Będę tobą - Brown Janelle - ebook + audiobook + książka

Będę tobą ebook i audiobook

Brown Janelle

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Błyskotliwa mieszanka powieści obyczajowej, psychologicznej i rozpalonego kalifornijskim słońcem thrillera.

Sam jest trzeźwa od roku, to znaczy odkąd ostatni raz rozmawiała ze swoją bliźniaczką Elli. W dzieciństwie były praktycznie nierozłączne, ale kiedy odkryło je Hollywood i stały się nastoletnimi gwiazdami telewizji, ich niezwykła więź pękła. Ostatecznie Elli wybrała spokojne życie żony prawnika, a Sam spróbowała kariery dorosłej aktorki – tylko po to, by popaść w uzależnienie od narkotyków i alkoholu.

Jednak pewnego dnia Elli nagle znika, zostawiając pod opieką Sam dopiero co adoptowaną córeczkę. Trop wiedzie do podejrzanej organizacji coachingowej, na której czele stoi tajemnicza dr Cindy… Żeby dowiedzieć się, co stało się z siostrą, Sam będzie musiała zagrać swoją ostatnią, być może najważniejszą rolę – przyjąć tożsamość zaginionej Elli. W ich poplątanym życiu robiła to już wiele razy i zwykle z katastrofalnym skutkiem. Ale tym razem stawka jest nieporównanie wyższa…

W swojej najnowszej powieści Janelle Brown, autorka doskonałej „Oszustki”, znów balansuje na granicy thrillera i pełnej suspensu powieści obyczajowej w stylu „Wielkich kłamstewek”. Tym razem na celownik bierze dziecięcy show-biznes, toksyczną kulturę wellness i siostrzaną więź, która może nadawać życiu sens albo je zniszczyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 37 min

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"Będę tobą" Janelle Brown to poruszająca opowieść o skomplikowanej więzi między bliźniaczkami, która zostaje wystawiona na największą próbę. Wciągająca mieszanka psychologicznego thrillera z kalifornijskim klimatem tworzy niezwykłe tło dla historii, w której główna bohaterka, Sam, musi zmierzyć się nie tylko z własnymi demonami, ale także odkryć tajemnice, które prowadzą do zaginięcia jej siostry. Autorka w sprytny sposób łączy wątki obyczajowe z elementami suspensu, tworząc pełną napięcia narrację, która trzyma w niepewności aż do ostatnich stron. Świetnie skonstruowane postaci i zaskakujące zwroty akcji sprawiają, że książka trzyma w napięciu do samego końca. Brown w mistrzowski sposób układa puzzle fabularne, stopniowo odsłaniając tajemnice z przeszłości bohaterek i prowadząc przez labirynt zawiłych relacji rodzinnych i emocjonalnych. Nie brak tu momentów wzruszenia, gdy bohaterowie muszą zmierzyć się z własnymi słabościami i borykać się z trudnymi wyborami. Ponadto autorka błyskot...
20

Popularność




Tytuł oryginału: I’ll be you

Tłumaczenie: Jarek Westermark

Redakcja: Maciej Robert

Korekta: Joanna Morawska, Sylwia Chrabałowska

Projekt okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: Howard Kingsnorth/GettyImages

Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf

Redaktor prowadzący: Marcin Kicki

ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa

Copyright © by Agora SA, 2022

Copyright © by Janelle Brown, 2022

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.

This edition published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC.

Copyright © for the Polish translation by Jarek Westermark, 2022

Cytat na s. 84 z książki Anny Dewdney Mała Lama w łóżku sama w tłumaczeniu Wojciecha Manna (Mando, Kraków 2018).

Wszelkie prawa zastrzeżone

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-268-3993-1

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Jodi,

to dla Ciebie, siostrzyczko

– Ty będziesz mną, a ja będę tobą – szepnęłam.

Spojrzała na mnie, szeroko otwierając umalowane oczy.

– Możemy tak zrobić?

Trzy ciemne plamki w błękicie jej tęczówki, pieg obok prawego ucha, krzywizna jednego z górnych siekaczy. Wiedziałam, że są inne niż u mnie, bo potrafiłyśmy długimi godzinami patrzeć na siebie nawzajem, porównywać się, badać wzrokiem. Ale czy zwróciłby na nie uwagę ktoś inny? Czy ktokolwiek przyglądał jej się równie uważnie jak ja? A mnie – tak jak ona?

– Jasne, że możemy – odparłam. – Nie chcesz?

Siedziałyśmy w naszej przyczepie, wśród stert staników treningowych, zapomnianych scenariuszy i kart tarota, które nasza matka rozkładała podczas długich dni na planie. Spojrzałyśmy w nasze wspólne lustro. Elli się wahała. Jej wzrok był ospały i niepewny. Jak zwykle.

– Nie wiem.

A potem nasze spojrzenia się spotkały. Poczułam, że chwyta mnie – silną, bystrą, dziką – i pochłania z szybkim, gorącym westchnieniem, jakby budziła się ze snu. W powietrzu uniósł się miętowy zapach jej gumy do żucia. Poczułam go na języku: smak nowych możliwości.

– Tak – westchnęła wreszcie. – Tak, chcę.

Wtedy jeszcze absolutnie nie czułam się winna, że tak bardzo mi ufa. Miałyśmy dopiero po trzynaście lat. Ale i tak był to dla nas początek końca.

1.

W PEWIEN CZWARTKOWY WIECZÓR W LIPCU, trzysta siedemdziesiątego ósmego dnia mojego najnowszego okresu trzeźwości, ojciec zadzwonił, żeby powiedzieć, że moja siostra bliźniaczka przepadła bez wieści. Nie rozmawiałam z nią od trzystu siedemdziesięciu dziewięciu dni, więc byłam zaskoczona.

– Powiedziała nam, że jedzie do spa – wyjaśnił ojciec. – Ale nie ma jej już od tygodnia i nie odbiera telefonu. Bardzo to wszystko dziwne.

Nie chciało mi się wierzyć. Przecież Elli nigdy nie robiła niczego dziwnego. Jako żona prawnika od nieruchomości, właścicielka rezydencji w stylu hiszpańskim, położonej ledwie kilka przecznic od plaż Santa Barbary, gdzie bawiłyśmy się w dzieciństwie, i kobieta, która dobierała torebkę do długości obcasów, stanowiła wcielenie konwencjonalności. Podczas mojej ostatniej wizyty w jej domu w jednej z kuchennych szuflad znalazłam krajalnicę do bananów.

A ja? Mieszkałam w niemal całkiem pustej kawalerce w Hollywood, tak blisko bulwaru, że często budzili mnie ludzie wymiotujący pod moim oknem. Miałam trzydzieści dwa lata i spałam na rozkładanej kanapie. Wciąż rozpaczliwie próbowałam podnieść się na nogi po tym, jak kilka lat wcześniej straciłam wszystko, co było mi bliskie. Na szczęście została mi jeszcze uroda, kilka intrygujących tatuaży oraz hojna sponsorka z Anonimowych Alkoholików, dzięki której znalazłam pracę w kawiarni słynącej w mediach społecznościowych z wzorów rysowanych na powierzchni kawowej pianki.

Z drugoligowej aktorki dziecięcej przeobraziłam się w malującą mleczkiem modelkę instagramową. Tak w skrócie wyglądała trajektoria mojego życia – równia pochyła, gdzie upadek przyspieszało nadmierne upodobanie do substancji odurzających.

Ojciec zadzwonił, kiedy oglądałam powtórki programów kulinarnych i jadłam wczorajsze curry na wynos prosto z pojemnika. Była dziewiąta wieczorem, na zewnątrz dwadzieścia sześć stopni. Powietrze w moim mieszkaniu wciąż drżało na wspomnienie upalnego dnia. Stanęłam przy klimatyzatorze i pochyliłam głowę, żeby chłodny podmuch wysuszył pot na moim karku.

– Bądźmy poważni, tato. Przecież tu chodzi o Elli. Pewnie za długo trzymała na twarzy maseczkę i teraz ukrywa się przed światem, czekając, aż zejdzie jej obrzęk. Nie dzieje się nic dziwnego.

– Twoja matka też tak uważa, ale ja się martwię.

Usłyszałam w głosie ojca znajomą mieszankę niepokoju i niechęci. Tę, która zwykle zarezerwowana była dla mnie. Muszę przyznać, że sprawiło mi to niezdrową przyjemność: najwyraźniej musiał przyznać, że to ja – ja! – mogłam być teraz tą bardziej ogarniętą bliźniaczką.

– A co z Chuckiem? Co o tym wszystkim myśli?

– Cóż. Wyprowadził się jakiś czas temu. Biorą rozwód.

– Rozwód? – Wyprostowałam się tak nagle, że przywaliłam głową w krawędź klimatyzatora. Poczułam ucisk w piersi, nie mogłam złapać tchu.

– Wnioskuję, że nadal z nią nie rozmawiałaś. – Coś zmieniło się w jego głosie. Surowe wahadło osądu przechyliło się z powrotem w moim kierunku.

– Nie – odparłam ze wstydem. – Już od dawna.

Dlaczego zadzwonił do mnie właśnie ojciec? Zwykle, gdy działo się coś złego, odzywała się matka, która raz na kwartał zostawiała mi nieśmiałą wiadomość głosową, nagrywaną akurat kiedy byłam w pracy. Z drugiej strony zauważyłam, że zaczęła obserwować moją kawiarnię na Instagramie i że lajkuje wszystkie zdjęcia, na których jestem.

Ojciec odezwał się dopiero po chwili.

– A ty... Czy z tobą nadal... wszystko OK?

– Pytasz, czy jestem trzeźwa? Tak. Od ponad roku. – Po drugiej stronie zapadła pełna zaskoczenia cisza. – Mam ci przesłać zdjęcie mojego najnowszego medalionu trzeźwości?

– Nie, nie. Ufam ci. Jesteśmy z ciebie dumni, skarbie.

Naprawdę? Nie byłam gotowa mu uwierzyć, ale też nie miałam pretensji – bądź co bądź wiele razy rozczarowałam już jego i matkę. Oboje zamilkliśmy, a w szpary naszej popękanej rozmowy wsunęły się wspomnienia licznych porażek z ostatnich dwóch dekad – porażek zarówno rodzica, jak i dziecka.

Nagle pojęłam, że ojciec nie dzwoni tylko, żeby pogadać.

– Chwila. Czyżbyś prosił mnie o pomoc?

Odkaszlnął cicho.

– Nie chcę ci robić kłopotu – powiedział.

Musiałam zdusić parsknięcie. Rozejrzałam się po mikroskopijnym, pozbawionym wszelkich rzeczy osobistych mieszkaniu, które nazywałam domem. Ostatnimi czasy nosiłam ze sobą już tylko bagaż emocjonalny. Na moje życie towarzyskie składały się spotkania Anonimowych Alkoholików oraz – od czasu do czasu – Anonimowych Narkomanów. Od tak dawna dreptałam w miejscu, że myśl o celu, do którego mogłabym zmierzać, absolutnie mnie zachwyciła. Wszystko jedno, jaki ten cel miałby być. Przez myśl mi nie przeszło, żeby naprawdę zaniepokoić się o siostrę. Jeszcze nie.

– Nie ma problemu – odparłam uprzejmie. – Więc co mam zrobić w sprawie Elli?

– Tak naprawdę to nie o nią chodzi. Potrzebujemy... Czy raczej twoja matka potrzebuje... żebyś przyjechała pomóc przy opiece nad Charlotte. Twoja matka nie czuje się najlepiej. Fizycznie. Daje z siebie wszystko, ale Charlotte zaczyna być dla niej zbyt wymagająca.

Zawahałam się. Większa część dekady spędzona w różnych stadiach upojenia sprawiła, że ciężko mi szło zapamiętywanie imion i twarzy. Przejrzałam mój dziurawy mentalny wizytownik, ale niczego nie znalazłam.

– Poddaję się – powiedziałam. – Kim jest Charlotte?

Ojciec westchnął na znak, że kończy mu się cierpliwość.

– To twoja siostrzenica.

2.

NASTĘPNEGO RANKA POSZŁAM do kawiarni i poprosiłam szefową o tydzień wolnego.

– Muszę pojechać do domu, pomóc rodzicom w opiece nad siostrzenicą – powiedziałam Tamar. Wargi mi drżały, a oczy zaszły mgłą.

Łzy mogłam sobie prawdopodobnie odpuścić, bo Tamar była również moją sponsorką z AA, więc przez ostatni rok nasłuchała się moich wywodów o urwanych kontaktach z rodziną, ale nie zamierzałam ryzykować. Płakać na zawołanie to naprawdę niezła sztuczka. Nie wszyscy aktorzy to potrafią.

Nadal tęskniłam za życiem na planie filmowym.

Tamar strzepnęła z fartucha grudkę zaschniętej zmielonej kawy i zmierzyła mnie surowym spojrzeniem.

– Czy to naprawdę dobry pomysł? Doskonale wiesz, że takie doświadczenie może okazać się dla ciebie wyzwalaczem – powiedziała.

Była o dziesięć lat starsza i składała się wyłączenie z kątów ostrych i ścięgien widocznych pod napiętą skórą. Rzucała wzrokiem po sali, równocześnie sprawdzając, które stoliki są brudne, monitorując długość kolejki do kasy i oceniając jakość pianki na wydawanych macchiato. Dziesięć lat temu nałogowo wciągała koks, a starych nawyków trudno się pozbyć. Albo być może wszyscy wybieramy właśnie ten narkotyk, który wzmaga nasze wrodzone tendencje, pozwala nam stać się najszczerszą – paranoiczną, leniwą, nakręconą, dziką – wersją samych siebie. Podkręcamy w ten sposób nasze id.

Tamar odwróciła się, skupiła na mnie uwagę i zmrużyła oczy, gdy dostrzegła w moim spojrzeniu coś podejrzanego.

– Sądzę, że nie jesteś jeszcze gotowa, żeby pojechać sama. Ktoś powinien do ciebie dołączyć.

– Rozumiem, że zgłaszasz się na ochotniczkę?

– Punkt dla ciebie – mruknęła.

Dała mi wolne i poleciła wybrać się na spotkanie AA, gdy już dotrę do Santa Barbary.

Moi rodzice mieszkali dziewięćdziesiąt minut od wybrzeża, w położonym na wzgórzach niedaleko Kanionu Grzechotnika krytym dachówką domu w stylu śródziemnomorskim. Nie był to mój dom rodzinny – dzieciństwo spędzałam w znacznie skromniejszym bungalowie o dwóch sypialniach, którego tylne drzwi bynajmniej nie prowadziły na szlak turystyczny. Budynek, do którego teraz jechałam, zmaterializował się, kiedy byłam w szkole średniej, niedługo po tym, jak siostra i ja dostałyśmy role w jednym z wielu seriali w Nickelodeon TV. Nasza matka przez pewien czas świetnie zarabiała jako menadżerka swoich córek aktorek (na pewno znacznie lepiej ode mnie!). Z drugiej strony pieniądze, które zarobiła dzięki mojej karierze, spożytkowała również lepiej niż ja: dziś mogła pochwalić się domem, podczas gdy mnie zostało jedynie puste, wynajęte mieszkanie i blizny na psychice.

Kiedy zatrzymałam się na podjeździe, matka była już w ogrodzie. Kaftan w palmy łopotał na wietrze wokół jej krępych nóg, a słomiany daszek osłaniał jej oczy i trzymał w ryzach pukle jasnoczerwonych włosów. Zamachała do mnie z entuzjazmem, który zahaczał o agresję. Nie widziałam jej od Bożego Narodzenia, co było w porządku, jeśli pominąć fakt, że od czasu do czasu musiałam sobie z tego powodu popłakać.

– Kochanie! – Zaczekała, aż podejdę, po czym zarzuciła mi ramiona na szyję.

– Cześć, mamo – powiedziałam i pozwoliłam, żeby tuliła mnie dłużej, niż wydawało się to konieczne. Myślę, że czuła ulgę, że przynajmniej jedna z jej córek była obecnie na stanowisku.

Wtuliła mi twarz w ramię i pociągnęła nosem. Zauważyłam, że jest niższa i bardziej zgarbiona niż kiedyś. Kiedy odwróciła się, żeby poprowadzić mnie ścieżką ogrodową, zdałam sobie sprawę, że utyka.

– Zwyrodnienie stawów – powiedziała, zauważywszy, że zwróciłam na to uwagę. – Twoja babcia miała to samo. I ciebie też to z całą pewnością czeka. Tak właśnie kończą kobiety w naszej rodzinie.

Przez wiele lat dojeżdżałam do samej granicy śmierci tylko po to, żeby w ostatniej chwili zahamować. Ciężko mi było wyobrazić sobie, że umrę powolną, naturalną śmiercią. Ciała naszych rodziców stanowią odbicie naszej śmiertelności, o ile nie wykujemy sobie własnej ścieżki. Bóg wie, że starałam się to zrobić.

– Boli? – spytałam.

Uniosła brodę, dzielna i niepokorna.

– Oczywiście. Ale łykam olejek CBD i to pomaga. A Belva z centrum holistycznego Om Chakra dała mi kilka awenturynów i niebieskich chalcedonów, które podobno dobrze robią na ból i zapalenia, więc teraz zawsze noszę je w kieszeni.

Wiesz, co naprawdę by ci pomogło? – pomyślałam. – Oksykodon. Ale wiedziałam, że nie powinnam mówić tego na głos, bo ledwie trzy lata wcześniej matka nakryła mnie, jak kruszę tabletki oksy i wciągam je nosem w toalecie dla gości. Wdałyśmy się w kłótnię, która całkowicie zepsuła imprezę z okazji jej sześćdziesiątych urodzin. Tak... Było zdecydowanie za wcześnie na żarty.

– Gdzie niemowlę? – spytałam.

– Śpi – odparła matka. – Tyle że to już wcale nie jest niemowlę, tylko małe dziecko. Ma dwa lata.

Policzyłam miesiące w pamięci. Nie widziałam się z siostrą od dawna, ale nie od tak dawna!

– Chwileczkę, jak Elli może mieć dwuletnią córkę?

– Adoptowała ją. – Matka przygryzła wargę. – Może wiesz, że Elli i Chuck długo starali się o dziecko i... – Umilkła. – Nieważne. Mieliśmy rok pełen wrażeń. Słyszałaś, że Chuck odszedł? Pięć miesięcy temu po prostu zniknął. Raptem kilka tygodni przed końcem procedury adopcyjnej. Byliśmy w szoku. Zarówno z powodu pojawienia się Charlotte, jak i odejścia Chucka.

Wypluwała jego imię, jakby ją brzydziło. Nie został nawet ślad po zachwycie nad „genialnym Chuckiem, zięciem, który odnosi same sukcesy, więc czemu ty nie możesz znaleźć sobie kogoś takiego, Sam? Hmmm?”.

– Tak czy owak, Charlotte jest dla nas wspaniałą pociechą. Myślimy o niej, a nie o tym całym bałaganie. To prawdziwy cud!

Odwróciła się do mnie z uśmiechem, przyciskając ręce do piersi. Zrzuciła już z siebie złe wieści i przeszła do tego, co dobre. Taka właśnie była: miała awersję do konfliktów. Kiedy w dzieciństwie Elli i ja zaczynałyśmy się kłócić, po prostu zamykała drzwi do naszego pokoju, jakby sądziła, że dzięki temu spór przestanie istnieć. Kiedy jedna z nas skarżyła na drugą, wciskała sobie palce w uszy i powtarzała: „Nie słyszę cię!”. Żyła w ciągłym strachu, że jeśli w jej świecie pojawi się choćby małe pęknięcie, przez szparę wleje się do środka cała rzeka rozpaczy. W moim przypadku podejście to okazało się niezbyt pomocne.

Pomyślałam o niemowlęciu (nie, zaraz, o dziecku!). Nie byłam pewna, jak właściwie wyglądają dwulatki.

– Dwa lata. Czyli... umie już chodzić i mówić?

Matka otworzyła drzwi wejściowe. W twarz uderzyła mnie fala chłodnego powietrza.

– Na litość boską, Samantho. Tak, umie chodzić. To dziecko jest w ciągłym ruchu. A moje biodra są, jakie są, więc sama rozumiesz, że nie mogę za nią nadążyć. Powinien się nią opiekować ktoś młody i żwawy. Ktoś, kto dałby radę zabierać ją w ciekawe miejsca, do parku, na plażę i zmęczyć ją, żeby zaczęła przesypiać noce.

– To chyba nic trudnego.

– Rzeczywiście mogłabyś tak pomyśleć. – Nie wiem, czy było to stwierdzenie faktu, czy przytyk. Przynajmniej się uśmiechała.

Stanęłyśmy w przedpokoju. Dom był cichy. Wszelkie dźwięki z zewnątrz zostały wygłuszone przez beżowy dywan i okryte narzutami kanapy. Na ścianie widziałam częściowo startą kreskę narysowaną fioletową kredką. Pod szafką leżał herbatnik w kształcie zwierzęcia. Dom wyglądał na nieodkurzany przynajmniej od tygodnia. Matka ewidentnie traciła kontrolę nad sytuacją.

Spojrzała na mnie, a maleńkie mięśnie wokół jej warg mocno się zacisnęły.

– Elli... Cóż, nie napiszę do niej, że tu jesteś. Bo mogłaby nie... – Zawahała się. – Nigdy nie wyjaśniła nam, co się stało. Czemu od tak dawna nie rozmawiałyście. Nie byłam pewna... – Znów umilkła, ale wiedziałam, o co jej chodzi. Że Elli mogłaby nie chcieć, żebym to ja opiekowała się dzieckiem. Poczułam, że czerwienieją mi policzki. Biorąc pod uwagę katastrofę sprzed roku, matka mogła mieć rację.

– To wszystko nieporozumienie – powiedziałam. – W końcu się dogadamy.

– Na pewno. – Wzięła mnie za rękę. Z nerwowym uśmiechem na twarzy ścisnęła moją dłoń. – Powiesz mi, jeśli uznasz, że jednak nie jesteś na to gotowa, prawda?

– Radzę sobie znakomicie, mamo. Tamto już minęło. Obiecuję.

Wyszczerzyłam zęby w promiennym uśmiechu, który nauczycielka aktorstwa pomogła mi dopracować, kiedy miałam piętnaście lat. Mój uśmiech mówił: „Zaufaj mi!”.

Zaopiekuję się tym dzieciurem kurewsko idealnie! – pomyślałam. – Łeb ci wybuchnie, kiedy zobaczysz, jaką jestem superciocią. Jak bardzo się zmieniłam. Przed nami lody i wata cukrowa! Zignorowałam niewygodny fakt, że nigdy jeszcze nie spędzałam czasu z dziećmi. Nawet się nimi nie interesowałam. Podjęłam świadomą decyzję, żeby nie gruchać do dzieci, które pojawiały się w kawiarni – ojcowie przynosili je w nosidłach BabyBjörn i kapali na ich pokryte meszkiem głowy pianką z latte. Dziecko, rodzina. Były to rzeczy tak bardzo oddalone od świata, który sobie zbudowałam (poprawka: od dołu, który wykopałam sobie pod nogami), że postanowiłam odsunąć je od siebie jeszcze bardziej, a reprodukcję uznać za funkcję biologiczną mogącą stanowić źródło zarobku, a nie za emocjonalny imperatyw. Widziałam, jak ta rozpaczliwa potrzeba wpłynęła na moją siostrę. Nie był to przyjemny widok.

Lepiej niczego nie chcieć, bo wtedy nigdy nie poczuje się zawodu.

Oto wszystko, co wiedziałam o dzieciach: wylewały kakao na podłogę kawiarni, zostawiały mocz na desce w toalecie i odciski palców na gablocie z ciastami. Były urocze, ale niszczycielskie i zdawały się wymagać dużo uwagi. Nie mogę powiedzieć, żebym ich nie lubiła. Z jednym egzemplarzem na pewno sobie poradzę.

Właśnie o tym myślałam, gdy matka nagle wyjrzała przez drzwi frontowe i rzuciła przerażone spojrzenie na mojego mini coopera.

– Czy w środku zmieści się fotelik? Którą ma kategorię bezpieczeństwa? Charlotte nadal siedzi tyłem.

– Nie wiem nawet, co to znaczy.

– Że fotelik jest ustawiony tyłem do kierunku jazdy, skarbie. – Matka spojrzała na mnie uważnie, usiłując stwierdzić, czy naprawdę jestem aż taka tępa.

Posłałam jej uspokajający uśmiech w stylu „Tylko żartowałam!”.

– Nie mam w zanadrzu drugiego auta. Mogę po prostu pożyczyć twoje?

Matka jeździła srebrną terenówką, której fotel musiała ustawić najwyżej, jak się da, bo miała tylko metr pięćdziesiąt dwa wzrostu. W swoim czołgu na pewno czuła się bezpiecznie: nareszcie mogła patrzeć na wszystkich z góry.

Znów westchnęła.

– Myślę, że twój się nada. Twoja siostra i tak niedługo wróci.

Moje japonki zatonęły w dywanie, kiedy weszłam do salonu. Nagle zalała mnie fala wspomnień związanych z tym domem. Zobaczyłam Elli leżącą na dywanie w kwadratowej plamie słońca. Malowałam jej wtedy paznokcie u stóp. A potem byłam sama, w łazience dla gości. Obudziłam się na podłodze, wśród tabletek, które wysypały mi się z torebki.

Poczułam przypływ paniki, a serce podeszło mi do gardła. W co ja się wpakowałam?

– Mogę zostać tylko na długi weekend. Trzy dni. Najwyżej cztery – skłamałam.

– Och, w tym czasie Elli na pewno zdąży już wrócić do domu – powiedziała radośnie matka. – Nie mam wątpliwości. Znajdzie to, co jest jej potrzebne, w miejscu, do którego wyjechała, i wróci. Zawsze postępuje słusznie. Przecież znasz swoją siostrę.

Czy rzeczywiście? Kiedyś na pewno ją znałam. Ale teraz nie miałam już pewności.

3.

ZANIEPOKOIŁO MNIE, ŻE DOM RODZICÓW zaczyna pachnieć starymi ludźmi: meblami od dziesięcioleci zbierającymi kurz oraz zasłonami, które wchłonęły zbyt wiele zapachów z kuchni. Moja siostrzenica spała w pierwszej z dwóch sypialni dla gości – tej, która kiedyś należała do mnie – więc ruszyłam do drugiej, żeby zostawić tam torbę.

Następnie padłam na kołdrę w róże, którą pamiętałam z dzieciństwa. Od prania zrobiła się już całkiem miękka. Ostatni raz spałam w tym domu pięć lat temu, podczas nieudanej próby przeprowadzenia samodzielnego detoksu. Byłam ciekawa, czy matka przebaczyła mi już, że zapaskudziłam wtedy jej ulubioną narzutę.

– Mama?

Usiadłam. W drzwiach stało dziecko, które wbijało we mnie wzrok. Czarne loki wiły się wokół uszu dziewczynki. Zamrugała. Oczy miała trzeźwe, brązowe, osadzone w miękkiej buzi. Szukałam w niej podobieństw do mojej siostry, zanim przypomniałam sobie, że jest przecież adoptowana. Miała na sobie pieluchomajtki i koszulkę z narysowaną żyrafą, a jej skóra wciąż była zaróżowiona od snu.

– Nie jestem... – zaczęłam, ale dziewczynka już weszła do pokoju. Podbiegła do łóżka i wyciągnęła ramiona, jakby spodziewała się, że ją podniosę.

Zagapiłam się, niepewna, co robić. A potem usłyszałam nierówne kroki mojej matki, która najwyraźniej zbliżała się korytarzem, więc podniosłam dziewczynkę.

Trzymałam ją w ramionach. Była gorąca, lepka i cięższa, niż się spodziewałam. Wtuliła twarz w moją szyję, zostawiając po sobie niepokojącą plamę wilgoci. Objęłam dziewczynkę mocniej, po czym znieruchomiałam, siedząc na krawędzi łóżka, przerażona, że ją upuszczę.

Nagle odsunęła się trochę, jakby przestraszona, i zaczęła uważnie mi się przyglądać. Bardzo uważnie. W jakiś sposób musiała pojąć, że nie jestem jej mamą. Może chodziło o zapach mojego szamponu albo fakturę skóry. Jaką fryzurę nosiła teraz Elli? Kiedy widziałam ją po raz ostatni, długie, lśniące, złote loki spinała zwykle w kucyk. Moje włosy sięgały teraz do ramion. Odrosły z fryzury na chłopaka, którą nosiłam po tym, jak kilka lat temu sprzedałam kudły, bo potrzebowałam kasy. „Straciłaś największy powód do dumy!”, załkała matka, kiedy mnie zobaczyła, całkiem jakbym była Jo z Małych kobietek. Ścięcie włosów zabolało ją chyba bardziej niż wszystko, co kiedykolwiek sobie zrobiłam.

Charlotte tymczasem nadal świdrowała mnie wzrokiem. Gdy matka stanęła w drzwiach, nasze spojrzenia spotkały się nad czarnymi lokami dziewczynki.

– Powiedziałaś jej, że przyjadę? – spytałam.

– Nie. – Skrzywiła się, oparta o framugę. – Nie chcieliśmy tego robić z wyprzedzeniem. Na wypadek...

Zamierzała powiedzieć: „Na wypadek, gdybyś się jednak nie pojawiła”. Zmarszczyłam brwi.

– Czy ona w ogóle wie, że jej mama ma siostrę, która wygląda tak samo, ale jest inną osobą?

Matka wydawała się spanikowana.

– Cóż, nie do końca. Mamy w domu zdjęcia rodzinne, które widziała, ale nie wiem, ile twoja siostra powiedziała jej na ten temat. Może nic. Charlotte ma przecież dopiero dwa lata. Pewne rzeczy trudno jej wyjaśnić.

Matka mówiła szeptem, aby siedząca między nami dziewczynka nie mogła niczego zrozumieć, ale kiedy zerknęłam na Charlotte, mała odpowiedziała spojrzeniem i zmrużyła oczy, jakby doskonale wiedziała, o czym rozmawiamy.

– Jestem twoją ciocią, nie mamą – powiedziałam głośno, wyraźnie wymawiając każdą sylabę. – Jestem siostrą twojej mamy. Jesteśmy identycznymi bliźniaczkami. Wiesz, co to znaczy?

Charlotte skinęła głową, ale w jej oczach pojawił się cień, gdy bezskutecznie spróbowała znaleźć odpowiedź na moje pytanie.

– To znaczy, że wyglądamy tak samo. Wiem, że wyglądam jak twoja mama, ale nią nie jestem.

Dziewczynka w moich ramionach przemyślała to, po czym wybuchnęła płaczem.

– Chcę mamuuusięęę! – zawyła.

Rzuciła się na bok. Musiałam mocno ją przytrzymać, żeby nie spadła na podłogę, więc oczywiście rozpłakała się jeszcze bardziej.

Moja matka powoli zrobiła krok w tył.

– Pójdę nalać jej ciepłego mleka do kubka niekapka. – Uciekła korytarzem.

– Hej, ćśśś, ćśśś. Wszystko w porządku.

Charlotte, wciąż sztywna i rozhisteryzowana, próbowała mi się wyrwać i rzucić na podłogę. Jak uspokoić płaczące dwuletnie dziecko? Czy to nie moment, żeby wepchnąć mu do buzi smoczek? Rozejrzałam się po sypialni, ale oczywiście smoczka nie było w zasięgu wzroku. Zabawek też nie, tylko zdobione ceramiczne kule ułożone w dużej wiklinowej misie, która stała na komodzie. Przeszukałam kieszenie dżinsów w poszukiwaniu czegoś – czegokolwiek! – czym mogłabym odwrócić uwagę dziewczynki, żeby przestała rozpaczać. Metalowa spinka do włosów. Może lepiej nie. Pęk kluczy. Odepchnęła je silnym ruchem, gdy tylko zaczęłam nimi dzwonić przed jej twarzą. Może to raczej coś dla niemowląt niż dzieci.

Zaczęłam podrzucać dziewczynkę na kolanie, aż zadzwoniły jej zęby. Wyła coraz głośniej. Moja matka zniknęła w kuchni na drugim końcu domu i byłam właściwie pewna, że wcale nie zamierza wrócić tu z ciepłym mlekiem.

Zdesperowana sięgnęłam głębiej do kieszeni i wydobyłam z niej medalion, który dostałam dwa tygodnie temu z okazji roku trzeźwości. Był brązowy. Widniały na nim słowa, których Charlotte nie mogła jeszcze zrozumieć: „JEDNOŚĆ – SŁUŻBA – ZDROWIENIE”. Był duży: w sam raz, żeby zaciskać na nim palce, które inaczej sięgnęłyby po butelkę. Odbijał wpadające przez okno światło słońca. Charlotte przestała płakać, żeby mu się przyjrzeć.

– Skajb? – spytała, zwracając na mnie zaróżowione, wilgotne oczy.

Była bystrzejsza, niż sądziłam.

– Skarb – przyznałam. – Ukradłam go piratowi z odległej krainy Los Angeles, po czym przypłynęłam tu, żeby ci go dać. Może zakopiemy go w ogródku i narysujemy mapę, żeby piraci nie zdołali ukraść go z powrotem?

Rzuciła mi poważne spojrzenie. Na zaczerwienionych policzkach wciąż miała maleńkie łzy. Nie mogła pojąć, że dwie całkowicie różne osoby mogą wyglądać tak podobnie i znajomo. Rozumiałam ją. Sama często byłam w szoku, kiedy patrzyłam na siostrę.

– Zakopiemy – powtórzyła w końcu.

Jej głos był niepewny, piskliwy. Sprawił, że pomyślałam o puszystych króliczkach i gorących plażach, o słonecznych dniach mojego dzieciństwa. Zalała mnie dziwna fala nostalgii, szczątkowe wspomnienie bardzo odległych czasów, kiedy matka nosiła Elli i mnie na biodrach jak podpórki do książek. Czułyśmy się wtedy całkiem bezpiecznie.

Jednak kiedy wstałam i uniosłam Charlotte, żeby oparła mi się na biodrze, okazało się to zaskakująco trudne.

– Jestem twoją ciocią. Nazywam się Samantha. Możesz mnie nazywać Sam albo Sammy.

– Mimi? – Wydawała się zbita z tropu.

– Jasne, jeśli tak będzie ci łatwiej. Wiem, że nie jestem twoją mamą, ale zrobię, co w mojej mocy, żeby się tobą zaopiekować, póki mama nie wróci. Dobrze?

– Dobzie – szepnęła. Choć nadal się nie uśmiechała, poczułam, że się rozluźnia, akceptuje obecność nowej, na wpół znajomej dorosłej.

– Wszystko będzie dobrze – mruknęłam, tuląc się do jej głowy.

Nie byłam pewna, czy mówię do niej, czy do siebie.

4.

ZAKOPAŁYŚMY MEDALION TRZEŹWOŚCI w ogródku moich rodziców razem z garścią błyskotek matki, które wyciągnęłam ze szkatułki na sztuczną biżuterię. Dałam Charlotte łopatkę ze składziku, a potem chodziłam za nią krok w krok, skrzętnie zaznaczając położenie zasypanych ziemią kolczyków z cyrkoniami na mapie, którą naszkicowałam na rewersie zabranej z kuchni ulotki o zdrowym żywieniu.

Kiedy skończyłyśmy, dałam Charlotte hibiskusowe lody na patyku z zamrażarki rodziców, po czym usiadłyśmy obok siebie na ganku i spojrzałyśmy na ogród. Matka zasadziła w nim szałwię meksykańską, lawendę i bugenwillę, więc teraz, w pełni lata, ogród stał się morzem fioletu. Kiedy nasze kariery aktorskie – moja i siostry – implodowały, więc matka nie mogła już dłużej być naszą menadżerką, otworzyła małą firmę zajmującą się projektowaniem krajobrazu. Większość domów w okolicy otaczały teraz „ogródki Lindy Logan” – pełne bulgoczących fontann oraz kwiatów odpornych na suszę. W efekcie żyło tu nadzwyczaj dużo kolibrów, motyli i pszczół. Dzięki mojej matce.

Uśmiechnęłam się do Charlotte.

– Jak się ma twoja mama? – spytałam cicho. – Tęsknię za nią.

Charlotte była zajęta. Jej jaskraworóżowy język ścigał cieknącą stróżkę lodów. Przekrzywiła głowę i siorbnęła.

– Dlaciego?

– Dlaczego? Bo jakiś czas temu schrzaniłam sprawę i teraz twoja mama jest na mnie zła.

– Dlaciego?

Nie umiałam odpowiedzieć. Patrzyła na mnie poważnym, zamyślonym wzrokiem. Nie był to zapewne odpowiedni temat do rozmowy z kimś, kto nie znał jeszcze alfabetu, ale skąd mogłam wiedzieć, o czym gada się z dziećmi? Charlotte nie wyglądała zresztą na przejętą. Zjadła resztkę roztopionej różowej mazi, a oblizaną drewnianą pałeczkę rzuciła na ziemię. Złapała łopatkę i mapę i pobiegła do ogrodu, żeby wykopać z powrotem wszystkie skarby.

Mój ojciec podszedł, żeby się do mnie przysiąść. Kiedy opadał na ławkę, strzeliło mu w stawach. Wciąż miał na sobie płaszcz i krawat, który zakładał do pracy – przez ostatnie trzydzieści lat był księgowym w firmie papierniczej – a materiał koszuli napinał się na jego zaokrąglonym brzuchu. Pomyślałam, że ojciec wygląda na zmęczonego i przygaszonego, jakby ktoś przyłożył mu do czoła ogromną dłoń i wcisnął go w głąb własnego ciała. Było wpół do szóstej, pora na popołudniową szklaneczkę ginu z tonikiem, ale ojciec miał w dłoniach puszkę wody gazowanej z limonką. Na pewno ze względu na mnie. Nie byłam pewna, czy jestem wzruszona jego gestem, czy urażona, że wątpi w moją samokontrolę.

Rozpromienił się, kiedy zobaczył, jak Charlotte kopie w ziemi pod wielkim dębem, który ocieniał drugi koniec ogrodu. Zamachał dłonią, a dziewczynka mu odmachała.

– Skajb! – krzyknęła, ściskając w dłoni błyszczącą biżuterię.

– Czy ona ma kolczyki twojej matki? – spytał ojciec. – Na litość boską, nie pozwól, żeby Linda je zobaczyła. Dostanie szału.

Ale matka już stała mu za plecami, z kieliszkiem chardonnay w dłoni. (W przeciwieństwie do ojca była najwyraźniej gotowa wystawić moją trzeźwość na próbę).

– To nie problem – powiedziała. – Są z cyrkoniami.

Posłała dziewczynce krótki uśmiech. Naprawdę obniżyła dla niej swoje standardy.

Odwróciłam się, żeby spojrzeć na rodziców.

– No to porozmawiajmy. Co to za akcja z Elli? Co się dzieje? Gdzie ona jest?

Moja matka wcisnęła nos w paszczę kieliszka.

– Sądzę, że samotne rodzicielstwo trochę ją przerosło, i tyle – powiedziała wesoło. – Ciężko jest w pojedynkę zajmować się małym dzieckiem, wiesz? Kiedy się urodziłyście, bywały miesiące, gdy chciałam zrzucić wszystko na waszego ojca i po prostu zniknąć. – Wzięła łyk wina, oblizała zęby. – Do tego dochodzi tragiczna kwestia rozwodu... Elli po prostu chciała chwilę odpocząć, więc pojechała do spa. Mówiła, że do Ojai.

– Jak się nazywa to spa? Leży przy polu golfowym? Ojai Valley Inn?

Wyobraziłam sobie siostrę, zagrzebaną w szlafroku frotté, z maseczką błotną na twarzy i plastrami ogórka na oczach, odsuwającą od siebie myśl o czekających ją w domu obowiązkach. Trudno mi było pogodzić tę wizję z Elli, którą znałam. Ale kto wie, ile przegapiłam przez ostatni rok? Najwyraźniej całkiem sporo.

– To chyba nie tam. Ale w sumie nie jestem pewna, jak nazywa się ośrodek. Czy Elli podała ci jego nazwę? – Matka spojrzała pytająco na ojca, który potrząsnął przecząco głową. – W gruncie rzeczy mogła nazwać to miejsce „centrum wellness”. Więc może wcale nie chodzi o spa, tylko inny rodzaj uzdrowiska.

– Coś długo już wraca do zdrowia – mruknął ojciec. – Jak dla mnie weekend powinien wystarczyć.

– Serce i umysł mają swoje potrzeby. – Matka wypięła pierś, a burza farbowanych henną loków zatańczyła jej wokół głowy. Wyglądała jak rozgniewany dmuchawiec. – Wiesz co, Frank? To, że tobie nie jest potrzebny rozwój osobisty, nie oznacza, że masz prawo oceniać tych, którzy do niego dążą. Ja tam się cieszę, że Elli nareszcie zadbała o siebie po tak trudnym roku.

– Powinna przynajmniej odpisać na twoje wiadomości. Boję się, że coś z nią jest nie tak. Może przeżyła załamanie nerwowe. Albo jest chora. – Ojciec zmarszczył brwi, patrząc na wodę gazowaną, jakby niepewny, czemu w tak nieprzyjemnej chwili nie ma w dłoni ginu z tonikiem.

Od zawsze był raczej cynicznie nastawiony do życia, podczas gdy matką kierował ślepy optymizm. To, że nadal byli małżeństwem, zakrawało na cud. Najwyraźniej przeciwności rzeczywiście się przyciągają. Przez całe moje dzieciństwo rodzice się spierali, zwyciężała zazwyczaj matka. Kiedy miałam siedemnaście lat, ojciec chciał wysłać mnie na odwyk, ale ona upierała się, że „przechodzę tylko trudniejszy okres”. Choć byłam wtedy zachwycona, że ostatecznie postawiła na swoim, z perspektywy czasu widzę, że w tym starciu to ja okazałam się przegraną.

– Elli wysłała mi kilka dni temu wiadomość, z której wynika, że nic jej nie jest. Absolutnie nie potrzebuje, żebyśmy wtykali nos w jej życie emocjonalne. – Znów upiła łyk wina. – Zresztą twój ojciec dramatyzuje. Jak zawsze.

– Zachowała się dość samolubnie, nie uważacie? – spytałam. Matka posłała mi ostre spojrzenie w stylu „I kto to mówi?”. – To dla niej nietypowe. Prawda?

– Skąd miałabyś wiedzieć, Sam? Nie było cię z nami przez cały rok! A szczerze mówiąc, to jeszcze dłużej.

Zaczerwieniłam się na te słowa. Miała rację.

– Mogę przynajmniej przeczytać wiadomość, którą ci wysłała?

Matka wyciągnęła z kieszeni telefon. Na tapecie miała zdjęcie Charlotte, która mrużyła oczy w słońcu. Jakaś drobna, pierwotna część mnie poczuła się odrzucona: najwyraźniej mnie, jej córce, nie przysługiwało już miejsce na ekranie startowym. Byłam jednak, rzecz jasna, po trzydziestce. Już dawno wyrosłam z tego przywileju.

Spojrzałam matce przez ramię, gdy odszukała historię rozmów z Elli i podała mi telefon. Z ciekawości przejrzałam wcześniejsze wiadomości. „Będę za 10 minut”. Potem: „Wpadnę do sklepu, chcesz coś?”. „Charlotte ma katar, zostajemy w domu”. Oraz „Włącz GMA, leci ten kucharz, którego lubisz”. Zwykła, codzienna bliskość siostry i matki zaparła mi dech w piersi. Czy właśnie tego brakowało mi przez te wszystkie lata? Czy tego pragnęłam? A może czułabym się w podobnej sytuacji zbyt osaczona?

Matka musiała zauważyć moje zaciekawienie, bo wyrwała telefon i szybko przeszła do najświeższych wiadomości, zanim mi go oddała. Dialog zaczął się tydzień wcześniej, w zeszły czwartek, wiadomością „Dzięki za opiekę nad C, wrócę w niedzielę”. Przez kolejne siedemdziesiąt dwie godziny matka wysłała do Elli kilka wiadomości, na które tamta nie odpisała: „Mam nadzieję, że dobrze się bawisz na wyjeździe. Mogę dać jej M&M’s?”. I „Nie chcę ci przeszkadzać, ale jak długo C powinna drzemać za dnia?”. Oraz „Nie ma alergii na użądlenia pszczół, prawda?”.

A potem, w niedzielę – pięć dni temu – matka wysłała kolejną wiadomość: „O której ją dziś odbierzesz? Jeśli wyrobisz się przed szóstą, wyjdziemy z tatą na kolację”.

Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi. Mogłam wyobrazić sobie, jak matce z godziny na godzinę rosło ciśnienie, kiedy patrzyła na milczący telefon. Moja siostra odpisała dopiero o siódmej wieczorem. „Dacie radę zająć się Charlotte jeszcze przez kilka dni? Nie jestem gotowa wrócić do domu”.

Matka odpisała natychmiast.

„Kilka, czyli ile? Wszystko z tobą OK?”

„Tak, wszystko dobrze. Znajduję odpowiedzi, o które mi chodziło”.

W tym momencie matka najwyraźniej straciła zainteresowanie tym, czy moja siostra odnajdzie siebie, czy nie. Wydawała się przede wszystkim zirytowana.

„Wiesz, że kocham Charlotte, ale tego już za wiele. Zwyrodnienie stawów daje mi w kość”.

Potem nastąpiła dwuminutowa przerwa. Wyobrażałam sobie siostrę, jak gapi się na puste pole tekstowe i rozważa, co odpowiedzieć. Oraz matkę, jak mruga z wściekłością i czeka na nieuniknione przeprosiny i zapewnienie, że Elli wróci najszybciej, jak się da. Przecież zwykle nie potrzebowała niczyjej pomocy.

Przeprosiny jednak nie nadeszły. Zamiast nich pojawiła się zdawkowa ostatnia wiadomość. Raczej polecenie niż wyznanie winy: „Poproś o pomoc Sam. Sam wszystko zrozumie. Będzie wiedziała, co robić”.

A potem: nic.

Spojrzałam na Charlotte, która dreptała z powrotem w naszą stronę. Dłonie miała czarne od ziemi, a z palców zwisały jej za duże pierścionki. Co konkretnie miałam „zrozumieć”? Dziecko? To, jak pomóc mamie się nim zająć? Czy sens tajemniczej wyprawy siostry w poszukiwaniu bliżej niesprecyzowanych odpowiedzi?

A może chodziło jej o to, że zrozumiem potrzebę wyrwania się z ram własnego życia?

5.
WTEDY

ŁOWCZYNI TALENTÓW HARRIET SUNDAY odkryła Elli i mnie na plaży w Santa Barbarze, kiedy miałyśmy dziewięć lat. Dwie małe blondyneczki, piegowate, o beżowej skórze, w wyblakłych bikini, absolutnie identyczne, z dołkiem w lewym policzku włącznie. Szeroko rozstawione błękitne oczy sprawiały, że wyglądałyśmy trochę jak manekiny, a nasze hipnotyzujące spojrzenia były zarazem piękne i niepokojące. Kiedy szłyśmy ulicą noga w nogę, a z ramion spływały nam fale jasnych włosów, ludzie przystawali, żeby na nas popatrzeć.

Harriet musiała od początku wiedzieć, że trafiła w dziesiątkę.

Jej pojawienie się w moim życiu pamiętam jako cień, który padł na nas, gdy grzebałyśmy w piasku przy linii fal. Miała na sobie stylową marynarkę do smokingu od YSL, ciemne okulary w kształcie kocich oczu oraz czapkę z daszkiem Dodgersów, spod której wystawały krótkie czarne włosy.

– Budujecie zamek z piasku? – zapytała ochrypłym, zmysłowym głosem.

Elli zamarła, z wypisaną na twarzy przestrogą matki „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi”, ale ja nie przestrzegałam żadnych reguł, od kiedy tylko przyszłam na świat.

– Więzienie – odparłam. – Dla krabów.

Harriet się to spodobało. Kucnęła obok i obserwowała nas uważnie, w sposób, na który większość dorosłych nie miała czasu i ochoty: nie jak na parę dziwaczek czy dwuosobową atrakcję cyrkową, ale jakby szukała pod dołeczkami w policzkach i jasnych włosach prawdziwego skarbu.

– Lubicie chodzić do kina? – spytała.

Choć mówiła swobodnie, czułam w jej głosie napięcie, jakby od odpowiedzi na jej pytanie zależało całe moje życie. Teraz wiem, że tak właśnie było.

Z jakichś przyczyn dodało mi to odwagi.

– No raczej – powiedziałam. – Durne pytanie.

– Samantho! – Elli walnęła mnie w ramię, zupełnie przerażona.

Ale Harriet parsknęła śmiechem. Śmiała się długo i szczerze. Dziesięć lat później zmarła na raka płuc, ale ten jej śmiech – chrapliwe dudnienie, które zaczynało się chyba gdzieś w głębi żołądka – wzbudził moje zaufanie. Bo tak szczerze mógł śmiać się tylko ktoś o dobrych zamiarach.

Czasem zastanawiam się, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby Harriet nie poszła tamtego dnia na plażę. (Nie lubiła tego. Zmuszono ją do uczestnictwa w przyjęciu urodzinowym ukochanej chrześniaczki). Czy trafiłabym w końcu do Hollywood, gdyby Harriet nas wtedy nie odkryła? Czy miałam aktorstwo w genach, czy raczej zaszczepiła mi je właśnie jej oferta?

A gdyby nie zmarła upiorną, przedwczesną śmiercią, kiedy miałam dopiero dziewiętnaście lat i nie byłam w pełni uformowana, czy moje życie i tak ległoby w gruzach?

Są w życiu chwile, gdy zderzamy się z czymś, co spycha nas na nową ścieżkę, z której nie ma powrotu. Jesteśmy piłeczkami do ping-ponga, odbijanymi na zmianę przez los i przypadek, choć z całej siły staramy się wydrzeć tym siłom przynajmniej odrobinę sprawczości. A kiedy leżymy już na łożu śmierci, towarzyszy nam ostatnia myśl, powtarzana w kółko niczym echo: Co by było, gdyby... Co by było... Co by było...

Po chwili obok nas zmaterializowała się matka, która najwyraźniej podniosła wzrok znad książki i zauważyła, że przy jej córeczkach kuca dziwna nieznajoma. Ręcznik owinięty wokół pokrytych cellulitem ud, maść cynkowa na nosie, pięści zaciśnięte i gotowe do akcji.

– W czym mogę pomóc?

Harriet wstała. Jej głos stał się opiekuńczy, a w dłoni nagle błysnęła wizytówka, którą wysunęła w stronę mojej matki.

– Jestem agentką – powiedziała. – Filmy i telewizja. Interesują mnie pani córki.

– Ale my nie jesteśmy zainteresowane – odparła matka. Obronnym gestem położyła każdej z nas rękę na ramieniu.

– Ja jestem! – zaprotestowałam i zepchnęłam jej dłoń.

Wzrok Harriet prześlizgnął się po tanich okularach przeciwsłonecznych matki i po przetartym, zaplamionym kremem do opalania ręczniku.

– Jest szansa na zarobienie pokaźnej sumy pieniędzy. Ale nie naciskam. Absolutnie rozumiem pani wątpliwości.

Twarz matki drgnęła. Mocniej zacisnęła dłoń na ramieniu Elli, ale drugą powoli wysunęła w stronę wizytówki, jak marionetka, kiedy ktoś pociągnie za sznurek.

Mogłabym przysiąc, że Harriet do mnie wtedy mrugnęła.

– Proszę zadzwonić pod mój numer, a zrobię z pani córek gwiazdy – powiedziała, po czym odwróciła się i ruszyła wzdłuż brzegu.

Gwiazdy.

Wiatr się wzmógł, poderwał w powietrze tumany piasku i cisnął nam w oczy. Elli krzyknęła i zaczęła trzeć twarz pięściami. Płakała, a matka wycierała jej łzy. Ja tymczasem nie czułam zupełnie nic. I tak byłam już całkiem zaślepiona.

Miałam już do czynienia z aktorstwem. Podstawówka na przedmieściach, do której chodziłyśmy, oferowała całkiem niezłe zajęcia kulturalne. Zagrałam na przykład w inscenizacjach Mary Poppins i Piotrusia Pana. Byłam zachwycona wszystkim: kartonowymi dekoracjami, których używano tyle razy, że poprzecierały się na krawędziach, panującym za kulisami zapachem brudnych skarpet i wylanej coli, gorącym blaskiem reflektorów, który czułam na skórze. Ale przede wszystkim uwielbiałam mieć widownię. Kiedy jest się na scenie, można być w centrum uwagi, a jednocześnie pozostawać całkiem niewidzialną. „Tu jestem, patrzcie. Tu jestem, wcale mnie nie widać”.

Może chodzi o to, że jestem bliźniaczką. Że od zawsze czułam się jak część większej całości, a nigdy jak pełnoprawna postać. Ludzie często gapią się na bliźnięta, ale ich tak naprawdę nie widzą. Od kiedy pamiętam, wszyscy uciekali ode mnie wzrokiem, wciąż rzucali mi spojrzenia przez ramię, szukali mojej drugiej połowy. Identyczne dzieci wzbudzają fascynację, ale niezwykle rzadko uchodzą za prawdziwych ludzi.

Przez większość czasu i tak nikt nie wie, z którą bliźniaczką czy bliźniakiem ma do czynienia.

Na scenie nareszcie mogłam stać się całością, a do tego wcielić się w dowolną rolę: wróżki, wiedźmy, żebraczki. Mogłam ożywić dowolną wymyśloną postać. Chwile, gdy wchodziłam w skórę kogoś innego, żeby zobaczyć, jak w niej jest, stały się sensem mojego życia.

Teraz, po wielu latach terapii grupowej, rozumiem już, czemu bycie bliźniaczką sprawiło, że wybrałam karierę opartą na udawaniu innych. Kiedy byłam z siostrą, czułam, że nie jestem pełnoprawną osobą... ale nie miałam pojęcia, kim mogłabym być bez niej!

Tamtego lata moja siostra zbudowała ze znalezionych pudeł i próbników tapet dom dla lalek. Już wtedy było wiadomo, że jest uzdolniona plastycznie. Starannie poskładała meble z kapsli i kawałków tektury i namalowała maleńkie obrazy do powieszenia na ścianach domku. Z papieru wycięła miniaturową Sam i miniaturową Elli, które zamieszkały tam całkiem same: bez rodziców, przyjaciół, sąsiadów ani innych dzieci. Tylko my dwie w świecie stworzonym przez Elli.

Dom dla lalek rozrastał się, aż zajął w końcu większość naszego pokoju. Każde nowe pudełko na buty stanowiło rozszerzenie naszej krainy: pojawiła się szkoła, lodziarnia, szpital, gdzie lalki trafiały, kiedy były chore, park rozrywki z karuzelą z klocków, która naprawdę się kręciła. Matka powiedziała, że możemy wyjechać na obóz letni albo chodzić na gimnastykę, ale nie byłyśmy tym zainteresowane. Spędzałyśmy dni w absolutnym błogostanie, wyobrażając sobie życie, w którym istniałyśmy tylko my dwie, a świat spełniał wszystkie nasze zachcianki.

Ale po spotkaniu z Harriet coś pękło. Tamtego wieczoru, kiedy bawiłyśmy się domem dla lalek – Elli niedawno zbudowała nam basen i papierowe bliźniaczki uczyły się pływać na plecach – myślami wciąż byłam gdzie indziej, wśród innych rzeczy, większych miejsc, widziałam życie, o którym wcześniej nie mogłam nawet marzyć. Przez otwór wentylacyjny słyszałam ściszone głosy rodziców, którzy rozmawiali w kuchni. W rurach dudniły zdania: „Sam ma talent”, „Będziemy mogli opłacić im studia” oraz „To chyba przeznaczenie”, aż wreszcie szepty doszły do porozumienia i zrozumiałam, że rodzice ulegną. Wzrok Elli wciąż wędrował w moją stronę, choć właśnie wycinała z papieru pakowego stroje kąpielowe dla naszych lalek. Po raz pierwszy nie mogłam spojrzeć jej prosto w oczy.

Później, kiedy leżałyśmy już w identycznych łóżkach, a wiatrak na suficie leniwie szatkował wilgotne letnie powietrze, poczułam, że siostra wysuwa do mnie rękę. Nasze spocone dłonie spotkały się z plaśnięciem.

– Sam? – szepnęła. – Dobrze się czujesz?

– O co ci chodzi?

– Przez chwilę pomyślałam, że może nie.

Zastanowiłam się, skąd wiedziała, że oprócz euforii na myśl, że zostaniemy gwiazdami, czułam lodowaty lęk, jak wtedy, gdy rodzice pierwszy raz zabrali nas do Kanionu Grzechotnika. Dotarliśmy do miejsca, gdzie ścieżka wiła się nad przepaścią, a ja poczułam, że jakaś przerażająca moc próbuje skłonić mnie, żebym zrobiła krok w pustkę. Ale Elli przecież zawsze umiała wyczuć, co dzieje się w mojej głowie. Nie musiałam jej nic mówić. Jeśli miałam koszmary, wpełzała mi do łóżka. Kiedy dotykałam czoła i okazywało się gorące, ona już wchodziła do pokoju z wilgotnym ręcznikiem. Czy wiedziała to wszystko, bo czuła to samo co ja? Czy po prostu umiała czytać we mnie jak w otwartej książce?

– Nie wiem, jak się czuję. Dziwnie.

Puściła moją dłoń, w ciemności usłyszałam szelest, a chwilę później Elli była już przy mnie. Leżałyśmy razem w identycznych bawełnianych koszulach nocnych.

– Wyobraźmy sobie wszystkie fajne rzeczy, które będziemy robić, kiedy zostaniemy gwiazdami Hollywood – powiedziała. Entuzjazm w jej głosie był odrobinę przesadzony. Pomyślałam, że nigdy wcześniej nie wspomniała nawet, że chciałaby grać ze mną w przedstawieniach teatralnych. Ale teraz chodziło o Hollywood! Przecież musiała być szczęśliwa! – Możemy na przykład spotkać inne gwiazdy. Britney Spears.

– Będziemy siedzieć do późna.

– Jeść deser na śniadanie.

– Rzucimy szkołę.

– Ja lubię szkołę. – Zastanowiła się. – No, może rzucę matmę.

– Będziemy podróżować po świecie. Polecimy do Japonii i Francji.

– Do Afryki. Chcę zobaczyć słonie! – Zapadło długie milczenie. Słyszałam, jak Elli ssie końcówki włosów. – Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Do tej pory nie myślałam właściwie o niczym poza granicami Santa Barbary.

Ja też nie. Być może właśnie dlatego ta nowa, ogromna perspektywa – obraz świata wykraczającego poza życie w domku dla lalek – nagle mnie przeraziła. Biorąc pod uwagę to, co miało nadejść, powinnam bać się jeszcze bardziej. Ale w tamtej chwili, gdy czułam na twarzy oddech Elli, a jej ciało przylegało do mojego tak ściśle, jakbyśmy były ze sobą zrośnięte, czułam się bezpieczna. Wiedziałam, że Elli się mną zaopiekuje. Wszystko będzie dobrze, póki będziemy razem.

Skąd miałam wiedzieć, co mnie czeka?

[...]