Bau. Artysta na wojnie - Bau Józef - ebook + książka

Bau. Artysta na wojnie ebook

Bau Józef

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zrządzeniem losu, choć w obozie o tym nie wiedzieliśmy, ślub odbył się w walentynki, międzynarodowy dzień miłości

Fascynujący pamiętnik z czasu Holokaustu. To prawdziwa, inspirująca historia miłosna z wątkami rodem z thrillera szpiegowskiego. Słynna scena w filmie Lista Schindlera Stevena Spielberga ukazała widzom na całym świecie ceremonię zaślubin, która odbyła się potajemnie w obozie koncentracyjnym w Płaszowie. Małżonkami byli Józef i Rebeka Bau. Ich losy, spisane na kartach tej książki, to opowieść pełna zgrozy, a zarazem piękna. To świadectwo cudu w otchłani nazistowskiego piekła, gdzie niespodzianie rozkwitła miłość. Józef Bau z zadziwiającym dowcipem i ironią dzieli się doświadczeniami strasznych przeżyć wojennych, a jego genialne rysunki stanowią idealny kontrapunkt dla tekstu. Opowieść artysty to hymn ku czci jego żony Rebeki. Łączyło ich wzajemne oddanie, z którego czerpali humor i siłę, ostatecznie zaś odnieśli triumf w obliczu zła absolutnego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa

Siostry Bau

Mogły­by­śmy długo opo­wia­dać o naszych rodzi­cach, ale żadne słowa nie opi­szą w pełni ich odda­nia, czło­wie­czeń­stwa i nad­zwy­czaj­nych cha­rak­te­rów. Przy­szły­śmy na ten świat jako owoc naj­więk­szej miło­ści. Rodzice opo­wia­dali nam o tym, co prze­żyli w okre­sie Zagłady. Lecz tata wymy­ślał też żarty i opo­wia­dał je mamie. A mama… śmiała się. Jej śmiech roz­pie­rał sufit. Wszy­scy w jej oto­cze­niu, chcąc nie chcąc, śmiali się razem z nią. Rodzice byli ogrom­nie szczę­śliwi, a ich szczę­ście spo­wi­jało i nas.

Miesz­ka­li­śmy w bar­dzo małym, dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. Sio­stra i ja mia­ły­śmy wspólny pokój, któ­rego drzwi wio­dły do maciup­kiej kuchni, gdzie mie­ściły się tylko dwie osoby, i to na sto­jąco. Na lodówkę zabra­kło tam miej­sca, więc znaj­do­wała się u nas. Drugi pokój peł­nił funk­cję salonu. Wie­czo­rami roz­kła­dano sofę, na któ­rej spali rodzice. W nim mama pra­co­wała też z klien­tami – była kosme­to­lożką medyczną. Przy stole robiono mani­cure, spo­ży­wano posiłki i odra­biano zada­nia. Mie­li­śmy ogród, w któ­rym mama upra­wiała rośliny lecz­ni­cze do kre­mów wła­snej roboty, a także sadziła warzywa, różne kwiaty, które kochała, i drzewa owo­cowe.

„Dla­czego mamy takie małe miesz­ka­nie? – pyta­ły­śmy cza­sem rodzi­ców. – Może powin­ni­śmy się prze­pro­wa­dzić do więk­szego?”

„Jeste­śmy szczę­śliwi – odpo­wia­dali. – Czy dodat­kowy pokój doda nam szczę­ścia?”

Mieli rację.

W naszym domu zawsze roiło się od gości, bo ludzie uwiel­biali nas odwie­dzać. Mama zawsze czę­sto­wała przy­by­łych szklanką soku mar­chew­ko­wego albo jabł­ko­wego, sło­dy­czami i kanap­kami. W innych domach nie uświad­czyło się takiej gościn­no­ści.

Miłość naszych rodzi­ców była bar­dzo pro­sta i dostrze­gało się ją w dro­bia­zgach.

Kiedy mama była w ciąży z Hadasą – miesz­ka­li­śmy wtedy w Pol­sce – tata przy­szedł do domu, aku­rat gdy myła pod­łogę.

„Rzu­cam cię!”, zakrzyk­nął.

„Dla­czego? Co się stało?”, zapy­tała mama zanie­po­ko­jona.

„Bo myjesz pod­łogę. To robota dla męż­czy­zny. Jeśli jesz­cze kie­dyś przy­uważę, że to robisz, wię­cej mnie na oczy nie zoba­czysz!”

Przez resztę życia tata mył pod­łogę oraz naczy­nia i robił zakupy. Chciał, by inni męż­czyźni go w tym naśla­do­wali, bo wie­rzył, że naj­więk­sza miłość nie uka­zuje się przez pie­nią­dze czy wyjazdy za gra­nicę, lecz przez drobne codzienne uczynki, które budują piękno związku. Twier­dził, że wła­śnie dzięki temu para będzie szczę­śliwa i wytrwa razem całe życie. Mama rozu­miała tatę, a tata mamę. Byli bar­dzo mądrymi ludźmi.

Tata otwie­rał stu­dio o ósmej rano. O dru­giej po połu­dniu wra­cał do domu na obiad i dzie­się­cio­mi­nu­tową drzemkę – by nała­do­wać aku­mu­la­tory. Punk­tu­al­nie o czwar­tej znów szedł do pracy i zosta­wał tam do póź­nej nocy. Dzi­siaj wiemy, że mógł dosta­wać w stu­diu obiady. Lecz dla niego ważne było, by zjeść razem z mamą i nami. Zawsze pytał, co w szkole i czego się uczy­ły­śmy. Tłu­ma­czył wszystko, czego nie rozu­mia­ły­śmy. Krótko mówiąc, był naszym Google. Nie musia­ły­śmy wyszu­ki­wać infor­ma­cji w ency­klo­pe­dii, bo tata uwiel­biał wszystko nam wyja­śniać.

Kiedy rodzice przy­byli do Izra­ela, byli sami na świe­cie. Ich rodziny zamor­do­wano w Holo­kau­ście. Przy­je­chali bez gro­sza przy duszy, bo nie mogli wziąć ze sobą pie­nię­dzy, i nie znali ani słowa po hebraj­sku. Po przy­jeź­dzie umiesz­czono ich w obo­zie przej­ścio­wym. Warunki bytowe były trudne i musieli spać w namio­cie. Póź­niej przez kilka lat zaj­mo­wali jedno miesz­ka­nie z dwiema innymi rodzi­nami.

Zna­la­zły­śmy list od taty do jego wujka, w któ­rym pisał: „Są ludzie, któ­rzy mają wielki dom i auto, a wystar­czy popa­trzeć na ich twa­rze: wiecz­nie skwa­szeni, wiecz­nie narze­kają. My miesz­ka­li­śmy w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu, w któ­rym każdy pokój zaj­mo­wała inna rodzina, mie­li­śmy wspólną kuch­nię i łazienkę, a cie­szy­li­śmy się, że prze­by­wamy w naszym cudow­nym kraju. Nie ma lep­szego miej­sca, by wycho­wy­wać nasze dziew­czynki. Są tu szczę­śliwe”.

Dla naszych rodzi­ców teatr, gale­rie i muzea liczyły się bar­dziej niż kupo­wa­nie ubrań. Co sobotę cho­dzi­li­śmy do gale­rii i na wystawy, a tata opo­wia­dał nam o róż­nych mala­rzach i sty­lach. Rodzice posy­łali nas na wszyst­kie filmy i przed­sta­wie­nia teatralne dla dzieci. Tata cze­kał na zewnątrz, nie miał pie­nię­dzy na kolejny bilet. Kiedy wycho­dzi­ły­śmy, zawsze zada­wał nam pyta­nia: „Jaka sce­no­gra­fia, dyk­cja, oświe­tle­nie? Czuło się, że to sztuka, czy zda­wało się praw­dziwe?”.

Rodzice przez całe życie byli naszymi praw­dzi­wymi nauczy­cie­lami. Nie pamię­tamy, żeby wyda­wali pie­nią­dze na sie­bie, wszystko robili dla nas. Od maleń­ko­ści mia­ły­śmy notat­niki – rodzice nauczyli nas codzien­nie speł­niać dobry uczy­nek, a następ­nie go opi­sy­wać. Tata zawsze mawiał: „Liczy się to, żeby­ście były dobre i poma­gały innym”.

Kiedy padało, a tata zauwa­żał ludzi cze­ka­ją­cych na przy­stanku – przy­stanki nie miały wów­czas wiat – zabie­rał ich i zawo­ził aż do miej­sca, gdzie pra­co­wali. Robił to za darmo. Któ­re­goś dnia dostał pismo od zarządu komu­ni­ka­cji, który gro­ził, że go poda do sądu za robie­nie im kon­ku­ren­cji. Tata nie­chęt­nie powie­sił sobie tabliczkę w oknie samo­chodu, a kiedy prze­jeż­dżał obok przy­stanku, poka­zy­wał ją ludziom i prze­pra­szał, że już nie może ich wozić.

Mama także wszyst­kim poma­gała. Kiedy zoba­czyła jakąś ubogą kobietę, pytała, ile ma dzieci, i pro­siła o adres. Potem zbie­rała ubra­nia od sąsia­dów i wysy­łała do niej. Słała też paczki do ludzi w Pol­sce, któ­rzy jej pomo­gli. Mama ni­gdy o nich nie zapo­mniała. Prze­ka­zy­wała im uży­waną odzież, którą następ­nie sprze­da­wali. Tak się działo w okre­sie komu­ni­zmu, kiedy nie było pie­nię­dzy.

Mama była pie­lę­gniarką, więc cała oko­lica wie­działa, że zanim pobie­gnie się na pogo­to­wie, trzeba naj­pierw zapy­tać Rebeki, co robić, a ona pomoże.

Mama i tata wie­rzyli w cuda. Co rano mama budziła się ze sło­wami: „Każda minuta to cud. Dzię­kuję za ten nowy, piękny dzień”. Potem dawała kotom mleko, psu wodę i moczyła suchy chleb dla pta­ków (przy­la­ty­wały pro­sto do niej).

W wielu domach rodzice w sza­bat wypo­czy­wali i nic z dziećmi nie robili, lecz my jeź­dzi­li­śmy na wycieczki po całym kraju i zabie­ra­li­śmy ze sobą przy­ja­ciół. Tata, który zaj­mo­wał się także foto­gra­fią arty­styczną, lubił nam robić zdję­cia i nas fil­mo­wać. Nasi przy­ja­ciele nie mają tylu zdjęć, poza tym nikt z nich w wieku trzech lat nie wystę­po­wał w reży­se­ro­wa­nych fil­mach nakrę­co­nych na szes­na­sto­mi­li­me­tro­wej taśmie. Sza­bat prze­ista­czał się nie­kiedy w dzień fil­mowy, a nasz dom za każ­dym razem prze­mie­niał się w inną sce­ne­rię.

W cza­sie waka­cji tata robił nam do szkoły pla­katy ilu­stru­jące zagad­nie­nia, o któ­rych się uczy­ły­śmy. Nie pod­pi­sy­wał się imie­niem i nazwi­skiem, lecz „Tata Hadasy” albo „Tata Clily”. Kiedy w dru­giej kla­sie otrzy­ma­ły­śmy nasze Tory, nary­so­wał olbrzymi pla­kat przed­sta­wia­jący Moj­że­sza z Dzie­się­cior­giem Przy­ka­zań. Nauczy­ciele co roku wie­szali obrazy taty, nawet w innych kla­sach.

Tata przy­cho­dził do szkoły opo­wia­dać o Holo­kau­ście, przy­no­sił ze sobą swój pasiak. Ucznio­wie sie­dzieli z wyba­łu­szo­nymi oczami. Tata opo­wia­dał z humo­rem, tak by dzieci nie bały się słu­chać.

Ludzie go pytali: „Jak śmiesz pisać o Zagła­dzie z humo­rem?”.

„Wolno mi to robić, bo tam byłem, i chcę, by mło­dzi ucznio­wie o tym czy­tali. Dzięki humo­rowi mogą czy­tać i się uczyć”.

Tata miał słusz­ność. Wiele szkół kupo­wało jego książki dla uczniów.

Nasi rodzice roz­ma­wiali o Holo­kau­ście bar­dzo otwar­cie. Dora­sta­ły­śmy z tymi histo­riami. Wielu ludzi radziło rodzi­com, by nam nie mówili, ale oni nie słu­chali, a my jeste­śmy z nich bar­dzo dumne. Wła­śnie dla­tego kon­ty­nu­ujemy ich pracę.

W dzie­ciń­stwie opo­wia­da­ły­śmy to, co sły­sza­ły­śmy w domu. Sąsie­dzi bie­gli do rodzi­ców i mówili: „Clila i Hadasa opo­wia­dają potworne rze­czy, każ­cie im natych­miast prze­stać”.

„Ale musimy opo­wia­dać, co prze­ży­li­śmy – odpo­wia­dali mama i tata. – One niczego nie zmy­ślają, to czy­sta prawda. Co będzie za pięć­dzie­siąt lat, jeśli ktoś będzie twier­dził, że Holo­kaust się nie wyda­rzył? Mamy obo­wią­zek o tym mówić”.

O jed­nym rodzice nam nie wspo­mnieli – że oca­lili setki Żydów, ryzy­ku­jąc wła­sne życie.

Mama w tajem­nicy pisała pamięt­niki zaty­tu­ło­wane W imię Boga, które zna­leź­li­śmy po jej śmierci. Opi­sała tam szcze­gó­łowo, jak ura­to­wała wiele osób w get­cie i obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, o czym nie wie­dzia­ły­śmy. Jeśli cho­dzi o pamięt­nik naszego ojca: God, Have You Ever Gone Hun­gry?, nie pisał w nim, że oca­lił setki Żydów – dowie­dzia­ły­śmy się o tym od innych.

Mówi się obec­nie o przy­na­leż­no­ści do dru­giego poko­le­nia oca­la­łych z Holo­kau­stu.

Wielu nas pyta: „Czy wy też się tak czu­je­cie?”.

Na początku nie rozu­mia­ły­śmy nawet, o czym mowa. Powie­dziano nam, że w innych domach o Zagła­dzie się nie roz­ma­wiało, a rodzice byli smutni i ner­wowi. Dzieci wyczu­wały, że coś jest nie tak, ale nie wie­działy, co takiego. W naszym domu rodzice opo­wia­dali o tym i zachę­cali innych, by także to robili.

Nie byli zwy­czaj­nymi rodzi­cami. Cecho­wała ich wyjąt­kowa otwar­tość. Byli naj­lep­szymi rodzi­cami i naszymi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Zawsze wie­dzieli, jak oka­zać wspar­cie, dora­dzić czy zachę­cić. Kie­ro­wali się mak­symą, że w każ­dej złej sytu­acji można zna­leźć coś dobrego, a wszystko należy czy­nić ze śmie­chem i z humo­rem.

Mogły­by­śmy snuć opo­wie­ści całymi dniami, a wciąż przy­cho­dzi­łyby nam do głowy nowe. Dawni przy­ja­ciele mawiali, że pamię­tają nie­wiele domów z cza­sów swo­jego dzie­ciń­stwa, lecz naszego domu i nie­zwy­kłych rodzi­ców ni­gdy nie zapo­mną.

Przy­cho­dzi­ły­śmy do mamy z każ­dym pro­ble­mem, a ona zawsze pod­su­wała dobre roz­wią­za­nie. Po dziś dzień, gdy nie wiemy, co robić, żału­jemy, że nie możemy się jej pora­dzić. Miała fioł­ko­wo­nie­bie­skie oczy – dobre, nie­sły­cha­nie mądre oczy.

Znała dzie­więć języ­ków, co w cza­sie Holo­kau­stu ura­to­wało jej życie, więc posta­no­wiła nam je wpoić. Nauczyła nas obie pol­skiego, a Hadasę także nie­miec­kiego.

Mama była krę­go­słu­pem rodziny i każ­demu doda­wała otu­chy. We wszyst­kim dostrze­gała dobro. Jej motto brzmiało: „Wszystko będzie dobrze”. Motto taty to: „Rób ina­czej, niż widzisz”. Od rodzi­ców nauczy­ły­śmy się kochać ludzi.

Kiedy tata był w szpi­talu, zła­pał infek­cję. Mimo całego cier­pie­nia i bólu nie prze­sta­wał roz­śmie­szać leka­rzy i pie­lę­gnia­rek.

Ktoś zapy­tał: „Joseph, skąd wzią­łeś siłę, by rato­wać ludzi w cza­sie Holo­kau­stu, a teraz tak ogrom­nie cier­pisz, ale wciąż potra­fisz opo­wia­dać dow­cipy?”.

Tata odparł: „Siła jest nie­wła­ści­wym sło­wem. Cho­dzi o miłość”.

To było ostat­nie zda­nie taty przed śmier­cią.

Okre­ślamy naszych rodzi­ców jed­nym sło­wem: legendy!

Clila Bau-Cohen i Hadasa Bau

Wstęp

Pomysł peł­no­me­tra­żo­wego filmu Bau: Artist at War zro­dził się w 2019 roku. Debo­rah Sme­rec­nik napi­sała nie­sa­mo­wity sce­na­riusz o życiu Józefa Baua i jego żony Rebeki. Od razu poczu­łem, że prze­cież znam tę histo­rię. I rze­czy­wi­ście, widzia­łem jej prze­błysk w kla­syku Ste­vena Spiel­berga Lista Schin­dlera. To oni byli parą, która wzięła ślub w pła­szow­skich bara­kach w Kra­ko­wie. Zapy­ta­łem, czy sce­na­riusz jest oparty na wywia­dach bądź bio­gra­fii. Debo­rah szybko prze­słała mi wspo­mnie­nia Józefa Baua, God, Have You Ever Gone Hun­gry?, a to zmie­niło moje życie bez­pow­rot­nie. Książka ta spra­wiła, że nakrę­ci­łem naj­waż­niej­szy film mojego życia. Pomo­gła mi odkryć arty­stę, który krył się tuż pod powierzch­nią mojej duszy. Arty­stę, który usi­łuje zmie­niać życie na lep­sze za pośred­nic­twem inspi­ra­cji.

Nim zaczą­łem lek­turę, prze­kart­ko­wa­łem książkę, oglą­da­jąc ilu­stra­cje autora, któ­rymi opa­trzono każdy roz­dział. W ciągu następ­nych kilku mie­sięcy wpa­try­wa­łem się w nie długo, odkry­wa­jąc wspa­nia­łego arty­stę, jakim był Józef. Prze­ma­wiały do mnie te fan­ta­styczne rysunki. Czarno-białe, kre­ślone węglem arcy­dzieła, pocho­dzące głów­nie z okresu, kiedy prze­by­wał w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Ofe­ro­wały wgląd w jego duszę, a prze­cież jako arty­ści bodaj wszy­scy pra­gniemy coś takiego stwo­rzyć. Zdru­zgo­tały mnie, a zara­zem zain­spi­ro­wały. Zoba­czy­cie je na kar­tach tej książki.

Począw­szy od ilu­stra­cji na okładce, przed­sta­wia­ją­cej Żydów sto­ją­cych w kolejce do obozu, a następ­nie opusz­cza­ją­cych go pod posta­cią duchów w tuma­nach dymu masze­ru­ją­cych w niebo, bra­ko­wało mi środ­ków wyrazu, by opi­sać arty­stę, który wyraża swoje życie, jakby prze­le­wał na płótno krew z roz­cię­tego nad­garstka. Jego wspo­mnie­nia wzbu­dziły we mnie prze­ko­na­nie, że ten film zdoła zmie­nić życie ludzi. Moje wła­sne w pierw­szej kolej­no­ści.

Ale jak mia­łem opo­wie­dzieć histo­rię Józefa Baua? Jak mia­łem się stać takim arty­stą jak on i wyra­zić na ekra­nie, co czuję? Do tego momentu wio­dłem bło­gie życie w kali­for­nij­skim Bur­bank. Mia­łem zupeł­nie nor­malne dzie­ciń­stwo bez żad­nych trosk. Pierw­szą kamerę dał mi tata, kiedy poje­cha­li­śmy całą rodziną na wycieczkę do Irlan­dii. Jestem przy­kła­dem typo­wego reży­sera, który kręci, co widzi, i naj­pierw bawi rodzinę oraz przy­ja­ciół, a z bie­giem czasu rów­nież publicz­ność.

W zawo­dzie reży­sera zawsze lubi­łem to, że mia­łem pewną tajem­nicę. Mogłem pra­co­wać w eki­pie z auten­tycz­nymi arty­stami, któ­rzy znają swój fach na wskroś. Ope­ra­tor fil­mowy, sce­no­graf. Kostiu­mo­graf. Edy­to­rzy, kom­po­zy­to­rzy i natu­ral­nie nie­by­wale uta­len­to­wani akto­rzy, z któ­rymi dane mi było współ­two­rzyć. Wie­dzia­łem co nieco o pracy każ­dego z nich. Byłem jak czło­wiek od wszyst­kiego, ale eks­pert od niczego. Uczy­łem się od naj­lep­szych. Opo­wia­da­łem histo­rie o sur­fer­kach i rodzi­nach ze śmiesz­nymi dziećmi, a także inspi­ru­jące nar­ra­cje o ludziach, któ­rzy wycho­dzili na pro­stą po doświad­cze­niu ogrom­nej utraty. Nie sły­sza­łem za to o naj­praw­dziw­szym arty­ście, jakiego dane mi było poznać za pośred­nic­twem jego sztuki i dzieci – Józe­fie Bau.

Ekipa pro­du­cencka filmu o nim pole­ciała do Pol­ski i do Izra­ela w marcu 2020 roku, by robić doku­men­ta­cję. Spo­tka­łem córki Józefa i Rebeki, Clilę i Hadasę, a one zapro­wa­dziły mnie do muzeum poświę­co­nego ich ojcu, gdzie znaj­do­wała się więk­szość jego dzieł z okresu po dru­giej woj­nie świa­to­wej. Wów­czas zoba­czy­łem twór­czość Józefa powstałą w Izra­elu i wyko­naną w kolo­rze. W życiu nie widzia­łem pięk­niej­szych obra­zów. Jakie barwy. Jaka ener­gia. Głę­bo­kie prze­sła­nie z nutką komi­zmu. Pra­gną­łem krę­cić filmy tak, jak Józef ryso­wał, lek­kim gestem nad­garstka i pędzla. Ogar­nęła mnie pokora. Miłość. Zako­cha­łem się w arty­ście, któ­rego dzieło do mnie prze­ma­wiało. Wręcz krzy­czało: „Stwórz coś waż­nego i war­to­ścio­wego”.

Sztuka: kobieta, któ­rej szminka wygląda jak pocisk, ubrana w kami­zelkę zło­żoną z mro­wia kolo­ro­wych poci­sków. Męż­czy­zna zbie­ra­jący kwiaty. Rysunki poli­tyczne na temat Sta­nów Zjed­no­czo­nych oraz Izra­ela. Wszystko mnie zachwy­cało. Przy każ­dym obra­zie dosłow­nie łzy sta­wały mi w oczach. Nie jestem godzien opo­wia­dać o tak waż­nej postaci. O czło­wieku, który rato­wał życie. Ryzy­ko­wał wła­sne dla innych.

I tego dnia się modli­łem. Pro­si­łem Józefa, by mnie pro­wa­dził. Powie­dzia­łem: „Opo­wiem twoją histo­rię za pośred­nic­twem two­jej sztuki”. Tego dnia posta­no­wi­łem, że wyko­rzy­stam w fil­mie tyle prac Józefa Baua, ile się da. Chcia­łem, by świat zoba­czył jego sztukę. Żywię nadzieję, że kiedy widzo­wie obej­rzą film, zaczną szu­kać dodat­ko­wych infor­ma­cji w inter­ne­cie, a może nawet wybiorą się do Tel Awiwu i zwie­dzą muzeum oso­bi­ście. Nie poża­łują tego.

Kiedy krę­ci­łem ten film w roku 2023, sądzi­łem, że robię dzieło o strasz­nym wyda­rze­niu sprzed osiem­dzie­się­ciu lat. Potem, w okre­sie post­pro­duk­cji, roze­grały się prze­ra­ża­jące wyda­rze­nia z dnia ósmego paź­dzier­nika, a ja zda­łem sobie sprawę, że obec­nie ta histo­ria jest jed­na­kowo praw­dziwa. Anty­se­mi­tyzm sprzed tak dłu­giego czasu na­dal ist­nieje. Nie mogłem w to uwie­rzyć. Uświa­do­mi­łem sobie, że hor­ror, przez który prze­szli Józef i Rebeka, a któ­rego nie prze­żyło sześć milio­nów Żydów, nie opu­ścił tego świata.

Ni­gdy nie było tak istotne jak teraz, by arty­ści zajęli sta­no­wi­sko i poprzez swoją sztukę zmie­niali świat. By chro­nili i sku­piali uwagę na strasz­nych i pięk­nych wyda­rze­niach toczą­cych się co dzień wokół każ­dego z nas. By sprze­ci­wili się nie­spra­wie­dli­wo­ści wła­snymi środ­kami arty­stycz­nego wyrazu. Malar­stwem, pio­senką, wier­szem i fil­mem.

Mam nadzieję, że udało mi się oddać choć jedną dzie­siątą geniu­szu i bły­sko­tli­wo­ści Józefa jako arty­sty i jako wyba­wi­ciela tak wielu nie­win­nych istot. Niech kolejni staną na jego bar­kach.

Możemy zmie­nić świat. Rysu­nek węglem. Akwa­rela. Rzeźba czy film nakrę­cony przez reży­sera, który w swoim życiu marzy jedy­nie, by zain­spi­ro­wać arty­stów tkwią­cych w nas wszyst­kich. Szcze­rze wie­rzę, że nadzieja i dobroć są klu­czami do przy­szło­ści. Nauczyła mnie tego wspa­niała sztuka, którą obda­ro­wał nas Józef Bau.

Sean McNa­mara, reży­ser fil­mówReagan, Sur­ferka z cha­rak­te­rem i Bau: Artist at War

Prolog

W środku lata 1939 roku posze­dłem z matką na targ po owoce. Mama uważ­nie obej­rzała nie­mal każdy warzyw­niak, a potem sta­nęła przy stra­ga­nie nad­zo­ro­wa­nym przez dość kor­pu­lentną babę i zapy­tała:

– Po ile te jabłka?

Mimo swo­ich obfi­tych kształ­tów prze­kupka podała cenę szczu­płą:

– Dwa­dzie­ścia gro­szy za kilo.

Jako że sprze­dawcy mieli w zwy­czaju zawy­żać ceny, by można się było potar­go­wać, mama sądziła, że ma postą­pić zgod­nie z tym obrząd­kiem.

– Weź­mie pani pięt­na­ście gro­szy za te zgniłki? – zapy­tała.

Gru­ba­ska wstała ze sterty wor­ków, unio­sła ku zachmu­rzo­nemu niebu pulchne ręce i wygło­siła modli­twę:

– O Boże, któ­ryś jest w nie­bie, spuść na tych okrop­nych ludzi grad ognia.

Zdjęci stra­chem pobie­gli­śmy do domu z pustymi siat­kami. Parę tygo­dni póź­niej wybu­chła wojna i z nieba na Kra­ków zaczęły się sypać bomby. Gdy mama osła­bła z prze­ra­że­nia, zapy­ta­łem z nie­ukry­waną iro­nią:

– I co, mamo, opła­cało się ścią­gać całą tę plagę za te twoje pięć gro­szy?

Zagłada

Stał dom,

a w tym domu każdy loka­tor miał swój wła­sny świat,

wtło­czony mię­dzy malo­wane ściany.

W tym domu każdy loka­tor

miał swój wła­sny świat tajem­nic i sekre­tów.

Aż przy­szli obcy burzyć kamie­nicę.

Zdjęli dach – a potem bez znie­czu­le­nia,

wydzie­ra­jąc cegłę po cegle, roz­kru­szyli muro­wany dom.

Ośle­pły okna, elek­trycz­ność w prze­wo­dach

umarła, roz­stą­piły się ściany,

drzwi się na zawsze roz­warły

– i zaczął się włó­czyć po ulicy

wygnany wie­ków mają­tek,

sprzę­tów porą­bane dusze

i stosy gra­tów cię­żar­nych duchem pamią­tek.

Ludzie, zała­mu­jąc dło­nie,, szu­kali po chod­ni­kach

zagu­bio­nych świa­tów,

woła­jąc: „Gdzież skarby moje?!”

Męż­czyźni pła­kali, a kobiety z uwie­szo­nymi dziećmi u spód­nic,

grze­bały w sto­sie gru­zów,

chcąc rato­wać tajem­nice i sekrety.

Jed­nak roz­pacz była bez rezul­tatu;

nic zdzia­łać nie­stety nie mogły łzy i słowa.

Dal­sze domy dziel­nicy

przy­pa­try­wały się z dzielną obo­jęt­no­ścią,

jak się wyma­zuje z mapy mia­sta

jed­nego z nich.

…Wszy­scy miesz­kańcy dziel­nicy

nur­ko­wali pospiesz­nie do ksiąg mądro­ści,

szu­ka­jąc przy­czyn i powo­dów do burze­nia domów

i wszy­scy wie­rzyli: „Ten dom będzie ofiarą za nasze grze­chy”.

…i nikt nie ofia­ro­wał wła­snej inter­wen­cji

i nikt nie porów­ny­wał losu ofiar „pozba­wio­nych szczę­ścia”

z wła­snym, uprzy­wi­le­jo­wa­nym i odpor­nio­nym losem

– aż do chwili, gdy przy­szli obcy i przed jego domem

zaczęli zaka­sy­wać rękawy.

Chanukowy cud

Działo się to w oku­po­wa­nym Kra­ko­wie jakieś dwa lata po wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej. Wyjąw­szy lud­ność żydow­ską spod ochrony praw­nej, Niemcy reali­zo­wali swoje „osta­teczne roz­wią­za­nie”, pole­ga­jące na cał­ko­wi­tym jej uni­ce­stwie­niu. Mię­dzy dzie­wiątą wie­czo­rem a szó­stą rano wpro­wa­dzono godzinę poli­cyjną. Żydom zabro­niono wstępu do pocią­gów i tram­wa­jów, kazano też nosić na ramio­nach prze­pa­ski z błę­kitną gwiazdą Dawida na bia­łym tle. Dzieci wyda­lono z miej­sco­wych szkół, a każdy Żyd musiał nosić ken­kartę – żółty doku­ment poświad­cza­jący toż­sa­mość, wysta­wiony przez poli­cję.

Nie­któ­rym Żydom nie wydano takich kart, co spra­wiało, że pod­le­gali natych­mia­sto­wej depor­ta­cji w owia­nych złą sławą trans­por­tach. Mój brat Mar­cel i ja zali­cza­li­śmy się do tej grupy. Wyko­rzy­stu­jąc konek­sje oraz ogromne sumy pie­nię­dzy, ojciec zała­twił nam pod­ro­bione karty z rady gminy w Olszy – wio­ski leżą­cej na obrze­żach Kra­kowa. Spraw­dzi­łyby się przy pobież­nej inspek­cji, lecz gdyby odkryto, że to pod­róbki, dosta­li­by­śmy zwy­cza­jową karę – kulkę w łeb.

Roz­po­czę­li­śmy gorącz­kowe poszu­ki­wa­nia kwa­te­runku w wio­sce i – za nie­bo­tyczną mie­sięczną kwotę – zała­twi­li­śmy sobie kanapę do spa­nia w domu chrze­ści­jań­skiego komi­nia­rza. Kanapa była jed­na­ko­woż do naszej dys­po­zy­cji mię­dzy dzie­wiątą wie­czo­rem a ósmą rano. Za dnia musie­li­śmy szwen­dać się po alej­kach i zauł­kach Olszy.

Miej­scowi odno­sili się do nas z lękiem i jawną wro­go­ścią. Strach brał się stąd, że gdyby zostali przy­ła­pani na poma­ga­niu Żydom czy współ­pracy z nimi, ich życie zna­la­złoby się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Z dru­giej strony, w pobliżu znaj­do­wała się baza woj­skowa, więc nie ufali nie­zna­jo­mym wszel­kiej maści. Nikt nie zawra­cał sobie głowy legi­ty­mo­wa­niem nas czy pyta­niem o miej­sce zamiesz­ka­nia, ale na każ­dym kroku czu­li­śmy na sobie spoj­rze­nia.

Zima była nie­zwy­kła. Nie­kiedy mroźny wiatr pokry­wał zie­mię goło­le­dzią; w inne dni nasz smętny świat spo­wi­jał lodo­waty wicher znad Sybe­rii, przy­wie­wa­jący zaspy śniegu i grube war­stwy twar­dego lodu. Zazdro­ści­li­śmy szczę­ścia­rzom, któ­rzy bez­piecz­nie sie­dzieli w domach.

Mar­cel i ja aż do nocy nie mie­li­śmy się gdzie schro­nić, musie­li­śmy więc prze­by­wać na zewnątrz. Prze­mo­czeni do suchej nitki, dygo­cząc z zimna, brnę­li­śmy w śniegu i kuś­ty­ka­li­śmy po iskrzą­cym się lodzie, aż czu­li­śmy, jak mróz skuwa nam mózgi. Dla poprawy humoru roz­ma­wia­li­śmy o roz­ko­szach życia przed wojną. Pró­bo­wa­li­śmy prze­rzu­cać się dow­ci­pami i uda­wało nam się nawet tro­chę pośmiać. A jed­nak gorzka rze­czy­wi­stość szybko przy­ćmie­wała nasze próby dow­cip­ko­wa­nia i zamie­niała je w maka­bryczne żarty, tak ponure, że nie­po­dobna wyra­zić je sło­wami.

Każ­dego popo­łu­dnia pałę­ta­li­śmy się za kio­skiem naprze­ciwko pętli tram­wa­jo­wej i cze­ka­li­śmy na przy­jazd naszego młod­szego brata, dzie­się­cio­let­niego Izia, który przy­wo­ził nam gar­nek z zupą i garść naj­śwież­szych nowin. Nie wyglą­dał na Żyda, więc nie wyróż­niał się wśród współ­pa­sa­że­rów. Lecz mógł łatwo przy­pła­cić życiem nagłą kon­trolę papie­rów albo donos jakie­goś podejrz­li­wego pasa­żera.

Kiedy prze­ży­li­śmy już trzy mie­siące prze­ni­kli­wego ziąbu, Iziu przy­wiózł jak zwy­kle gar­nek zupy, a do tego nie­po­ko­jące wie­ści: wszyst­kim Żydom roz­ka­zano prze­nieść się do getta. Rodzice popro­sili, żeby­śmy wró­cili do domu i pomo­gli pako­wać resztki naszego dobytku.

Tego wie­czoru, gwał­cąc prawa rasowe i godzinę poli­cyjną, zdję­li­śmy prze­pa­ski z gwiazdą Dawida i wsie­dli­śmy do tram­waju. Mar­cel sie­dział w przed­nim rzę­dzie za motor­ni­czym, a ja obra­łem rząd ostatni, bli­sko wyj­ścia. Dzięki temu, gdyby nazi­ści zgo­to­wali pułapkę, przy­naj­mniej jeden z nas zdo­łałby wysko­czyć. Zazwy­czaj jazda do mia­sta trwała nie wię­cej niż pół godziny, lecz tej aku­rat nocy czas pra­wie sta­nął w miej­scu, a tram­waj był jakby w zmo­wie z naszymi prze­śla­dow­cami i wlókł się w śli­ma­czym tem­pie. Pró­bo­wa­łem wyglą­dać przez okno, lecz widzia­łem tylko odbi­cia współ­pa­sa­że­rów i wnę­trze wagonu. Za fasadą spo­koju serce pod­cho­dziło mi do gar­dła, a krew w żyłach huczała mi tak dono­śnie, że zagłu­szał ją jedy­nie stu­kot kół o szyny.

Och, jakże pra­gnę­li­śmy zoba­czyć mamę, ojca, Izia i nasze miesz­ka­nie! W domu powi­tali nas jak dziel­nych boha­te­rów – choć nie meda­lami, lecz lawiną poca­łun­ków. Pierw­szy raz od trzech mie­sięcy delek­to­wa­li­śmy się luk­su­sem domo­wego posiłku oraz roz­ko­szą cie­płej kąpieli.

Po dwóch latach nie­miec­kiej gra­bieży i kon­fi­skat nie­wiele zostało do pako­wa­nia. Mimo to cała noc nam zeszła na przy­go­to­wa­niu naszego prze­sy­co­nego wspo­mnie­niami domo­stwa do prze­pro­wadzki. Ojcu czę­ściowo oszczę­dzono tego przy­krego obo­wiązku, bo wyszedł przed świ­tem szu­kać trans­portu. Gdyby tylko udało mu się zna­leźć spo­sób, by do getta prze­nieść uko­chaną przy­tul­ność naszej mło­do­ści!

Był to okres docho­dowy dla posia­da­czy jakie­goś środka loko­mo­cji. Prze­ku­wali oni nie­szczę­ście Żydów w zaro­bek i żadna cena nie oka­zy­wała się zbyt wysoka, żadne warunki – nie­roz­sądne. Tego wie­czoru znie­śli­śmy umi­ło­wane sprzęty i zała­do­wa­li­śmy je na furę – zaprzę­żono do niej wymi­ze­ro­waną, kości­stą szka­pinę, która nor­mal­nie woziła gnój na pole. Poże­gna­li­śmy się z naszym miesz­ka­niem naprędce i ojciec bez sto­sow­nych lamen­tów oddał klucz stró­żowi. Tak wyglą­dało nasze roz­sta­nie! Jesz­cze parę słów, kilka łez, rzut oka na okna na trze­cim pię­trze, ostat­nie poca­łunki – może rze­czy­wi­ście już ostat­nie, nie­po­dobna było wie­dzieć. Roz­cią­gała się przed nami długa, posępna noc, która o poranku nie miała przy­nieść poprawy…

Mama, ojciec oraz Iziu czła­pali za skrzy­piącą, cuch­nącą furą, jakby w kon­duk­cie pogrze­bo­wym naszych pamią­tek w ich ostat­niej dro­dze – do kra­kow­skiego getta. Mar­cel i ja znów dys­kret­nie zdję­li­śmy opa­ski z ręka­wów i wsie­dli­śmy do tram­waju. Podróż powrotna prze­bie­gła bez przy­gód. Bali­śmy się, że zaha­czymy o zbli­ża­jącą się godzinę poli­cyjną, więc gdy tylko wysie­dli­śmy, zało­ży­li­śmy opa­ski z powro­tem i pospie­szy­li­śmy, by cho­ciaż do rana odpo­cząć na wyna­ję­tej kana­pie.

W tym momen­cie z ciem­no­ści wystrze­lił prze­mo­czony do suchej nitki Żyd i nie zatrzy­mu­jąc się, ostrzegł, że na moście przed nami stoi eses­man, który każ­dego chcą­cego się prze­pra­wić na drugą stronę rzeki Żyda wrzuca w głę­bo­kie odmęty. Bez pyta­nia o szcze­góły prędko zmie­ni­li­śmy kie­ru­nek i zaczę­li­śmy ucie­kać. Nagle zaświ­tało nam, że nie mamy się dokąd udać. Miesz­ka­nie nie nale­żało już do nas: zary­glo­wano je, a klucz spo­czy­wał w rękach stróża, który ni­gdy za Żydami nie prze­pa­dał. Nasza rodzina znaj­do­wała się już w get­cie, do któ­rego o tak póź­nej porze nie dało się wejść, zwłasz­cza bez odpo­wied­nich papie­rów. Zna­leź­li­śmy się na nie­zna­jo­mej ulicy, a na ple­cach czu­li­śmy oddech godziny poli­cyj­nej.

Zamiast dotrzeć do wytę­sk­nio­nego bez­pie­czeń­stwa, jakie zapew­niała nam wyna­jęta kanapa, musie­li­śmy kolejny raz zary­zy­ko­wać i zdjąć opa­ski. Roz­pacz­li­wie potrze­bo­wa­li­śmy innej trasy do naszej wio­ski. Aby nie budzić podej­rzeń, poru­sza­li­śmy się nie­śpiesz­nym kro­kiem. Kiedy jed­nak weszli­śmy w pierw­szą prze­cznicę, spo­wiła nas cał­ko­wita ciem­ność, więc szybko stra­ci­li­śmy orien­ta­cję.

Jedno było pewne: nie mogli­śmy ryzy­ko­wać i pro­sić nikogo o pomoc. Musie­li­śmy zna­leźć inny most – o ile takowy ist­niał – i trzy­mać się z daleka od leżą­cego nie­opo­dal lot­ni­ska.

Chcąc się upodob­nić do miej­sco­wych, posta­no­wi­li­śmy uda­wać parę pijacz­ków – zata­cza­li­śmy się na chwiej­nych nogach i prze­kli­na­li­śmy jeden dru­giego. Mar­cel szedł przo­dem, ja wlo­kłem się za nim. Czarna ciem­ność, nasze cał­ko­wite zdez­o­rien­to­wa­nie i strach przed napo­tka­niem anty­se­mi­tów poma­gały nam wyra­żać się jak naj­plu­ga­wiej i naj­obrzy­dli­wiej.

– Bodaj­byś sczezł, ty brudny sukin­synu, ale naj­pierw oddaj mi moje pie­nią­dze! – krzyk­ną­łem.

– A idź w dia­bły, pomy­lony dziadu. Zamknij mordę, zanim ci roz­pie­przę durny łeb1 – odpa­ro­wał Mar­cel.

Ni stąd, ni zowąd, bez uprze­dze­nia, sta­nę­li­śmy naprze­ciw grupki mło­dych zbi­rów, zbroj­nych w pałki i drągi. Herszt skie­ro­wał mi świa­tło latarki pro­sto w twarz, którą na­dal wykrzy­wiały wywrza­ski­wane słowa. Naj­wy­raź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wany ryk­nął do bandy:

– Patrz­cie, chło­paki, to nie mogą być wstrętni Żydzi, są tacy sami jak my. Puść­cie ich!

Udało się! Z ulgą na­dal poty­ka­li­śmy się i prze­kli­na­li­śmy, bło­go­sła­wiąc swoją zaawan­so­waną bie­głość w wul­ga­ry­zmach.

Szli­śmy znu­żeni, nie wie­dząc, dokąd nas poniosą zmę­czone nogi. Tylko po sze­le­ście trzcin i bło­cie pod sto­pami zorien­to­wa­li­śmy się, że zeszli­śmy z głów­nej drogi na otwarte pola. W pobliżu szu­miała rzeka, któ­rej brzegi pie­ścił nurt. Pod­czas tej bez­gwiezd­nej nocy zda­wała się leżeć o krok, lecz i tak poza naszym zasię­giem.

Brną­łem naprzód, gotów przy naj­lżej­szym sygnale zagro­że­nia sko­czyć do tyłu. Ostroż­nie sta­wia­łem stopę za stopą, spraw­dza­jąc grunt. Mar­cel czła­pał za mną, dygo­cząc ze stra­chu, lecz na­dal klął ile wle­zie:

– Ohydna rzeko, ty suko jedna, obyś wyschła i zde­chła z pra­gnie­nia! Niech cię ryby do ostat­niej kro­pelki wyżło­pią!

Wkrótce usły­sze­li­śmy szmer sil­ni­ków i przy­tłu­mione głosy robot­ni­ków w warsz­ta­tach. Mimo mgły zorien­to­wa­li­śmy się, że jeste­śmy bli­sko bazy lot­ni­czej, która wyraź­nie tęt­niła życiem. Nagle w oddali ujrze­li­śmy słabe świa­tełko, usi­łu­jące prze­szyć mrok.

Jak żeglarz na bocia­nim gnieź­dzie statku zaczą­łem wołać:

– Zie­mia! Przed nami suchy ląd!

Już nam nie zale­żało, co znaj­dziemy za tym miga­ją­cym świa­teł­kiem. W gło­wach mie­li­śmy tylko, by wyrwać się z nie­moż­li­wych tara­pa­tów – wyło­nić z ciem­nego brzu­cha wie­lo­ryba, który połknął calutki świat. Ostat­kiem sił prze­dzie­ra­li­śmy się do zapra­sza­ją­cego nas bla­sku.

– Patrz, widzę parę świec! – krzyk­ną­łem. – Jeśli się nie mylę, dziś pierw­sza noc Cha­nuki. Może tra­fi­li­śmy na żydow­ski dom.

Gdy echa odle­głej prze­szło­ści dźwię­czały mi w uszach, zaczą­łem nucić melo­dię modli­twy „maoz cur jeszu­ati” – melo­dię dawno zapo­mnianą, która przy­wró­ciła iskierkę życia dwóm ludziom na skraju roz­pa­czy.

Dotar­li­śmy do płotu i powoli okrą­ży­li­śmy znaj­du­jący się za nim dom. I nagle – cud nad cudy! Tra­fi­li­śmy do domu komi­nia­rza, u któ­rego wynaj­mo­wa­li­śmy kanapę. Drzwi otwo­rzył wysoki, wąsaty męż­czy­zna, a jego twarz zdra­dzała zasko­cze­nie, że przy­by­wamy tak późno i tacy ubło­ceni.

Potem powie­dział:

– W wio­sce nie ma prądu. Idź­cie do kuchni i weź­cie zapa­loną świecę.

Po dziś dzień nie potra­fię wyja­śnić, jak w tę posępną noc dotar­li­śmy do tego domu, jak mimo­wied­nie prze­pra­wi­li­śmy się przez rzekę i minę­li­śmy bazę lot­ni­czą. Po woj­nie wiele razy wra­ca­łem w to miej­sce, sta­ra­jąc się odkryć trasę, która przy­wio­dła nas ku dwóm pło­ną­cym świe­com, lecz moje wysiłki na nic się nie zdały. Mam tylko jedno wytłu­ma­cze­nie tej tajem­nicy – to był nasz cha­nu­kowy cud.

1. To zale­d­wie blade tłu­ma­cze­nie z pol­skiego – języka szczy­cą­cego się iście rosyj­skimi prze­kleń­stwami, któ­rych nie­mal nie spo­sób oddać po angiel­sku (przyp. aut.). [wróć]

Tajemnica

Ulica tłu­sta plama

we mgle zbeł­ta­nej z nocą.

Latar­nie podają żółte świa­tło

z rąk do rąk,

gubiąc za każ­dym razem

po kilka pro­mieni na chod­niku.

Zdzi­wione domy roz­dzia­wiają okna

i odsu­wają się do tyłu.

Prze­chod­nie patrzą na mnie podejrz­li­wie.

Idę

nie doty­ka­jąc wro­giej prze­strzeni.

Idę

pst, nie wolno mówić dokąd…

…bo w każ­dej sieni ON

w gra­na­to­wym nocy mun­du­rze.

Za każ­dym rogiem – śmierć,

pułapką każda brama.

Na każ­dym murze

może zachwiać się mój cień,

kiedy zawa­dzi o zacza­jone oko.

Idę

z ser­cem zaplą­ta­nym w węzeł kra­watu.

Idę

bez opa­ski z gwiazdą Dawida na ręka­wie.

Żebym tylko mógł zedrzeć

ten obłędny strach z twa­rzy;

strach ści­ga­nego zwie­rza.

Żebym tylko mógł iść pro­sto na gumo­wych nogach.

Żebym tylko nie podraż­nił noz­drzy poli­cjan­tów,

węszą­cych za nie­ostrożną ofiarą.

Zasłony zaciemniające

Zamknięci w murach getta sta­ra­li­śmy się zacho­wać pozór nor­mal­no­ści – każdy z nas zgod­nie z zawo­do­wymi nawy­kami i według wła­snych przy­zwy­cza­jeń.

Jed­nakże w panu­ją­cej atmos­fe­rze zbrodni i prze­mocy trzeba było koniecz­nie szu­kać nowych hory­zon­tów. Na przy­kład fachowcy tacy jak praw­nicy, sędzio­wie czy urzęd­nicy nie mogli upra­wiać swo­ich pro­fe­sji. Nowi pano­wie nie potrze­bo­wali znaw­ców prawa ani spra­wie­dli­wo­ści; rabi­nów, nauczy­cieli, wykła­dow­ców uni­wer­sy­tec­kich prze­śla­do­wano i zaszczu­wano. Nikt nie śmiał się przy­znać do choćby pośred­niego zaan­ga­żo­wa­nia w takie dzie­dziny. Aku­szerki i fachowcy od obrze­za­nia stali się zby­teczni – naj­wy­raź­niej nie­mow­lęta uznały za roz­sądne prze­cze­kać ten okres sza­leń­stwa i wstrzy­mać się z przyj­ściem na świat. W każ­dym razie w get­cie cię­żar­nych kobiet się nie widy­wało.

Reżim ter­roru pod­su­wał za to poni­ża­jące i ohydne pro­fe­sje, takie jak kapo, żydow­scy poli­cjanci, któ­rzy trza­skali biczami i obrzu­cali wstręt­nymi wyzwi­skami wła­sny lud, oraz płatni dono­si­ciele i zdrajcy innej maści, poma­ga­jący najeźdź­com z czczą nadzieją, że ocalą w ten spo­sób wła­sną skórę.

Uczeni, sza­no­wani ludzie, wyzuci z god­no­ści, chro­nili pie­czo­ło­wi­cie dyplomy prze­cho­wy­wane wśród prze­sy­co­nych naf­ta­liną rodzin­nych doku­men­tów, licząc, że kie­dyś znów będzie z nich poży­tek. Aby przy­po­mnieć im o prze­brzmia­łej chwale, zwra­ca­łem się do sprze­dawcy wyro­bów papier­ni­czych: „Herr Pro­fes­sor, czy można pro­sić zeszyt w linie?” albo pro­si­łem umo­ru­sa­nego, spo­co­nego maga­zy­niera w skła­dzie węglo­wym: „Popro­szę wia­derko węgla, Herr Advo­kat”.

Moja mama, dyplo­mo­wana mod­niarka, miała salon mod­niar­ski w cen­trum mia­sta, w któ­rym zatrud­niała pięć pań. Dzięki swo­jej spe­cja­li­za­cji uzy­skała tym­cza­sowe prawo do prze­ży­cia. Póź­niej przy­padł jej w udziale zaszczyt dzie­le­nia nie­szczę­snej doli innych miesz­kań­ców getta, lecz otrzy­mała prze­pustkę, która pozwa­lała jej opusz­czać mury, by móc za nimi pro­wa­dzić inte­res. Zanim zmu­szono nas do zmiany adresu, salon znaj­do­wał się jeden przy­sta­nek tram­wa­jowy albo dzie­sięć minut pie­szo od nas. Ale gdy Niemcy zapie­czę­to­wali mury getta, by chro­nić rasę aryj­ską przed epi­de­miami oraz innymi wybry­kami natury wywo­dzą­cymi się z panu­ją­cej wewnątrz nędzy, od zakładu dzie­liły nas cztery kilo­me­try i matka musiała orga­ni­zo­wać sobie prze­wóz zamkniętą dorożką. Dla­czego? Tym, któ­rzy nosili opa­ski z gwiazdą Dawida, nie wolno było korzy­stać z tram­wa­jów.

Pew­nego dnia, który w anna­łach naszej rodziny zapi­sał się czar­nymi zgło­skami, komi­sarka przej­mo­wa­nego majątku przy­własz­czyła sobie klu­cze do sklepu oraz doku­menty mamy, w oknie zaś zamiast gwiazdy Dawida zawi­sła swa­styka. Tym samym mama stra­ciła pozy­cję „okrut­nej, inter­na­cjo­nal­nej kapi­ta­listki, krwio­pij­czyni wysy­sa­ją­cej siły ze swo­ich nie­wol­nic”, a stała się nie­od­płatną, sze­re­gową robot­nicą we wła­snym zakła­dzie. Stra­ciła nie tylko nędzną pen­syjkę, lecz także wszyst­kie dodat­kowe korzy­ści, w tym prze­jażdżki dorożką. Aby zacho­wać wąt­pliwe prawo do wła­snego inte­resu i nie stra­cić kon­taktu z zewnętrz­nym świa­tem, wsta­wała bla­dym świ­tem i szła cztery kilo­me­try do miej­sca ofi­cjal­nego zatrud­nie­nia. Dzięki temu zdo­by­wała żyw­ność dla naszych nie­na­sy­co­nych żołąd­ków. Nocą, sła­nia­jąc się na nogach ze zmę­cze­nia, mozol­nie poko­ny­wała te same cztery kilo­me­try z powro­tem do getta ze skąpą racją żyw­no­ściową. W dni słotne prze­ma­kała do suchej nitki, a zimą mar­zła do kości. Mimo abso­lut­nego upo­ko­rze­nia i łez zna­czą­cych nie­kiedy jej udrę­czoną twarz, mama upar­cie i kon­se­kwent­nie pie­lę­gno­wała ostat­nią iskierkę nadziei, pod­sy­caną jedy­nie wspo­mnie­niem nie­od­le­głej prze­szło­ści. Lecz innego mrocz­nego dnia w dzie­jach naszej rodziny ode­brano mamie prze­pustkę i skie­ro­wano do cięż­kich robót w maga­zy­nie nale­żą­cego uprzed­nio do Żydów majątku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki