Beauty of Darkness. Kings of Darkness. Tom 4 - Angelika Kołodziej - ebook
NOWOŚĆ

Beauty of Darkness. Kings of Darkness. Tom 4 ebook

Angelika Kołodziej

5,0

171 osób interesuje się tą książką

Opis

Ostatni tom serii „Kings of Darkness” z motywem stalkera.

 

Kiedy pewnej nocy Mercy Bonavich decyduje się wsiąść do samochodu prowadzonego przez Cassiana Delmonta, nie ma pojęcia, że właśnie wpadła w sidła mężczyzny obserwującego od wielu lat każdy jej krok. 

 

Dla Cassiana to też jest ogromne wydarzenie. Dziewczyna, która od tak dawna go fascynuje, znalazła się w jego zasięgu, tak blisko, że czuje jej zapach, i gdyby chciał, mógłby jej dotknąć. 

 

Kiedy do miasta wraca człowiek, który odcisnął ogromne piętno na życiu Mercy, to właśnie do Cassiana dziewczyna zwróci się o pomoc. 

 

Ale czy powinna?

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                          Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kleosiaok

Nie oderwiesz się od lektury

Czekalam na historię ostatniego z przyjaciol Cassian bardzo ciekawy i intrygujacy. A jego obsesją... Ciem­ność jest sprzy­mie­rzeń­cem kłamstw. Dla­te­go ko­chał ją tylko po zmro­ku.
00



Copyright © for the text by Angelika Kołodziej

Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025

All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone

Redakcja: Alicja Chybińska

Korekta: Karina Przybylik, Dagmara Michalak, Martyna Góralewska

Skład i łamanie: Paulina Romanek

Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek

ISBN 978-83-8418-196-6 Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025

Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek

OSTRZEŻENIE

Beauty of Darkness to czwarta i zarazem ostatnia część serii „Kings of Darkness” i opowiada o losach Cassiana i Mercy. Ten tom można czytać bez znajomości losów poprzednich bohaterów, ale możesz natknąć się w nim na spoilery. Jeśli chcesz tego uniknąć, przeczytaj serię w następującej kolejności:

TOM I: Secrets of Darkness – historia Astona i Laurette

TOM II: Tears of Darkness – kontynuacja historii Astona i Laurette

TOM III: Kisses of Darkness – historia Eliasa i Rosalie

TOM IV: Beauty of Darkness– historia Cassiana i Mercy

Ta część jest zdecydowanie najmroczniejsza ze wszystkich w serii „Kings of Darkness”. Zaznaczam, że działania podejmowane przez głównych bohaterów oraz ich sposób myślenia w żadnym wypadku nie stanowią wzoru do naśladowania ani ich nie popieram.

Lista trudnych tematów:

• stalking,

• obsesja,

• obrazowe opisy przemocy fizycznej,

• przemoc psychiczna (w tym manipulowanie dzieckiem),

• przemoc wobec zwierząt (bez szczegółowych opisów),

• samookaleczanie,

• myśli samobójcze,

• śmierć.

Ostrzeżenie nie ma na celu zachęcić kogokolwiek do przeczytania tej książki. Beauty of Darkness kierowane jest do czytelników powyżej osiemnastego roku życia, ale nawet jeśli jesteś osobą pełnoletnią, zastanów się, czy chcesz wchodzić do tego mrocznego świata.

Zawsze w pierwszej kolejności myśl o swoim dobrym samopoczuciu.

WSTĘP

Ciemność jest sprzymierzeńcem kłamstw.

Dlatego kochał ją tylko po zmroku.

PROLOG

Lecz choćby oczy jej były na niebie, a owe gwiazdy w oprawie jej oczu, blask jej oblicza zawstydziłby gwiazdy.

William Shakespeare, Romeo i Julia

Niezwykła zdolność do obserwowania i wnikliwego analizowania ludzkich umysłów uświadomiła Cassianowi w dość młodym wieku, że znacznie różni się on od innych. Zrozumienie tych różnic wcale nie okazało się takie trudne, ale w pewien sposób niekomfortowe i wywołujące cały wachlarz wątpliwości.

Dlaczego taki jestem? Albo: Dlaczego taki nie jestem?

Czy serce bijące w mojej klatce piersiowej wygląda i funkcjonuje tak samo jak u innych?

Ciąży na mnie klątwa? Jestem chory?

Przede wszystkim jednak: Dlaczego nie czuję nic a nic?

Nie płakał po urodzeniu, jak to dzieci miały w zwyczaju. Nie krzyczał, nie bał się, ale i nie radował. Przez wiele miesięcy państwo Delmont próbowali zasięgnąć opinii u najlepszych specjalistów w kraju i poza nim, lecz wszystkie dręczące ich pytania na zawsze pozostały bez odpowiedzi.

Po prostu taki już twój urok. To nic złego, że trochę różnisz się od pozostałych,powtarzali mu.

Może kiedyś to się zmieni.

Może coś poczujesz.

Cassian nigdy nie doświadczył wilgoci łez na swoich policzkach. Jego usta nigdy nie rozciągnęły się w szczerym uśmiechu. Nigdy się nie dowiedział, jaki posmak ma złość. Nigdy nie dosięgnął go smutek.

To zupełnie tak, jakby zgodnie z jego przypuszczeniami nie posiadał serca.

Jedni powiedzieliby, że zdolność nieodczuwania zupełnie niczego jest darem. Inni uznaliby to za przekleństwo.

Cassian miotał się między tymi dwoma stwierdzeniami, nie potrafiąc określić, które jest słuszne. Nie znał bowiem innego życia. Miał tylko tę pustkę i obojętność.

Nie potrafił zrozumieć śmiejących się ludzi. Na widok łez nawet nie przyspieszał mu puls. Patrzył na te wyrazy zwykłych ludzkich uczuć, jakby stanowiły tylko wytwór jego wyobraźni.

I tak było, aż do pewnego dnia, gdy niedługo po dziesiątych urodzinach wybrał się z rodzicami na przyjęcie. Właśnie wtedy bieg jego życia zmienił się bezpowrotnie, a los został przesądzony.

Wtedy poczuł po raz pierwszy.

Dzień był parny, naznaczony piętnem niezwykle ciepłego lata. Gorące powietrze wydawało się lepić do skóry, pokrywając ją warstewką potu i kurzu. Duchota nie mijała, nawet gdy słońce rzuciło ostatnie promienie do wypełnionej po brzegi ludźmi sali balowej i schowało się już za horyzontem.

Innych zapewne dręczył z tego powodu gryzący kości dyskomfort, ale nie Cassiana. On kroczył odziany w trzyczęściowy garnitur, czuł doskonale, że gorąc przenika przez każdą komórkę w jego ciele i jednocześnie nie potrafił sobie wyobrazić, że to mogłoby mu przeszkadzać.

Oczywiście przyzwyczaił się do noszenia niewygodnych ubrań, często nawet nieodpowiednich, zbyt oficjalnych i pretensjonalnych dla chłopca w jego wieku. Wiedział, że w tym świecie istnieją pewne wymagania, a on musi im sprostać. Ale nawet gdyby został tej wiedzy pozbawiony, nie poczułby się źle. Zwyczajnie nie potrafił.

Właściwie pasowało mu, że od kołyski narzucano mu określone standardy, że zamykano bieg jego życia w ramach odpowiednich do godnego prezentowania własnego nazwiska. Dzięki temu nie musiał udawać dziecka, którym przecież i tak nigdy nie był.

Matka trzymała go za dłoń, gdy wchodzili w morze sukien i smokingów. Ten gest wydawał mu się zbędny, miał bowiem nieść otuchę i wsparcie, a Cassian wcale ich nie potrzebował. Mimo to nie protestował, musiał przecież zachować pozory.

Różni ludzie o różnych, niezwykle ważnych nazwiskach witali się z jego rodzicami. Blask świec w złotych kandelabrach kładł się na twarzach tych wszystkich osób, jednocześnie jakąś ich część pozostawiając w ciemności. W atmosferze tak wyniosłej symulowanie grzecznościowych uśmiechów okazało się bardzo łatwe. Wystarczyło, że Cassian zmusił się do uniesienia najpierw lewego, a potem prawego kącika ust i już wszyscy myśleli, że przemawia przez niego szczera uprzejmość.

Po maratonie niezbędnych powitań, mocnych uścisków dłoni i sztucznych komplementów państwo Delmont wreszcie mogli opuścić syna, by na kilka kolejnych godzin uciec do rozmów z uczestnikami balu.

Cassian znał już wówczas Astona i Eliasa, więc od razu ruszył na poszukiwania przyjaciół. Chłopiec przeskakiwał bystrym wzrokiem po tłumie, przeciskając się między dorosłymi. Powietrze pachniało mieszanką drogich perfum.

Wiedział, że najprawdopodobniej znajdzie przyjaciół w ogrodzie, bo to zawsze tam siostra Astona lubiła spędzać wieczory. Violet uwierał wyniosły klimat elitarnych balów, męczyła ją obecność tak wielu osób w jednym miejscu.

Na zewnątrz na dobre zapadł już zmrok, pokrywając zagadkowością korony drzew oraz budynki, jednocześnie uwydatniając lśniące się na bezkresnym niebie ławice gwiazd.

Niemal każde dziecko na tym świecie bało się ciemności, naiwnie wierząc, że ta może przybierać postać ich najstraszniejszych koszmarów. Cassian natomiast odnajdywał w niej pewnego rodzaju piękno, czego nie potrafił wytłumaczyć ani czym nie chciał się z nikim dzielić. To jego osobiste spostrzeżenie – coś, co ukrył na dnie umysłu.

Chwycił drobną dłonią złotą klamkę, pchnął drzwi i moment później znalazł się już w objęciach mroku. Ten otulił chłopca niczym stary dobry przyjaciel, oferując ciszę oraz spokój.

Cassian zszedł po kamiennych schodkach na trawnik i skręcił w dróżkę za drzewami, gdzie, jak wiedział, znajdował się otoczony zielenią staw. Gdy wychylił się zza ostatniego stojącego mu na drodze konaru, jego wzrok spoczął na samotnej sylwetce i nagle cały jego świat ucichł i jednocześnie wybuchł feerią doznań w tej samej chwili.

Przy stawie siedziała obca mu dziewczynka. Wyciągała rączki ku wodzie, by obserwować z zapałem, jak ciecz przelewa się między jej palcami. Po wyprostowanych plecach kaskadą spływały ciemne niczym sama noc włosy, a drobne ciało okrywała satynowa sukienka, wzbogacona o falbanki i bufiaste rękawy. Blask księżyca oświetlał połowę dziecięcej twarzy, ale tyle wystarczyło Cassianowi, by nagle zobaczyć całość, niemalże każdą jej myśl, wszystko. A gdy wzniosła oczy ku niebu i uśmiechnęła się delikatnie na widok gwiazd, nogi się pod nim ugięły.

Odniósł wrażenie, że już nie tylko on dostrzega piękno ciemności.

Zaczęło się niewinnie, od drobnego ukłucia w klatce piersiowej. W pierwszym odruchu chłopiec zrzucił to na karb wytworu wyobraźni. Potem owo kłucie przerodziło się w tępy ból. Ten atakował jego wnętrzności leniwie, wręcz okrutnie, jakby los nie chciał, by młody Delmont pominął lub zlekceważył choćby sekundę tamtej chwili.

Duszności nadciągnęły chwilę później. Cassian odniósł wrażenie, że jakaś siła wyższa wyssała całe powietrze z otoczenia i odebrała jego płucom zdolność prawidłowego funkcjonowania. Pot pokrywający jego skórę nagle przestał wydawać się już czymś zwyczajnym i niewartym uwagi – wyewoluował w potężne poczucie dyskomfortu, stał się swędzący i nieznośny. Serce biło Cassianowi tak szybko, aż czuł jego pulsowanie w przełyku.

Nie rozumiał, co się dzieje. Nie wiedział, co wyprawia jego organizm: czy to przez to, że jest chory, czy może zaraz zemdleje, czy może świat postanowił go uśmiercić. Nie miał pojęcia i wtedy po raz pierwszy poczuł tak wiele, nie potrafiąc owych uczuć nazwać.

Ale wtedy kąciki jego ust się uniosły – w zupełnie inny sposób niż do tej pory. Nie przyszło mu zmuszać mięśni twarzy do współpracy. To stało się samoistnie, a co więcej, nie miał nad tym ani grama kontroli. Panowanie nad każdą jego emocją wzięła w garść siedząca kilka metrów dalej dziewczynka, wciąż tak naiwnie nieświadoma obecności drugiego człowieka, skrywającego się w tej samej ciemności co ona, patrzącego na te same gwiazdy i oddychającego tym samym parnym powietrzem.

Czy to już? Czy teraz jestem normalny?

I, dobry Boże, przez chwilę naprawdę tak sądził.

Równie szybko jednak zrozumiał, że wszystko w jego życiu zostało przesądzone przez los, może przeznaczenie, a już na pewno przez coś niebywale okrutnego. Gdy tylko oddalił się od dziewczynki, wszystko zniknęło. Ciało się rozluźniło, wracając do zwyczajowego trybu obojętności, a ta nagle zaczęła go uwierać. Serce unormowało rytm, krew przestała wrzeć. Każda myśl z głośnej przeszła w niewiarygodnie cichą; tak cichą, że mógłby umrzeć od tej pustki.

Wrócił więc w to samo miejsce, tak desperacko pragnąc poczuć ponownie.

I poczuł. Pełnią siebie.

Świat znów stanowił wymiar rozmaitych wrażeń, serce ponownie pompowało krew ze zdwojoną siłą, a w piersi powoli rodziło się pragnienie czyste niczym łza, a jednocześnie tak zagmatwane i trudne do rozgryzienia.

Dziewczynka, jakby dotarł do niej ciężar czyjegoś spojrzenia, wreszcie zerknęła przez ramię. Mogłaby uciec, spłoszona widokiem wpatrujących się w nią okrągłych ze zdumienia oczu. Mogłaby zalać się łzami i zacząć krzyczeć. Mogłaby zrobić tak wiele, a jednak ona tylko się uśmiechnęła.

Przede wszystkim pozostawała zupełnie nieświadoma władzy, która w jednej chwili spoczęła w jej rękach.

W tamtej chwili los prowadzący Cassiana przez życie zmienił kurs, wycelował wprost w duszę nieznajomej mającej stać się od teraz jedynym źródłem jego uczuć.

I choć dotąd Delmont nie żywił urazy wobec świata, że pozbawił go umiejętności normalnego, ludzkiego funkcjonowania, to nagle uzależnił się od chwili, gdy przeżywał to wszystko na własnej skórze.

Uzależnił się tak bardzo, że nie mógł przestać patrzeć na tę owianą tajemnicą osóbkę. Ani wtedy, ani już nigdy.

Bo tylko widząc ją, odnosił wrażenie, że wszystko w nim ożywa.

I wiedział, wiedział już, że darem nie była jego zdolność zepchnięcia człowieczeństwa w czeluści umysłu. Darem okazała się dziewczyna, która go od tego wybawiła.

ROZDZIAŁ PIERWSZYSZTORMOWE OCZY

MERCY

Wdech.

Wydech.

Wdech i wydech.

Spocone i śmierdzące gorzałą ciała napierały na mnie jak ściany w ciasnym pomieszczeniu. Muzyka wydawała się za głośna, a powietrze zbyt duszne. Serce zbyt szybko pompowało krew, a myśli tworzyły plątaninę niezrozumiałych, jak na stan mojego upojonego mózgu, słów.

Wdech i wydech, Mercy.

Nieważne, ile razy obiecywałam sobie, że wreszcie z tym skończę, to zawsze miał być jeszcze tylko jeden wieczór. Jeszcze jedna noc i wezmę się za siebie, skończę z odwiedzaniem tych wszystkich spelun, odstawię alkohol i odważnie stawię czoła nawiedzającym mnie demonom.

Taaa, jasne.

Próbowałam przecisnąć się przez zwartą grupę imprezowiczów. Potrzebowałam ciszy, przestrzeni i nikotyny. Musiałam wydostać się na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem i popatrzeć w gwiazdy. Widok tych małych jasnych punkcików zawsze mnie uspokajał. Przypominały dziury w pudełku dające nadzieję, że gdzieś poza nim znajduje się lepszy świat.

Minęłam się z kimś w przejściu. Jakiś co najmniej dwa razy większy ode mnie koleś trącił moje ramię i wtedy resztka alkoholu znajdująca się w jego szklance wylądowała mi na dłoni. Miałam ochotę wrzeszczeć.

Sama nie wiem, dlaczego wciąż sobie wmawiałam, że balowanie naprawdę zdoła uleczyć moją duszę. Pragnęłam pozbyć się mrocznych wspomnień i ruszyć naprzód, a tymczasem każdej nocy zataczałam błędne koło.

Jestem głupia. Tak strasznie, kurwa, głupia.

Wreszcie udało mi się dotrzeć do drzwi. Pchnęłam je łokciem i wtedy uderzył mnie w twarz podmuch zimnego powietrza. Przymknęłam powieki i zaciągnęłam się zapachem mokrej gleby. Choć w dalszym ciągu słyszałam muzykę dobiegającą z wnętrza baru, myśli zaczęły się uspokajać, serce zwolniło, a napięcie pod skórą znacznie zelżało.

Odeszłam na bok i przysiadłam na krawężniku. Położyłam torebkę na kolanach, a potem przetrząsnęłam jej zawartość w poszukiwaniu fajek, ale… Szlag. Musiałam zostawić paczkę w środku. Oczywiście, że tak. Poczęstowałam papierosem jakiegoś mężczyznę, a potem poszłam zamówić drinka i zapomniałam po nią wrócić.

Jęknęłam sfrustrowana. Nieszczególnie uśmiechało mi się przeciskać z powrotem do środka, choćbym z pragnienia nikotyny miała sobie zacząć wyrywać włosy z głowy. Na samą myśl o ponownym wtopieniu się w ten kolorowy i głośny tłum dostawałam dreszczy.

Dlaczego wciąż to sobie robisz?, szeptał głos w umyśle. Powinnaś odciąć się od tego miasta, od tych ludzi, od tego wszystkiego i zacząć od nowa. Powinnaś…

Tyle że nie mogłam. Nie mogłam, więc szukałam ucieczki, drogi, która pozwoli mi przetrwać, i dzień w dzień wmawiałam sobie, że dam radę.

Moje życie było żałosne.

Zapisałam się na studia, choć nauka od zawsze sprawiała mi problemy. Próbowałam opiekować się matką, a ona tak naprawdę wolałaby nie żyć. Walczyłam z mrocznymi cieniami przeszłości. Imprezowałam niemal co noc, a potem wsiadałam do taksówki zamówionej przez kogoś, kogo nigdy nie widziałam na oczy. I teraz również czekałam na podwózkę. Bo przecież zawsze się pojawiała – opuszczałam mury baru, a zaledwie parę minut później samochód zatrzymywał się przy krawężniku i zabierał mnie do domu.

Nie miałam pojęcia, kto za tym stoi. Odkąd pamiętam, czułam na sobie ciężar czyjegoś spojrzenia, jakiś niewidzialny rodzaj opieki. To dziwne, ale wiedząc, że na tym zepsutym i szarym świecie ktoś ma na mnie oko, czułam się… bezpiecznie. W pewnym sensie.

Nikt inny o mnie nie dbał. Miałam tylko jego – postać niewiadomego pochodzenia, cień od zawsze ukryty przed moim spojrzeniem. Kogoś, kto najwyraźniej martwił się o mój los bardziej niż ja sama. Gdyby chciał mnie skrzywdzić, pewnie już dawno leżałabym rozczłonkowana w rowie lub zajmowała jedną z setek cel w burdelu na końcu świata, a tymczasem… Tymczasem on, kimkolwiek był, oferował mi bezpieczny powrót do domu. I tyle.

Czasem odnosiłam wrażenie, że człowiek, o którym tak często myślę, musi stanowić tylko wytwór mojej wyobraźni. Może pokiereszowany umysł wymyślił go sobie, bym wreszcie zaznała tego słynnego poczucia bezpieczeństwa – lub iluzji tego wrażenia. Może działo się ze mną gorzej, niż sądziłam.

Ale z drugiej strony… Przecież tak często czułam jego obecność. Nigdy go nie dostrzegłam, ale to nieważne. Chronił mnie. Na jakiś popieprzony sposób miałam co do tego niemal stuprocentową pewność.

Tyle że… Tym razem taksówka nie przyjechała. Minuty mijały, mróz coraz nachalniej atakował odsłoniętą skórę, zaczęło mnie piec w nosie, a głowa pękała ze zmęczenia i… Nadal nic.

Może to dlatego, że wyszłam wcześniej? Zazwyczaj opuszczałam bar dopiero po północy – lub nawet później – a dziś zmywałam się z klubu jeszcze przed jedenastą.

Zmarszczyłam brwi i sięgnęłam po telefon. Stwierdziłam, że nie ma sensu czekać na kierowcę, jeśli nie wiem, czy w ogóle się pojawi, i lepiej wziąć sprawy w swoje ręce.

Ale wtedy to poczułam. Czyjeś maniakalne spojrzenie wydawało się wypalać dziurę w moim policzku.

Zaczęłam się rozglądać w kruchej nadziei, że tym razem go zobaczę. Że odsłoni swoją twarz i zamiary. Że zaspokoi moją ciekawość, wreszcie usłyszę jego głos i spojrzę prosto we wpatrzone we mnie od tak dawna oczy.

Ale nic takiego się nie stało. A telefon, jak na złość, się rozładował.

Westchnęłam głośno, przymknęłam powieki i pomasowałam skronie, a wtedy, gdzieś w oddali, rozbrzmiał ryk silnika. Natchniona nową dawką nadziei, uniosłam wzrok. Spodziewałam się zobaczyć taksówkę, ale sprawcą hałasu okazał się jakiś SUV, stojący na parkingu przy lesie.

We wnętrzu auta tliło się światło, jakby ktoś korzystał z telefonu. Zmrużyłam oczy, by dostrzec, kto zajmował miejsce za kierownicą, ale z tej odległości okazało się to niemożliwe.

Znów rozejrzałam się wokół. Nie było tu nikogo poza nami.

Może przynajmniej poczęstuje mnie papierosem… Albo pożyczy telefon, bym mogła wezwać taksówkę i wrócić do domu. Może.

A może wyrządzi ci krzywdę i nikt cię nie uratuje?

Nogi same poniosły mnie w jego stronę. Zdrowy rozsądek został przytłumiony przez głód nikotynowy i pragnienie skrycia się przed mroźnym powietrzem.

Nie bałam się. Czułam go. Czułam, że nie pozwoliłby mnie skrzywdzić.

Boże… To cholernie głupie, naiwne i lekkomyślne, ale naprawdę w to wierzyłam.

Gdy od SUV-a dzieliła mnie już tylko odległość kilku kroków, siedzący w środku człowiek zgasił telefon, skrywając się w objęciach mroku. Mimo to nie wyłączył silnika, jakby nie chciał odjechać, dopóki się nie dowie, czego chce od niego ta zdesperowana dziewczyna.

Stanęłam przed drzwiami od strony kierowcy i zapukałam w okno, oddając swój los w ręce przeznaczenia. Miałam wrażenie, że zanim szyba powędrowała w dół, minęła cała wieczność, ale gdy tylko zyskałam pewność, że człowiek znajdujący się po drugiej stronie zdoła mnie usłyszeć, zaczęłam mówić.

– Cześć, masz może…

Ucięłam, kiedy ujrzałam twarz mężczyzny i poczułam na sobie jego spojrzenie. Spojrzenie oczu o najciemniejszym odcieniu niebieskiego, jaki widziałam w całym swoim dwudziestoletnim życiu. Bo nagle… Zupełnie nagle, w tej jednej sekundzie, wszystko stanęło w miejscu. Czas się zatrzymał, jakby ktoś chwycił wskazówki zegara w żelazny uścisk.

Zapomniałam, jak się oddycha, mówi i porusza.

Nie wiem, co stanowiło przyczynę rozpalającego się na dnie mojego żołądka żaru ani dlaczego nie mogłam oderwać wzroku od naznaczonych skrywaną tajemnicą tęczówek, ale szybko odnotowałam, że znajdujący się na wyciągnięcie ręki facet wpatruje się we mnie z tak samo wielkim zafascynowaniem, jak ja w niego.

To dokładnie tak, jakby we wszechświecie zachodziła właśnie jakaś przełomowa zmiana.

– Czy mam może…?

Boże. Jego głos.

To połączenie surowej męskości i głębokiej chrypki. Brzmienie tego dźwięku zdawało się wcisnąć mnie pod taflę wody, bo oddychanie znów stało się niezwykle trudne.

– …papierosa? – dokończyłam słabo i cicho.

Szlag, zazwyczaj nie brakowało mi odwagi, ale… Coś w nim, coś w tym spojrzeniu, tak przenikliwym i uważnym, odebrało mi resztkę pewności siebie.

Kącik jego ust drgnął ku górze – leniwie, niemal od niechcenia – a ja w myślach uznałam, że to dość urzekające. Urzekające jak cały on. Jego twarz została wykończona ostrymi liniami. Do tego kwadratowa, gładko ogolona szczęka. Arystokratyczny nos. Ciemnobrązowe włosy idealnie komponujące się ze sztormowymi oczami. Lekko spierzchnięte usta, ułożone w tak drwiącym i jednocześnie niejednoznacznym wyrazie.

Wyglądał idealnie – nie w ten zapierający dech w piersi sposób, tylko… Niemal przerażająco. Ludzie nie powinni być tak perfekcyjni.

Właśnie wtedy do mnie dotarło, że skądś go kojarzę. Początek imienia zaczął kształtować się w moich myślach, ale wtedy on wtargnął w sam środek tych rozważań, wreszcie udzielając mi odpowiedzi.

– Niestety nie.

No tak, cóż. Mogłam się tego domyślić. W powietrzu unosiła się intensywna woń jego perfum i nie wyczułam w niej ani jednej nutki dymu. Poza tym… Wydawał się zbyt idealny, poukładany i schludny, bym mogła go sobie wyobrazić z fajką w ustach.

– No dobra. – Wzruszyłam ramionami, próbując ukryć pod tym nonszalanckim gestem nerwowość. – W takim razie…

Chciałam się wycofać, zerwać ten oszałamiający kontakt wzrokowy i wrócić do świata sprzed kilku minut, kiedy jeszcze nie obezwładnił mnie swoim obliczem, ale w miejscu zatrzymał mnie jego głos.

– Czekasz na kogoś?

– Nie – odparłam z wahaniem.

– To nieprzyjemna okolica – stwierdził. Zmarszczył brwi, a oczami nawet na sekundę nie przestał przyszpilać mnie do ziemi. – Masz jak wrócić do domu?

Miałam. A przynajmniej tak sądziłam.

Taksówka, do której przyjazdów zdążyłam się przyzwyczaić, wciąż nie nadciągała. Tkwiłam tu sama, otoczona gęstniejącą mgłą, wgryzającym się w kości mrozem i żarem spojrzenia tego mężczyzny.

I to w końcu nadeszło – niepokój zaczął kiełkować na dnie serca.

Mimo to pokręciłam głową.

– Podwieźć cię?

To takie głupie. Tak cholernie głupie. Co on by sobie o mnie pomyślał, gdyby zobaczył, że wchodzę do samochodu obcego faceta, zdając się na jego łaskę lub niełaskę? Zainterweniowałby? Przybyłby mi na ratunek, gdyby wyczuł, że nad moją głową wisi niebezpieczeństwo?

A może on wcale nie istniał i bezsensownie wierzyłam, że się mną opiekuje.

– Mercy?

Z zaskoczenia wytrzeszczyłam oczy. Moje imię w jego ustach miało niepoprawny, niemal grzeszny wydźwięk, ale to nagłe przerażenie brało się przede wszystkim z tego, że on… Że wiedział, jak mam na imię.

– Skąd…

– Trudno cię nie znać – wtrącił.

Przez to wszystko zapomniałam, kim jestem – tak właśnie działała na mnie magia tego miejsca.

Ale za gęstwiną drzew, na bogatych przedmieściach i w centrum miasta rządzonego przez pieniądze i ludzi o nazwiskach równie ważnych jak moje stanowiłam otwartą księgę wystawioną na ocenę spojrzeń każdego śmiertelnika.

I on również musiał należeć do grupy tych przygniecionych ciężarem przynależności do elity osób. Jego czarny garnitur, drogi samochód, elegancja pobrzmiewająca w głosie… Oczywiście, że mnie znał. Tak samo jak ja powinnam znać jego.

Dlatego właśnie ta twarz nie wydawała mi się tak do końca obca.

Kolejne spojrzenie w jego oczy przywiało do mojej świadomości odpowiedź.

Cassian…? Tak miał na imię?

Syn rodu prawników, doskonałe dziecko, jeden z trzech… Oczywiście, że tak.

Nie wiem, kim musiałabym być, żeby nie znać tego człowieka. Każdy go kojarzył, tak samo jak każdy – niestety – kojarzył mnie. To nie zmienia jednak faktu, że jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko niego.

Był ode mnie rok starszy, więc w czasach szkoły średniej nie mieliśmy okazji, by spędzać ze sobą czas. Może kilka razy widzieliśmy się na przyjęciach organizowanych przez śmietankę towarzyską, ale nigdy nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa. Nigdy też nie wyczułam istniejącego między nami napięcia – aż do teraz.

Bo teraz odbierałam je doskonale. Właśnie tutaj – przy obskurnym barze, późnym wieczorem, na samym środku opustoszałego parkingu.

– To jak? – Wciąż czekał, aż podejmę decyzję.

Nie powinnam wsiadać do jego samochodu ani kontynuować tej rozmowy. Gdybym okazała się nieco rozsądniejsza, wycofałabym się z parkingu i znalazła inny sposób, by wrócić do domu. Zdawałam sobie z tego sprawę, choć całe moje życie można wpisać do podręcznika jako przykład podejmowania złych decyzji.

Nie miałam w sobie natomiast dość siły, by mu odmówić. Przez te kilka minut zdołałam poczuć się niczym pacynka pod rządami jego palców. I właśnie to okazało się tak przerażające. Człowiek nie powinien tak łatwo zdobywać tak wielkiej władzy nad drugim człowiekiem. To wydawało się dość surrealistyczne.

– Okej – mruknęłam wreszcie, kompletnie nieświadoma, na co właśnie się spisałam.

Tamtego wieczoru wsiadłam do samochodu Cassiana Delmonta, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że to on jest człowiekiem od wielu lat śledzącym każdy mój krok.

ROZDZIAŁ DRUGIKONTROLUJĄCY MĘŻCZYŹNI I ZBUNTOWANE DZIEWCZYNY

MERCY

Zajęłam miejsce pasażera w aucie Cassiana. Unosząca się w powietrzu woń skóry, drzewa sandałowego i cynamonu otuliła moje nozdrza, a ciepło buchające z wentylatorów owiało zmarznięte ramiona. Z radia nie płynęła żadna muzyka, więc ciszę wypełniało tylko echo naszych zsynchronizowanych oddechów.

Choć Delmont mnie o to nie zapytał, podałam mu adres swojego domu. Nie wstukał go w nawigację, tylko ruszył przed siebie, jakby znał mapę Londynu na pamięć. Samochód toczył się powoli po żwirowej drodze w stronę wyjazdu z parkingu.

Wierciłam się niespokojnie, balansując między strachem a dziwaczną ekscytacją. Nie uważałam się za nieśmiałą osobę, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób stresowała mnie obecność tego mężczyzny. Twarde spojrzenie sprawiało, że każdy centymetr mojej skóry przeszył dreszcz, a ton budził niezrozumiałe żądze. Może to dlatego, że wciąż byłam pijana. Nie bardzo, ale jednak.

Milczenie w końcu zaczęło mi doskwierać. Wiszące między nami napięcie wydawało się wręcz nieznośne i czułam silną potrzebę wypełnienia niekomfortowej ciszy.

– A ty? Czekałeś na kogoś? – zagaiłam, wkładając wiele wysiłku w to, by mój głos brzmiał normalnie. By nie drżał i nie zdradzał siły targających mną emocji.

To pytanie wydało mi się uzasadnione, skoro podjechał na parking i nie zrobił nic, prócz zwabienia mnie do auta. Gdy tylko sobie to uświadomiłam, wstrząsnęły mną paraliżujące fale strachu.

Boże, Mercy, jesteś taką idiotką…

– Miałem odebrać przyjaciela, ale pomylił adresy – odparł, nieustannie wlepiając wzrok w drogę.

– Astona czy Eliasa? – wypaliłam.

To sprawiło, że na sekundę odwrócił uwagę od jezdni i rzucił mi szybkie spojrzenie.

– Więc ja także nie pozostaję ci całkiem obcy.

– Trudno cię nie znać. – Posłużyłam się jego własnymi słowami.

Sądziłam, że okaże rozbawienie albo… cokolwiek. Tymczasem twarz mężczyzny wydawała się jakby wykuta z kamienia, a nerwowość trawiąca moje trzewia rosła w siłę.

W dalszym ciągu coś nie dawało mi spokoju.

– I co? Teraz ten przyjaciel gdzieś na ciebie czeka, a ty mnie odwozisz?

– Nie, wezwał już sobie taksówkę.

Nie wahał się przed udzieleniem odpowiedzi, więc raczej nie kłamał… Mimo to całość tej sytuacji nadal sprawiała nadzwyczaj dziwne wrażenie.

Odchrząknęłam. Serce obijało mi się o żebra niemal w bolesny sposób. Gdy zatrzymaliśmy się przed sygnalizacją świetlną, poczułam napierające na mnie spojrzenie Delmonta. Znów miałam ochotę poprawić się na fotelu, ale zmusiłam się do siedzenia prosto, żeby nie dostrzegł, jak wielkie zdenerwowanie mi towarzyszyło.

– Ale chyba nie jesteś seryjnym mordercą, co? – zagadnęłam bezmyślnie i od razu wymierzyłam sobie mentalny policzek.

Nie odważyłam się na niego zerknąć.

– Nie.

– Powiedział każdy morderca… – zażartowałam.

Nie zaśmiał się.

Jezu, w co ja się wpakowałam?

– A zatrzymasz się na chwilę na stacji?

Gdyby jednak okazał się jakimś zwyrodnialcem, to przynajmniej kamery uchwyciłyby nas razem i może policja dotarłaby do tego, kto odebrał mi życie. Albo mnie porwał. Albo cokolwiek innego.

– Po co? – Światło zmieniło się na zielone, więc ruszył przed siebie.

– Fajki mi się skończyły.

– Palenie jest niezdrowe. – Ciężki dyscyplinujący ton rozbrzmiał we wnętrzu auta.

– Włóczenie się po nocach zamiast spania w cieplutkim łóżku też nie uchodzi za szczególnie prozdrowotne, a i tak to robisz – odgryzłam się.

– A ty robisz obie te rzeczy. Włóczysz się i palisz.

No dobra, w punkt.

– Czyli nie zajedziesz? – wymamrotałam, nie kryjąc rozczarowania.

– Zajadę. Wysiądziemy na zewnątrz, pomachamy do kamery i wrócimy do środka.

To, z jaką łatwością rozgryzł mój plan, nie powinno mnie dziwić. W końcu odkąd go zobaczyłam, odnosiłam wrażenie, że dzięki nadludzkim mocom czyta mi w myślach.

– Nie wiem, o czym mówisz. Naprawdę chcę kupić papierosy. – To nie do końca kłamstwo. Liczyłam, że uda mi się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

– Nie musisz się tłumaczyć. Strach to naturalna reakcja. Właściwie chętnie upomniałbym cię za wsiadanie do samochodu obcego faceta, ale tak się składa, że trafiłaś na mnie. Nie mam złych zamiarów, więc tym razem ci się poszczęściło. – Brzmiał jak jakiś cholerny robot.

Poza tym… Poszczęściło mi się? Co, do cholery?

– Że co? – Parsknęłam śmiechem.

– Mogłaś trafić na kogoś innego. Kogoś, kto skorzystałby z okazji i zrobił ci niewyobrażalnie złe rzeczy.

Czy on właśnie dawał mi wykład za to, że wsiadłam do jego wozu i pozwoliłam odwieźć się do domu, bo sam mi to zaproponował? Co za pochrzaniony człowiek…

– Popieprzona ta twoja logika – stwierdziłam.

W odpowiedzi znów poczęstował mnie milczeniem.

– Więc co? To miała być dla mnie jakaś lekcja? – drążyłam.

Do niedawna rosnący w moim wnętrzu strach szybko zmienił się we wzburzenie. Dobra, rzeczywiście byłam lekkomyślna i brakowało mi rozsądku, ale czemu niby uważał się za kogoś, kto ma prawo to wytykać?

– Gdyby to miała być lekcja, zrobiłbym te złe rzeczy.

– Nie zrobiłbyś.

– Nie? – Jego ciemna brew powędrowała ku górze. – Bo mi ufasz?

Szybko doszłam do wniosku, że wcale nie mam do czynienia z kimś niebezpiecznym, tylko ze zwykłym dupkiem. Najwyraźniej pod tą chłodną fasadą kryło się zgniłe wnętrze.

Pewnie przywykł, że może sprawować nad wszystkim kontrolę. Szlag, sama prawie się na to złapałam.

– Rozpoznałam cię. Inaczej nie wsiadłabym z tobą do auta – oznajmiłam, nie do końca zgodnie z prawdą.

– Mhm.

– Z początku nie mogłam sobie przypomnieć twojego imienia, ale wiem, kim jesteś. Chodziliśmy razem do szkoły.

– Zgadza się. Czy to dla ciebie wystarczająca ilość informacji, by komuś zaufać?

On naprawdę udzielał mi reprymendy, posługując się tym głębokim autorytatywnym tonem. To wkurzające.

– A ty? Zwabiasz wszystkie imprezowiczki do auta i odwozisz je do domów? – Nie mogłam się powstrzymać przed tą sarkastyczną zaczepką, choć pewnie wypadła żałośnie.

Zignorował mnie, a ja w końcu odwróciłam od niego wzrok. Sięgnęłam po swoją torebkę, wyjęłam pomadkę z bocznej kieszonki i użyłam lusterka w samochodzie, by poprawić usta. Czerwień doskonale pasowała do mojej bladej cery i oczu otoczonych czarną kredką.

Niedługo później zajechaliśmy na stację benzynową. Nim Cassian zdążyłby mnie powstrzymać, ruszyłam żwawym krokiem do sklepu i kupiłam fajki. Do cholery, byłam dorosłą kobietą i mogłam robić, co mi się tylko żywnie podobało. Nie zamierzałam uginać się pod surowymi ostrzeżeniami jakiegoś faceta.

Gdy siadałam na fotelu pasażera, wzrok Delmonta zjechał na moje nogi – a konkretniej conversy ubrudzone błotem. Z wielką przyjemnością narobiłam bałaganu w tym jego nieskazitelnie czystym samochodzie.

Zacisnął zęby, ale ponownie nic nie powiedział. Chyba uznał, że dalsze próby wzbudzenia we mnie poczucia winy okażą się bezowocne.

Przez resztę drogi do celu milczeliśmy, a ja nie potrafiłam zignorować przepływającej między nami energii. Teraz napięcie wydawało się wręcz namacalne. Co jakiś czas zerkałam na duże dłonie zaciśnięte na kierownicy, ścięgna na jego szyi, rękawy czarnej koszuli i mieniące się w świetle księżyca srebrne spinki w mankietach.

W głowie migotała mi jakaś myśl, może wspomnienie, ale okazało się tak niewyraźne, jakbym już dawno wypchnęła je za drzwi wraz z wieloma innymi obrazami należącymi do przeszłości.

Wiedziałam natomiast, że moje uczucia, wzbudzane przez Cassiana, musiały mieć głębsze podłoże. Ciągle odnosiłam wrażenie, że coś mi umyka, coś bardzo ważnego, i ta bezsilność stała się frustrująca.

Żaden człowiek nie wywołał we mnie jeszcze tak złożonej reakcji. Najpierw zachłysnęłam się sposobem, w jaki patrzył mi w oczy, później nadszedł niepokój, a na końcu rozbudził wściekłość. Teraz te wszystkie uczucia mieszały się w moim wnętrzu. Czułam się cholernie słaba i silna jednocześnie. Zafascynowana i oburzona. Przerażona i zaciekawiona.

Gdy znaleźliśmy się pod bramą mojej rodzinnej rezydencji, uderzyła we mnie druzgocąca świadomość, że resztę nocy znów spędzę uwięziona w sidłach własnego umysłu i demonów przeszłości. Że nawet na sekundę nie zmrużę oka, zbyt przerażona nieistniejącymi potworami czyhającymi w kątach.

Ogromny ciężar spoczął mi na barkach. Odeszły wściekłość i ekscytacja. Znów wszystko straciło znaczenie. Byłam gotowa błagać Cassiana – tak, tego cholernego dupka myślącego, że może wszystkimi dyrygować – by mnie tu nie zostawiał. Z dwojga złego wolałabym wściekać się na niego całą noc i wysłuchiwać jego kazań. Wszystko wydawało się lepsze od… tego. Od murów tego domu i ścian przesiąkniętych najokrutniejszymi wspomnieniami.

Szkoda, że jednak nie okazałeś się seryjnym mordercą. Może podświadomie właśnie na to liczyłam. Może czekałam, aż los zdecyduje sam i zabierze mnie wreszcie z tego świata, bo nie miałam dość odwagi, by tego dokonać.

Cassian potępiał mój sposób postępowania, bo nie rozumiał, że śmierć to moje najmniejsze zmartwienie. Że jest wręcz… upragniona. Nie miał pojęcia. Choć z całą pewnością dokopał się do wielu moich myśli, najwyraźniej nie udało mu się dotrzeć do tych najbardziej pochrzanionych.

Chwyciłam klamkę, ale zanim wysiadłam z samochodu, spojrzałam na niego przez ramię i od razu poczułam na twarzy palący ciężar jego wzroku. Nasze oczy znów się spotkały, napięcie zgęstniało. Opuszczenie samochodu wydało się trudnym zadaniem, gdy odnosiłam silne wrażenie, że wszechświat pcha nas ku sobie. Że nasze dusze splata niewidzialna nić.

Cassian w końcu przerwał ciszę:

– Dobranoc, Mercy.

Moje serce rosło i kurczyło się, kruszyło i sklejało na nowo.

Nie zostawiaj mnie tutaj.

Szkoda, że tej myśli nie wyczytał równie łatwo, jak innych.

– Dobranoc, Cassian – wyszeptałam.

Naiwnie czekałam, aż mnie zatrzyma, ale tego nie zrobił.

Zdusiłam westchnienie i wyszłam na zewnątrz. Chłód nocy natychmiast owinął się wokół mojego ciała jak węże.

Weszłam za bramę i ruszyłam w stronę drzwi wejściowych. Potem obróciłam się jeszcze raz, by zerknąć na wóz Delmonta. Mężczyzna wciąż tam stał, być może czekał, aż wejdę do środka, myśląc, że w objęciach murów rezydencji będę bezpieczna.

Zabawne, bo to właśnie tutaj z dnia na dzień powoli umierała każda cząstka mnie.

Odgrodziłam się od jego oceniającego spojrzenia i weszłam do środka. Zamknęłam za sobą drzwi na klucz, a po kilku sekundach wyjrzałam przez wizjer.

Cassian odjechał.

Odjechał, pozostawiając mnie na pastwę wszystkich okropnych wspomnień, wątpliwości i paraliżującego strachu.

ROZDZIAŁ TRZECINAJJAŚNIEJSZA GWIAZDA

CASSIAN

11 lat wcześniej

Każdy kolejny wdech wiązał się z wciąganiem do płuc ogromnych pokładów wiszącej w powietrzu tajemniczej energii. Cały wachlarz doznań atakował moje wciąż kruche ciało. Odnosiłem wrażenie, że tonę i nawet nie próbuję wydostać się na wierzch.

Gdybym tylko chciał, mógłbym wrócić na salę balową i uśmiercić kiełkujące w moim sercu emocje. Przekonałem się już, że tyle wystarczy – gdy tylko spuszczę ją z oczu, wszystko zniknie.

Tymczasem wcale tego nie planowałem.

Pragnąłem pławić się w tym nowym doświadczeniu, jakkolwiek źle by ono na mnie nie wpływało.

Któregoś dnia, może rok czy dwa wcześniej, przypadkowo stałem się świadkiem czegoś dziwnego. Późnym wieczorem zszedłem do kuchni, spragniony szklanki wyśmienitej gorącej czekolady przyrządzanej przez mamę. W domu panowała cisza i złowieszcze napięcie, ale nieustraszony parłem przed siebie; raz za razem śmiało uderzałem stopami o chłodne kafelki.

Gdy znalazłem się w progu ogromnej kuchni, zobaczyłem wujka. Ni to siedział, ni to leżał. Głowę miał ułożoną na stole, tak samo klatkę piersiową, ale ręce wisiały bezwładnie po obu stronach ciała. Gdyby przesunął się o kilka centymetrów, spadłby z krzesła.

Wyglądał całkiem… spokojnie. Jakby po prostu zasnął. Co prawda twarz mężczyzny wydawała się trochę bledsza niż zazwyczaj, ale nieszczególnie się tym przejąłem.

Zignorowałem jego obecność. Nawet jeśli podświadomość szeptała, że powinienem zainterweniować, to nie potrafiłem się do tego zmusić. Nie czułem nic prócz standardowej obojętności.

Planowałem po prostu podjąć próbę zrobienia sobie gorącego napoju zgodnie z przepisem wiszącym na drzwiczkach lodówki, ale wtedy dołączył do mnie tata. Dostrzegłszy wyraźne przerażenie w jego oczach, zyskałem pewność, że stało się coś złego.

Tydzień później odbył się pogrzeb.

Setki ludzi przyszło pożegnać brata mamy. Wygłaszano przemowy, które bez wątpienia poruszały najczulsze struny w każdym innym człowieku. Składano stosy kwiatów i wieńce. W pewnym momencie mama rozpłakała się tak bardzo, że ojciec musiał odciągnąć ją na bok.

A ja stałem w mgle i deszczu, zupełnie niewzruszony. Obserwowałem otaczających mnie ludzi i próbowałem zrozumieć, jak to jest czuć tak przygnębiający smutek. Jak to jest w ogóle coś czuć.

Gdy tego samego dnia wracaliśmy do domu, zapytałem tatę, co okazało się przyczyną zgonu wujka. Pragnąłem posiąść tę wiedzę, zrozumieć.

On zawsze pozostawał wobec mnie szczery. Czasem brutalnie. Tak brutalnie, że wielu bez wahania nazwałoby go złym ojcem. Ale on, w przeciwieństwie do reszty, wiedział, że mój umysł funkcjonuje nieco inaczej.

Wieczorem zaprosił mnie do swojego gabinetu. Czas spędzany w tym pomieszczeniu przywodził na myśl chwile, gdy wspinałem się na najwyższe półki sięgających sufitu regałów, ściągałem każdą książkę po kolei i na długie godziny pogrążałem w lekturze.

W powietrzu unosił się zapach cygar, wody kolońskiej taty i starych kartek.

Mężczyzna wytłumaczył mi wówczas, czym jest uzależnienie.

– To może być cokolwiek. Alkohol, narkotyki, nikotyna, cukier, a nawet kawa. Każda niewinna przyjemność może przekształcić się w uzależnienie. W coś, bez czego nie potrafimy żyć, normalnie funkcjonować, a nawet oddychać – mówił poważnym tonem, nie jak do dziecka, tylko do kogoś równego sobie. – Sęk w tym, że ludzie obarczeni ciężarem uzależnienia, choć pozostają świadomi tego, jak złe to jest, nie są w stanie zrezygnować.

Wiedziałem więc, że siła przyszpilająca moje nogi do ziemi, niepozwalająca mi odejść ani spuścić oka z ciemnowłosej dziewczyny, musi przybierać kształt uzależnienia. Tak samo zdawałem sobie sprawę, że to coś złego, bo nałóg, choć malował się w różnych barwach, pozostawał tak samo wyniszczający.

Nigdy nie sądziłem, że mógłbym być do tego zdolny. Wszystko, co mnie spotykało, tłumaczyłem sobie chłodną logiką. Nie ulegałem pokusom. Nie, ponieważ – w odróżnieniu od innych – brakowało mi do tego najważniejszego czynnika: uczuć.

Nie wziąłem jednak pod uwagę, że mogę się uzależnić właśnie od nich. A powinienem to przewidzieć. Człowieka ciągnęło do rzeczy trudno dostępnych. Zażywał narkotyki, by uciec od rzeczywistości i przenieść się na krótką chwilę do innego, być może w jego mniemaniu lepszego, świata.

Moją lepszą rzeczywistością okazały się uczucia – dotąd nieuchwytne, przeznaczone dla wszystkich prócz mnie.

Moje uzależnienie.

Niczym niewolnik w rękach stwórcy świata, dałem się poprowadzić naprzód. Mimowolnie stawiałem kolejne kroki, zbliżając się do najniebezpieczniejszej ze wszystkich pokus. Lgnąłem do źródła moich emocji, przybierającego postać dziewczyny.

Wciąż wpatrywała się we mnie wielkimi oczami, a usta niezmiennie ułożone miała w uprzejmym uśmiechu. Blask księżyca malował smugi na tafli wody, a gwiazdy świeciły najwspanialszą jasnością nad moją głową, ale nie te elementy natury zapewniały piękno ciemności.

Ona nim była.

Duszą uwięzioną w mroku, nieświadomą ofiarą mojej nowo nabytej obsesji.

Gdy znalazłem się wystarczająco blisko, mogłem zarejestrować kolejne szczegóły jej wyglądu. Włosy, które z odległości kilkunastu metrów wyglądały na czarne, w rzeczywistości mieniły się odcieniem głębokiego brązu; przywodziły mi na myśl kawę. Dziewczyna klęczała, a ja patrzyłem na nią z góry, przez co jej sylwetka wydawała się bardzo drobna, niemal krucha.

Ale to oczy, te wyjątkowe oczy, przykuły bezgranicznie moją uwagę, zawładnęły mną na wszystkie możliwe sposoby. Niebieskie, ale tak jasne, że niemal szare. Czerń rozszerzonych źrenic prawie w całości zakrywała tęczówki, ale ja dostrzegłem ich wyjątkowość.

Świat znów zaczął wirować, a ja znajdowałem się w centrum tego chaosu. Roślinność i staw w tle stanowiły wielką rozmytą plamę. Ostrość wzroku obejmowała jedynie jej gładką i delikatną twarz. Miałem wrażenie, że wszechświat wcisnął wszystkie gwiazdy w jej oczy.

Serce bolało mnie tak mocno, jakby ktoś próbował wyrwać mi je z piersi tylko po to, by przekazać płonący chaosem organ w drobne, umazane ziemią dłonie dziewczyny. Nawet powietrze przybrało uzależniającą woń i wydawało się lepkie, jakby chciało nas ze sobą scalić.

Choć nasze ciała tworzyły dwie odrębne całości, umysły zaczęły łączyć się w jedność. Nie byłem jeszcze do końca świadomy, co to tak właściwie dla mnie oznacza.

Kucnąłem obok niej. Po części po to, by jak najbardziej zniwelować dzielącą nas odległość, a po części dlatego, że nogi powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa.

Przejęła kontrolę nad każdą najmniejszą cząstką mnie.

– Wejdziesz do środka? – zapytałem cicho, dostrzegłszy, że kropelki wody kołyszą się na końcówkach jej włosów.

– Taki miałam zamiar. – Głos dziewczyny wydawał się tak młody, ale jednocześnie miał w sobie cień zmęczenia, do tej pory spotykany tylko u dorosłych.

– Woda pewnie jest bardzo brudna.

Rozmawianie z nią wydawało się niewłaściwe, jakby stanowiła tylko obiekt do obserwacji. Tyle że nie mogłem, nie potrafiłem przestać. Tak samo jak kończyny, usta uległy naporowi nadludzkiej siły. Słowa lepiły mi się do języka i odnosiłem wrażenie, że mnie uduszą, jeśli ich nie wypowiem.

– I przy tym wciąż chłodna – odparła.

Jej uwaga uświadomiła mi, że w dalszym ciągu nie przejmowałem się zaduchem nocy. Nie do końca, pewnie nie tak bardzo, jak powinienem.

Wszystkie kotłujące się w moim wnętrzu uczucia dotyczyły wyłącznie tej dziewczyny, podczas gdy reszta świata wciąż pozostawała mi obojętna.

Kim ty jesteś? Dlaczego działasz na mnie w taki sposób?

– Możemy popływać razem. – Propozycja wymknęła się spomiędzy jej warg.

– Nie sądzę.

– Więc po co tu przyszedłeś? – Nie wyglądała na zasmuconą moją odmową. Wyprostowała plecy i wtedy kolana zapadły jej się w błocie, brudzącym elegancką sukienkę.

Jeszcze jakiś czas temu chciałem tylko znaleźć swoich przyjaciół. Teraz jednak nie wyobrażałem sobie, że mógłbym oddalić się od tej dziewczyny.

– Odetchnąć. Ukryć się, popatrzeć w niebo. Pomyśleć.

– To zupełnie tak jak ja. – Oczy nieznajomej rozszerzyły się pod wpływem entuzjazmu.

– Z tym że przy okazji zamierzałaś się jeszcze zanurzyć w wodzie – rzuciłem.

– Tak. – Kiwnęła głową. – Ale skoro ty nie chcesz się kąpać, to możemy przynajmniej posiedzieć tu razem. Odetchnąć, ukryć się, patrzeć w gwiazdy i myśleć.

Jak mógłbym jej odmówić? Kim musiałbym być, by zwyczajnie odejść, porzucając wór uczuć, dotąd tak nieznanych i tak fascynujących zarazem?

Usiadłem na mokrym trawniku, nie dbając o to, że błoto pobrudzi eleganckie spodnie. To bowiem wydawało się najmniej istotne.

– Więc tak?

– Więc tak – odpowiedziałem.

Tak bardzo cieszyło ją towarzystwo drugiego człowieka, że kompletnie zignorowała dziwaczność mojego zachowania oraz sposób, w jaki na nią patrzyłem – i w jaki zapewne miałem patrzeć przez wieki. Połączenie między nami wydawało się tkwić jedynie w mojej głowie, jakby stanowiło wymysł skaleczonego umysłu.

Moja towarzyszka położyła się na plecach, a jej ciemne włosy przylgnęły do ziemi. W głowie ukształtowała mi się myśl, że błoto na jej potylicy będzie stanowiło przypomnienie o tej wspólnie spędzonej chwili – przynajmniej na kilka godzin, dopóki nie pozbędzie się wszelkich związanych z nią wspomnień.

A ja pragnąłem, by ta dziewczyna nigdy mnie nie zapomniała. Chciałem, by wyraz mojej twarzy wyrył się w jej umyśle na wieczność. Chciałem… Boże, chciałem ją naznaczyć. Chciałem zostawić na jej ciele trwały ślad. Chciałem, żeby krwawiła.

Chciałem, by była moja, bo po raz pierwszy w życiu czułem cokolwiek prócz pustki, a to musiało przecież coś znaczyć.

Ale jej nie dotknąłem. Choć pokusa okazała się silna, to jej nie uległem. Nie mogłem skalać tak wyjątkowego piękna.

Mrok musiał zostać mrokiem. A światło musiało zostać światłem.

Odchyliła głowę, oddając się we władanie księżyca. Jej oczy niezmiennie błyszczały. Patrzyła w niebo z tak samo wielkim uwielbieniem, z jakim ja patrzyłem na nią.

– Muszą znajdować się bardzo, bardzo daleko, prawda? – zagaiła, kreśląc palcem wskazującym zarys konstelacji.

– Tak. Na pewno.

– Chciałabym się tam ukryć. Między jednym punktem a drugim. W tej małej przerwie między nimi, wypełnionej tylko ciemnością.

Zwykłe dziecko nie wypowiadało się w taki sposób, co uświadomiłem sobie dobitnie już wiele lat wcześniej, właściwie niedługo po tym, jak sam opanowałem działanie aparatu mowy. Tym bardziej zyskałem pewność, że łączy nas coś wyjątkowego. Obydwoje cechowaliśmy się innością i być może nie pasowaliśmy do tego świata.

– Dlaczego? Dlaczego chciałabyś się tam ukryć?

Bo ja przecież pragnąłem tego samego.

Nie zdążyła zaspokoić mojej ciekawości, bo w oddali rozbrzmiał nawołujący ją okrzyk kobiety. Głos powtarzał raz za razem: „Mercy!”, a ja doszedłem do wniosku, że czułem się o wiele lepiej jeszcze kilka chwil wcześniej, gdy nie znałem jej imienia. Wtedy mogłem przypisać jej istnienie pod zasługi ponadludzkich sił – teraz niekoniecznie.

Miała imię, rodzinę, marzenia i myśli. Była wszystkim, na co składa się człowiek, a jednocześnie kimś znacznie więcej.

– Muszę iść.

Nie umknęło mojej uwadze, jak bardzo posmutniała. Gwiazdy opuściły jej oczy, pozostawiając po sobie tylko ciemną otchłań. Uśmiech zgasł równie szybko.

A ja pragnąłem tylko jeszcze raz zobaczyć jej radosną twarz. Bałem się, że nie zdołałem jej odpowiednio zapamiętać.

– Musisz? Naprawdę?

– Muszę – powtórzyła dobitnie. Nie otrzepała sukienki z ziemi, nie poprawiła włosów ani nawet nie wytarła dłoni. Zamiast tego spojrzała na mnie błagalnie. – Popatrz za mnie na gwiazdy, dobrze?

Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią nawet przez marną sekundę.

– Dobrze.

Więc patrzyłem. Na długo po tym, gdy odeszła, zabierając ze sobą wszystkie moje uczucia, wciąż nie odwracałem wzroku od nieba i marzyłem, by nadszedł dzień, gdy razem spełnimy swoje pragnienia. Gdy razem ukryjemy się między gwiazdami.

I robiłem to każdej nocy. Odtwarzałem w myślach wspomnienie jej twarzy i spełniałem prośbę wypowiedzianą drżącym głosem. Tylko w ten sposób odnosiłem wrażenie, że choć jej nie widzę, wciąż pozostaję blisko.

Tyle że to wkrótce przestało mi wystarczać. Musiałem ją zobaczyć, musiałem znów poczuć.

Przez wiele miesięcy nie udało mi się jednak ponownie jej odnaleźć i nie wiedziałem, czy to kiedykolwiek nastąpi.

Wiedziałem już za to, że wbrew temu, co sądziłem przez dziesięć długich lat, jestem zdolny do okazywania emocji. Mogły zalegać we mnie martwe lub półżywe i ujawniać się tylko w określonych warunkach, ale tkwiły tam, przecież już raz mi się ukazały.

Odseparowany od dziewczyny, która nauczyła mnie czuć, musiałem odnaleźć inny sposób. I przysięgam na wszystkie Mercy świata, że wypróbowałem każdy. Każdy sposób, sięgnąłem nawet po te najgłupsze. I żaden nie przyniósł ulgi. Nikt ani nic nie potrafiło zastąpić tej dziewczyny.

Zaczęło się niewinnie i moje początkowe działania można zrzucić na desperacką ciekawość zwykłego dziesięciolatka. Odmawiałem sobie jedzenia, licząc, że instynkt przetrwania wreszcie weźmie górę, zlituje się i otworzy furtkę ze wszystkimi uczuciami, których znów pragnąłem doświadczyć.

Skończyło się na wizycie w szpitalu, kroplówkach, płaczu mamy i wpisania owego sposobu do rubryki nieudanych.

Zdeterminowany, kopałem głębiej, brutalniej. Zacząłem przypalać sobie skórę, rozcinać ją, kaleczyć się na wszystkie możliwe sposoby. Leżąc w wannie, wsuwałem głowę pod taflę wody, aż robiło mi się słabo. Ograniczałem też sen, potrafiłem nie zmrużyć oka przez kilka dni.

Ból fizyczny nigdy nie stanowił dla mnie problemu, a podczas testowania tych wszystkich praktyk jeszcze bardziej się na niego uodporniłem.

Wiele razy balansowałem na granicy życia i śmierci. Wiele razy widziałem łzy na policzkach mamy i bezradność w oczach ojca. Wiele razy różni psycholodzy próbowali przemówić mi do rozumu.

Ale uczucia nie wróciły. Nic nie okazało się skuteczne.

Aż do pewnego dnia rok później, gdy ujrzałem ją ponownie. I wówczas obiecałem sobie, że już nigdy jej nie zgubię. Już nigdy nie spuszczę oczu z mojego wszystkiego, z mojej najjaśniejszej i jedynej gwiazdy.