34,90 zł
Zrządzeniem losu, choć w obozie o tym nie wiedzieliśmy, ślub odbył się w walentynki, międzynarodowy dzień miłości
Fascynujący pamiętnik z czasu Holokaustu. To prawdziwa, inspirująca historia miłosna z wątkami rodem z thrillera szpiegowskiego. Słynna scena w filmie Lista Schindlera Stevena Spielberga ukazała widzom na całym świecie ceremonię zaślubin, która odbyła się potajemnie w obozie koncentracyjnym w Płaszowie. Małżonkami byli Józef i Rebeka Bau. Ich losy, spisane na kartach tej książki, to opowieść pełna zgrozy, a zarazem piękna. To świadectwo cudu w otchłani nazistowskiego piekła, gdzie niespodzianie rozkwitła miłość. Józef Bau z zadziwiającym dowcipem i ironią dzieli się doświadczeniami strasznych przeżyć wojennych, a jego genialne rysunki stanowią idealny kontrapunkt dla tekstu. Opowieść artysty to hymn ku czci jego żony Rebeki. Łączyło ich wzajemne oddanie, z którego czerpali humor i siłę, ostatecznie zaś odnieśli triumf w obliczu zła absolutnego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Mogłybyśmy długo opowiadać o naszych rodzicach, ale żadne słowa nie opiszą w pełni ich oddania, człowieczeństwa i nadzwyczajnych charakterów. Przyszłyśmy na ten świat jako owoc największej miłości. Rodzice opowiadali nam o tym, co przeżyli w okresie Zagłady. Lecz tata wymyślał też żarty i opowiadał je mamie. A mama… śmiała się. Jej śmiech rozpierał sufit. Wszyscy w jej otoczeniu, chcąc nie chcąc, śmiali się razem z nią. Rodzice byli ogromnie szczęśliwi, a ich szczęście spowijało i nas.
Mieszkaliśmy w bardzo małym, dwupokojowym mieszkaniu. Siostra i ja miałyśmy wspólny pokój, którego drzwi wiodły do maciupkiej kuchni, gdzie mieściły się tylko dwie osoby, i to na stojąco. Na lodówkę zabrakło tam miejsca, więc znajdowała się u nas. Drugi pokój pełnił funkcję salonu. Wieczorami rozkładano sofę, na której spali rodzice. W nim mama pracowała też z klientami – była kosmetolożką medyczną. Przy stole robiono manicure, spożywano posiłki i odrabiano zadania. Mieliśmy ogród, w którym mama uprawiała rośliny lecznicze do kremów własnej roboty, a także sadziła warzywa, różne kwiaty, które kochała, i drzewa owocowe.
„Dlaczego mamy takie małe mieszkanie? – pytałyśmy czasem rodziców. – Może powinniśmy się przeprowadzić do większego?”
„Jesteśmy szczęśliwi – odpowiadali. – Czy dodatkowy pokój doda nam szczęścia?”
Mieli rację.
W naszym domu zawsze roiło się od gości, bo ludzie uwielbiali nas odwiedzać. Mama zawsze częstowała przybyłych szklanką soku marchewkowego albo jabłkowego, słodyczami i kanapkami. W innych domach nie uświadczyło się takiej gościnności.
Miłość naszych rodziców była bardzo prosta i dostrzegało się ją w drobiazgach.
Kiedy mama była w ciąży z Hadasą – mieszkaliśmy wtedy w Polsce – tata przyszedł do domu, akurat gdy myła podłogę.
„Rzucam cię!”, zakrzyknął.
„Dlaczego? Co się stało?”, zapytała mama zaniepokojona.
„Bo myjesz podłogę. To robota dla mężczyzny. Jeśli jeszcze kiedyś przyuważę, że to robisz, więcej mnie na oczy nie zobaczysz!”
Przez resztę życia tata mył podłogę oraz naczynia i robił zakupy. Chciał, by inni mężczyźni go w tym naśladowali, bo wierzył, że największa miłość nie ukazuje się przez pieniądze czy wyjazdy za granicę, lecz przez drobne codzienne uczynki, które budują piękno związku. Twierdził, że właśnie dzięki temu para będzie szczęśliwa i wytrwa razem całe życie. Mama rozumiała tatę, a tata mamę. Byli bardzo mądrymi ludźmi.
Tata otwierał studio o ósmej rano. O drugiej po południu wracał do domu na obiad i dziesięciominutową drzemkę – by naładować akumulatory. Punktualnie o czwartej znów szedł do pracy i zostawał tam do późnej nocy. Dzisiaj wiemy, że mógł dostawać w studiu obiady. Lecz dla niego ważne było, by zjeść razem z mamą i nami. Zawsze pytał, co w szkole i czego się uczyłyśmy. Tłumaczył wszystko, czego nie rozumiałyśmy. Krótko mówiąc, był naszym Google. Nie musiałyśmy wyszukiwać informacji w encyklopedii, bo tata uwielbiał wszystko nam wyjaśniać.
Kiedy rodzice przybyli do Izraela, byli sami na świecie. Ich rodziny zamordowano w Holokauście. Przyjechali bez grosza przy duszy, bo nie mogli wziąć ze sobą pieniędzy, i nie znali ani słowa po hebrajsku. Po przyjeździe umieszczono ich w obozie przejściowym. Warunki bytowe były trudne i musieli spać w namiocie. Później przez kilka lat zajmowali jedno mieszkanie z dwiema innymi rodzinami.
Znalazłyśmy list od taty do jego wujka, w którym pisał: „Są ludzie, którzy mają wielki dom i auto, a wystarczy popatrzeć na ich twarze: wiecznie skwaszeni, wiecznie narzekają. My mieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu, w którym każdy pokój zajmowała inna rodzina, mieliśmy wspólną kuchnię i łazienkę, a cieszyliśmy się, że przebywamy w naszym cudownym kraju. Nie ma lepszego miejsca, by wychowywać nasze dziewczynki. Są tu szczęśliwe”.
Dla naszych rodziców teatr, galerie i muzea liczyły się bardziej niż kupowanie ubrań. Co sobotę chodziliśmy do galerii i na wystawy, a tata opowiadał nam o różnych malarzach i stylach. Rodzice posyłali nas na wszystkie filmy i przedstawienia teatralne dla dzieci. Tata czekał na zewnątrz, nie miał pieniędzy na kolejny bilet. Kiedy wychodziłyśmy, zawsze zadawał nam pytania: „Jaka scenografia, dykcja, oświetlenie? Czuło się, że to sztuka, czy zdawało się prawdziwe?”.
Rodzice przez całe życie byli naszymi prawdziwymi nauczycielami. Nie pamiętamy, żeby wydawali pieniądze na siebie, wszystko robili dla nas. Od maleńkości miałyśmy notatniki – rodzice nauczyli nas codziennie spełniać dobry uczynek, a następnie go opisywać. Tata zawsze mawiał: „Liczy się to, żebyście były dobre i pomagały innym”.
Kiedy padało, a tata zauważał ludzi czekających na przystanku – przystanki nie miały wówczas wiat – zabierał ich i zawoził aż do miejsca, gdzie pracowali. Robił to za darmo. Któregoś dnia dostał pismo od zarządu komunikacji, który groził, że go poda do sądu za robienie im konkurencji. Tata niechętnie powiesił sobie tabliczkę w oknie samochodu, a kiedy przejeżdżał obok przystanku, pokazywał ją ludziom i przepraszał, że już nie może ich wozić.
Mama także wszystkim pomagała. Kiedy zobaczyła jakąś ubogą kobietę, pytała, ile ma dzieci, i prosiła o adres. Potem zbierała ubrania od sąsiadów i wysyłała do niej. Słała też paczki do ludzi w Polsce, którzy jej pomogli. Mama nigdy o nich nie zapomniała. Przekazywała im używaną odzież, którą następnie sprzedawali. Tak się działo w okresie komunizmu, kiedy nie było pieniędzy.
Mama była pielęgniarką, więc cała okolica wiedziała, że zanim pobiegnie się na pogotowie, trzeba najpierw zapytać Rebeki, co robić, a ona pomoże.
Mama i tata wierzyli w cuda. Co rano mama budziła się ze słowami: „Każda minuta to cud. Dziękuję za ten nowy, piękny dzień”. Potem dawała kotom mleko, psu wodę i moczyła suchy chleb dla ptaków (przylatywały prosto do niej).
W wielu domach rodzice w szabat wypoczywali i nic z dziećmi nie robili, lecz my jeździliśmy na wycieczki po całym kraju i zabieraliśmy ze sobą przyjaciół. Tata, który zajmował się także fotografią artystyczną, lubił nam robić zdjęcia i nas filmować. Nasi przyjaciele nie mają tylu zdjęć, poza tym nikt z nich w wieku trzech lat nie występował w reżyserowanych filmach nakręconych na szesnastomilimetrowej taśmie. Szabat przeistaczał się niekiedy w dzień filmowy, a nasz dom za każdym razem przemieniał się w inną scenerię.
W czasie wakacji tata robił nam do szkoły plakaty ilustrujące zagadnienia, o których się uczyłyśmy. Nie podpisywał się imieniem i nazwiskiem, lecz „Tata Hadasy” albo „Tata Clily”. Kiedy w drugiej klasie otrzymałyśmy nasze Tory, narysował olbrzymi plakat przedstawiający Mojżesza z Dziesięciorgiem Przykazań. Nauczyciele co roku wieszali obrazy taty, nawet w innych klasach.
Tata przychodził do szkoły opowiadać o Holokauście, przynosił ze sobą swój pasiak. Uczniowie siedzieli z wybałuszonymi oczami. Tata opowiadał z humorem, tak by dzieci nie bały się słuchać.
Ludzie go pytali: „Jak śmiesz pisać o Zagładzie z humorem?”.
„Wolno mi to robić, bo tam byłem, i chcę, by młodzi uczniowie o tym czytali. Dzięki humorowi mogą czytać i się uczyć”.
Tata miał słuszność. Wiele szkół kupowało jego książki dla uczniów.
Nasi rodzice rozmawiali o Holokauście bardzo otwarcie. Dorastałyśmy z tymi historiami. Wielu ludzi radziło rodzicom, by nam nie mówili, ale oni nie słuchali, a my jesteśmy z nich bardzo dumne. Właśnie dlatego kontynuujemy ich pracę.
W dzieciństwie opowiadałyśmy to, co słyszałyśmy w domu. Sąsiedzi biegli do rodziców i mówili: „Clila i Hadasa opowiadają potworne rzeczy, każcie im natychmiast przestać”.
„Ale musimy opowiadać, co przeżyliśmy – odpowiadali mama i tata. – One niczego nie zmyślają, to czysta prawda. Co będzie za pięćdziesiąt lat, jeśli ktoś będzie twierdził, że Holokaust się nie wydarzył? Mamy obowiązek o tym mówić”.
O jednym rodzice nam nie wspomnieli – że ocalili setki Żydów, ryzykując własne życie.
Mama w tajemnicy pisała pamiętniki zatytułowane W imię Boga, które znaleźliśmy po jej śmierci. Opisała tam szczegółowo, jak uratowała wiele osób w getcie i obozach koncentracyjnych, o czym nie wiedziałyśmy. Jeśli chodzi o pamiętnik naszego ojca: God, Have You Ever Gone Hungry?, nie pisał w nim, że ocalił setki Żydów – dowiedziałyśmy się o tym od innych.
Mówi się obecnie o przynależności do drugiego pokolenia ocalałych z Holokaustu.
Wielu nas pyta: „Czy wy też się tak czujecie?”.
Na początku nie rozumiałyśmy nawet, o czym mowa. Powiedziano nam, że w innych domach o Zagładzie się nie rozmawiało, a rodzice byli smutni i nerwowi. Dzieci wyczuwały, że coś jest nie tak, ale nie wiedziały, co takiego. W naszym domu rodzice opowiadali o tym i zachęcali innych, by także to robili.
Nie byli zwyczajnymi rodzicami. Cechowała ich wyjątkowa otwartość. Byli najlepszymi rodzicami i naszymi najlepszymi przyjaciółmi. Zawsze wiedzieli, jak okazać wsparcie, doradzić czy zachęcić. Kierowali się maksymą, że w każdej złej sytuacji można znaleźć coś dobrego, a wszystko należy czynić ze śmiechem i z humorem.
Mogłybyśmy snuć opowieści całymi dniami, a wciąż przychodziłyby nam do głowy nowe. Dawni przyjaciele mawiali, że pamiętają niewiele domów z czasów swojego dzieciństwa, lecz naszego domu i niezwykłych rodziców nigdy nie zapomną.
Przychodziłyśmy do mamy z każdym problemem, a ona zawsze podsuwała dobre rozwiązanie. Po dziś dzień, gdy nie wiemy, co robić, żałujemy, że nie możemy się jej poradzić. Miała fiołkowoniebieskie oczy – dobre, niesłychanie mądre oczy.
Znała dziewięć języków, co w czasie Holokaustu uratowało jej życie, więc postanowiła nam je wpoić. Nauczyła nas obie polskiego, a Hadasę także niemieckiego.
Mama była kręgosłupem rodziny i każdemu dodawała otuchy. We wszystkim dostrzegała dobro. Jej motto brzmiało: „Wszystko będzie dobrze”. Motto taty to: „Rób inaczej, niż widzisz”. Od rodziców nauczyłyśmy się kochać ludzi.
Kiedy tata był w szpitalu, złapał infekcję. Mimo całego cierpienia i bólu nie przestawał rozśmieszać lekarzy i pielęgniarek.
Ktoś zapytał: „Joseph, skąd wziąłeś siłę, by ratować ludzi w czasie Holokaustu, a teraz tak ogromnie cierpisz, ale wciąż potrafisz opowiadać dowcipy?”.
Tata odparł: „Siła jest niewłaściwym słowem. Chodzi o miłość”.
To było ostatnie zdanie taty przed śmiercią.
Określamy naszych rodziców jednym słowem: legendy!
Clila Bau-Cohen i Hadasa Bau
Pomysł pełnometrażowego filmu Bau: Artist at War zrodził się w 2019 roku. Deborah Smerecnik napisała niesamowity scenariusz o życiu Józefa Baua i jego żony Rebeki. Od razu poczułem, że przecież znam tę historię. I rzeczywiście, widziałem jej przebłysk w klasyku Stevena Spielberga Lista Schindlera. To oni byli parą, która wzięła ślub w płaszowskich barakach w Krakowie. Zapytałem, czy scenariusz jest oparty na wywiadach bądź biografii. Deborah szybko przesłała mi wspomnienia Józefa Baua, God, Have You Ever Gone Hungry?, a to zmieniło moje życie bezpowrotnie. Książka ta sprawiła, że nakręciłem najważniejszy film mojego życia. Pomogła mi odkryć artystę, który krył się tuż pod powierzchnią mojej duszy. Artystę, który usiłuje zmieniać życie na lepsze za pośrednictwem inspiracji.
Nim zacząłem lekturę, przekartkowałem książkę, oglądając ilustracje autora, którymi opatrzono każdy rozdział. W ciągu następnych kilku miesięcy wpatrywałem się w nie długo, odkrywając wspaniałego artystę, jakim był Józef. Przemawiały do mnie te fantastyczne rysunki. Czarno-białe, kreślone węglem arcydzieła, pochodzące głównie z okresu, kiedy przebywał w obozie koncentracyjnym. Oferowały wgląd w jego duszę, a przecież jako artyści bodaj wszyscy pragniemy coś takiego stworzyć. Zdruzgotały mnie, a zarazem zainspirowały. Zobaczycie je na kartach tej książki.
Począwszy od ilustracji na okładce, przedstawiającej Żydów stojących w kolejce do obozu, a następnie opuszczających go pod postacią duchów w tumanach dymu maszerujących w niebo, brakowało mi środków wyrazu, by opisać artystę, który wyraża swoje życie, jakby przelewał na płótno krew z rozciętego nadgarstka. Jego wspomnienia wzbudziły we mnie przekonanie, że ten film zdoła zmienić życie ludzi. Moje własne w pierwszej kolejności.
Ale jak miałem opowiedzieć historię Józefa Baua? Jak miałem się stać takim artystą jak on i wyrazić na ekranie, co czuję? Do tego momentu wiodłem błogie życie w kalifornijskim Burbank. Miałem zupełnie normalne dzieciństwo bez żadnych trosk. Pierwszą kamerę dał mi tata, kiedy pojechaliśmy całą rodziną na wycieczkę do Irlandii. Jestem przykładem typowego reżysera, który kręci, co widzi, i najpierw bawi rodzinę oraz przyjaciół, a z biegiem czasu również publiczność.
W zawodzie reżysera zawsze lubiłem to, że miałem pewną tajemnicę. Mogłem pracować w ekipie z autentycznymi artystami, którzy znają swój fach na wskroś. Operator filmowy, scenograf. Kostiumograf. Edytorzy, kompozytorzy i naturalnie niebywale utalentowani aktorzy, z którymi dane mi było współtworzyć. Wiedziałem co nieco o pracy każdego z nich. Byłem jak człowiek od wszystkiego, ale ekspert od niczego. Uczyłem się od najlepszych. Opowiadałem historie o surferkach i rodzinach ze śmiesznymi dziećmi, a także inspirujące narracje o ludziach, którzy wychodzili na prostą po doświadczeniu ogromnej utraty. Nie słyszałem za to o najprawdziwszym artyście, jakiego dane mi było poznać za pośrednictwem jego sztuki i dzieci – Józefie Bau.
Ekipa producencka filmu o nim poleciała do Polski i do Izraela w marcu 2020 roku, by robić dokumentację. Spotkałem córki Józefa i Rebeki, Clilę i Hadasę, a one zaprowadziły mnie do muzeum poświęconego ich ojcu, gdzie znajdowała się większość jego dzieł z okresu po drugiej wojnie światowej. Wówczas zobaczyłem twórczość Józefa powstałą w Izraelu i wykonaną w kolorze. W życiu nie widziałem piękniejszych obrazów. Jakie barwy. Jaka energia. Głębokie przesłanie z nutką komizmu. Pragnąłem kręcić filmy tak, jak Józef rysował, lekkim gestem nadgarstka i pędzla. Ogarnęła mnie pokora. Miłość. Zakochałem się w artyście, którego dzieło do mnie przemawiało. Wręcz krzyczało: „Stwórz coś ważnego i wartościowego”.
Sztuka: kobieta, której szminka wygląda jak pocisk, ubrana w kamizelkę złożoną z mrowia kolorowych pocisków. Mężczyzna zbierający kwiaty. Rysunki polityczne na temat Stanów Zjednoczonych oraz Izraela. Wszystko mnie zachwycało. Przy każdym obrazie dosłownie łzy stawały mi w oczach. Nie jestem godzien opowiadać o tak ważnej postaci. O człowieku, który ratował życie. Ryzykował własne dla innych.
I tego dnia się modliłem. Prosiłem Józefa, by mnie prowadził. Powiedziałem: „Opowiem twoją historię za pośrednictwem twojej sztuki”. Tego dnia postanowiłem, że wykorzystam w filmie tyle prac Józefa Baua, ile się da. Chciałem, by świat zobaczył jego sztukę. Żywię nadzieję, że kiedy widzowie obejrzą film, zaczną szukać dodatkowych informacji w internecie, a może nawet wybiorą się do Tel Awiwu i zwiedzą muzeum osobiście. Nie pożałują tego.
Kiedy kręciłem ten film w roku 2023, sądziłem, że robię dzieło o strasznym wydarzeniu sprzed osiemdziesięciu lat. Potem, w okresie postprodukcji, rozegrały się przerażające wydarzenia z dnia ósmego października, a ja zdałem sobie sprawę, że obecnie ta historia jest jednakowo prawdziwa. Antysemityzm sprzed tak długiego czasu nadal istnieje. Nie mogłem w to uwierzyć. Uświadomiłem sobie, że horror, przez który przeszli Józef i Rebeka, a którego nie przeżyło sześć milionów Żydów, nie opuścił tego świata.
Nigdy nie było tak istotne jak teraz, by artyści zajęli stanowisko i poprzez swoją sztukę zmieniali świat. By chronili i skupiali uwagę na strasznych i pięknych wydarzeniach toczących się co dzień wokół każdego z nas. By sprzeciwili się niesprawiedliwości własnymi środkami artystycznego wyrazu. Malarstwem, piosenką, wierszem i filmem.
Mam nadzieję, że udało mi się oddać choć jedną dziesiątą geniuszu i błyskotliwości Józefa jako artysty i jako wybawiciela tak wielu niewinnych istot. Niech kolejni staną na jego barkach.
Możemy zmienić świat. Rysunek węglem. Akwarela. Rzeźba czy film nakręcony przez reżysera, który w swoim życiu marzy jedynie, by zainspirować artystów tkwiących w nas wszystkich. Szczerze wierzę, że nadzieja i dobroć są kluczami do przyszłości. Nauczyła mnie tego wspaniała sztuka, którą obdarował nas Józef Bau.
Sean McNamara, reżyser filmówReagan, Surferka z charakterem i Bau: Artist at War
W środku lata 1939 roku poszedłem z matką na targ po owoce. Mama uważnie obejrzała niemal każdy warzywniak, a potem stanęła przy straganie nadzorowanym przez dość korpulentną babę i zapytała:
– Po ile te jabłka?
Mimo swoich obfitych kształtów przekupka podała cenę szczupłą:
– Dwadzieścia groszy za kilo.
Jako że sprzedawcy mieli w zwyczaju zawyżać ceny, by można się było potargować, mama sądziła, że ma postąpić zgodnie z tym obrządkiem.
– Weźmie pani piętnaście groszy za te zgniłki? – zapytała.
Grubaska wstała ze sterty worków, uniosła ku zachmurzonemu niebu pulchne ręce i wygłosiła modlitwę:
– O Boże, któryś jest w niebie, spuść na tych okropnych ludzi grad ognia.
Zdjęci strachem pobiegliśmy do domu z pustymi siatkami. Parę tygodni później wybuchła wojna i z nieba na Kraków zaczęły się sypać bomby. Gdy mama osłabła z przerażenia, zapytałem z nieukrywaną ironią:
– I co, mamo, opłacało się ściągać całą tę plagę za te twoje pięć groszy?
Stał dom,
a w tym domu każdy lokator miał swój własny świat,
wtłoczony między malowane ściany.
W tym domu każdy lokator
miał swój własny świat tajemnic i sekretów.
Aż przyszli obcy burzyć kamienicę.
Zdjęli dach – a potem bez znieczulenia,
wydzierając cegłę po cegle, rozkruszyli murowany dom.
Oślepły okna, elektryczność w przewodach
umarła, rozstąpiły się ściany,
drzwi się na zawsze rozwarły
– i zaczął się włóczyć po ulicy
wygnany wieków majątek,
sprzętów porąbane dusze
i stosy gratów ciężarnych duchem pamiątek.
Ludzie, załamując dłonie,, szukali po chodnikach
zagubionych światów,
wołając: „Gdzież skarby moje?!”
Mężczyźni płakali, a kobiety z uwieszonymi dziećmi u spódnic,
grzebały w stosie gruzów,
chcąc ratować tajemnice i sekrety.
Jednak rozpacz była bez rezultatu;
nic zdziałać niestety nie mogły łzy i słowa.
Dalsze domy dzielnicy
przypatrywały się z dzielną obojętnością,
jak się wymazuje z mapy miasta
jednego z nich.
…Wszyscy mieszkańcy dzielnicy
nurkowali pospiesznie do ksiąg mądrości,
szukając przyczyn i powodów do burzenia domów
i wszyscy wierzyli: „Ten dom będzie ofiarą za nasze grzechy”.
…i nikt nie ofiarował własnej interwencji
i nikt nie porównywał losu ofiar „pozbawionych szczęścia”
z własnym, uprzywilejowanym i odpornionym losem
– aż do chwili, gdy przyszli obcy i przed jego domem
zaczęli zakasywać rękawy.
Działo się to w okupowanym Krakowie jakieś dwa lata po wybuchu drugiej wojny światowej. Wyjąwszy ludność żydowską spod ochrony prawnej, Niemcy realizowali swoje „ostateczne rozwiązanie”, polegające na całkowitym jej unicestwieniu. Między dziewiątą wieczorem a szóstą rano wprowadzono godzinę policyjną. Żydom zabroniono wstępu do pociągów i tramwajów, kazano też nosić na ramionach przepaski z błękitną gwiazdą Dawida na białym tle. Dzieci wydalono z miejscowych szkół, a każdy Żyd musiał nosić kenkartę – żółty dokument poświadczający tożsamość, wystawiony przez policję.
Niektórym Żydom nie wydano takich kart, co sprawiało, że podlegali natychmiastowej deportacji w owianych złą sławą transportach. Mój brat Marcel i ja zaliczaliśmy się do tej grupy. Wykorzystując koneksje oraz ogromne sumy pieniędzy, ojciec załatwił nam podrobione karty z rady gminy w Olszy – wioski leżącej na obrzeżach Krakowa. Sprawdziłyby się przy pobieżnej inspekcji, lecz gdyby odkryto, że to podróbki, dostalibyśmy zwyczajową karę – kulkę w łeb.
Rozpoczęliśmy gorączkowe poszukiwania kwaterunku w wiosce i – za niebotyczną miesięczną kwotę – załatwiliśmy sobie kanapę do spania w domu chrześcijańskiego kominiarza. Kanapa była jednakowoż do naszej dyspozycji między dziewiątą wieczorem a ósmą rano. Za dnia musieliśmy szwendać się po alejkach i zaułkach Olszy.
Miejscowi odnosili się do nas z lękiem i jawną wrogością. Strach brał się stąd, że gdyby zostali przyłapani na pomaganiu Żydom czy współpracy z nimi, ich życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Z drugiej strony, w pobliżu znajdowała się baza wojskowa, więc nie ufali nieznajomym wszelkiej maści. Nikt nie zawracał sobie głowy legitymowaniem nas czy pytaniem o miejsce zamieszkania, ale na każdym kroku czuliśmy na sobie spojrzenia.
Zima była niezwykła. Niekiedy mroźny wiatr pokrywał ziemię gołoledzią; w inne dni nasz smętny świat spowijał lodowaty wicher znad Syberii, przywiewający zaspy śniegu i grube warstwy twardego lodu. Zazdrościliśmy szczęściarzom, którzy bezpiecznie siedzieli w domach.
Marcel i ja aż do nocy nie mieliśmy się gdzie schronić, musieliśmy więc przebywać na zewnątrz. Przemoczeni do suchej nitki, dygocząc z zimna, brnęliśmy w śniegu i kuśtykaliśmy po iskrzącym się lodzie, aż czuliśmy, jak mróz skuwa nam mózgi. Dla poprawy humoru rozmawialiśmy o rozkoszach życia przed wojną. Próbowaliśmy przerzucać się dowcipami i udawało nam się nawet trochę pośmiać. A jednak gorzka rzeczywistość szybko przyćmiewała nasze próby dowcipkowania i zamieniała je w makabryczne żarty, tak ponure, że niepodobna wyrazić je słowami.
Każdego popołudnia pałętaliśmy się za kioskiem naprzeciwko pętli tramwajowej i czekaliśmy na przyjazd naszego młodszego brata, dziesięcioletniego Izia, który przywoził nam garnek z zupą i garść najświeższych nowin. Nie wyglądał na Żyda, więc nie wyróżniał się wśród współpasażerów. Lecz mógł łatwo przypłacić życiem nagłą kontrolę papierów albo donos jakiegoś podejrzliwego pasażera.
Kiedy przeżyliśmy już trzy miesiące przenikliwego ziąbu, Iziu przywiózł jak zwykle garnek zupy, a do tego niepokojące wieści: wszystkim Żydom rozkazano przenieść się do getta. Rodzice poprosili, żebyśmy wrócili do domu i pomogli pakować resztki naszego dobytku.
Tego wieczoru, gwałcąc prawa rasowe i godzinę policyjną, zdjęliśmy przepaski z gwiazdą Dawida i wsiedliśmy do tramwaju. Marcel siedział w przednim rzędzie za motorniczym, a ja obrałem rząd ostatni, blisko wyjścia. Dzięki temu, gdyby naziści zgotowali pułapkę, przynajmniej jeden z nas zdołałby wyskoczyć. Zazwyczaj jazda do miasta trwała nie więcej niż pół godziny, lecz tej akurat nocy czas prawie stanął w miejscu, a tramwaj był jakby w zmowie z naszymi prześladowcami i wlókł się w ślimaczym tempie. Próbowałem wyglądać przez okno, lecz widziałem tylko odbicia współpasażerów i wnętrze wagonu. Za fasadą spokoju serce podchodziło mi do gardła, a krew w żyłach huczała mi tak donośnie, że zagłuszał ją jedynie stukot kół o szyny.
Och, jakże pragnęliśmy zobaczyć mamę, ojca, Izia i nasze mieszkanie! W domu powitali nas jak dzielnych bohaterów – choć nie medalami, lecz lawiną pocałunków. Pierwszy raz od trzech miesięcy delektowaliśmy się luksusem domowego posiłku oraz rozkoszą ciepłej kąpieli.
Po dwóch latach niemieckiej grabieży i konfiskat niewiele zostało do pakowania. Mimo to cała noc nam zeszła na przygotowaniu naszego przesyconego wspomnieniami domostwa do przeprowadzki. Ojcu częściowo oszczędzono tego przykrego obowiązku, bo wyszedł przed świtem szukać transportu. Gdyby tylko udało mu się znaleźć sposób, by do getta przenieść ukochaną przytulność naszej młodości!
Był to okres dochodowy dla posiadaczy jakiegoś środka lokomocji. Przekuwali oni nieszczęście Żydów w zarobek i żadna cena nie okazywała się zbyt wysoka, żadne warunki – nierozsądne. Tego wieczoru znieśliśmy umiłowane sprzęty i załadowaliśmy je na furę – zaprzężono do niej wymizerowaną, kościstą szkapinę, która normalnie woziła gnój na pole. Pożegnaliśmy się z naszym mieszkaniem naprędce i ojciec bez stosownych lamentów oddał klucz stróżowi. Tak wyglądało nasze rozstanie! Jeszcze parę słów, kilka łez, rzut oka na okna na trzecim piętrze, ostatnie pocałunki – może rzeczywiście już ostatnie, niepodobna było wiedzieć. Rozciągała się przed nami długa, posępna noc, która o poranku nie miała przynieść poprawy…
Mama, ojciec oraz Iziu człapali za skrzypiącą, cuchnącą furą, jakby w kondukcie pogrzebowym naszych pamiątek w ich ostatniej drodze – do krakowskiego getta. Marcel i ja znów dyskretnie zdjęliśmy opaski z rękawów i wsiedliśmy do tramwaju. Podróż powrotna przebiegła bez przygód. Baliśmy się, że zahaczymy o zbliżającą się godzinę policyjną, więc gdy tylko wysiedliśmy, założyliśmy opaski z powrotem i pospieszyliśmy, by chociaż do rana odpocząć na wynajętej kanapie.
W tym momencie z ciemności wystrzelił przemoczony do suchej nitki Żyd i nie zatrzymując się, ostrzegł, że na moście przed nami stoi esesman, który każdego chcącego się przeprawić na drugą stronę rzeki Żyda wrzuca w głębokie odmęty. Bez pytania o szczegóły prędko zmieniliśmy kierunek i zaczęliśmy uciekać. Nagle zaświtało nam, że nie mamy się dokąd udać. Mieszkanie nie należało już do nas: zaryglowano je, a klucz spoczywał w rękach stróża, który nigdy za Żydami nie przepadał. Nasza rodzina znajdowała się już w getcie, do którego o tak późnej porze nie dało się wejść, zwłaszcza bez odpowiednich papierów. Znaleźliśmy się na nieznajomej ulicy, a na plecach czuliśmy oddech godziny policyjnej.
Zamiast dotrzeć do wytęsknionego bezpieczeństwa, jakie zapewniała nam wynajęta kanapa, musieliśmy kolejny raz zaryzykować i zdjąć opaski. Rozpaczliwie potrzebowaliśmy innej trasy do naszej wioski. Aby nie budzić podejrzeń, poruszaliśmy się nieśpiesznym krokiem. Kiedy jednak weszliśmy w pierwszą przecznicę, spowiła nas całkowita ciemność, więc szybko straciliśmy orientację.
Jedno było pewne: nie mogliśmy ryzykować i prosić nikogo o pomoc. Musieliśmy znaleźć inny most – o ile takowy istniał – i trzymać się z daleka od leżącego nieopodal lotniska.
Chcąc się upodobnić do miejscowych, postanowiliśmy udawać parę pijaczków – zataczaliśmy się na chwiejnych nogach i przeklinaliśmy jeden drugiego. Marcel szedł przodem, ja wlokłem się za nim. Czarna ciemność, nasze całkowite zdezorientowanie i strach przed napotkaniem antysemitów pomagały nam wyrażać się jak najplugawiej i najobrzydliwiej.
– Bodajbyś sczezł, ty brudny sukinsynu, ale najpierw oddaj mi moje pieniądze! – krzyknąłem.
– A idź w diabły, pomylony dziadu. Zamknij mordę, zanim ci rozpieprzę durny łeb1 – odparował Marcel.
Ni stąd, ni zowąd, bez uprzedzenia, stanęliśmy naprzeciw grupki młodych zbirów, zbrojnych w pałki i drągi. Herszt skierował mi światło latarki prosto w twarz, którą nadal wykrzywiały wywrzaskiwane słowa. Najwyraźniej usatysfakcjonowany ryknął do bandy:
– Patrzcie, chłopaki, to nie mogą być wstrętni Żydzi, są tacy sami jak my. Puśćcie ich!
Udało się! Z ulgą nadal potykaliśmy się i przeklinaliśmy, błogosławiąc swoją zaawansowaną biegłość w wulgaryzmach.
Szliśmy znużeni, nie wiedząc, dokąd nas poniosą zmęczone nogi. Tylko po szeleście trzcin i błocie pod stopami zorientowaliśmy się, że zeszliśmy z głównej drogi na otwarte pola. W pobliżu szumiała rzeka, której brzegi pieścił nurt. Podczas tej bezgwiezdnej nocy zdawała się leżeć o krok, lecz i tak poza naszym zasięgiem.
Brnąłem naprzód, gotów przy najlżejszym sygnale zagrożenia skoczyć do tyłu. Ostrożnie stawiałem stopę za stopą, sprawdzając grunt. Marcel człapał za mną, dygocząc ze strachu, lecz nadal klął ile wlezie:
– Ohydna rzeko, ty suko jedna, obyś wyschła i zdechła z pragnienia! Niech cię ryby do ostatniej kropelki wyżłopią!
Wkrótce usłyszeliśmy szmer silników i przytłumione głosy robotników w warsztatach. Mimo mgły zorientowaliśmy się, że jesteśmy blisko bazy lotniczej, która wyraźnie tętniła życiem. Nagle w oddali ujrzeliśmy słabe światełko, usiłujące przeszyć mrok.
Jak żeglarz na bocianim gnieździe statku zacząłem wołać:
– Ziemia! Przed nami suchy ląd!
Już nam nie zależało, co znajdziemy za tym migającym światełkiem. W głowach mieliśmy tylko, by wyrwać się z niemożliwych tarapatów – wyłonić z ciemnego brzucha wieloryba, który połknął calutki świat. Ostatkiem sił przedzieraliśmy się do zapraszającego nas blasku.
– Patrz, widzę parę świec! – krzyknąłem. – Jeśli się nie mylę, dziś pierwsza noc Chanuki. Może trafiliśmy na żydowski dom.
Gdy echa odległej przeszłości dźwięczały mi w uszach, zacząłem nucić melodię modlitwy „maoz cur jeszuati” – melodię dawno zapomnianą, która przywróciła iskierkę życia dwóm ludziom na skraju rozpaczy.
Dotarliśmy do płotu i powoli okrążyliśmy znajdujący się za nim dom. I nagle – cud nad cudy! Trafiliśmy do domu kominiarza, u którego wynajmowaliśmy kanapę. Drzwi otworzył wysoki, wąsaty mężczyzna, a jego twarz zdradzała zaskoczenie, że przybywamy tak późno i tacy ubłoceni.
Potem powiedział:
– W wiosce nie ma prądu. Idźcie do kuchni i weźcie zapaloną świecę.
Po dziś dzień nie potrafię wyjaśnić, jak w tę posępną noc dotarliśmy do tego domu, jak mimowiednie przeprawiliśmy się przez rzekę i minęliśmy bazę lotniczą. Po wojnie wiele razy wracałem w to miejsce, starając się odkryć trasę, która przywiodła nas ku dwóm płonącym świecom, lecz moje wysiłki na nic się nie zdały. Mam tylko jedno wytłumaczenie tej tajemnicy – to był nasz chanukowy cud.
1. To zaledwie blade tłumaczenie z polskiego – języka szczycącego się iście rosyjskimi przekleństwami, których niemal nie sposób oddać po angielsku (przyp. aut.). [wróć]
Ulica tłusta plama
we mgle zbełtanej z nocą.
Latarnie podają żółte światło
z rąk do rąk,
gubiąc za każdym razem
po kilka promieni na chodniku.
Zdziwione domy rozdziawiają okna
i odsuwają się do tyłu.
Przechodnie patrzą na mnie podejrzliwie.
Idę
nie dotykając wrogiej przestrzeni.
Idę
pst, nie wolno mówić dokąd…
…bo w każdej sieni ON
w granatowym nocy mundurze.
Za każdym rogiem – śmierć,
pułapką każda brama.
Na każdym murze
może zachwiać się mój cień,
kiedy zawadzi o zaczajone oko.
Idę
z sercem zaplątanym w węzeł krawatu.
Idę
bez opaski z gwiazdą Dawida na rękawie.
Żebym tylko mógł zedrzeć
ten obłędny strach z twarzy;
strach ściganego zwierza.
Żebym tylko mógł iść prosto na gumowych nogach.
Żebym tylko nie podrażnił nozdrzy policjantów,
węszących za nieostrożną ofiarą.
Zamknięci w murach getta staraliśmy się zachować pozór normalności – każdy z nas zgodnie z zawodowymi nawykami i według własnych przyzwyczajeń.
Jednakże w panującej atmosferze zbrodni i przemocy trzeba było koniecznie szukać nowych horyzontów. Na przykład fachowcy tacy jak prawnicy, sędziowie czy urzędnicy nie mogli uprawiać swoich profesji. Nowi panowie nie potrzebowali znawców prawa ani sprawiedliwości; rabinów, nauczycieli, wykładowców uniwersyteckich prześladowano i zaszczuwano. Nikt nie śmiał się przyznać do choćby pośredniego zaangażowania w takie dziedziny. Akuszerki i fachowcy od obrzezania stali się zbyteczni – najwyraźniej niemowlęta uznały za rozsądne przeczekać ten okres szaleństwa i wstrzymać się z przyjściem na świat. W każdym razie w getcie ciężarnych kobiet się nie widywało.
Reżim terroru podsuwał za to poniżające i ohydne profesje, takie jak kapo, żydowscy policjanci, którzy trzaskali biczami i obrzucali wstrętnymi wyzwiskami własny lud, oraz płatni donosiciele i zdrajcy innej maści, pomagający najeźdźcom z czczą nadzieją, że ocalą w ten sposób własną skórę.
Uczeni, szanowani ludzie, wyzuci z godności, chronili pieczołowicie dyplomy przechowywane wśród przesyconych naftaliną rodzinnych dokumentów, licząc, że kiedyś znów będzie z nich pożytek. Aby przypomnieć im o przebrzmiałej chwale, zwracałem się do sprzedawcy wyrobów papierniczych: „Herr Professor, czy można prosić zeszyt w linie?” albo prosiłem umorusanego, spoconego magazyniera w składzie węglowym: „Poproszę wiaderko węgla, Herr Advokat”.
Moja mama, dyplomowana modniarka, miała salon modniarski w centrum miasta, w którym zatrudniała pięć pań. Dzięki swojej specjalizacji uzyskała tymczasowe prawo do przeżycia. Później przypadł jej w udziale zaszczyt dzielenia nieszczęsnej doli innych mieszkańców getta, lecz otrzymała przepustkę, która pozwalała jej opuszczać mury, by móc za nimi prowadzić interes. Zanim zmuszono nas do zmiany adresu, salon znajdował się jeden przystanek tramwajowy albo dziesięć minut pieszo od nas. Ale gdy Niemcy zapieczętowali mury getta, by chronić rasę aryjską przed epidemiami oraz innymi wybrykami natury wywodzącymi się z panującej wewnątrz nędzy, od zakładu dzieliły nas cztery kilometry i matka musiała organizować sobie przewóz zamkniętą dorożką. Dlaczego? Tym, którzy nosili opaski z gwiazdą Dawida, nie wolno było korzystać z tramwajów.
Pewnego dnia, który w annałach naszej rodziny zapisał się czarnymi zgłoskami, komisarka przejmowanego majątku przywłaszczyła sobie klucze do sklepu oraz dokumenty mamy, w oknie zaś zamiast gwiazdy Dawida zawisła swastyka. Tym samym mama straciła pozycję „okrutnej, internacjonalnej kapitalistki, krwiopijczyni wysysającej siły ze swoich niewolnic”, a stała się nieodpłatną, szeregową robotnicą we własnym zakładzie. Straciła nie tylko nędzną pensyjkę, lecz także wszystkie dodatkowe korzyści, w tym przejażdżki dorożką. Aby zachować wątpliwe prawo do własnego interesu i nie stracić kontaktu z zewnętrznym światem, wstawała bladym świtem i szła cztery kilometry do miejsca oficjalnego zatrudnienia. Dzięki temu zdobywała żywność dla naszych nienasyconych żołądków. Nocą, słaniając się na nogach ze zmęczenia, mozolnie pokonywała te same cztery kilometry z powrotem do getta ze skąpą racją żywnościową. W dni słotne przemakała do suchej nitki, a zimą marzła do kości. Mimo absolutnego upokorzenia i łez znaczących niekiedy jej udręczoną twarz, mama uparcie i konsekwentnie pielęgnowała ostatnią iskierkę nadziei, podsycaną jedynie wspomnieniem nieodległej przeszłości. Lecz innego mrocznego dnia w dziejach naszej rodziny odebrano mamie przepustkę i skierowano do ciężkich robót w magazynie należącego uprzednio do Żydów majątku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
