikacja wydawała się wręcz niemożliwa. Z całej tej tragedii pocieszający był fakt, że kobieta zginęła ponoć od uderzenia, jakie nastąpiło w trakcie zderzenia z drzewem, a więc na kilka minut przed tym, nim pojazd objęły płomienie.

Rozjuszony naczelnik aresztu jeszcze przez ponad kwadrans mówił do mnie mocno podniesionym głosem i prawdopodobnie, chcąc jeszcze bardziej uświadomić mi, jaki ze mnie bydlak, machał mi przed oczami zdjęciami pochodzącymi z miejsca zdarzenia. Fotografie, jakie tamtego dnia zmuszony byłem oglądać, z całą pewnością nie należały do przyjemnych. Jednak pomimo że obraz martwej kobiety w doszczętnie wypalonym bagażniku z pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, tamtego deszczowego popołudnia nie to przykuło moją największą uwagę.

Na mocno okaleczonym i niezwykle drobnym ciele ofiary dostrzegłem niewielki fragment nienaruszonej skóry, a na niej mały, ledwie widoczny rysunek. Pamiętałem go doskonale i mimo panującego wokół mnie chaosu z całą pewnością nie byłem w stanie pomylić go z żadnym innym. Znajomy obrazek był dokładnie tym samym tatuażem, jaki widziałem na ramieniu kobiety napotkanej w piwnicach pubu El Coyote i przedstawiał wynurzający się z wody półksiężyc.

ROZDZIAŁ 2

Sposób funkcjonowania sądownictwa federalnego w Meksyku to sprawa tak zawiła i tajemnicza, że konia z rzędem temu, kto odważyłby się powiedzieć, że rozumie jego złożoność choćby w połowie. Myślę, że na wyjaśnieniu tej zagadki połamał sobie zęby już niejeden prawnik i to na długo przed tym, zanim zdążył osiwieć, dlatego ja – były policjant w stopniu sierżanta – nawet nie odważyłbym się podjąć tego zadania. Wystarczy jedynie wspomnieć, że brak zaufania do tej instytucji zadeklarowało aż dziewięćdziesiąt dwa procent rodowitych Meksykanów, a po tym, co sam widziałem w trakcie mojego szybkiego procesu, na osiem procent twierdzących przeciwnie – poza skorumpowanymi sędziami i ich rodzinami – głosy oddali zapewne już nieżyjący.

Władza polityczna Meksyku składa się z rządu centralnego zlokalizowanego w Mexico City, znanego dawniej jako Dystrykt Federalny, i trzydziestu jeden samorządowych jednostek terytorialnych zwanych stanami. I na tym etapie jest ona bardzo podobna do systemu federalnego Stanów Zjednoczonych. Każdy stan ma własną konstytucję, gubernatora, władzę ustawodawczą i system sądowniczy. Najwyższym organem instytucji sądowniczej w całym kraju jest Sąd Najwyższy, a obowiązkiem sądów niższej instancji i sądów apelacyjnych jest zajmowanie się sprawami federalnymi, takimi jak handel ludźmi czy bronią oraz przestępstwa narkotykowe. I pomimo że na pierwszy rzut oka wszystko to wydaje się dość uporządkowane i przejrzyste, to w rzeczywistości tak nie jest.

Z uwagi na to, że meksykańskie sądownictwo federalne jest jedną z gałęzi rządu centralnego, z którym musi się liczyć, w środowisku tym kwitnie kolesiostwo, nepotyzm i bezkarność tych, którzy mając plecy i pieniądze, unikają kary. Więzienia natomiast przepełnione są ludźmi często niewinnymi, których spraw z uwagi na brak czasu, wszechogarniającą biurokrację, bezduszność i bałagan nie udało się dokładniej przeanalizować, bo sędziego goniły terminy.

Po moim aresztowaniu i zaledwie siedmiu tygodniach spędzonych w areszcie zapadł wyrok – piętnastu lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Uściślając, po odbyciu kary piętnastu lat bezwarunkowej odsiadki przez kolejne pół roku miałem zgłaszać się każdego dnia do zaprzyjaźnionego zakładu karnego, by z innymi „zresocjalizowanymi” – to znaczy jeszcze lepszymi w swoim fachu niż byli, zanim dostali się za kraty – wykonywać drobne prace społeczne.

Prędkość, z jaką sześćdziesięcioletni sędzia, Osvaldo Ramirez, uporał się z moją sprawą, był nie tyle imponujący, ile wręcz niespotykany. Nie wszystkim zapewne wiadomo, ja dowiedziałem się o tym dopiero w areszcie, ale nadanie odpowiednich imion swoim dzieciom jest w Meksyku niezwykle ważne, ponieważ każde z nich coś oznacza i wierzy się, że jego trafny wybór ukształtuje późniejszy charakter i przyszłość potomka. Osvaldo, jak udało mi się dosłyszeć od jednego ze współtowarzyszy, który wypowiadając te słowa, spoglądał z przerażeniem w niebo, oznacza „moc Boża” oraz „posiadanie władzy”. Coś w tym zapewne jest, bo muszę przyznać, że będąc na sali sądowej i przyglądając się pokaźnej posturze sędziego, bez wątpienia dało się tę moc i władzę odczuć.

Pomimo niewielkiej odległości pomiędzy mną a główną ławą, za którą siedział szacowny sędzia Ramirez, wyrok piętnastu lat więzienia wypowiedziany został tak głośno, że kobieta zapisująca na maszynie przebieg rozprawy, aż podskoczyła z wrażenia. Jednak on sam, pomimo najsroższego werdyktu, jaki podobno wydał tego dnia, nie mrugnął nawet okiem. Widać było, że sędzia był wręcz stworzony do tej pracy i pomimo groźnej miny dało się zauważyć, że to zajęcie sprawia mu sporo satysfakcji. Któż z nas może szczerze powiedzieć, że jego życie zawodowe jest dla niego źródłem radości i spełnienia. Myślę, że tak naprawdę może się do tego przyznać niewiele osób, zapewne poza wspomnianym Osvaldo Ramirezem.

Zaraz po ogłoszonym werdykcie obecni na miejscu policjanci chwycili mnie pod łokcie i skierowali w stronę drzwi wyjściowych z takim pośpiechem, że głośne uderzenie drewnianego młotka usłyszałem odwrócony plecami do szanownego majestatu, mijając w progu kolejnego nieszczęśnika.

Mają tempo. Cholera…

Cały meksykański wymiar sprawiedliwości cierpiał od lat z powodu ogromnej ilości toczących się spraw i nieproporcjonalnie małej liczby pracowników, którzy mogliby się z tym bałaganem uporać. Z mojego powodu ponoć kilkoro z nich spało przez pięć dni z rzędu jedynie po cztery godziny na dobę, pracując w budynku sądu do drugiej w nocy. Naprawdę… Bardzo mi ich żal… Jednak nie ukrywam, że z dwojga złego byłem wdzięczny Radzie Sądownictwa za wprowadzenie mechanizmów przyspieszających postępowania sądowe. Areszt, w którym oczekiwałem na wyrok, był przepełniony, śmierdzący i aby dojść do ubikacji, uściślając – jednej dziury w podłodze na czterdziestu pięciu chłopa, należało przejść pomiędzy leżącymi na betonowej wylewce mężczyznami i to w taki sposób, by przypadkiem nie nadepnąć na żadnego z nich. W praktyce, z uwagi na dającą się wyczuć nerwową atmosferę i brak empatii u obecnych tam osób, czynność ta swym niebezpieczeństwem niewiele różniła się od przejścia po polu minowym. Sam byłem naocznym świadkiem, jak przekonało się o tym dwóch nieostrożnych spacerowiczów, którzy po tym, jak wpadli na grupę śpiących Kolumbijczyków, dostali od nich takiego łupnia, że leżeli całą dobę przy ścianie, a swą pilną potrzebę załatwili w gacie.

Średnio raz na godzinę lub dwie otwierano metalowe drzwi aresztu po to tylko, by dorzucić do naszego składu kolejnego aresztanta bądź z długiego i wydającego się nie mieć końca imienia i nazwiska wywołać kogoś do wyjścia. Zauważyłem, że znaczna część z obecnych na sali osób to starzy bywalcy, bo już na wejściu witani byli przez swoich licznych towarzyszy radosnymi okrzykami.

Mnie jakoś nie było do śmiechu.

Co więcej, po zaledwie kilkudniowej obserwacji odniosłem wrażenie, że poza wspomnianą przeze mnie dwójką nieszczęśników, którzy biegnąc do kibla, nie zachowali należytej ostrożności, niekomfortowo czułem się tu tylko ja.

A był to dopiero początek mojej przygody.

W dniu, w którym usłyszałem swój wyrok, sędzia Osvaldo Ramirez okazał się tytanem pracy i poza moją skromną osobą zapewnił jeszcze plany na najbliższą przyszłość dwudziestu dziewięciu mężczyznom. Pracował ponoć do późnego wieczora, dlatego dopiero nazajutrz, po bardzo lekkim śniadaniu, na które składało się danie z rozgotowanego ryżu owiniętego w kawałek liścia, w grupie trzydziestu osób przeprowadzono nas pospiesznie do autobusu. Nasz wóz posiadał dokładnie tyle samo miejsc siedzących, co więźniów osądzonych wczoraj, dlatego śmiem przypuszczać, że pracowitość naszego inkwizytora wynikała zapewne z tego, że surowy sędzia Ramirez nie lubił pustych przebiegów.

Pojazd typu Bluebird, który na pierwszy rzut oka niewiele różnił się od autobusu szkolnego, był bardzo stary, brudny i wyglądał na mocno wyeksploatowany. Widząc jego opłakany stan techniczny, byłem gotów założyć się o niedzielny obiad, że przez ostatnie lata użytkowania przewiózł on więcej „turystów” niż piękny ośmiopokładowy liniowiec Seven Seas Mariner, którego podczas pierwszego dnia pobytu w Acapulco dostrzegłem na zapierającym dech w piersiach horyzoncie Oceanu Spokojnego.

Po tym, jak tylko zajęliśmy miejsca siedzące, każdego z nas przykuto do specjalnie przygotowanych w tym celu metalowych uchwytów, a ja po raz pierwszy od kilku tygodni poza wszechobecną prawdziwie męską wonią poczułem świeży powiew oceanicznego wiatru.

Pojazdy służące do przewozu więźniów – jakie do tej pory widywałem w moim kraju – poza kuloodpornymi szybami miały zakratowane okna oraz przedziały oddzielające więźniów od eskortujących ich policjantów. Tutaj postawiono na otwartą przestrzeń i ku mojej radości szyby w oknach zastąpiono metalowymi poziomymi prętami. Tak… Tu się oddycha, pomyślałem, przypominając sobie pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem pod hotelem Boca Chica Acapulco zaraz po wyjściu ze swojego pięknego forda mustanga. Jasna cholera… Co mnie wtedy podkusiło, by ruszyć na szklaneczkę w miasto, zważywszy, że w klimatyzowanym hotelowym pokoju czekała na mnie lodówka pełna mocno zmrożonych, puszkowanych drinków Caipirinha. Nie jestem teraz w stanie przypomnieć sobie tego momentu dokładnie, ale jeśli się nie mylę, to moja żona wspomniała o pubie El Coyote i o tym, że gdy tylko uporamy się z bagażami, koniecznie musimy do niego zajrzeć. No tak… Nie, żebym się teraz czepiał, ale jej pomysły raczej rzadko okazywały się dobre, a ten, z racji okoliczności, w jakich się znalazłem, śmiało mogę zaliczyć do wyjątkowo nietrafionych.

Po niewielkim opóźnieniu spowodowanym rzeszą kobiet, które przyszły pożegnać swoich mężów, przebiliśmy się przez las podniesionych rąk trzymających w dłoniach zdjęcia kilkuletnich dzieci, po czym wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń.

W trakcie przejazdu nieustannie patrzyłem przez okno i pomimo że mocno zakurzona wyboista droga, jaka prowadziła bezpośrednio do więzienia stanowego w Acapulco, z pewnością nie zachwycała swym otoczeniem, starałem się zapamiętać możliwie jak najwięcej szczegółów krajobrazu, budynków i toczącego się normalnego życia, zanim odbierze mi się tę możliwość na kilkanaście długich lat.

Byłem niezmiernie ciekaw nowego miejsca oraz panujących w nim zwyczajów. Kilkoro z osób, które miałem okazję poznać w niekończącej się całodobowej kolejce do kibla w areszcie, mówiło łamaną angielszczyzną i nim przyszła moja kolej, udało mi się wypytać ich o parę istotnych moim zdaniem szczegółów. Okazało się, że ci, z którymi rozmawiałem, wyjątkowo dobrze znają ów zakład karny nie tylko z opowiadań, lecz również z własnych doświadczeń i, o dziwo, nie wypowiadali się o nim źle. Ponoć zatrudnieni w nim strażnicy, rzecz jasna po uiszczeniu odpowiedniego wpisowego, dawali osadzonym znacznie więcej swobody niż w innych tego typu placówkach. Zdarzało się nawet, że poza telewizorami oraz narkotykami na terenie więzienia – w części przeznaczonej dla mężczyzn – przebywały również kobiety. Pamiętam, że zaraz po ujawnieniu tej ciekawostki, dostrzegłem na twarzy mojego rozmówcy rysujące się zadowolenie. Uśmiechnąłem się do niego, ale prawdę powiedziawszy, nie podzielałem jego entuzjazmu. Zdawałem sobie sprawę, że za murami wspomnianej placówki, jak zresztą w każdym tego typu miejscu, znajduje się kilka wrogich sobie gangów. Brak ścisłego nadzoru służby więziennej nad osadzonymi z pewnością sprawił, że w ich posiadaniu poza używkami jest również broń i nie ma zapewne tygodnia, by nie doliczono się tam jakiejś nieprzypadkowej ofiary. Dla kogoś takiego jak ja, a więc dla osoby niewiele znającej tutejsze obyczaje, warunki, o których z nieukrywaną radością opowiadał mi trzydziestoletni Portorykańczyk, wbrew pozorom nie były warunkami wymarzonymi.

Pamiętam dobrze, jak mozolnie ciągnęły mi się ostatnie dni, które skrupulatnie odliczałem do awansu, dlatego już od pierwszych godzin po ogłoszeniu wyroku nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, jaki ogrom czasu musi upłynąć, bym mógł ponownie cieszyć się wolnością. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, dlaczego na czas odsiadki nie umieszczono mnie w zakładzie karnym bliżej granicy z USA, gdzie spośród licznych przedstawicieli pochodzących z Ameryki Łacińskiej znajdują się także i moi rodacy, ale nie byłem w stanie sobie na nie odpowiedzieć.

Jeśli w obcym miejscu jesteś zdany wyłącznie na siebie, podstawową zasadą gwarantującą przetrwanie jest umiejętność takiego egzystowania, by w codziennym życiu nie rzucać się za bardzo w oczy. Ów plan bez wątpienia nie był zły. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości, ale jak, do cholery, miałem go uskuteczniać, skoro w więzieniu – do którego mnie skierowano – byłem jedynym Amerykaninem. Kiedyś trafiło tu ponoć dwóch młodych turystów z Kansas. Wdali się w bójkę w jednym z lokali na obrzeżach miasta. Byli pod wpływem alkoholu i narkotyków, a towarzystwa dotrzymywały im dwie miejscowe małolaty. Jeśli wierzyć relacjom świadków będących w lokalu, dziewczyny zachowywały się dziwnie i wyglądały na zastraszone. Na ich prośbę interweniował barman. Wywiązała się szamotanina, w trakcie której jeden z gringo postrzelił kobietę z broni, jaka ponoć niechcący wypadła z rąk właściciela pubu. Wersja mężczyzn była oczywiście zupełnie inna, ale z uwagi na ich odurzenie nie dano jej wiary.

Tak czy inaczej, w ich przypadku sąd okazał się niezwykle łaskawy. Dziewczyna przeżyła, a oni dostali stosunkowo krótkie wyroki, które w porównaniu z moim były wręcz śmieszne. Niestety, będąc już za kratami, panowie nie pogodzili się z tym, że to ich uznano za winnych. Wysyłali dziesiątki listów i skarg do sądu, skarżyli się na złe warunki w celi oraz stawiali strażnikom. Jednym słowem utrudniali życie, a to w takich miejscach nie jest mile widziane. Trzy miesiące po osadzeniu jeden z nich zginął podczas próby rzekomej ucieczki, a drugi dołączył do niego zaledwie pół roku później. Zamówił ponoć broń, a gdy okazało się, że w trakcie oczekiwania na przesyłkę jej cena znacznie podskoczyła, a on nie ma czym zapłacić, zawiedziony kurier zademonstrował na nim jej skuteczność. Tak więc moi poprzednicy nie zabawili tu długo i raczej nie pozostawili po sobie dobrych wspomnień. Przypuszczam, że wiele osób, będąc na moim miejscu, też myślałoby już o ucieczce bądź samobójstwie. Ja z pewnością nie zaliczałem się do tych ostatnich i nie zważając na to, co czeka mnie za murami stanowego więzienia, za wszelką ceną postanowiłem w nim przetrwać.

Do tej pory Meksyk był dla mnie obcym, zupełnie nieznanym miejscem, które prawdę powiedziawszy, jakoś nie do końca miałem ochotę poznać. Gdy w latach dziewięćdziesiątych w jednym z ulubionych miejsc wypoczynku amerykańskich nastolatków i studentów podczas wiosennych ferii – jakim było Daytona Beach na Florydzie – wprowadzono ograniczenia dotyczące spożywania alkoholu i innych niewłaściwych zachowań, młodzi ludzie postanowili poszukać ciekawszego miejsca, które będzie dawało im znacznie więcej swobody.

To właśnie wtedy wybór padł na Meksyk.

Tutaj przepisy były mniej restrykcyjne, a po mocniejszy trunek, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, gdzie należało mieć zaliczone dwadzieścia jeden wiosen, mogli sięgać już osiemnastolatkowie. Ta prosta kalkulacja sprawiła, że przed 2010 każdego roku Meksyk odwiedzało ponad sto tysięcy studentów z USA.

Początkowo zdecydowali się na leżące w meksykańskim stanie Quintana Roo i obmywane ciepłymi wodami Morza Karaibskiego miasteczko Cancun, które poza pięknymi plażami i stanowiskami archeologicznymi Majów oferowało swoim turystom sprzedaż detaliczną narkotyków. Jednak po tym, gdy i tam wprowadzono pewne kroki w celu kontroli lekkomyślnych zachowań, celem młodzieży stały się wspaniałe hotele i słynne nocne życie w Acapulco. W trakcie moich studiów ojciec kategorycznie zabraniał mi tam jechać i nie ukrywam, że przez dłuższy czas miałem mu to za złe. Później była praca i związany z nią ciągły brak czasu, więc dopiero jako trzydziestokilkulatek, niewymagający już niczyjej zgody, postanowiłem nadrobić swoje zaległości. Niestety w swych wakacyjnych planach nie wziąłem poprawki na to, że upojne lata studenckich eskapad już dawno minęły. I to bardzo dawno… To drobne przeoczenie z pewnością nie wyszło mi na dobre.

Tak więc Meksyk znałem jedynie z opowiadań znajomych, turystycznych przewodników i filmów, które nader kusząco zapraszały do odwiedzenia jego niezwykle urokliwych zakątków, a tych bez wątpienia tutaj nie brakowało. O miejscach, jakie miałem wątpliwą przyjemność poznać zaraz po przyjeździe, nie wspomniano w żadnej z kolorowych broszurek, zapewne dlatego, że nie było tam już tak kolorowo.

Wiedziałem doskonale, że wskaźnik przestępczości w tym kraju należy do jednych z największych na świecie, a walka z narkotykowymi kartelami – jaką przez ponad dziesięć lat prowadziło wojsko – doprowadziła jedynie do tego, że rywalizujące między sobą gangi rozbiły się na znacznie mniejsze, stając się o wiele bardziej zachłanne i krwiożercze. Zdawałem sobie sprawę, że wpadłem w głębokie szambo i aby się z niego wydostać, przez najbliższe lata nie tylko muszę mieć oczy z tyłu głowy, ale co równie istotne, niezależnie od pory dnia przynajmniej jedno z nich musi być stale otwarte.

W związku z tym, że nie miałem kompletnego pojęcia, kto tu jest kim, postanowiłem, że dla przedłużenia swojej ziemskiej egzystencji nawet prowokowany nie będę wchodził nikomu w drogę i choćby nie wiem co, prędzej nadstawię drugi policzek, niż dam się wciągnąć w jakąś awanturę.

Zastanawiałem się tylko, jak długo będę w stanie coś takiego wytrzymać…

Podczas kilku dyskretnych obserwacji zauważyłem, że nawet najwięksi twardziele pokornieli, gdy przechodzili obok nich zupełnie niepozorni goście, a co gorsza, więzienni strażnicy oraz policjanci również czuli do nich wyraźny respekt. Rządziły tutaj nieznane mi jeszcze prawa i zależności i aby ocalić głowę, koniecznie musiałem je poznać.

 

Po trzech kwadransach jazdy naszym przerdzewiałym Bluebirdem, dokładnie w chwili, gdy minęliśmy linię ostatnich zabudowań, drogę zajechał nam duży terenowy samochód. To zmusiło kierowcę do nagłego zjechania na pobocze i mocne wciśnięcie pedału hamulca. Zanim jeszcze zdołał opaść kurz, z czarnej toyoty land cruiser – modelu z lat dziewięćdziesiątych – wysiadło dwóch postawnych mężczyzn. Smutni panowie w kowbojkach bez pośpiechu odpalili cygara i po poprawieniu lusterkowych okularów typu aviator powolnym krokiem skierowali się do drzwi naszego autobusu. Gdy już się przy nich znaleźli, te otwarły się niemal natychmiast i obserwowani przeze mnie osobnicy weszli do środka.

Eskortujący nas strażnicy zapewne dobrze znali owych gości, bo nie protestowali, a jeden z mundurowych podał pierwszemu z nich kartkę, na której znajdowały się nazwiska przewożonych osób. Ten zaciągnął się mocniej cygarem, po czym uniósł okulary, zawieszając je na czole, i po kilku sekundach cichego mamrotania pod nosem wymienił na głos jedno z nazwisk. Jak tylko wywleczono na zewnątrz siedzącego przy mnie więźnia, drzwi autobusu ponownie się zamknęły. Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce i nim ruszył w dalszą drogę, strażnik zdążył sięgnąć po pozłacany długopis i pewnym ruchem dłoni wykreślił coś z listy. Myślę, że usunął w ten sposób nazwisko wspomnianego przeze mnie nieszczęśnika, usuwając go tym samym z katalogu osób żywych.

W Meksyku ginie bez wieści tak wielu ludzi, że policja nawet po zgłoszeniu tego faktu przez bliskich nie kwapi się, by podjąć akcję poszukiwawczą. Inaczej ma się sprawa, gdy takie wydarzenia mają nieco większą wagę i zbulwersuje to opinię międzynarodową. Sprawa z września 2014 roku – kiedy to zaginął autobus z czterdziestoma trzema studentami – śmiało można by zaliczyć do takich „incydentów”. Pogłoski mówiły, że pojazd ten został zatrzymany przez funkcjonariuszy policji z Cocula i Iguala po to tylko, by uniemożliwić mu dojazd do Mexico City, a więc w miejsce, gdzie każdego roku uczniowie gromadzili się, by uczcić rocznicę masakry w Tlatelolco z 1968 roku. Wtedy to w kierunku nieuzbrojonej grupy osób, protestujących przeciwko organizacji w tym kraju igrzysk olimpijskich, meksykańskie siły zbrojne otworzyły ogień. Według nieoficjalnych źródeł chodziło o to, by nic nie zakłóciło spokojnej ceremonii otwarcia igrzysk, których rozpoczęcie wyznaczono za dziesięć dni. Zabito prawie czterysta bezbronnych osób.

Jeśli chodzi o wspomniany przeze mnie autokar z uczniami, to do dzisiaj nie udało się wyjaśnić zagadki jego zniknięcia. Rządowe śledztwo wykazało, że został on prawdopodobnie zatrzymany i przekazany syndykatowi przestępczemu Guerreros Unidos – co oznaczało „Zjednoczeni Wojownicy” – i ślad po nim zaginął. Gdy trzy lata później nad rzeką w mieście Cocula znaleziono kilka plastikowych toreb zawierających ludzkie szczątki, a pracownikom austriackiego Instytutu w Innsbrucku udało się wśród nich zidentyfikować dwóch zaginionych uczniów, zatrzymano w tej sprawie ponad osiemdziesiąt osób, a wśród nich czterdziestu czterech policjantów. I to tyle, co mogę powiedzieć w kwestii mojego zaufania do miejscowych stróżów prawa.

Więzienie Las Cruces w mieście Acapulco na pierwszy rzut oka nie różniło się niczym szczególnym od innych tego typu placówek, jakie miałem okazję już poznać. W trakcie swojej pracy w policji kilkakrotnie odwiedziłem zakład karny w Atlancie i Kansas – gdzie znajdują się obiekty o średnim poziomie bezpieczeństwa. I tylko raz udało mi się zobaczyć najbardziej restrykcyjny zakład w federalnym systemie więziennictwa, mieszczący się w Kolorado, w którym przetrzymywani są więźniowie uważani za najbardziej niebezpiecznych. Niezależnie jednak od tego, jak długi czas spędzałem na ich terenie, moja wizyta zawsze miała charakter służbowy i prawdę powiedziawszy, ograniczała się zazwyczaj do pokonania krótkiego odcinka od bramy głównej do pokoju przesłuchań. Nie ukrywam, że wielokrotnie przeszła mi przez głowę myśl, by jeśli tylko nadarzy się taka sposobność, poznać dokładniej owe miejsca odosobnienia, ale jakoś nigdy nie było ku temu okazji. O szansie, jaka spotkała mnie teraz, nawet nie śniłem.

Tak czy inaczej, byłem w znacznie lepszym położeniu od tych wszystkich, dla których wizyta w pudle była czymś zupełnie nowym. Pamiętam dobrze dzień, w którym po raz pierwszy ujrzałem wysokie mury więzienia w Las Cruces – otaczał je charakterystyczny pas gołej ziemi ciągnący się aż do ciasnej zabudowy dzielnicy slumsów – i to, że zgodnie z moimi oczekiwaniami, widok ten nie wywołał u mnie negatywnych emocji.

Do czasu…

Obraz wielkiej zakazanej gęby, która przywitała nas na dziedzińcu przed skrzydłem, w którym przebywali szczególnie niebezpieczni osadzeni, była urzeczywistnieniem koszmarów sennych wielu przybyłych. Wysunięta znacznie do przodu część twarzowa czaszki, okazałe wały nadoczodołowe i silna żuchwa bez zaznaczonego wzgórka brodowego, jaką zauważyłem u tego osobnika, przeniosły mnie na chwilę do odległych czasów sprzed setek tysięcy lat, gdy Ziemię zamieszkiwał kopalny gatunek człowieka uznawany za formę przejściową pomiędzy australopitekiem a człowiekiem neandertalskim. Z całą pewnością kogoś z takim wyglądem mogła kochać jedynie matka, chociaż po krótkiej obserwacji wspomnianego obiektu i co do tego nie byłem do końca przekonany. Gdyby nie uniform pracownika służby więziennej, jaki ów dwumetrowy i ważący około stu pięćdziesięciu kilogramów osobnik miał na sobie, gotowy byłem pomyśleć, że prowadzi się tu jakieś eksperymenty medyczne nad odtworzeniem olbrzymów, które według miejscowych wierzeń zbudowały prekolumbijskie miasto bogów Teotihuacán.

Zaraz po kilku głośno wypowiedzianych komendach, po których stanęliśmy równo niczym kompania honorowa, przeprowadzono nas pospiesznie wąską ścieżką prowadzącą pomiędzy wysokimi betonowymi płotami. Tuż za nimi – poza prowizorycznym boiskiem do piłki nożnej – dostrzegłem niewielki plac zabaw, na który składało się kilka pokrytych rdzą sztang i zawieszony na gałęzi mocno już obity worek bokserski.

Gdy tylko doszliśmy do jednopiętrowego kompleksu budynków, złożonego z dwóch niezwykle długich bloków połączonych w połowie tak zwaną przejściówką, kazano nam się zatrzymać i raz jeszcze nas przeliczono. Doszedłem do wniosku, że dobrym pomysłem będzie, jeśli już od pierwszych dni pobytu w Las Cruces będę uważnym obserwatorem i nie marnując czasu, zacznę zapamiętywać twarze ważnych osób, a przede wszystkim kodować w pamięci, kto tu jest kim. Olbrzyma, który nas prowadził, a który swym wyglądem do złudzenia przypominał mi pitekantropa, dla uproszczenia nazwałem po prostu Pitek. Nie tylko z uwagi na jego podobieństwo do naszego sympatycznego przodka, lecz także z powodu niezwykle długiego imienia i nazwiska, którego i tak za cholerę nie byłbym w stanie spamiętać.

Po upewnieniu się, że w trakcie krótkiego przejścia od placu apelowego nikt z nowo przybyłych nie zabłądził, Pitek spojrzał na nas obojętnym wzrokiem, po czym zaśmiał się donośnie i wskazał dłonią w kierunku schodów prowadzących do bloku. Jego szczery śmiech był dla mnie bardzo wymowny.

Kilkanaście sekund później, przy towarzyszących nam dzikich okrzykach stałych mieszkańców pobliskich obiektów, przekroczyliśmy wrota budynku. Budynku, który dla większości z nas miał być domem na wiele kolejnych lat.

Pamiętam, że pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę zaraz po tym, gdy po raz pierwszy znalazłem się wewnątrz pomieszczenia, był panujący w nim półmrok. Dość szybko zorientowałem się, że jego przyczyną, poza niewielkimi oknami, były kłęby papierosowego dymu, jakie unosiły się tuż pod sufitem. Dymu tak gęstego, że z trudem przebijało się przez nie światło emitowane z kilku zawieszonych reflektorów. Po tym, jak w 2009 roku ostatecznie rzuciłem palenie, starałem się unikać tego zapachu i to do tego stopnia, że gdy tylko wyczułem w swoim pobliżu woń zapalonego kiepa, potrafiłem wstrzymać oddech nawet na półtorej minuty, do czasu, aż opuściłem niegościnne dla mnie miejsce. Tutaj wspomniana taktyka nie miała najmniejszego sensu, ponieważ nie miałem dokąd uciec, a że stężenie substancji smolistych w otaczającym mnie powietrzu było tak duże, że już na wejściu poczułem się niczym papierosowy filtr, postanowiłem nie robić z tego tematu problemu.

Po wyjściu na pokryty szarymi kaflami korytarz ujrzałem długi rząd cel. Były różnej wielkości i o różnym stopniu zaludnienia. Nie ukrywam, że ulżyło mi, gdy przy akompaniamencie ogłuszających gwizdów i wyzwisk minęliśmy te najbardziej zatłoczone i po przejściu około trzydziestu kroków dotarliśmy do miejsca, gdzie powietrze zrobiło się, jakby to ująć, nieco mniej wonne. Od tego momentu od naszej grupy poczęto odłączać po kilka osób, dokooptowując ich do starych mieszkańców tego zapomnianego przez Boga przybytku.

Muszę przyznać, że cała operacja rozlokowania nowoprzybyłych przebiegła nad wyraz sprawnie i już po kilku minutach od wejścia do bloku zostałem na korytarzu sam. Stary, śmiertelnie znudzony, zlany potem strażnik otworzył ostatnie drzwi prowadzące do celi numer 445 i gdy tylko minąłem próg wąskiej futryny, usłyszałem, jak ciężkie metalowe wrota zatrzaskują się z hukiem tuż za mną. Zacisnąłem mocno powieki, a od stóp przeszedł mnie zimny, paraliżujący dreszcz. Charakterystyczny odgłos przekręcanego dwukrotnie klucza w zamku, jaki po chwili usłyszałem, bez wątpienia pozostanie w mojej pamięci na zawsze.

ROZDZIAŁ 3

Od chwili, kiedy po raz pierwszy zamknięto za moimi plecami masywne drzwi meksykańskiego więzienia, minęło już siedem lat, siedem dni i trzynaście godzin. To sporo czasu. Czasu, który gdyby nie oczywiste trudności, z pewnością mógłbym wykorzystać znacznie lepiej. Skrupulatność w moich obliczeniach nie wynikała z faktu, że z braku ciekawszych zajęć postanowiłem odnotowywać obsesyjnie każdą minutę utraconego bezpowrotnie życia, ale była rezultatem całkowitego braku zaufania do osób, które gdy nastanie już odpowiedni moment, będą miały za zadanie poinformować mnie łaskawie o zakończeniu mojej kary. Wiem… To być może nie do końca uczciwe z mojej strony, by mierzyć wszystkich tą samą miarą, ale przez ostatnie lata sporo się nauczyłem i prawdę powiedziawszy, gówno mnie obchodzi, czy to się komuś podoba, czy też nie. Aby uniknąć późniejszych rozczarowań, wolałem wyjść z założenia, że nawał pracy, jaki od wielu już lat przytłaczał więzienną administrację, może po prostu sprawić, że taka skromna osoba jak ja zagubi się pośród setek tysięcy nazwisk innych więźniów. To w konsekwencji może doprowadzić do tego, że zostanę zapomniany na kolejne długie lata. A ja, co zrozumiałe, nie zamierzałem spędzić w tym miejscu ani minuty dłużej.

Po dość burzliwym początku mojej odsiadki, w trakcie której, jak już wspomniałem, dwukrotnie mnie pobito i raz, ponoć przez pomyłkę, gdy wychodziłem z biblioteki, ktoś rzucił się na mnie z nożem, nie miałem większych przygód. Na moje szczęście w nieudanym ataku ucierpiała jedynie okładka wypożyczonej przeze mnie książki. Książki Johna Grishama, na którą czekałem ponad pół roku, a której tytuł, „Czas zabijania”, w sposób zupełnie niezamierzony wybrałem nad wyraz trafnie. Napastnika nie byłem w stanie rozpoznać z uwagi na to, że jego twarz przysłaniała niezbyt estetyczna pożółkła szmata. Ku mojemu zdziwieniu nie ponowił ataku i spłoszony widokiem współwięźniów oddalił się w kierunku ciemnego korytarza prowadzącego do pralni.

Pamiętam, że zaraz po tym zdarzeniu zamierzałem odtrąbić na alarm, poprosić o pomoc obecne w pobliżu osoby i pobiec wraz z nimi za agresorem. Jednak gdy uświadomiłem sobie, że na świadkach całego zajścia scena ta nie zrobiła najmniejszego nawet wrażenia, odpuściłem. Podniosłem się z betonowej posadzki, otrzepałem spodnie z kurzu, a następnie, udając, że nie żywię urazy do uciekającego, spokojnym krokiem udałem się w stronę swojej celi. Ot, kolejny nieborak, któremu pomieszało się w głowie od gorąca. Bądźmy wyrozumiali… Jednak ów incydent sprawił, że moje życie w tym nadal egzotycznym i tajemniczym dla mnie miejscu stało się jeszcze mniej przewidywalne. Z tego też powodu od tamtego pamiętnego dnia spałem wyłącznie z otwartymi oczami i znacznie ostrożniej stawiałem każdy kolejny krok.

Tak czy inaczej, pomimo faktu, że średnio raz na tydzień wynoszono za mury zakładu karnego kogoś, kto w przeciwieństwie do mnie nie czytał książek, mnie jakimś cudem udało się przetrwać do dzisiaj. Przez cały ten okres nie zmieniłem swojej dwuosobowej celi, do której zdążyłem się już przywiązać, a zmieniali się jedynie moi współtowarzysze niedoli. Miało to swoje dobre i złe strony, lecz chociaż w swej daleko posuniętej ostrożności od pierwszych dni pobytu w więzieniu modliłem się o to, by jak najdłużej udało mi się trzymać z dala od innych osadzonych, to z biegiem czasu coraz bardziej ciągnęło mnie do ludzi.

Do obecnej chwili, a więc do 2017 roku, odwiedziło mnie łącznie trzech współwięźniów. Nasze długie rozmowy – prowadzone trochę po angielsku, a trochę łamanym hiszpańskim, z którym radziłem sobie z dnia na dzień coraz lepiej – pozwalały mi dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy na temat kraju, w którym przebywałem, a co najistotniejsze, inaczej spojrzeć na ludzi go zamieszkujących.

Poza moim pierwszym współlokatorem, który ostatnie cztery miesiące swojej odsiadki postanowił przeleżeć na pryczy, rezygnując nawet z cotygodniowego prysznica, miałem przyjemność spotkać naprawdę ciekawych ludzi.

Diego Ake, mój rówieśnik i nauczyciel matematyki w jednej ze szkół podstawowych, trafił tu zaraz po tym, jak zatrzymano go z pięćdziesięciokilogramowym ładunkiem marihuany na drodze, która po minięciu granicy meksykańsko-amerykańskiej miała go zaprowadzić prosto do Los Angeles. Przez wiele wspólnie spędzonych tygodni mężczyzna opowiadał mi o swoim życiu i rodzinie, a ja zdałem sobie sprawę z tego, że większość Meksykanów to ludzie bardzo towarzyscy i w gruncie rzeczy dobrzy, a do wielu złych uczynków sprowadza ich bieda bądź groźba ze strony narkotykowych gangów.

Diego nigdy nie zamierzał handlować prochami, ale dzień, w którym odwiedził go młodszy o dziesięć lat kuzyn Felipe, raz na zawsze odmienił jego spokojne dotąd życie. Mężczyźni zjedli wspólny obiad i gdy dla poprawienia trawienia delektowali się zimną tequilą, jego gość złapał się za serce i upadł. Przybyły na miejsce lekarz stwierdził zgon.

Dopiero w trakcie wieczornego podlewania trawnika nauczyciel zorientował się, że Felipe przyjechał do niego swoim nowym nabytkiem, którym chwalił się podczas posiłku. Bel Air II był chevroletem z 1958 roku z charakterystyczną wysoko umieszczoną linią reflektorów i ogromnym obszernie chromowanym grillem. Pojazd stał zaparkowany na tyłach jego posesji na tle kwitnących dalii, których wielkie kuliste kwiaty od wielu już lat były dla gospodarza powodem do dumy. Samochód był piękny, elegancki i co najistotniejsze – zdecydowanie zbyt drogi jak na budżet bezrobotnego kuzyna. W trakcie krótkiego przeglądu samochodu Diego znalazł plik banknotów, w którym znajdowało się łącznie ponad tysiąc dwieście dolarów amerykańskich oraz tajemniczy kilogramowy pakunek owinięty w szary papier i wzmocniony szeroką taśmą. Gdy zabrał go do domu i otworzył, jego obawy się potwierdziły. Wewnątrz szczelnie zabezpieczonego opakowania znajdowała się czysta kokaina. Ake przypomniał sobie o notesie, jaki tuż przed zabraniem kuzyna do miejskiej kostnicy znalazł wśród osobistych rzeczy zmarłego. Przejrzał go dokładnie i ze znajdujących się w nim zapisków wywnioskował, że Felipe pracował dla miejscowego gangu, który był jedną z wielu odnóg dużego kartelu narkotykowego zajmującego się przerzutem kokainy i marihuany do USA. Nauczyciel postanowił czym prędzej zabrać auto kuzyna z podjazdu, gdzie aż zanadto rzucało się w oczy, i przeparkować je jak najdalej od swojego domu. Niestety w momencie, w którym sięgnął po kluczyki od wozu, zauważył, że w pobliżu chevroleta zaparkował nieznany mu terenowy samochód. Przyjrzał mu się dokładniej i gdy dostrzegł w jego wnętrzu trzech uzbrojonych mężczyzn, zrozumiał, że nici z jego planu i że członkowie gangu znaleźli go wcześniej, niż się tego spodziewał. Nakazał swojej żonie i córce, by te bezzwłocznie pobiegły do jego ciotki – kobieta mieszkała samotnie dwie ulice dalej – i tam się ukryły. Sam w tym czasie wyszedł do nieznajomych. Plan był prosty. Zamierzał oddać im paczkę z kokainą wraz z pieniędzmi i wyjaśnić całą sytuację, a przede wszystkim to, co stało się z ich kurierem. Miał nadzieję, że tragedia, jaka dotknęła go po śmierci kuzyna, nieco ich zmiękczy i dadzą mu spokój.

Tak się jednak nie stało.

Gdy jakiś czas później – z lufą karabinu wycelowaną w swoją skroń – opowiedział dokładnie, co się wydarzyło, kazano mu uklęknąć. Przybyli goście nawet nie chcieli słyszeć o zwrocie towaru. Stwierdzili zgodnie, że sprawy zaszły już zbyt daleko i że nie może tak po prostu odejść. Poza tym przesyłki, które miał dostarczyć jego kuzyn, były ponoć dwie, a dodatkowo wspomniany mężczyzna zapożyczył się u nich na osiem tysięcy dolarów. To sporo pieniędzy i dług ten, jako że Diego był jednym z członków jego rodziny, spada teraz na niego. Gdy Ake próbował jeszcze ratować sytuację, tłumacząc, że Felipe miał swoje grzeszki, ale nigdy nie pożyczał pieniędzy i mogli pomylić go z kimś innym, poinformowano go, że jeśli nie daje wiary ich słowom, to mogą zaraz sprawić, że dołączy do swojego kuzyna, gdzie będzie mógł na spokojnie wyjaśnić wszelkie wątpliwości.

Diego, co oczywiste, nie skorzystał z tej propozycji.

W ten oto prosty sposób szanowany przez uczniów matematyk zamienił spokojną pracę nauczyciela na znacznie bardziej nieprzewidywalną i to na kolejne cztery lata, czyli do dnia jego zatrzymania. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę, że podejmując się współpracy z gangiem, już na zawsze będzie na jego usługach i że od tego zajęcia nie ma już odwrotu. Mając świadomość, że tacy jak on nie dożywali w tym fachu spokojnej starości, postanowił dołożyć wszelkich starań, by w czasie, gdy może jeszcze cieszyć się życiem, zabezpieczyć swoją rodzinę. Dzięki zarobionym pieniądzom opłacił córce studia medyczne, a swojej żonie, z którą z przyczyn bezpieczeństwa widywał się jedynie cztery razy w roku, kupił niewielkie mieszkanie w znacznie bezpieczniejszej części Meksyku.

 

Jeśli chodzi o panujące za murami zwyczaje, to poznawałem je systematycznie i z każdym kolejnym dniem mogłem pozwolić sobie na nieco więcej swobody. Miałem spokojniejszy sen, dopisywał mi apetyt i spoglądając bardziej optymistycznie w przyszłość, odważyłem się nawet planować powoli swój powrót do Stanów.

Po raz pierwszy od wielu już lat moją głowę poczęły zaprzątać myśli, co zrobię, gdy uda mi się wrócić w moje rodzinne strony, do domu, gdzie po śmierci ojca i rozwodzie z żoną nikt już na mnie nie czeka. Z całą pewnością musiałem znaleźć sobie jakąś nową pracę i chociaż na obecną chwilę nie przychodził mi do głowy żaden sensowny pomysł na to, co mógłbym robić, te rozmyślania zajmowały mi niejednokrotnie długie godziny i stały się moją ulubioną formą relaksu przed każdym zaśnięciem.

Podobno – o czym dowiedziałem się od osób, które tu poznałem, a które doświadczyły tego na własnej skórze – druga połowa odsiadki zlatuje w więzieniu wręcz niezauważalnie i zapewniano mnie, że ani się nie obejrzę, a nie będzie mnie już na liście zaprowiantowanych na poranny posiłek. Przyznaję, że taka wizja zakończenia pobytu w tym miejscu brzmiała bardzo optymistycznie, jednak mnie niewyobrażalnie długo ciągnęło się dzisiejsze piekielnie gorące przedpołudnie, dlatego – choć bardzo chciałem w to wierzyć – nie do końca byłem przekonany co do owych zapewnień.

Już w trakcie pierwszej doby pobytu w więzieniu Las Cruces, zaraz po tym, jak na kolacje dostałem miskę z jakąś podejrzanie mętną wodą, przekonałem się na własnej skórze, że budżet zakładów karnych w Meksyku różni się znacząco od tego przeznaczonego na utrzymanie więźniów w Stanach Zjednoczonych i to zapewne o grube miliardy dolarów. Tutaj, aby spożyć odpowiednią ilość kalorii niezbędną do prawidłowego funkcjonowania, należy zapłacić, liczyć na pomoc rodziny lub po prostu podjąć pracę. Szczerze przyznam, że sam byłem kiedyś wielkim entuzjastą takiego sposobu goszczenia ludzi ze społecznego marginesu, jednak dopiero teraz, gdy znalazłem się po drugiej stronie sceny, dostrzegłem w tym pomyśle kilka rażących wad. Przede wszystkim tutaj pracy było niewiele, a jeśli już udało ci się jakąś zdobyć, wykorzystywano cię ponad ludzkie siły, co mogło sprawić, że doczekanie końca odsiadki w jako takim zdrowiu stawało pod dużym znakiem zapytania.

Ja nie miałem jednak wyjścia.

Po czterodniowej głodówce, którą i tak nikt z personelu więzienia zanadto się nie przejął, zachęcony wizją pełnego talerza postanowiłem znaleźć zatrudnienie w więziennej kuchni. Ku mojemu zdziwieniu moja prośba o pracę spotkała się z natychmiastową akceptacją naczelnika, co niezmiernie mnie ucieszyło, ale zrodziło również podejrzenie, że nikt ze zdrowych na umyśle osób nie chciał się jej podjąć. Może wiedzieli o czymś, o czym nie wiedziałem ja? Ale cóż miałem do stracenia.

Już następnego dnia strażnik zbudził mnie kilka minut po czwartej rano i nakazał udać się pilnie na zaplecze magazynów. Nie znałem tego miejsca i nim je odnalazłem, sporo się nabiegałem. Stare parterowe budynki znajdowały się po zachodniej stronie boiska i nie były widoczne od strony koszarowca. Już kilka minut przed piątą zdołałem zapoznać się z większością przydzielonych mi zadań, a niespełna godzinę później dostałem pierwszą reprymendę za to, że ruszałem się zbyt wolno. Zmotywowany mocnym kopniakiem jeszcze bardziej zagęściłem ruchy.

Poza rozładowywaniem samochodów, które dostarczały na teren obiektu artykuły spożywcze, i przeganianiem szczurów do moich obowiązków należało sprzątanie stołówki, zmywanie naczyń i bieganie do lodówki po piwo obleśnemu typowi, który jedynie przez oczywistą omyłkę dzierżył tu stanowisko szefa kuchni. Myślę, że gdyby pewnego dnia zawitał do nas pracownik CDC – Centers for Disease Control and Prevention – jeśli w ogóle takowa instytucja działa w tym kraju – to za notoryczne grzebanie brudnymi łapami w gaciach byłby on zapewne pierwszą ofiarą inspekcji.

Byłem nowy i jako młody nie mogłem oczekiwać taryfy ulgowej. Wykonywana przeze mnie praca nie była lekka i choć często, nim uporałem się ze wszystkimi zadaniami, było już grubo po północy, nie narzekałem. Miałem w końcu pełny brzuch, a brak czasu na głębsze przemyślenia pozwalał mi choć na chwilę zapomnieć o tym, jak marnuję bezpowrotnie swoje najcenniejsze lata życia.

Gdy pewnej późnej nocy wracałem po pracy do swojej celi, przechodząc obok budynków, w jakich mieściły się warsztaty, moją uwagę zwróciły uchylone drzwi od garażu numer 5 i dochodzące z jego wnętrza rozmowy.

Zbliżyłem się ostrożnie i zajrzałem do środka.

W świetle migającej jarzeniówki dostrzegłem dziesięciometrowy ponton o sztywnym kadłubie, tak zwany RIB – szybką łódź motorową używaną między innymi przez grupy specjalne w naszym kraju. Nad jednym z dwóch potężnych czterystukonnych silników pochylało się trzech mężczyzn, a wśród nich znany mi z pierwszego dnia pobytu strażnik Pitek. Zauważyłem, że wszyscy obecni byli mocno poddenerwowani i co jakiś czas przerywali pracę po to tylko, by spojrzeć na wiszący na ścianie zegar. Robili to z takim przerażeniem, jakby próbowali rozbroić bombę i to zaledwie na kilka minut przed jej detonacją. Bez trudu odgadłem, że zależało im na pilnym usunięciu jakiejś usterki, ale najwyraźniej nie za bardzo wiedzieli, jak się do tego zabrać.

Gdy po kolejnych nerwowych sekundach jeden z mężczyzn ponownie przekręcił kluczyk w stacyjce, a to podobnie jak przy poprzednich próbach nie przyniosło oczekiwanej reakcji, dotarło do mnie, że Bóg nie sprowadził mnie tu przypadkowo i że byłbym prawdopodobnie skończonym idiotą, gdybym nie skorzystał z danej mi właśnie szansy.