Ballada jednej nocy - Cieślik Mateusz - ebook + książka

Ballada jednej nocy ebook

Cieślik Mateusz

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto Ballada na miarę czasów! Intryga, miłość, zazdrość, zdrada i pościg, a w tle nieustanne powiadomienia z aplikacji. On planuje popełnić samobójstwo, a ona nakryć chłopaka na zdradzie. Nie znają się, ale odkąd ich drogi się skrzyżują, losy obojga zaczną podążać w zupełnie innych kierunkach niż dotychczas. Spotkanie tuż przed północą na odludnej polanie rozpocznie szaloną jazdę pełną ostrych zakrętów.

Ballada to przede wszystkim opowieść o samotności i próbie odnalezienia się w czasach, w których nawet nie trzeba wyjść z domu, by za pomocą telefonu zaliczyć każdą imprezę, i w których można mieć tysiące znajomych, ale żadnej bliskiej relacji. Momentami mroczna i gorzka, chwilami pełna humoru, w całej rozciągłości szalona i zaskakująca. Miejscami trudna, ale jednak dająca nadzieję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © 2025 by Ma­te­usz Cie­ślik Co­py­ri­ght © 2025 for this edi­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki An­drzej Ko­men­dziń­ski
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Ni­niej­szy utwór jest fik­cją li­te­racką. Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci – ży­ją­cych obec­nie lub w prze­szło­ści – oraz do rze­czy­wi­stych zda­rzeń i miejsc jest czy­sto przy­pad­kowe.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8416-018-3 2025.1
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­śli sięw ży­ciu zgu­bi­li­ście,spró­buj­cie zna­leźć drogępo­wrotną, a je­żeli niemo­że­cie jej od­szu­kać –po­pro­ście o po­moc.

23:20

Fi­tapp

Tak wy­glą­dają twoje dzi­siej­sze po­stępy

Bra­kuje ci tylko 6000 kro­ków do osią­gnię­cia dzien­nego li­mitu ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej.

Twój cel ak­tyw­no­ści zo­stał pra­wie osią­gnięty. Nie pod­da­waj się!

W zdro­wym ciele zdrowy duch! Masz to na wy­cią­gnię­cie ręki.

Twój ty­go­dniowy wy­nik to: 2100 kcal.

Twój or­ga­nizm ci za to po­dzię­kuje!

Na wszystko w ży­ciu przy­cho­dzi pora.

Przy­szła i na mnie.

Zje­cha­łem z drogi S1 i skie­ro­wa­łem się za mia­sto w stronę miej­sca, które wy­pa­trzy­łem na Go­ogle Maps. W pe­wien spo­sób od razu na mnie po­dzia­łało. Uzna­łem, że bę­dzie ide­alne, aby się po­że­gnać.

Re­flek­tory mo­jego peu­ge­ota roz­świe­tlały nocną mgiełkę. Z gło­śni­ków do­bie­gał aniel­ski głos Eda She­erana: „My bad ha­bits lead to late ni­ghts, en­din’ alone”. Jakże te słowa obec­nie pa­so­wały do mo­jej sy­tu­acji.

Do­cho­dziła dwu­dzie­sta trze­cia dwa­dzie­ścia, może trzy­dzie­ści. Nie wie­dzia­łem do­kład­nie, bo cho­lerny ze­gar w sa­mo­cho­dzie za­wsze wska­zy­wał błędną go­dzinę, jakby mi ro­bił na złość. Pora ide­alna. Wy­glą­dało to tak, jakby cały świat kładł się spać, a ja sta­łem się nie­wi­dzialny.

Z kli­ma­ty­za­cji do­cho­dził nie­przy­jemny za­pach. Już dawno mia­łem od­dać auto do me­cha­nika, ale pla­no­wa­nie a re­ali­za­cja pla­nów to dwie różne sprawy. Wie­dzą o tym do­sko­nale ko­biety, które chcą zajść w ciążę, i nar­ko­mani, któ­rzy chcą skoń­czyć z na­ło­giem. Grunt to chcieć, a chcieć to móc.

Czy ja­koś tak.

Na skrzy­żo­wa­niu Le­gio­nów i Mic­kie­wi­cza mi­ną­łem nie­wielki warsz­tat sa­mo­cho­dowy. Auto Ser­wis Bu­dzyń­ski. Ko­ja­rzy­łem wła­ści­ciela, bo matka cza­sami z nim sy­piała. Może do­stał­bym ja­kiś ra­bat z tej oka­zji?

Lu­dziom się wy­daje, że ode­bra­nie so­bie ży­cia jest za­wsze okra­szone ogromną hi­ste­rią i czło­wiek ze łzami w oczach de­cy­duje się na ten krok. Spo­łe­czeń­stwo jak zwy­kle nie ma ra­cji i jak zwy­kle za­wo­dzi. Nie ma chyba wielu mą­drych de­cy­zji pod­ję­tych na rzecz tak zwa­nego wspól­nego do­bra. My­ślę, że to jedno z tych okre­śleń, które każdy po­wta­rza tylko po to, żeby osią­gnąć ja­kieś oso­bi­ste ko­rzy­ści.

U mnie de­cy­zja o za­koń­cze­niu do­cze­sno­ści była do­kład­nie prze­my­ślana i no­si­łem się z tym za­mia­rem od do­brych kilku mie­sięcy. Nie by­łem zroz­pa­czony, w ostat­nim cza­sie nie wy­da­rzyło się nic nad­zwy­czaj­nego, co skło­ni­łoby mnie do ta­kiego dzia­ła­nia. Ży­cie mia­łem gów­niane, to fakt, ale tak po praw­dzie, to kto nie miał? A jed­nak nie wszy­scy de­cy­dują się na ten krok.

Zro­bi­łem so­bie bi­lans zy­sków i strat. Ba­nalna sprawa. Ile wy­cią­gam ze wszyst­kiego szczę­ścia, a ile nie. Ge­nialne wy­li­cze­nia na każdą kie­szeń. Można by stwo­rzyć do tego ar­kusz kal­ku­la­cyjny i sprze­da­wać z naj­now­szą wer­sją pa­kietu Of­fice. Każdy mógłby sam pod­jąć de­cy­zję i prze­ko­nać się, czy aby na pewno jego ży­cie ma sens.

Mnie wy­szło, że w su­mie nie­wiele czer­pię z tego ży­cia ra­do­ści, więc nie było sensu dłu­żej się nad tym roz­wo­dzić. Lata temu do­pa­dła mnie ja­kaś taka apa­tia, więc na­wet nie za bar­dzo pa­mię­ta­łem, co to wła­ści­wie jest szczę­ście. W ogóle lu­dzie czę­sto mi mó­wili, że je­stem wy­prany z emo­cji i cza­sami przy­po­mi­nam ro­bota.

Wiel­kie dzięki, WALL·E, kła­niam się ni­sko.

Go­dzinę po pod­ję­ciu osta­tecz­nej de­cy­zji by­łem już w Ca­sto­ra­mie i za­ku­pi­łem dzie­się­cio­me­trową linę, ma­jąc na­dzieję, że wy­star­czy. Przy wtó­rze char­cze­nia ze skle­po­wego gło­śnika (wzy­wano pa­nią Ja­godę na kasę) przy­glą­da­łem się półce z aku­mu­la­to­rami sa­mo­cho­do­wymi. Mia­łem wy­mie­nić, bo mój już nie­do­ma­gał, ale ja­kie to te­raz miało zna­cze­nie?

Dziw­nie się czło­wiek czuje, za­sta­na­wia­jąc się, które pro­dukty po­wi­nien ku­pić, żeby jak naj­szyb­ciej ze sobą skoń­czyć. I bez­bo­le­śnie przy oka­zji. Na tyle chyba można so­bie po­zwo­lić w ta­kiej sy­tu­acji. Taka odro­bina luk­susu.

– Chyba się pan nie bę­dzie wie­szał? – za­gad­nęła pół­gęb­kiem ka­sjerka.

– Chyba nie, droga pani – od­par­łem i mruk­ną­łem, że to dla sio­stry na huś­tawkę.

Pani Ja­goda – jak się do­my­śla­łem, bo sa­pała, jakby do­piero za­jęła miej­sce po dru­giej stro­nie ta­śmy – miała mocny ma­ki­jaż i per­łowy wi­sior. Do­stała pew­nie od męża na rocz­nicę ślubu. Wy­pi­nała dum­nie pierś, jakby chciała po­wie­dzieć: „Patrz, ja mam, a ty nie masz”. Nie ży­wi­łem do tej ko­biety żad­nej urazy. Nie by­łem jedną z tych uża­la­ją­cych się nad sobą ofiar, mó­wią­cych, że oto­cze­nie po­winno za­re­ago­wać, wy­czuć moje in­ten­cje. Że to ich wina, a nie moja! Nikt nie mógł wy­czuć, je­śli nie miał szkla­nej kuli. Nikt też nie po­wi­nien się wpie­przać w czy­jeś sprawy i de­cy­zje. W końcu czyje było to cho­lerne ży­cie: ich czy moje?

Po ukoń­cze­niu tech­ni­kum po­sze­dłem na stu­dia z za­rzą­dza­nia czymś tam, ale szybko z nich zre­zy­gno­wa­łem, bo nie opusz­czało mnie silne wra­że­nie, że zu­peł­nie nie pa­suję do tej ma­chiny. Sta­ra­łem się zła­pać ja­kąś ro­botę, żeby po­móc ma­mie w utrzy­ma­niu miesz­ka­nia, ale ona i tak miała wszystko gdzieś. Nie zli­czę, ilu fa­ce­tów wi­dzia­łem przez ostatni mie­siąc w na­szym domu. Po­mi­jam Bu­dzyń­skiego z ser­wisu sa­mo­cho­do­wego, no bo on to już ra­czej stały by­wa­lec. Są­sie­dzi my­ślą, że matka jest pro­sty­tutką, ale to nie­prawda, ni­gdy nie wzięła od ni­kogo zła­ma­nego gro­sza. Ona po pro­stu jest taka ko­chliwa. I tak po praw­dzie to my­ślę, że każdy spo­sób na prze­rwa­nie ży­cio­wej ru­tyny jest do­bry. Jej spo­so­bami były al­ko­hol i szyb­kie nu­merki z nowo po­zna­nymi męż­czy­znami. I tyle. Wiel­kie mi halo.

Ja rów­nież ostat­nio szu­ka­łem swo­jego spo­sobu, ale wtedy do głosu do­cho­dziła ta moja słynna apa­tia. Pró­bo­wa­łem wkrę­cić się do ja­kiejś dru­żyny spor­to­wej, ale wy­si­łek fi­zyczny spra­wiał mi pewną formę bólu – tro­chę eg­zy­sten­cjal­nego, tro­chę fi­zycz­nego. Trudno to wy­ja­śnić. Kie­dyś z oj­cem oglą­da­łem me­cze piłki noż­nej i skoki nar­ciar­skie. Po­tra­fił wzru­szyć się, gdy Du­dek obro­nił bramkę czy Ma­łysz zdo­był ko­lejny me­dal. Wów­czas oczy szkliły mu się tak bar­dzo, że go nie po­zna­wa­łem.

Na­stępny po­mysł na sie­bie – zro­bić ja­kąś za­wrotną ka­rierę za­wo­dową. Do tego prze­cież nie trzeba mieć stu­diów. By­łem do­bry w cy­ferki i mia­łem ana­li­tyczny umysł. Mógł­bym być nie­złym me­ne­dże­rem. By­cie ro­bo­tem mo­głoby w tym po­móc. Wszystko w ży­ciu kal­ku­lo­wa­łem, a każdą de­cy­zję po­dej­mo­wa­łem z białą kartką pa­pieru w ręce, roz­pi­su­jąc wszyst­kie za i prze­ciw.

Tak, na tę oko­licz­ność rów­nież stwo­rzy­łem taką roz­pi­skę. To wła­śnie z niej wy­ni­kło, że nie ma co dłu­żej cią­gnąć na tym łez pa­dole, więc nie było wyj­ścia. Ni­gdy nie lu­bi­łem oszu­ki­wa­nia, a chyba naj­bar­dziej oszu­ki­wa­nia sa­mego sie­bie.

Po­mysł z do­cho­do­wym biz­ne­sem szybko wy­padł mi z głowy. Do­sze­dłem do wnio­sku, że po­mna­ża­nie pie­nię­dzy w nie­skoń­czo­ność, jako cel sam w so­bie, jest nie­wiele warte. Może jako efekt uboczny ro­bie­nia tego, co się ko­cha, to jak naj­bar­dziej, ale tak po pro­stu? Żeby ro­bić?

Ko­lejna sprawa z cy­klu tych mo­ich ży­cio­wych, że nie było osoby, która mo­głaby za mną za­tę­sk­nić. Ot tak. By­łem sam. Ale nie jak na tych re­kla­mach: sin­giel dwu­dzie­stego pierw­szego wieku – że sam nie ozna­cza sa­motny. U mnie wła­śnie to ozna­czało.

Do­kład­nie to.

Za­koń­czy­łem etap ży­ciowy zwany edu­ka­cją, więc w szkole też już wszy­scy mieli mnie gdzieś, a ilu­zo­ryczne wra­że­nie, że ktoś się o cie­bie trosz­czy, pry­ska wraz z mo­men­tem, w któ­rym po raz ostatni prze­kra­czasz próg pla­cówki oświaty.

Co do matki... Ona nie zwra­cała na mnie uwagi, ale to nic, bo ja na nią też nie. Ni­gdy jej chyba tak praw­dzi­wie nie ko­cha­łem. I z wza­jem­no­ścią. Mi­ja­li­śmy się je­dy­nie w kuchni i w przed­po­koju, jak­by­śmy byli zu­peł­nie ob­cymi so­bie ludźmi. Więź­niami tej sa­mej rze­czy­wi­sto­ści, któ­rzy są ska­zani na sie­bie tylko dla­tego, że przez długi czas żyli w tej sa­mej prze­strzeni. Nie mia­łem do niej żalu, do ni­kogo nie mia­łem. De­ner­wują mnie osoby, które wy­po­mi­nają krzywdy wszyst­kim wo­koło, a po­tem od­bie­rają so­bie ży­cie, ska­zu­jąc jesz­cze in­nych na cier­pie­nie. Pie­przone nar­cy­styczne świ­nie.

Sa­mo­chód pod­sko­czył na ka­mie­niu, aż zro­biło mi się nie­do­brze. Ta­kie szu­trowe drogi za­wsze przy­wo­dziły mi na myśl stare ame­ry­kań­skie kino. Ta­kie, w któ­rym dwóch fa­ce­tów w kow­boj­skich ka­pe­lu­szach, z re­wol­we­rami przy­pię­tymi do pa­sków, nie­spiesz­nie po­ko­nuje ko­lejne mile – no bo prze­cież nie ki­lo­me­try – wy­schnię­tej na wiór drogi w celu schwy­ta­nia ja­kie­goś rze­zi­mieszka. To były do­bre filmy. Wszystko w nich wy­da­wało się ta­kie czarno-białe, i to by­naj­mniej nie dla­tego, że nie były nada­wane w ko­lo­rze. Do­bro i zło. Cel i zwy­cię­stwo. Przy­czyna i sku­tek. Coś jak Nie­na­wistna ósemka od Ta­ran­tino, cho­ciaż to już tro­chę prze­kom­bi­no­wane.

Auto znów pod­sko­czyło na ko­lej­nej dziu­rze. W tym mo­men­cie mój Sam­sung Ga­laxy na sie­dze­niu pa­sa­żera za­wi­bro­wał. Zdzi­wi­łem się, że ktoś po nocy pró­buje się ze mną skon­tak­to­wać, ale to tylko apli­ka­cja do na­uki an­giel­skiego dała o so­bie znać. Na­pluła mi pro­sto w twarz, że nie osią­gną­łem dzien­nego li­mitu. Od mie­siąca nie osią­gną­łem. W ob­li­czu śmierci jed­nak wszystko wy­daje się ta­kie błahe. Na­wet dzienny li­mit słów w apli­ka­cji do na­uki ję­zyka an­giel­skiego.

Spo­glą­da­łem jak za­hip­no­ty­zo­wany na za­wieszkę w kształ­cie cho­inki o za­pa­chu cze­goś, co na pewno nie było za­pa­chem cho­inki. Dyn­dała w lewo i prawo. I w lewo, i w prawo. Zu­peł­nie jak czło­wiek na li­nie.

Po­wia­do­mie­nia z In­sta­grama były nie­zwy­kle iry­tu­jące. Z tą apli­ka­cją chyba było naj­go­rzej, bo raz za ra­zem ją usu­wa­łem i znów przy­wra­ca­łem do ży­cia. „A może znasz tę osobę? A może znasz tamtą osobę?”. Nie zna­łem i nie chcia­łem po­znać. Cza­sami le­ża­łem i wga­pia­łem się w rolki bez na­my­słu. Dziew­czyny tań­czyły, uda­jąc, że to wcale nie cho­dzi o ciało i seks, tylko o ta­niec, jakby co naj­mniej upra­wiały ba­let, cho­lerne Je­zioro ła­bę­dzie Czaj­kow­skiego, psy mer­dały ra­do­śnie ogo­nami, a ktoś zjeż­dżał na nar­tach po ja­kimś al­pej­skim szklaku. Wszy­scy się uśmie­chali. Za­wsze ży­czy­łem im jak naj­le­piej. Ser­duszko, ko­chani. Leci ser­duszko.

Te­le­fon da­wał mi znać, ile zro­bi­łem kro­ków, i to aku­rat so­bie ce­ni­łem, cho­ciaż po cza­sie do­sze­dłem do wnio­sku, że co to za ży­cie, w któ­rym czło­wiek li­czy każdy swój krok.

Mo­głem nie pod­pi­nać ma­ila, bo przez to cały czas przy­cho­dziły mi bzdurne wia­do­mo­ści o ja­kichś pro­mo­cjach i po­wia­do­mie­nia, że coś wy­gra­łem. Pew­nie, że wy­gra­łem. Praw­dziwy los na lo­te­rii.

Chcia­łem zro­bić to spo­koj­nie, odejść z klasą. Wy­bra­łem linę jako kla­syczną al­ter­na­tywę dla ta­ble­tek czy broni. Nie chcia­łem, by ktoś miał po­tem przez to pro­blemy i mu­siał sprzą­tać ka­wałki mo­jego ciała lub ście­rać moje płyny ustro­jowe. Ży­łem tak, by nie być dup­kiem, i tak też chcia­łem umrzeć.

Nie pod­ją­łem tej de­cy­zji przez brak re­la­cji z matką czy przez te cho­lerne po­wia­do­mie­nia z te­le­fonu. Nie uskar­ża­łem się na to, że zo­sta­łem ja­koś skrzyw­dzony przez dzi­siej­szy świat, w któ­rym ży­jemy bez celu jak zom­bie. O ja cię... Nie by­łem taką miękką pulpą, która po­trafi tylko za­tru­wać ży­cie in­nym. To była wy­łącz­nie moja wina, to ze sobą mia­łem pro­blem i to ze sobą chcia­łem skoń­czyć. Bez świad­ków, bez wiel­kiego dra­matu. Odejść pew­nej nocy let­niej.

Dla­tego też nie na­pi­sa­łem żad­nego li­stu. Po chłod­nej ana­li­zie do­sze­dłem do wnio­sku, że w za­sa­dzie nikt po mnie nie za­pła­cze – co ozna­cza, że ni­kogo spe­cjal­nie nie skrzyw­dzę. In­for­ma­cja znaj­dzie się w po­ran­nym wy­da­niu wia­do­mo­ści lo­kal­nych. I tyle. „Ale to był do­bry chło­pak, za­wsze mó­wił dzień do­bry” – po­wie są­siadka ja­kie­muś do­mo­ro­słemu dzien­ni­ka­rzowi miej­sco­wej ga­zetki in­ter­ne­to­wej (czy­taj por­talu na fej­sie o za­się­gach po­dob­nych do strony pro­wa­dzo­nej przez dwu­na­sto­latkę, do­ty­czą­cej K-popu i chło­pa­ków czy dziew­czyn z Ko­rei. BLACK­PINK IN YOUR AREA!).

Do­je­cha­łem na miej­sce. Za­par­ko­wa­łem nie­da­leko, by mo­gli mnie szybko zna­leźć. Nie chcia­łem, żeby ja­kiś dzie­ciak po kilku dniach na­tknął się na moje dyn­da­jące ciało o za­pa­chu – nie­stety w tym przy­padku – dyn­da­ją­cego ciała. Dzie­cięca psy­chika nie jest przy­go­to­wana na ob­co­wa­nie z ta­kim wi­szą­cym kimś sma­ga­nym po­wie­wami lek­kiego wia­tru. Znie­sie ostrą rzeź i od­ci­na­nie głów w The Wal­king Dead, ale prze­cież nie to. To nie na niby.

Miej­sce, które wy­pa­trzy­łem, to le­śny za­gaj­nik z wi­do­kiem na pa­no­ramę ca­łego mia­sta. Och – jak ro­man­tycz­nie. Biel­sko-Biała tęt­niła noc­nym ży­ciem. Nie ro­man­ty­zo­wa­łem tego aktu w ża­den spo­sób, żadna ze mnie po­stać li­te­racka w stylu cier­pią­cego Wer­tera, po pro­stu chcia­łem zro­bić to w do­brym miej­scu. Uzna­łem, że to coś, czego mogę wy­ma­gać od ży­cia. Że to ab­so­lutne mi­ni­mum na­leży mi się jak psu buda.

Za­trzy­ma­łem po­jazd. Cho­lerna kon­tro­lka aku­mu­la­tora nie chciała zga­snąć. A mo­głem wy­mie­nić, za­mknąć jesz­cze ten je­den te­mat. Ale to już może po mo­jej śmierci. Niech się żywi mar­twią sta­rym gru­cho­tem, na któ­rego za­pra­co­wa­łem, wo­żąc pizzę „U Wu­jaszka”. Cztery sery i ha­waj­ska. No i ko­niecz­nie na gru­bym cie­ście, żeby się na­jeść do syta.

Zga­si­łem sil­nik i wy­cią­gną­łem linę z ba­gaż­nika. Sam­sunga zo­sta­wi­łem w sa­mo­cho­dzie, by żadne po­wia­do­mie­nie, że Ra­fał wrzu­cił re­la­cję po dłuż­szej prze­rwie, nie za­kłó­ciło mo­jego spo­koju. Za­cią­gną­łem się głę­boko po­wie­trzem, jak­bym pa­lił pa­pie­rosa, i ru­szy­łem w drogę.

Mia­łem do prze­by­cia ja­kieś sto me­trów. Noc była nie­zwy­kle cie­pła. Wy­bór sierp­nia oka­zał się strza­łem w dzie­siątkę. Chcieć to rze­czy­wi­ście móc. Głu­pio by­łoby do tego wszyst­kiego mar­z­nąć na wie­trze albo bro­dzić po ko­lana w śniegu. Tak więc na końcu oka­zało się na­wet, że po­tra­fię zor­ga­ni­zo­wać coś per­fek­cyj­nie, je­śli tylko bar­dzo się po­sta­ram. Czu­łem z tego po­wodu lekką dumę.

Jed­nak po chwili po­ja­wił się ucisk w żo­łądku. Przy­sta­ną­łem na chwilę, ale uzna­łem, że to na­tu­ralna re­ak­cja or­ga­ni­zmu, który chce się obro­nić przed na­past­ni­kiem (choć w tym przy­padku an­ta­go­ni­stą by­łem dla sie­bie ja sam, cóż za zwrot ak­cji!), i ru­szy­łem da­lej. Prze­cież mimo wszystko wciąż by­łem czło­wie­kiem i in­stynkt prze­trwa­nia wzno­sił alarm. Pom­po­wał mi ad­re­na­linę do żył, jak­bym był ćpu­nem. Czu­łem, jak or­ga­nizm zo­staje po­sta­wiony w stan peł­nej go­to­wo­ści. Trudno się prze­ciw­sta­wić na­tu­rze. Dzwony biją na alarm. Bim, bam, bom.

Na­raz usły­sza­łem ci­chy jęk, co zu­peł­nie zbiło mnie z tropu. Nie spo­dzie­wa­łem się tam zwie­rzyny, te­ren znaj­do­wał się za bli­sko mia­sta. Uzna­łem, że może to ja­kaś ranna psina, która tu do­czła­pała. Byłby to pro­blem, bo chcia­łem mieć po­rzą­dek i ab­so­lutny spo­kój.

Im bli­żej celu by­łem, tym dźwięk zda­wał się co­raz wy­raź­niej­szy. Przy­sta­ną­łem i do­piero wtedy po­ją­łem, że to nie jęk, a...

Szloch.

– Kto to?! Kto idzie?! Nie zbli­żaj się! – usły­sza­łem krzyk.

Był to wy­raź­nie głos ko­biecy. Serce za­częło mi wa­lić jesz­cze szyb­ciej, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie tylko z uwagi na wy­bu­chową mie­szankę mo­jego planu i na­po­tka­nej prze­szkody.

– Nie pod­chodź, ro­zu­miesz?! – krzyk­nęła po­now­nie.

Nie od­zy­wa­łem się, bo i co miał­bym po­wie­dzieć? „Nie po­dejdę?”. Na­wet jej nie wi­dzia­łem, więc o chłod­nej ana­li­zie nie było mowy. Zbli­ży­łem się nie­znacz­nie, żeby zo­ba­czyć, z kim mam do czy­nie­nia.

Stała tam, na środku po­lany, pod tą ga­łę­zią. Aku­rat w tym cho­ler­nym miej­scu, w któ­rym się mia­łem po­wie­sić! Skie­ro­wała coś na mnie, ale było za ciemno, że­bym mógł okre­ślić, jaki to przed­miot. Po chwili do­strze­głem, że z ciem­no­ści wy­ła­nia się ob­raz lufy pi­sto­letu.

– Nie pod­chodź, bo strzelę, ro­zu­miesz?! – wy­ce­dziła przez zęby, jakby trzy­mała na szali coś, na czym mi za­leży.

Chciała sprze­dać mi kulkę w łeb. Albo so­bie, bo co by tu ro­biła z klamką o tej go­dzi­nie?

Eu­reka – zbli­żyła lufę do swo­jej skroni.

Moje ciało prze­biegł dreszcz. Za­kry­łem dło­nią twarz i prze­tar­łem oczy, bo na tę iro­nię losu nie by­łem przy­go­to­wany. Świat zgo­to­wał mi za wiele. Za­śmia­łem się ci­cho, ale sta­łem za da­leko, by mo­gła mnie usły­szeć.

Wów­czas do­szedł do mnie głos roz­sądku. Spo­waż­nia­łem, uzmy­sło­wiw­szy so­bie, że cały mój plan dia­bli we­zmą, je­śli ta pie­przona dzie­wu­cha za­pa­sku­dzi po­lanę. Nie po to zma­ga­łem się z tym od ty­go­dni, żeby te­raz ona przy­szła so­bie w bu­cio­rach i zdep­tała wszyst­kie moje plany. Nie dał­bym rady zro­bić tego po niej. W do­datku zro­bi­łaby się z tego ja­kaś afera. W me­diach po­ka­za­liby mnie jako mor­dercę. „Za­bił dziew­czynę, a po­tem sam ode­brał so­bie ży­cie”. Fakty ni­kogo by nie in­te­re­so­wały. Wy­no­cha, Am­ber He­ard!

W grun­cie rze­czy mia­łem to gdzieś, ale moja mama na to nie za­słu­gi­wała. Nikt so­bie nie za­słu­żył na ta­kie trak­to­wa­nie, a fakt, że mamy dwie ręce i mo­żemy zro­bić tymi rę­kami, co tylko nam się żyw­nie po­doba, nie ob­li­guje nas do tego, by za­cho­wy­wać się jak skoń­czony du­pek. Nie mu­simy być skoń­czo­nymi dup­kami. I za ży­cia, i po śmierci.

Jak bar­dzo świat mu­siał so­bie ze mnie kpić, że aku­rat te­raz i że aku­rat ona.

– Ostatni raz mó­wię! Czy ty je­steś, kurwa, głu­chy?! Zro­bię to, nie ro­zu­miesz?! Nie ro­zu­miesz?! I tak to zro­bię!

To było ża­ło­sne. Pie­przona hi­ste­ryczka bę­dzie mnie szan­ta­żo­wać, że od­bie­rze so­bie ży­cie. Za­du­fana w so­bie idiotka. Wy­daje jej się, że może wpły­wać na ko­goś za po­mocą tak ni­skich in­stynk­tów. Jest swo­istym zo­bra­zo­wa­niem tego, w jaki spo­sób nie chcia­łem od­cho­dzić z tego świata. Do tego pi­sto­let? Tu­taj, w Pol­sce? Sprawi rów­nież pro­blem wła­ści­cie­lowi tego eg­zem­pla­rza broni, od któ­rego go ukra­dła, lub ko­muś, kto jej go sprze­dał. Czy ona w ogóle się za­sta­na­wiała nad tym, kto bę­dzie zbie­rał ka­wałki jej mó­zgu po ca­łej po­la­nie? Czy ob­cho­dził ją kto­kol­wiek poza nią samą?

Wie­dzia­łem jedno – je­śli to zrobi, ja będę miał pie­kło. Prze­pro­wa­dzi­łem w gło­wie szybką ana­lizę i do­sze­dłem do wnio­sku, że czym prę­dzej mu­szę ją od­wieść od tego po­my­słu, za­brać do sa­mo­chodu, od­wieźć do domu, a po­tem tu­taj wró­cić. Pa­trząc na to, jak przy­go­to­wała swoje odej­ście, mu­siała być tu­tej­sza. Nie po­ku­si­łaby się o ja­kieś dal­sze po­szu­ki­wa­nia, je­śli tak par­to­liła każdą ro­botę.

Spoj­rza­łem na ze­ga­rek. Za pięt­na­ście mi­nut pół­noc. Po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem się do go­dziny wy­ro­bić i tu­taj wró­cić. Zwłasz­cza je­śli miesz­kała bli­sko.

– Stoję w miej­scu – oznaj­mi­łem, si­ląc się na spo­kojny ton.

Na­wet zro­biło mi się jej żal. Dziwne, bo wszy­scy (a zwłasz­cza moja ro­dzi­cielka) mi po­wta­rzali, że nie mam em­pa­tii. A ten kre­tyn le­karz, do któ­rego za­pro­wa­dziła mnie mama, gdy by­łem mały, stwier­dził u mnie ja­kąś dziwną przy­pa­dłość, z któ­rej wy­ni­kało, że nie po­winno mi być żal. Mu­siał prze­sy­piać wy­kłady, a pa­pie­rek do­stać z uwagi na ja­kieś ro­dzinne ko­no­ta­cje, bo te­raz na­prawdę to czu­łem.

Dziew­czyna była szczu­pła i dość ni­ska. Miała chyba ja­sne włosy, ale w świe­tle księ­życa trudno było stwier­dzić to na pewno, i top, który lekko od­sła­niał jej nie­duże piersi. Spo­strze­głem buty na wy­so­kim ob­ca­sie i sze­ro­kie do ko­stek spodnie.

Na chwilę od­su­nęła broń od skroni i ukryła twarz w dło­niach. Za­lała się rzew­nymi łzami. Trudno było pa­trzeć na to, jak z le­d­wo­ścią bie­rze ko­lejne wde­chy, jakby żal przy­tła­czał ją tak mocno, że mógłby ją na­wet udu­sić.

– Nie chcę cię tu­taj, ro­zu­miesz? – za­gro­ziła, kie­ru­jąc lufę w moją stronę. – Odejdź. Mu­szę zo­stać sama.

Gdyby pal­nęła mi w łeb, za­ła­twi­łaby za mnie te­mat. Nie mu­siał­bym spraw­dzać, czy wy­mięknę. Ale nie. Nie tego chcia­łem.

W tym mo­men­cie po­czu­łem wspa­niały za­pach runa le­śnego. Dla ta­kich chwil warto było umie­rać.

Pod­nio­słem ręce, bo uzna­łem, że tak trzeba. Wie­dzia­łem, że mu­szę za­cząć dzia­łać, bo ina­czej bę­dzie po pta­kach. Była zroz­pa­czona, więc nie my­ślała ra­cjo­nal­nie. Nie mo­głem więc ude­rzyć do jej roz­sądku ar­gu­men­tami po­koju typu, że zrani bli­skich czy że od­bie­rze so­bie szansę na lep­sze ży­cie. Jej roz­są­dek w tym mo­men­cie przy­po­mi­nał ja­kieś ga­la­re­to­wate coś, więc trudno było li­czyć na jego po­moc. Mu­sia­łem spra­wić, że wy­rzuci z sie­bie to, co ją gry­zie, a po­tem przed­sta­wić jej lep­szą al­ter­na­tywę tego, co pla­no­wała zro­bić. Na­wet je­śli ta al­ter­na­tywa by­łaby jesz­cze gor­sza niż kulka w łeb.

– Głu­pio ro­bisz – stwier­dzi­łem. – My­ślisz, że ich tym zra­nisz?

– Wszystko się po­pie­przyło, ro­zu­miesz? Wszystko się po­pie­przyło!

– Oni mają cię gdzieś – cią­gną­łem tę nar­ra­cję.

– Ja już nie mam siły, ro­zu­miesz?! Wszystko przez ten cho­lerny rok, za­wa­li­łam, ma­tura, nie do­pu­ścili mnie na­wet, rok w plecy, a te­raz wszy­scy idą do przodu, a ja stoję w miej­scu, ro­zu­miesz?

– I co to zmieni? – Wska­za­łem na nią pal­cem. Sta­ra­łem się być chłodny, ale nie pre­ten­sjo­nalny.

– A on te­raz pie­przy ją na tej do­mówce, co ty my­ślisz, że ja nie wiem? Wielki mi, kurwa, fa­cet. Nie był żad­nym wspar­ciem, a te­raz jesz­cze pew­nie po­suwa ją na tej do­mówce. A mó­wił, że mnie tak bar­dzo ko­cha, jak mi oj­ciec za­cho­ro­wał na raka, ja pie­przę. Jak ja mo­głam być tak głu­pia?!

Za­łkała i wcią­gnęła no­sem smarki, co przy­ją­łem z lek­kim obrzy­dze­niem. Ależ mu­siała być zde­spe­ro­wana, opo­wia­da­jąc mi ta­kie rze­czy. Nie była to moja sprawa, a poza tym na­wet jej nie zna­łem. Dzięki niej uro­słem w swo­ich oczach, bo ja przy­naj­mniej swo­imi pro­ble­mami nie za­wra­ca­łem in­nym głowy. Wie­dzia­łem, że moje pro­blemy to moja sprawa i nie mam prawa zrzu­cać tego na in­nych.

– Zdra­dził mnie, ro­zu­miesz? Już od ja­kie­goś czasu wszę­dzie za­bie­rał ze sobą te­le­fon, na­wet gdy wy­cho­dził z po­koju na dwie mi­nuty. Wiem, że to zro­bił. Dzi­siaj, na tej do­mówce. Wi­dzia­łam re­la­cję na In­sta­gra­mie. Jego ko­lega wrzu­cił o dwu­dzie­stej dru­giej, że walą szoty. Ja pie­przę. Była tam ta We­ro­nika. Pisz­czała do ka­mery, ro­zu­miesz? Wy­piła szota i pisz­czała. Jesz­cze pod­sko­czyła, żeby po­ka­zać te swoje wiel­kie... Ja pie­przę, ro­zu­miesz to? Jak można mieć przy tym tak wą­ską ta­lię? Lu­dzie się tacy nie ro­dzą, ro­zu­miesz?

Upa­dła na ko­lana i za­wyła tak gło­śno, że za­bo­lała mnie głowa. Od za­wsze by­łem nad­wraż­liwy na wszyst­kie po­nadnor­ma­tywne bodźce, dla­tego uni­ka­łem wy­pa­dów do kina. Na Ava­ta­rze mało co nie zsze­dłem na za­wał, gdy puł­kow­nik Mi­les Qu­aritch sie­dział w tym swoim me­chu i ro­bił po­rzą­dek z rdzen­nymi Ame­ry­ka­nami... zna­czy się – miesz­kań­cami Pan­dory.

– Co za du­pek, co za du­pek... – po­wta­rzała pod no­sem.

Ki­wała się, jakby miała cho­robę sie­rocą.

– Czyli nie masz pew­no­ści, że to zro­bił?

Za­cho­wy­wała się, jakby nie usły­szała, więc po­wtó­rzy­łem py­ta­nie. Wzmógł się wiatr. Cie­pły po­wiew otu­lił moją twarz i po­czu­łem dresz­cze na ca­łym ciele. Tak, ten dzień był ide­alny.

– Łgał mi w żywe oczy, ro­zu­miesz? Mó­wił mi, że ma ostat­nio dużo pracy. Zby­wał mnie, jak­bym była ja­kimś ba­la­stem. Spo­ty­kał się z nią, bo niby mieli tyle wspól­nej na­uki na stu­dia. Jak on mógł mi to zro­bić?

– Czyli go nie na­kry­łaś?

– Chcia­łam! Mia­łam tam iść, na tę do­mówkę, ale...

– Ale?

– Ale boję się, ro­zu­miesz?! Poza tym spójrz na mnie. Jak ja wy­glą­dam...

Wstała i zbli­żyła się do mnie, aż po­czu­łem, jakby coś utknęło mi w gar­dle, bo nie mo­głem prze­łknąć śliny. Zlu­stro­wała mnie wzro­kiem i przy­sta­wiła mi broń do czoła. Po­czu­łem zimną lufę i rów­nie chłodne spoj­rze­nie na so­bie. Te­raz do­strze­głem jej za­czer­wie­niony no­sek i bli­znę po szcze­pionce na ra­mie­niu. Za­wsze by­łem uważ­nym ob­ser­wa­to­rem. Tusz roz­ma­zany na po­wie­kach spra­wiał wra­że­nie, że wy­glą­dała na jesz­cze bar­dziej zde­spe­ro­waną, niż była w rze­czy­wi­sto­ści.

Jed­nak zimna lufa pi­sto­letu, którą po­czu­łem na czole, szybko spro­wa­dziła mnie na zie­mię.

– A może po­win­nam to skoń­czyć? Tu i te­raz?

– Uwa­żam, że po­win­naś tam po­je­chać.

Nie od­wra­cała się do mnie ple­cami. To ja­sne. By­łem ob­cym w le­sie, nie ufała mi. Od­da­lała się, mie­rząc mnie wzro­kiem. Znów po­pa­dła w roz­pacz, po czym za­śmiała się hi­ste­rycz­nie i za­częła wy­ma­chi­wać bro­nią, jakby była za­bawką ku­pioną na ba­za­rze. Stre­so­wała mnie tym, dla­tego uważ­nie do­bie­ra­łem słowa. Za dużo się na­czy­ta­łem, że broń przy­pad­kowo wy­strze­liła. Cha­peau bas, Strefo Gazy.

– I co im po­wiem? – spy­tała mnie. – Poza tym wy­glą­dam jak śmierć.

Wska­zała na brudne na ko­la­nach spodnie i roz­ma­zany ma­ki­jaż. Wy­glą­dała fa­tal­nie, to ja­sne.

– Prze­cież nie je­dziesz się tam ba­wić, tylko na­kryć go na zdra­dzie – wy­ja­śni­łem – Jedź tam i wpa­ruj do po­koju, gdy bę­dzie z tą We­ro­niką.

– I co? Mam ją za­strze­lić?!

– Nie. – Skrzy­wi­łem się. – Co? Ją? Po co ją? Po co za­bie­rać światu Bogu du­cha winną We­ro­nikę, którą los ob­da­rzył wiel­kimi, do­rod­nymi pier­siami i wą­ską ta­lią?

– W co ty, do cho­lery, po­gry­wasz?!

– Jedźmy tam i mu od­strzel.

– Ale co?

– No, ptaka – od­par­łem bez za­wa­ha­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki