Babskie gadanie - Izabela Pietrzyk - ebook

Babskie gadanie ebook

Izabela Pietrzyk

3,3

Opis

Czterdziestokilkuletnia Iza wikła się w romans z żonatym mężczyzną. Decyzja na pierwszy rzut oka nie wydaje się odpowiedzialna, ale... Grzegorz jest fajny, przystojny, a jego małżeństwo to fikcja. Bohaterka - pierwszy raz w życiu - postanawia walczyć o swoje. Tyle że wybranek nie wykazuje się nadmierną odwagą w sprawie poinformowania małżonki o swojej nowej partnerce... Izę wspierają koleżanki, z którymi odnowiła znajomość po latach. Wśród nich są: projektantka mody - singielka wbrew własnej woli, redaktorka radiowa, przedszkolanka, niepracująca żona marynarza oraz kobieta-cudak - humanistka, która robi karierę w... banku. Co w sprawach sercowych niezawodne przyjaciółki doradzą nie zawsze roztropnej Izie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 751

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (132 oceny)
29
30
36
23
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Izabela Pietrzyk

Babskie gadanie

Wydawnictwo Prószyński i S-ka

Babskie gadanie

Felce – bo bez Niej by tej książki psychiczniei fizycznie po prostu nie było…

Dziewczynkom wszystkim…

Wielkim Nieobecnym – Małgoś i Reni

– również dedykuję i dziękuję.

Stałam na skraju parkowej alejki i rzucałam piłkę rozradowanej Sambie. Szukała jej w trawie, merdając swoim pióropuszem. Po jego ruchach poznawałam, że sukces jest bliski – jeśli ogon przestawał się majtać na boki i zaczynał wykonywać pełne obroty, to oznaczało, że odszukanie piłeczki jest kwestią kilku sekund. Chwilę potem przynosiła ją z zapałem, który nie pozwalał na prawidłowe hamowanie. Waliła mnie więc swoim wielkim nosem w udo, zostawiając na spodniach błotniste mokre plamy. Prześwitujące spod grzywki ślepia krzyczały: „rzuć piłeczkę, rzuć piłeczkę!”, tylne łapy dygotały z podniecenia, przednie natomiast odrywały się co chwila od ziemi w gwałtownych podskokach, które przeszkadzały w bezbolesnym wyciągnięciu z pyska upieszczonego i obślinionego przedmiotu pożądania. Doprawdy trudno o wybór lepszego imienia dla tak rozedrganego psa. Patrzyłam na nią rozbawiona: była wielka i przypominała Alfa – kosmitę z planety Melmac.

Wokół nie było żywego ducha. Zamachnęłam się znowu i piłka zniknęła za ścianą krzaków. Wkrótce, w ślad za nią, zniknęła też Samba.

Za moimi plecami ryczały samochody i dzwoniły tramwaje, a przede mną rozciągała się soczysta zieleń. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem i do odgłosów miasta, i do tego zielonego krajobrazu. Kasztanowiec, przy którym stałam, uginał się pod ciężarem kolczastych kuleczek, a wokół pnia rozsiane były lśniące brązem owoce. Trawnik wyglądał jak udekorowany czekoladowymi groszkami wielki zielony tort. Nie czuło się jeszcze jesieni i gdyby nie te kasztany, można by uwierzyć, że mamy środek lata: wszystko takie pełne życia, bujne, i nawet polne kwiatki wychylały się beztrosko pomiędzy zdrowymi grubymi źdźbłami.

Spojrzałam na plastikową wstążkę wkopaną wzdłuż alejki w celu pohamowania natarczywej trawy, która chętnie by wzięła we władanie nawet asfalt. Jaki prosty i skuteczny wynalazek…

Pod wpływem nagłego skojarzenia cały urok wrześniowego poranka poszedł w zapomnienie. Nie mogłam oderwać oczu od tego kawałka plastiku.

Tak… Czasami potrzeba radykalnych cięć, żeby jedno drugiemu nie robiło krzywdy. Po co atakować albo poddawać się atakom, jeśli można istnieć obok siebie w ładzie, zgodzie i harmonii? Tylko czy alejka w parku to ład, zgoda i harmonia? Przecież wtrącili się w to miejscy ogrodnicy. W naturalnych warunkach, bez ich ingerencji, wszystko wyglądałoby pewnie inaczej. Trawa rosłaby, gdzie chciała, a asfalt broniłby się jak umiał. Może tak wygląda prawdziwy ład i harmonia – kto silniejszy i kto kogo zagarnie? Może nie trzeba odcinać od siebie dwóch istnień? Ja tak zrobiłam i teraz moje życie wyglądało jak ta urocza alejka, sielska i anielska. Tylko kto w tym życiu był natarczywą trawą, która walczy o swoje miejsce, a kto zimnym asfaltem, który sobie nie życzy aneksji?

Potrząsnęłam głową i z jeszcze większym impetem rzuciłam Sambie przyniesioną mi właśnie piłkę. Co za idiotyczna metafora? I co za idiotyczny dylemat: trawa czy asfalt? Koniec, koniec, koniec!!! Nie ma przeszłości. Nowe idzie! Najważniejsze, że zaczynam wszystko od początku i chociaż nie mam pojęcia, jakie to „nowe” będzie, nie przewiduję w nim miejsca dla żadnego faceta.

Na dowód powyższego „odbezpieczyłam się”: oznajmiłam zdumionemu lekarzowi, że nie muszę już więcej korzystać z antykoncepcyjnych wynalazków i mam chłopowstręt, a jeśli kiedyś przezwyciężę swój heteroseksualizm, to zostanę lesbijką. Wykonane przy okazji badania utwierdziły mnie w tym przekonaniu – od niemal trzydziestu lat nie miałam tak dobrych wyników cytologii. Wystarczyły dwa lata wstrzemięźliwości i już jestem czysta jak łza. To był kolejny niezbity dowód na to, że za całe dotykające kobiety zło odpowiedzialny jest gatunek męski.

Żadnych facetów, a będziesz żyła długo i szczęśliwie – powtórzyłam w myślach swoją mantrę i wyrzuciłam w powietrze: piłkę z ręki oraz „nowe idzie!” z ust.

W tym enigmatycznym „nowym” za kamień węgielny służyło mi moje wymarzone lokum – dwa pokoiki w centrum miasta, tuż przy parku. Daleko im było do domu z ogrodem na prestiżowym podmiejskim osiedlu. Mimo to te klitki dawały mi więcej szczęścia, niż mógłby mi ofiarować pałac w Wilanowie. Od kilkunastu dni razem z córcią starałyśmy się jakoś w nich zagospodarować, ale nadal po podłogach walały się nierozpakowane kartony. Najważniejsze rzeczy – czyli prostownica do włosów, ładowarki do telefonów, maszynki do golenia, płyty do słuchania, cienie do powiek, apaszki do wiązania, błyszczyki do ust, korkociąg do wina i lakiery do paznokci – zostały rozmieszczone już dawno w odpowiednich szafkach i szufladach. Mniej potrzebne przedmioty – czyli patelnia do kotletów, worki do odkurzacza, grzebień do psa, rękawiczki do sprzątania, blacha do pieczenia – nadal tkwiły w tekturowych więzieniach.

Felka odnajdowała się w nowej rzeczywistości lepiej ode mnie. Ile razy na nią patrzyłam, przypominały mi się słowa mojego taty: „Dzieci muszą być mądrzejsze od rodziców, bo tylko to zapewnia ludzkości postęp”. Idąc tym tropem, musiałam przyznać, że moja osiemnastoletnia córka pchnie ludzkość do przodu w takim tempie, że Ziemia zacznie wirować dwa razy szybciej. Nie wnikałam, czy to ja jestem tak głupia, czy ona tak mądra, ale miałam niezachwiane poczucie spełnionego obowiązku progresji cywilizacyjnej: najlepsze liceum, średnia powyżej czterech, serce jak Brama Floriańska, bezwarunkowa akceptacja dla poczynań niezbyt mądrej matki i taka sama dla niezbyt pobłażliwego ojca…

Na razie wierzyłam w jej geniusz apriorycznie i nie przejmowałam się, że chwilowo objawia się on dekorowaniem pokoju w kolory właściwe dla pantery cętkowanej. Byłam z niej dumna, chociaż wiedziałam, że wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza genom swojego taty. Po nim też odziedziczyła siłę charakteru. Ale tatusia wybrałam ja, więc przynajmniej trochę, troszeczkę, ociupinkę przyczyniłam się do stworzenia ideału. Wielce by się te geny ujawniły, gdyby nie mój brzuch!

– Dzień dobry pani!

Odwróciłam się średnio przytomnie i ze zdumieniem ujrzałam policyjny mundur, a w jego wnętrzu całkiem przystojnego mężczyznę w wieku nieokreślonym. Podał swoje imię i nazwisko, stopień i chyba jeszcze coś o komendzie, ale nie zapamiętałam ani jednego słowa. Nie wiem nawet, czy odpowiedziałam na powitanie. Samba po raz kolejny dopadła moich nóg, więc odruchowo rzuciłam jej piłkę, na co policjant skrzywił się z dezaprobatą.

– Proszę pani. Pies w parku nie może biegać bez smyczy. Zgodnie z paragrafem kodeksu…

Wymieniał jakieś przepisy, ustawy, punkty. W jego głosie było tyle namiętności, ile w komunikacie na dworcu kolejowym o spóźnieniu pociągu: bla, bla, bla…

Patrzył na mnie tak surowo, że natychmiast odrzuciłam granie na blondynkę: „och, jak panu ładnie w tym mundurze”. Nie rozbawiłby go chyba też tekst, że jeśli psu nie wolno biegać po parku bez smyczy, to mogę ostatecznie mu tę smycz przypiąć, niech ją ciąga za sobą po krzakach.

– Stwarza pani poważne niebezpieczeństwo…

– Ale mój pies jest bardzo łagodny – zaprotestowałam. A że akurat Samba wróciła z piłką, zwróciłam się do niej: – Chodź tu na smycz, bo pan policjant nas rozstrzela.

Nie wiem, czy z zemsty za uwięzienie, czy też by potwierdzić swoją łagodność, Samba puknęła nosem mundurową nogawkę, zostawiając na niej trochę śliny z piachem. No to pięknie!

– Jestem zmuszony ukarać panią mandatem za stwarzanie zagrożenia dla innych osób…

– Ale tu nikogo nie ma! Komu ja zagrażam i czym? Widzi pan, że pies jest spokojny. – Samba położyła się, ziejąc jak parowóz. W jej futrze tkwiło mnóstwo małych gałązek i listków. Była uosobieniem łagodności. Kiedy usłyszała, że wypowiadam znajome jej słowo „pies”, przestała na moment dyszeć. Popatrzyła na mnie, a potem na naszego oprawcę. W gęstej grzywce niczym indiańskie pióro tkwił kawałek liścia kasztanowca.

Ten widok musiał zmiękczyć zimne służbowe serce.

– Ja rozumiem, że to jest łagodny, spokojny i bardzo wesoły pies. Ale proszę zdać sobie sprawę, że samymi rozmiarami stwarza zagrożenie dla innych…

– Przecież tu nikogo nie ma. Nikogo! Pusto jest – powtórzyłam rozpaczliwie, patrząc, jak wyciąga notes i długopis.

– Poproszę pani adres – wrócił do poprzedniego tonu.

– Pe… Malczewskiego sto siedemdziesiąt przez czternaście – powiedziałam zrezygnowana.

Moje zająknięcie wzbudziło zawodowe podejrzenie. Zapisał podany adres, ale zaczął świdrować mnie wzrokiem. Ładne te jego wredne ślepia…

– Czy usiłuje pani wprowadzić w błąd funkcjonariusza? Posiada pani jakiś dokument?

Fiu, fiu; funkcjonariusz to brzmi dumnie. Co to musi być za okropny człowiek! Pewnie jak wraca do domu, to mówi: „Obywatelko żono, czy jest już obiad dla twojego funkcjonariusza?”. A potem, siedząc za stołem, zdaje relację ze swoich sukcesów zawodowych, których oto niechcący jestem świadkiem.

– Niestety, nie mam żadnego dokumentu. Taka trochę mało kobieca jestem i wychodzę na spacer z psem bez torebki. I nie śmiałabym wprowadzić w błąd funkcjonariusza, który w służbie narodu, dbając o bezpieczeństwo obywateli, wyłapuje psy w parku. Skąd takie podejrzenie? – Trudno, najwyżej dostanę drugi mandat za pyskowanie funkcjonariuszowi. Może mają jakieś ulgi, na przykład: zapłać jeden mandat, to drugi masz za pół ceny?

– Odniosłem wrażenie, że chciała pani podać inną ulicę. Mylę się? – Zignorował mój sarkazm i nadal bacznie mi się przyglądał.

Pomyślałam, że gdyby wariograf był robotem stworzonym na podobieństwo człowieka, to miałby takie właśnie oczy i tak samo unosiłby jedną brew.

– Nie, nie myli się pan. Dopiero od dwóch tygodni mieszkam na Malczewskiego. Z wieloletniego przyzwyczajenia wciąż podaję stary adres. Oto cała tajemnica mojego wielkiego oszustwa.

Brew opadła, a długopis powędrował nad kartkę.

– Imię i nazwisko poproszę.

Westchnęłam ciężko:

– Izabela Nowak.

Słusznie wzdychałam. Czułam, że znowu tracę wiarygodność, i upewniło mnie w tym kolejne podejrzliwe spojrzenie.

– Czy ja wyglądam na oszustkę? Nie moja wina, że noszę nazwisko połowy populacji tego miasta! I nadal nie wiem, na czym polega to wielkie zagrożenie, jakie stwarzam na pustej, puściutkiej, puściusieńkiej alei?! – Obiema rękami machnęłam w stronę drzew. Szarpnięcie smyczy poderwało natychmiast Sambę z ziemi. Złapała piłkę i zaczęła dreptać radośnie, tłukąc ogonem jak pejczem po policyjnych nogach. Tym razem zostawiła na spodniach kilka brązowych długich włosów. No to obywatelka żona będzie zaniepokojona, jak znajdzie je na spodniach swojego funkcjonariusza. Ciekawe, czy uwierzy, że włosy pochodzą od groźnego przestępcy zaczajonego w parkowych krzakach.

– W tej chwili jest pusto – tłumaczył głosem z dworcowego głośnika, odsuwając się od uderzeń ogona – ale gdyby tutaj jakieś dziecko wyjechało na rowerku, a pani pies biegłby za piłką? Dziecko mogłoby się wystraszyć, przewrócić, pokaleczyć…

Natychmiast stanęła mi przed oczyma scena z „Misia” Barei. Jak to było? Coś, że gdyby tutaj staruszka przechodziła do domu starców, a tych domów by jeszcze nie było, a dzisiaj już by były, to wy byście tę staruszkę przejechali, a to może by wasza matka była…

– No, ma pan rację. – Pokiwałam głową z przesadną zgrozą, uśmiechając się jednocześnie od ucha do ucha. – A to dziecko na rowerku, co by wyjechało, to mój synek mógłby przecież być!

Brew poszła do góry. Czyli nie załapał. Najwidoczniej zmiana ustroju i dwóch liter w nazwie firmy nie pociągnęła za sobą zmian w ilorazie inteligencji zatrudnionych w niej panów.

Skwitował mój uśmiech zdumionym wzruszeniem ramion.

– Nie rozumiem doprawdy, co panią tak bawi. Czy pies jest czipowany?

– Nie, nie jest. Nie musi – odczułam satysfakcję, widząc zaskoczenie w jego oczach – jest tatuowany. Jak pies ma tatuaż, to nie musi mieć czipa, proszę pana. – Starałam się, żeby z intonacji wyczytał słowo, którego nie użyłam: proszę pana tłumoka!

– Ach tak. Czyli to rodowodowy pies? Nazwisko rodowe poproszę.

Miałam wrażenie, że przez moment spojrzał na Sambę łaskawszym okiem. Pewnie jest z siebie dumny, że złapał psa ze znakomitego rodu, a nie kundla. Tylko po co mu rodowodowe dane? Czyżby chciał ukarać też hodowców? Trudno, zdemaskuję ich.

– Gracja z Krainy Magnolii.

W tym momencie zauważyłam, że z facetem coś się dzieje. Opuścił ręce, przekrzywił na bok głowę, przyglądał mi się w tak wielkim zdumieniu, że aż się wystraszyłam, czy normalnie wyglądam. Jego policzki zaczęły drżeć, usta ściągnęły się w wąską kreskę, ale i tak co chwila ta kreska rozjeżdżała się w uśmiech, który starał się pohamować. Kreska-uśmiech-kreska-uśmiech-kreska. Udało mu się opanować to niepojęte dla mnie rozbawienie.

– Prze… przepra… – odchrząknął i z widocznym mozołem nadał swojemu głosowi normalne brzmienie – przepraszam. Czy to jest pani nazwisko rodowe? Gracja z Krainy Magnolii?

O rany! Co za idiotka ze mnie! Co za kretynka skończona!

No cóż, przynajmniej go rozbawiłam. Z kamienną powagą, podnosząc dumnie głowę, odrzekłam:

– Ach nie. Gracja z Krainy Magnolii to mój pies. A moje nazwisko rodowe to… Gąsior.

Nie wytrzymał. Dwie albo trzy sekundy wyczyniał cuda ze swoją twarzą, ale nie dał rady. Roześmiał się tak głośno i tak serdecznie, że pozostało mi się tylko do tej wesołości dołączyć.

– Jejku! Nic się panu nie podoba. Że pies bez smyczy, że się mylę w adresie, że mam na nazwisko Nowak, a do tego naśmiewa się pan z mojego nazwiska rodowego! Piękny z pana funkcjonariusz, nie ma co…

Policjant powoli się uspokajał. Przestał już się zmuszać do powagi. Popatrzył na mnie z szerokim uśmiechem.

– Nie mam do pani siły. Nie dam pani tego mandatu. Dzisiaj skończy się na upomnieniu, ale proszę pamiętać, że jeśli ta sytuacja się powtórzy, nie będzie taryfy ulgowej. Proszę zawsze trzymać… – głos mu się znowu załamał – Grację z Krainy Magnolii na smyczy.

Wydał mi się jeszcze ładniejszy i przystojniejszy niż przedtem. W sumie chyba jest sympatyczny. I może jednak nie mówi do żony: „obywatelko”?

– Eee – machnęłam ręką – ona ma tak tylko w rodowodzie, a naprawdę nazywa się Samba. Dziękujemy obydwie za łagodny wymiar kary. Czy możemy już iść? Jesteśmy wolne? – Potargałam psa za ucho, na co odpowiedział kolejnymi uderzeniami ogona o policyjne nogi.

– Tak, oczywiście. Obydwie panie są wolne. Będę miał siniaki przez tego psa – rzucił z oburzeniem, ale oczy mu się śmiały.

No to chodu! Odwróciłyśmy się na sześciu piętach i opuściłyśmy park. Otoczyło nas natychmiast miasto. Głośne, brudne, cudne.

A to mi się upiekło. Jaka szkoda, że nie zapytałam, ile taki mandat kosztuje i teraz nie wiem, ile zyskałam dzięki własnej głupocie. Czy można za to kupić torebkę? Albo buty? Widziałam takie ładne, z granatowego zamszu, wołające: „kup nas, kup nas!”. Kiedy przechodziłam obok, wyciągały do mnie mięciutkie cholewki i błagały, żeby je zabrać do domu. Starałam się tego nie zauważać, bo finanse piszczały na zakrętach, ale skoro nie zapłaciłam mandatu, to tak, jakbym zaoszczędziła trochę kasy, prawda?

Tak, prawda – odpowiedziałam sama sobie. Kupię je! To będą buty od policjanta. Są granatowe i ładnie pasowałyby do munduru, oczywiście damskiego – to musi być jakiś znak! Im bardziej przekonywałam się do zakupu butów za „zaoszczędzone” pieniądze, tym cieplej myślałam o panu policjancie.

Jaka to niesprawiedliwość, że faceci starzeją się tak atrakcyjnie, a kobiety raczej nie… Może to kwestia psychiki? Oni są wiecznie wyluzowani, a my nieustannie tkwimy pod pręgierzem.

A wszystko to wina środowiska, trendów i przaśnego polskiego feminizmu. W każdym kobiecym piśmie czytamy: „Jak zwalczyć cellulit, którym on się brzydzi” albo „Dwadzieścia sposobów nakrycia stołu, które go urzekną”, albo „Sto sposobów na to, jak rozpalić go do białości”, albo „Co musisz wiedzieć i czym się musisz interesować, żeby on się z tobą nie nudził”, albo „Do jakiego lekarza masz iść, kiedy on nie ma wzwodu”, albo „Nie krytykuj jego matki, jeśli chcesz go zatrzymać przy sobie”…

A poza tym: jak zrobić konfitury bez pleśni, jak rozmawiać z nastoletnimi dziećmi, jak badać piersi, jak zmniejszyć rachunki za gaz i prąd… Każda strona gazety uświadamia nam, że się starzejemy: rok po roku z naszego organizmu ubywa ileś tam wody, z włosów ubywa barwnika, zaczynamy mieć wzdęcia, zaparcia, rozstępy, nadwagę – jednym słowem, zamieniamy się w potwory.

Oczywiście można temu wszystkiemu zapobiec dzięki odpowiednim kremom, maściom, tabletkom i zabiegom. Trzeba by jednak wydać na to fortunę. A i posiadanie fortuny nie gwarantuje nam powrotu do młodości – liczba naszych mankamentów jest tak ogromna, że zabraknie nam doby na to wklepywanie, wmasowywanie, łykanie, oczyszczanie. A gdzie czas na gotowanie obiadu z afrodyzjaków? No i na zabawę z małymi dziećmi tudzież na rozmowę z tymi dorastającymi? Jak wytykają nam gazety, za rzadko czytamy im bajeczki i za często pozwalamy siadać do komputera. W efekcie, przez zwyrodniałe i beztroskie matki, na świecie pojawiają się narkomani, kibole, młodociani przestępcy.

I jak tu sobie poradzić z takim dylematem: albo będę miała cellulit, albo moje dziecko zejdzie na manowce, albo ukochany mnie porzuci, bo znajdzie taką bez cellulitu i bez dzieci. A że tak się stać może, potwierdzają rozpaczliwe listy czytelniczek w każdym wieku.

Życzliwe czasopisma raczą nas zawczasu zasadami postępowania z mężczyzną, które najlepiej przyczepić sobie na lodówkę.

Nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno go, na przykład, niepokoić telefonami, kiedy idzie na mecz: „Oglądanie meczu na żywo pozwala mu zobaczyć detale, których nie widać w TV. I nie zauważy ich, jeśli będziesz do niego dzwonić”.

Do siłowni nie wolno, z kolei, wysyłać SMS-ów (telefonu nie odbierze, bo obie ręce ma zajęte hantlami): „To jest jego czas! A kiedy dostaje twoje SMS-y, spina się, bo ma wrażenie, że go ponaglasz i każesz wracać do siebie”.

Nie daj Boże zadzwonić, kiedy on wychodzi z kumplami! Najlepiej zacznij się już pakować: „Jeśli będzie cały czas odbierał twoje SMS-y lub telefony, to koledzy go wyśmieją, że jest pantoflarzem”.

Hmmm… Najlepiej w ogóle ich chyba nie kłopotać swoją osobą i swoimi problemami. Tak przynajmniej wynika z lektury damskich gazet.

A co oni mają w tych swoich czasopismach? Ano mają: „Kup sobie nowy laptop” albo „Ten zegarek czeka na ciebie”, albo „Czas zmienić samochód”, albo „Zabaw się na poligonie”, albo „Wypocznij po ciężkim dniu pracy – amatorski tenis na zawodowym poziomie”, albo „Jak szybko zlikwidować punkty karne”.

Przepisy kulinarne dotyczą zakupu orzeszków, chipsów i piwa na męski wieczór z piłką nożną. Ani słowa o czytaniu bajek dzieciom, zmowa milczenia na temat starzejącej się skóry, żadnych wskazówek, jak stać się atrakcyjnym – bo i po co? Wszak żaden nie ma sobie nic do zarzucenia!

Gazety nie opowiadają im o meandrach kobiecej psychiki żony, córki czy teściowej. One pojawiają się tylko w rubrykach z głupimi dowcipami. Ze śmiertelną powagą traktuje się natomiast nieokablowane kino domowe, telefony komórkowe oraz czterocylindrowe silniki, żywo reagujące na każde naciśnięcie pedału gazu.

Konia z rzędem temu, kto znajdzie w tych piśmidłach poradę, co zrobić z dzieckiem niejadkiem…

O mój Boże! Ja już chyba jestem prawdziwą żeńską feministyczną knurzycą, czyli odpowiednikiem męskiej szowinistycznej świni.

Weszłam do mieszkania i natychmiast nalałam psu świeżej wody. Samba rzuciła się na miskę i opróżniła ją w kilka sekund. Połowa wody była w jej żołądku, a druga połowa utworzyła na podłodze dość pokaźną kałużę. Wytarłam kafelki, nalałam kolejną porcję, ale Samba już się nią nie interesowała – rozłożyła się na środku przedpokoju, dokładnie tak, żeby zatarasować przejście. To chyba przez instynkt owczarka – zawsze musiała mieć na oku całe domostwo, a wyglądający jak skręcający tramwaj przedpokój najlepiej nadawał się do obserwowania reszty stada.

Reszta stada, w postaci mojej skromnej osoby, poszła do dużego pokoju. Popatrzyłam na piętrzące się kartony i podrapałam się po głowie: coś trzeba z tym zrobić, ale tak mi się nie chce! Jeszcze nie dziś. Może jutro? Albo pojutrze? Muszę się z tym uwinąć do końca września. W tych kartonach są przecież wszystkie podręczniki i materiały do pracy ze studentami.

Opadłam zrezygnowana na łóżko. Samba odebrała to jako decyzję o tymczasowej lokalizacji, bo przyczłapała z przedpokoju, wytarła sobie mokrą jeszcze brodę o kapę i zaległa na moich stopach. Z dużym wysiłkiem uwolniłam je spod czterdziestokilogramowego cielska i usiadłam po turecku, patrząc rozpaczliwym wzrokiem na tę stajnię Augiasza. Nie dam sobie chyba rady sama; ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy. Poproszę o pomoc Dziewczynki…

Dziewczynki? Raczej banda ryczących czterdziestek, którym dużo łatwiej przyszło kiedyś pożegnać się z dziewictwem, niż dzisiaj przestać być dziewczynką.

Sięgnęłam po laptop. Migoczącej klepsydrze udało się wyprowadzić mnie z równowagi w ciągu kilku sekund, ale obrzucona krótkim przekleństwem zniknęła.

Na naszym forum nie było nikogo. Dziewczynki, pracowite jak mróweczki, siedziały teraz w różnych urzędach i firmach porozrzucanych po całym mieście.

Wystukałam krótki apel:

Pomocy! Kartony mnie atakują!!!

Po chwili zastanowienia dopisałam:

…i policja też!!!

Ten dopisek na pewno je zaintryguje.

Zanurzyłam rękę w sierści Samby, na co zareagowała natychmiastowym przewrotem na grzbiet. Uwielbiała myzianie po brzuchu i wystawiła mi go teraz w całej okazałości.

– Nie ma czasu na pieszczoty, kobyłko – poklepałam ją lekko – zabieramy się do roboty. Ruchy, ruchy!

Pies zareagował na moją komendę leniwym przewrotem z grzbietu na lewy bok i głębokim westchnięciem.

Też westchnęłam. Sięgnęłam po pierwsze z brzegu zaklejone pudło. Było opatrzone napisem „Pierdoły”.

Sama sobie pogratulowałam głupoty. W ferworze pakowania nie chciało mi się dokładnie opisywać zawartości kartonów i tym sposobem na co drugim znalazły się tego typu nic niemówiące napisy. Jak pierdoły, to pierdoły; mogą poczekać.

Rozcięłam szeroką taśmę owiniętą wokół paczki z napisem: „To co mnie kręci, czyli Studenci. Słowniki i Podręczniki oraz Płyty i Skoroszyty”. Oho, najwidoczniej miałam wenę w czasie pakowania swoich roboczych materiałów…

Zaczęłam układać na półce zawartość tak poetycko opisanego pudła i po kilkunastu minutach patrzyłam z lubością na ustawione według wzrostu grzbiety książek opatrzone tytułami w cyrylicy. Rosyjski…

Kiedy postanowiłam studiować ten język, mama złapała się za głowę:

– Ojciec cię wyklnie, a mnie zabije!

Było to dość prawdopodobne. Tata, jako zagorzały antykomunista, miał typowo polskie, czyli rusofobiczne, podejście do Kremla i jego niezmierzonych przyległości. Ale był akurat w morzu i nie mógł brać udziału w dyskusji na temat przyszłości swojej ukochanej córki. Należało to wykorzystać, zanim nie położy się z rozdartą koszulą w drzwiach Instytutu Filologii Rosyjskiej.

Nie wyklął mnie i mamy nie zabił, ale kolegom na statku zawsze mówił, że córka studiuje dziennikarstwo, więc chyba do końca dumny ze mnie nie był. Trudno. Dzieci niejednokrotnie rozczarowują swoich rodziców, którzy i tak je kochają, bo na tym przecież ta miłość polega.

– Widzisz, Sambulka, kolejny karton rozpakowany. Twoja pani to zuch!

Pies wyraził uznanie, pukając kilka razy ogonem o podłogę. Gniotłam sztywną tekturę, kiedy zadzwoniła komórka. Na ekranie wyświetliło się: Dorocia.

– No witam panią. Byłam na forum. Jak to policja cię atakuje? Coś ty zrobiła?

Opowiedziałam jej swoją przygodę z parku, kończąc radośnie:

– Zaoszczędziłam tym sposobem kupę kasy. Miałam za to kupić sobie te granatowe kozaczki, co ci o nich opowiadałam. Ale nie można mieć wszystkiego, nie? Zamiast kozaczków kupię cysternę wina i zamówię pizzę. Tylko przyjdźcie mi pomóc, plizzzzzzz! Pasuje ci niedziela?

– Pasuje. A ten drugi coś mówił?

Zatkało mnie przez chwilę. Dorocia była tak konkretna, że często nie mogłam nadążyć za jej syntetyczno-analitycznym umysłem.

– Jaki drugi? – zapytałam lekko wybita ze słowotoku.

– Policjant. Przecież oni zawsze są we dwóch.

W wiszącym na ścianie lustrze zobaczyłam swoje zdziwione oczy.

– A faktycznie. Tylko że żadnego drugiego nie było. On sam był. Ale miał prawdziwy mundur. – To ostatnie zdanie rzuciłam na swoją obronę, czując, że czeka mnie reprymenda. Nie myliłam się.

– Mundur? Mundur to każdy sobie może włożyć. A wylegitymowałaś go?

Milczałam, chociaż miałam ochotę nadmienić, że to policjant legitymuje, a nie odwrotnie.

– Super! Czyli nie widziałaś jego legitymacji i sama podałaś wszystkie namiary na siebie pojedynczemu policjantowi? Przecież to może być jakiś przebrany bandzior…

Cała Dorocia. Gdyby była psychiatrą, dzieliłaby ludzi na wariatów, którzy się do tego przyznają, i na tych, którzy się ukrywają.

– Jaki tam bandzior? Policjant normalny, a że pojedynczy? Kryzys jest. To co z tą niedzielą? W samo południe może być?

– Dla mnie może. Nie wiem tylko, czy cię do niedzieli ktoś nie okradnie albo nie zamorduje – nie dawała za wygraną.

Pewnie by jeszcze trochę pozrzędziła na moją beztroskę, ale musiała wrócić do pracy.

– Kończę. Klientka przyszła. Zdzwonimy się.

– Dobra, pa!

– Pa. I zamknij drzwi, bo na pewno masz otwarte.

Oczywiście, że drzwi miałam otwarte.

Dorocia znała mnie chyba lepiej niż ja sama. W sumie to nic dziwnego; byłyśmy razem od zawsze. Nasze mamy, dzieląc się sąsiedzkimi obowiązkami, spacerowały na zmianę, wożąc nas w jednym wózku. Kiedy przestałyśmy się w nim mieścić, przeniosłyśmy się do wspólnej piaskownicy. Podwórka roiły się wtedy od dzieci w bawełnianych rajtuzach. Ach, te koszmarne rajty! Co chwila opadały, a podciąganie ich pod samą brodę pomagało tyle, co umarłemu kadzidło. Na dodatek, wedle ówczesnej mody, rodzice nie wkładali nam na nie ani spodni, ani spódniczki.

Jeśli wziąć pod uwagę wymogi współczesnego życia, przetrwałyśmy to nasze dzieciństwo chyba tylko cudem. Jeździłyśmy na rowerach bez kasków, grałyśmy w „grzybka”, rzucając nożem gdzie i na kogo popadnie, a w samochodach nikt nas nie zapinał pasami bezpieczeństwa. Kiedy przychodziła zima, śmigałyśmy na sankach z zawrotną prędkością, celując w wąskie przesmyki między blaszanymi garażami. Zamiast jogurtów uzupełniających niedobory wapnia piłyśmy wodę z kranu albo oranżadę ze wspólnej butelki…

Przeżywszy w tak ekstremalnych warunkach dzieciństwo, przebrnęłyśmy razem z Dorocią przez podstawówkę i ogólniak. Poddając się wymogom mody, zaczęłyśmy robić sobie trwałą ondulację i napychać ramiona marynarek ogromnymi poduszkami. Wielokrotnie zakochiwałyśmy się śmiertelnie i do grobowej deski. Wielokrotnie rzucałyśmy i byłyśmy rzucane. Ot, młodość nie radość. Minęła w końcu i dała nam spokojniej żyć.

Wyszłam za mąż, wyprowadziłam się z naszej klatki schodowej, urodziłam Felkę, zrobiłam doktorat, rozwiodłam się, Felka stała się raptem pełnoletnia… Mój świat się zmieniał, ale Dorocia była niezmiennie stałym i niezmiennie ważnym jego elementem. Znałam ją prawie pół wieku i ani razu, nawet w najdrobniejszej sprawie się na niej nie zawiodłam. Ktoś taki to prawdziwy skarb. Tylko czemu nikt tego skarbu nie docenił? Była bezdzietną singielką. Bo tak wyszło? Bo opatrzność na jej drodze nie postawiła nikogo godnego uwagi?

Trzeba przyznać, że ona sama połowę męskiej populacji odrzucała w przedbiegach. Natura obdarzyła ją bowiem wzrostem modelki, a ona nie wyobrażała sobie u swego boku mężczyzny, który wspina się na palce, żeby ją pocałować. Ale do licha, nie żyjemy przecież w kraju Pigmejów i nie tak trudno odszukać w tłumie faceta liczącego sobie więcej niż metr osiemdziesiąt, prawda? Niestety. O ile wysokiego spotkać się Doroci kilkakrotnie udało, o tyle imponujący wzrost okazywał się jego jedynym przymiotem.

Przekręciłam zamek w drzwiach. Zamknięte. Niech jej będzie.

Rozpakowałam jeszcze dwa kartony z książkami i trzy worki z zimowymi kurtkami. Kiedy płaszcze i kożuszki zawisły w szafie, poczułam się tak, jakby już trzeba je było wkładać. Jak ja nie lubię jesieni. I zimy też nie lubię. Przygnębiające ciemności, wilgoć, brrrr! Precz, precz, precz!

Trzeba wrzucić na forum informację o niedzielnym terminie. W towarzystwie Dziewczynek perspektywa zbliżającej się jesieni będzie złota, a nie chlapiasta.

Poruszyłam myszką. Ekran się rozświetlił i na dolnym pasku zobaczyłam, że któraś tu w międzyczasie była.

Alusia.

Izu, a czemu policja cię atakuje? Czy potrzebujesz wsparcia? Jakby co, to puść trzy czerwone serie nad horyzontem kwadrans po nieparzystej.

*****

Przepraszam, że wczoraj wieczorem nie dałam znaku życia, ale byłam wykończona po całym dniu pracy i po dwugodzinnej wywiadówce.

Dowiedziałam się, że jest źle – panuje wszawica (wykryto dwa przypadki w szkole), higiena osobista uczniów jest skandalicznie niska, młodzież nie kąpie się po wuefie, a przecież jest sześć pryszniców (w klasie jest trzydziestu dwóch chłopców, przerwy trwają dziesięć minut), dzieci nie jedzą śniadań, a pieniądze przeznaczone na zakup bułki w sklepiku szkolnym wydają na papierosy, które palą na dworze, narażając się na utratę zdrowia.

Nie oddali bilansu zdrowia. Na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy oddali.

Nie uczą się, nie zależy im na niczym, nie mają ambicji, gadają na lekcji.

W tamtym tygodniu mieli przerabiać „Tristana i Izoldę” i tylko 2 osoby przeczytały.

Nie napisali recenzji ze spektaklu, a to można było napisać w tramwaju, na kolanie.

Wczoraj oglądali „Siódmą pieczęć” Bergmana – to znaczy mieli oglądać, ale nie oglądali, bo nie uważali, a to trudny film i posypią się pały.

Jak to jest, że klasa B na klasówce z fizyki ma te same zadania, co nasza klasa, i tam są same piątki, a u nas same jedynki?

Oszukują. Ale cóż się dziwić, skoro rodzice też oszukują – piszą usprawiedliwienia nieobecności na pierwszej godzinie lekcyjnej, a przecież wiadomo, że taki delikwent zaspał.

I proszę, powiedzcie, Dziewczynki: co ja mam zrobić?

Biedna Alusia. Gdyby syn się w nią wrodził, nie musiałaby stawiać nam tak dramatycznego pytania. Kiedyś była jedną z lepszych uczennic w naszym ogólniaku, potem – doskonałą studentką, a obecnie odnosiła sukcesy zawodowe w lokalnej rozgłośni radiowej. Nieziemsko wrażliwa i uczuciowa wybaczała wszystko i wszystkim. Kiedy coś ją denerwowało, to najpierw długo i złowieszczo ciągnęła „kurrrrr…”, a potem kończyła krótkim i siarczystym „…czę blade!”.

Jej charakter odzwierciedlał się też w fizjonomii. Patrzyła ciepło i serdecznie. Mówiła spokojnie i pokrzepiająco. Ze względu na złote loczki przypominała mi słodką pluszową owieczkę.

W sumie, to nie policja mnie atakuje, tylko jeden policjant. I do końca też nie wiadomo. Dorocia ma teorię, że to bandzior przebrany za policjanta. Nie staraj się tego zrozumieć, proszę!

*****

Co do wywiadówki…

W szkole nigdy nie było dobrze, szczególnie nauczycielom.

To normalne, że dzieci wydają swoje jedyne pieniądze na papierosy. Nie ich wina, że rodzice dają im kasę tylko na bułki, a nie na bułki i papierosy (moi też tak robili, bo rodzice już tacy indolentni są). Co masz robić? – zapytujesz. Ja ci radzę: kup synowi szampon na wszy!

*****

Dziewczynki! Zapraszam do siebie na niedzielę. Która jest chętna do roboty, to niech wpada już w południe, a która tylko do picia, to później.

Aluśka, wiem, że ty jesteś do tańca i różańca, ale masz audycję do 14.00, prawda? Może potem ci się uda dołączyć?

Wysłałam posta, a potem sprawdziłam na Onecie swoją pocztę. Elektroniczna faktura wzywała mnie do opłacenia rachunku za sierpień. O psiakrew! Zupełnie zapomniałam. Mam dziury w mózgu i to z każdym dniem większe…

Trudno. Jutro muszę pojechać do banku, wybrać kasę i zapłacić. Jak mi odłączą Internet, to umrę. A nawet jeśli nie umrę sama, to Felka mnie zabije.

Jak na zawołanie usłyszałam moją córcię walącą w drzwi:

– Jezu! Czemu się zamknęłaś? Stało się coś? – powitała mnie czule.

– Dorocia mi kazała. Co w szkole?

Śliczna buźka skrzywiła się z niesmakiem.

– Przestań! Zajeżdżą nas. Matura, matura, matura. Każdy gada tylko o tym. Wiesz, ile nam zadali na jutro? Żebym zdechła, to się nie wyrobię! I nie zdam tej durnej matury. Już to czuję. Wszyscy siedzą nam na ambicji i grożą, że mamy się zacząć uczyć. Że koniec zabawy. A co niby do tej pory przez te wszystkie lata robiliśmy?

– A macie wszawicę w szkole? – zapytałam pchnięta nagłym skojarzeniem.

– Co? Jaką wszawicę? – Popatrzyła na mnie zaskoczona, bezwiednie drapiąc się po głowie.

– Nie, nic. Tylko pytam… Podobno w szkołach się pojawiła. Tak słyszałam.

Pogładziła narcystycznym ruchem swoje włosy, którymi mogłaby obdzielić kilka kobiecych głów:

– Nie wiem. Nic nie mówili. Ale jeśli w ogóle jest, to w niższych klasach. W maturalnych to nawet wesz zdycha.

Zaczęła szykować sobie coś do jedzenia, narzekając na swoje życie, upodlone przez ciemiężycieli z pokoju nauczycielskiego.

– Wyobrażasz sobie? Ta wredna małpa pytała dzisiaj wszystkich, gdzie i co mają zamiar studiować. Mnie jakimś cudem nie skomentowała wrednie. Ale jak Gośka powiedziała, że chce iść do Warszawy na dziennikarstwo, to ta wredna małpa tak po niej pojechała, że ja bym się chyba na miejscu Gośki poryczała…

Słuchając szczegółów, musiałam przyznać, że nauczycielka wredną małpą jest. Nawet gorzej bym ją nazwała.

– Rozpakowałaś się dzisiaj jakoś trochę? – Dziecko oddało mi głos i przystąpiło do konsumowania przygotowanej naprędce sałatki.

– Jakoś trochę. Ustawiłam kilka książek i powiesiłam zimowe kapoty. Zwołuję Dziewczynki na niedzielę, żeby mi pomogły. Gadałam z Dorocią…

Felka zaczęła machać widelcem i szybko przełykała to, co miała w ustach.

– Jejku, a Caryca przyjdzie? Powiedz jej, że musi przyjść.

Kaśka dostała to dumne przezwisko po podjęciu decyzji o rzuceniu palenia. Kiedy wytrzymała pierwsze trzy dni bez papierosa, stwierdziłyśmy, że jest wielka. Katarzyna Wielka, czyli Caryca. Wprawdzie po tygodniu znowu kopciła jak komin, ale Carycą pozostała.

– Nie wiem, czy przyjdzie. Dopiero co wrzuciłam tekst na forum.

– To dobrze. Ale dla pewności zadzwoń do niej i powiedz, że ją błagam, żeby przyszła.

Zaczęłam się domyślać, jaka jest przyczyna tego błagania.

– Sukienka na studniówkę? – uśmiechnęłam się chytrze.

Oczy Felki się rozpromieniły.

– Nooo… Wymyśliłam sobie fasonik super. Tak żeby stąd szło takie o coś i tu żeby się łączyło o tak… – Stała na środku kuchni, prezentując swoją wyimaginowaną kreację. – I tu będzie wszystko zebrane o tak, a tu będzie puszczone, żeby luźno spływało. Fajna, nie?

Przytaknęłam, chociaż zupełnie nie wiedziałam, o czym mówi i jak ta sukienka ma wyglądać.

– Fajna. Ale do studniówki jest przecież jeszcze bardzo daleko…

Pod jej spojrzeniem głos uwiązł mi w gardle. Patrzyła na mnie z wyraźną litością i współczuciem.

– Mamo, ja cię proszę… No co ty mówisz? Jakie daleko? – Wróciła do sałatki i kontynuowała znad talerza: – Czy ty myślisz, że taką sukienkę to się w tydzień szyje? Przecież musimy omówić szczegóły fasonu i jaki kolor, i materiał. A poza tym Caryca ma tyle zamówień, że potem się nie załapię i dopiero będzie tragedia.

Nawet nie chciałam sobie tej tragedii wyobrażać, a tym bardziej być jej świadkiem. Musiałam jednak coś Felce uświadomić:

– Dobra, zadzwonię do niej, ale czy ty wiesz, ile taka kiecka będzie kosztować? Ja nie mam tyle kasy…

Córcia uśmiechnęła się pokrzepiająco.

– Nie martw się. Tata mi zafunduje. Już z nim o tym gadałam. Powiedział, że koszty nie grają roli. Mam wyglądać jak jego ukochana księżniczka.

Wyprężyła się dumnie i zadarła główkę. Całe jej ciało krzyczało: „Jestem księżniczką!”.

Nie udało mi się utrzymać powagi na ten widok.

– Ech, ty księżniczko. No, jeśli król sponsoruje, to okej. Szyjemy sukienkę marzeń!

Felka wstawiła talerz po sałatce do zmywarki i cmoknęła mnie w policzek.

– Super! To dzwoń do Carycy i wołaj ją tu na niedzielę. A jakby nie mogła w niedzielę, to na kiedyś indziej. Albo zapytaj, kiedy jest wolniejsza, to ja podejdę do niej do pracowni…

Przerwała, usłyszawszy swoją komórkę. Uśmiechnęła się do świecącego okienka w telefonie tak rzewnie, że natychmiast wiedziałam, od kogo ten SMS.

– Co to ja mówiłam? – powoli wracała do przytomności – a, że mogę podejść do pracowni i ten… no… Gdzie ja rzuciłam mój kardigan?

Normalna kobieta ma swetry, ale moja księżniczka ma kardigany, blezery, wdzianka i sama nie wiem co jeszcze.

Zaczęła się rozpaczliwie szamotać po całym mieszkaniu.

– Wychodzisz? – Podałam jej sweterek, na którym siedziała, jedząc sałatkę.

– O, dzięki! A gdzie ja go tak wygniotłam? – Strzepnęła kilka razy ubraniem, ale nadal wyglądało jak wyjęte psu z gardła. Z rozpaczą rzuciła się do swojej szafy i zanurzyła się w niej do połowy. – Idę na spacer z Kubą, do parku.

– Przecież mówiłaś, że masz tyle nauki…

– Mamo! Siedziałam dziewięć godzin w szkole. – Wrzuciła na siebie cienką skórzaną kurtkę i patrzyła w lustro. – Ja muszę mieć trochę odpoczynku, bo zwariuję. No i z Kubusiem muszę trochę pobyć.

Zdjęła kurtkę i znowu zanurkowała w szafie.

– Pobyć z Kubusiem? – zdziwiłam się. – A to nie było go dzisiaj w szkole? Czy się przeniósł do innej klasy?

Z szafy dobiegło mnie niecierpliwe cmoknięcie.

– Jejku! Był w szkole. Ale szkoła to szkoła. Nie liczy się. Jak ty nic nie rozumiesz… – Zrezygnowana wychynęła z mebla. – Mogę pożyczyć tę twoją szarą sportową marynarkę?

Pytanie było zwykłą formalnością. Zawsze wszystko sobie pożyczałyśmy.

– Weź, tylko mi na niej nie siadaj – dla formalności wyraziłam zgodę.

– Spoko. Jak będę miała usiąść, to Kubusiowi na kolanach. – Uśmiechnęła się, widząc moje spojrzenie, i dorzuciła. – Oj, mamo… Pa!

Oj, mamo. Oj, mamo – przedrzeźniałam ją, kiedy drzwi się zamknęły. I kiedy toto dorosło? I dla kogo toto dorosło? Dla Kubusia albo jakiegoś innego czorta!

Zaczęłam szukać swojej komórki równie rozpaczliwie, jak przed chwilą Felka kardiganu. Wreszcie dopadłam ją w kuchni.

Musiałam troszkę poczekać, zanim usłyszałam głos Carycy:

– No heloł. Co tam?

– Cześć. Czemu tak długo nie odbierałaś? Przeszkadzam?

– Iiiii tam, zaraz przeszkadzasz. Jedwab kroję. Ręcznie malowany. – Z intonacji domyśliłam się, że taki jedwab to nie byle co. – Kumpela zamówiła sobie ekstrasukienkę. Uszyję taką, że jak włoży, to ją własny mąż z przyjemnością zerżnie.

Parsknęłam śmiechem.

– Gratuluję. Ciekawą niszę w biznesie znalazłaś. A ja właśnie w tej sprawie dzwonię. – Dość dwuznacznie to zabrzmiało, więc czym prędzej sprecyzowałam: – To znaczy w sprawie sukienki, ale broń Boże nie takiej, jaką teraz szyjesz. Dla Felki na studniówkę, więc przyzwoita ma być, żeby nie dawała żadnych takich efektów ubocznych.

– O Boże! Kolejna matka histeryczka. – Caryca zawsze mówiła powoli, lekko zblazowanym głosem. – Zabezpieczać dziecko trzeba, a nie szmatami zasłaniać. Mała wie już, co chce? – zadała to pytanie mocno niewyraźnie.

– Wyciągnij szpilki z ust! Połkniesz w końcu którąś. – Nigdy nie mogłam na to patrzeć. – A czy ona kiedykolwiek nie wiedziała, czego chce? Coś ma być zebrane, coś ma być rozpuszczone. Tłumaczyła mi, ale to nie na mój rozum.

– Biedne dziecko – wybełkotała Kaśka.

Wolałam nie dopytywać, czy mówi to o mnie, czy o Felce.

– A z czego ma być ta sukienka?

– Na szczęście z pensji taty!

– Przestań, bo faktycznie połknę szpilkę – zachichotała. – O materiał pytałam, a nie o kapitał. Damy o pieniądzach wydanych na odzież nie rozmawiają.

Westchnęłam rozdzierająco.

– Caryca! Miej litość! Czy ja się znam na materiałach? Poza tym Felka też nie wie i pilnie potrzebuje skonsultować się z tobą w tej sprawie. Pasuje ci niedziela? Zwołuję Dziewczynki. Musicie mi pomóc się rozpakować.

– No proszę, jaka wygodnicka – wreszcie znowu mówiła wyraźnie. – Jak ja się od chłopa wyprowadzałam, to sama się spakowałam i rozpakowałam. Czekaj, daj pomyśleć… Niedziela, niedziela… – mruczała chwilę. – Ty! Jakaś pętla czasowa mi się z tego jedwabiu zrobiła. Kiedy jest niedziela?

– Pojutrze. Dzisiaj piątek.

– Nie jestem przekonana, ale jak tak mówisz… Pojutrze pasuje mi dopiero koło czwartej. Może być?

– Może. No to do zobaczenia!!! – wykrzyknęłam radośnie.

– Nie drzyj mi się w samo ucho. Ze mnie się tak cieszysz?

– Też. Ale głównie dlatego, że zapobiegniesz rodzinnej tragedii. Czy wiesz, co by było, gdyby Felka nie miała sukienki na studniówkę?

Caryca jęknęła boleśnie:

– Od tej wizji roztrzęsły mi się ręce i nie wiem, jak jedwab będę ciąć.

Pieniążki z banku wzięte, rachunki zapłacone… Teraz tylko zakupy. Weszłam dziarskim krokiem do ogromnego supermarketu i – dla bezpieczeństwa gotówki, którą wyjęłam z konta – pojechałam prosto do samu, nie zaszczycając wzrokiem wystaw pełnych ciuchów i butów. Przy sklepie z wymarzonymi granatowymi kozaczkami przebiegłam tak szybko, że nawet jeśli do mnie krzyczały, to nie zdążyłam ich usłyszeć.

Jak zwykle miałam problem z wózkiem. Pierwszy nie chciał się wypiąć (ledwie odzyskałam swoją złotówkę), a drugi nie chciał jechać. To znaczy chciał, ale tylko w poprzek. Dawno temu pogodziłam się z tym, że nie potrafię prowadzić samochodu, więc teraz krnąbrnym wózkiem na zakupy też się nie przejęłam i poszukałam jeszcze innego; takiego co się dał wypiąć i prowadzić. Wjechałam między półki.

– Długo jeszcze masz zamiar w tym grzebać? Weź pierwszy lepszy i jedziemy dalej! – Pan z poważną nadwagą gulgotał ze złości.

– Ależ kochanie – broniła się kobieta, dla odmiany anorektycznie chuda – nie mogę wziąć pierwszego lepszego, bo jak ostatnio jadłeś pomidorową, to narzekałeś, że świderki były niesmaczne. – Powiodła zrozpaczonym wzrokiem po niezmierzonej liczbie paczek z makaronami. – Tylko żebym ja sobie teraz przypomniała, z jakiej firmy te niedobre świderki były…

– To nie makaron był zły, tylko zupa za kwaśna – burknął tłuścioch z taką pretensją, jakby nadal trzymała go zgaga po nieszczęsnej zupie.

– Tak, tak. Pamiętam, mówiłeś. – Kobieta nadal przyglądała się makaronowym produktom. – Już nigdy nie kupię tego przecieru. Zaraz pojedziemy i weźmiemy ten, co to twoja mama nam go polecała. Ten wiesz? Twój ulubiony, podobno…

Wybrała wreszcie paczuszkę świderków i zadowolona z siebie wrzuciła ją do wózka. Facet jednak nie dał jej się napawać radością z trafnego wyboru.

– Gówno o mnie z matką wiecie. Ja zawsze lubiłem zupę ze świeżych pomidorów, a nie te śmierdzące chemiczne wynalazki!

Chociaż wyznanie kulinarnych preferencji było dość szorstkie, wprawił nim swoją kobietę w zachwyt.

– Taaaak? To chodź pojedziemy na warzywka. Zrobię ci ze świeżutkich pomidorków. Widziałam, że mają takie w sam raz na zupkę – ze szczęścia zdrabniała każdy rzeczownik.

– Cholera jasna!!! – facet okazał się prawdziwym macho – i znowu przez cały sklep mam się pchać?! Nie mogłaś o tym pomyśleć, jak byliśmy na warzywnym? Zaraz z tobą zwariuję!!!

Anorektyczka stała pokornie, zakłopotana swoją głupotą.

– No idźże – pasibrzuch zniżył głos, widząc jej nieporadną minę – nie mam jak się ruszyć tym grzmotem. Poczekam tu.

Zarzucił swój wielki bebzon na rączkę od wózka i patrzył z dumą za oddalającą się drobniutką postacią.

Też za nią popatrzyłam. Wyjątkowo czysty gatunek Posłusznej Hostessy. Współcześnie na wymarciu, więc tym bardziej cenny.

Moje małżeństwo nie rozleciało się przez wspólne zakupy. Za bardzo się kochaliśmy, żeby narażać się na coś tak dramatycznego.

Dziwiłam się tylko, czemu inne kobiety skazują siebie i współmałżonka na sklepowe męczarnie.

Uwielbiam podsłuchiwać takie awantury. Wredna jestem czy co?

Chociaż w sumie nie trzeba nawet podsłuchiwać, bo rozsierdzeni do białości ludzie nie szczędzą ani ostrych słów, ani strun głosowych.

Rozumiem, że facetów mało obchodzi najnowsza kolekcja sukienek albo przecena torebek. Zastanawia mnie natomiast, dlaczego tak cierpią podczas najzwyklejszych zakupów spożywczych. Zupełnie jak postaci z obrazu Riepina „Burłacy na Wołdze” – jedno wielkie nieszczęście. Pchając sklepowe wózki, wszyscy poruszają się podobnym krokiem: uciemiężonym, mozolnym, tępym; jakby ich ręce i nogi były spięte kajdanami.

No i jak się nie litować? I nie śmiać jednocześnie, widząc, jak wokół nieszczęśnika, niczym mucha w latarce, tłucze się bezładnie jego partnerka. W niej z kolei widać rozedrgane napięcie. Odbiega od wózka na kilka kroków: raz w prawo, raz w lewo, raz go wyprzedza, a raz pozostaje z tyłu. Coś do niego wrzuca, potem wyjmuje i oddala się znowu, aby odłożyć to, co wyjęła, na swoje miejsce. Zanim dogoni wózek, sokolim spojrzeniem omiata wszystkie regały, a jej głowa wykonuje gwałtowne ruchy na boki, niczym w argentyńskim tangu.

Przysłuchując się z bliska rozmowom tych malowniczych par – pewnie przez zawodowe psycholingwistyczne zboczenie – dokonałam klasyfikacji typologicznej żon, które decydują się robić zakupy ze swoją brzydszą połową.

Mój ulubiony typ to Awanturnica. Jest inteligentna, pyskata i nerwowa, a powierzchnię supermarketu traktuje jak ring. Takiej mąż nie podskoczy i lepiej, żeby cierpiał w milczeniu, zamiast wchodzić z nią w potyczki słowne.

– Przecież byliśmy już w tej alejce. Po co znowu tu wjeżdżamy?

Awanturnica reaguje złośliwością:

– Nie bój się. To nie jest płatna autostrada. Można tu wjeżdżać, ile razy się chce. Za darmo.

– Ale po jaką cholerę? Kiedy my wreszcie skończymy? – drażni Awanturnicę i sam ściąga na siebie nieszczęście.

– Kiedy skończymy? Nie tak szybko. Jesteśmy w sklepie, a nie w łóżku!

Drugi typ to Stoiczka. W przeciwieństwie do Awanturnicy nic nie jest jej w stanie wyprowadzić z równowagi, a męża traktuje jak rozwścieczonego psa bezpiecznie uwiązanego na grubym łańcuchu do budy.

– Czy wszyscy przyjechali dziś do tego pieprzonego sklepu? Już trzeci raz dostałem kółkiem po palcach!

Stoiczka milczy.

– I z bachorami przyjeżdżają w największy tłok! Gówniarze się kręcą pod nogami, a durne mamuśki zadowolone łby na półki zadzierają!

Stoiczka uśmiecha się delikatnie i przepraszająco do mijanych ludzi.

– Musimy iść tędy? Przecież ta tłusta krowa razem z wózkiem i swoją grubą dupą zajmuje całe przejście!

Stoiczka zgrabnie wymija puszystą panią i podąża dalej w milczeniu.

– Boże, jak mi gorąco! Co oni z tą klimatyzacją zrobili? Człowiek gotuje się w swetrach, ale grunt, żeby personel mógł w krótkim rękawie chodzić. Nie liczą się z klientem. Jak za komuny! Nic się nie zmieniło. Nic! Cały jestem spocony jak świnia!

– O właśnie. Dezodorant mi się skończył – po raz pierwszy odzywa się Stoiczka i mówi to raczej do siebie, a nie do męża.

Typ trzeci – Cwaniara. Kobieta sprytna i przebiegła, która doskonale wie, jak wykorzystać zdenerwowanie mężczyzny i obrócić je na swoją korzyść.

– Jesteśmy tu już ponad godzinę!

Cwaniara nigdy nie podnosi głosu. Wręcz przeciwnie, szemrze pieszczotliwie i czule:

– Wiem, ale dla mnie każda godzina z tobą jest przyjemna. Nawet na tych podłych zakupach. Dzielnie to znosisz. Nic dziwnego, że wszystkie koleżanki w biurze mi ciebie zazdroszczą.

Facet łaskawie daje się pogłaskać po ramieniu.

– Dobra, dobra. Zazdroszczą, nie zazdroszczą. Ja mam dość. Szlag mnie zaraz trafi!

Cwaniara przekrzywia główkę jak pięcioletnie dziecko.

– Masz rację. Przepraszam za ten pomysł z zakupami. Idiotka ze mnie kompletna, ale kochasz mnie, prawdaaa? – Pieszczoty zaczynają wykraczać poza głaskanie po ramieniu.

– Jak za chwilę stąd nie wyjdziemy, to przestanę. I nie klej się tak do mnie! Ludzie tu przecież są!

Cwaniara przystępuje do realizacji swojego planu.

– Wiesz co? Zostawimy ten koszyk na środku sklepu i pójdziemy gdzieś na obiad. A ja zrobię jutro zakupy u nas pod domem…

Zanim on zdąży ustosunkować się do tej nęcącej propozycji, ona szczebiocze dalej:

– Ale jak już tu jesteśmy, to tylko bym na dole buty ci pokazała. Nie mam czego włożyć do tej sukienki, co ją kupiłam na chrzciny Rafałka. To już za tydzień przecież. Jak powiesz, że ci się podobają, to kupimy je w trzydzieści sekund, bo ja je już wczoraj przymierzałam i są bardzo wygodne. Ale nie chciałam bez ciebie decydować. A jak ci się nie spodobają, to trudno. Na dole są jeszcze cztery inne obuwnicze…

Ostatnie zdanie wywołuje panikę w męskim umyśle.

– Wiesz co? Jeszcze tych butów nie widziałem, a już mi się podobają. Kup je koniecznie i wracajmy do domu.

– Ale w domu będę mogła już się do ciebie kleić? – dopytuje się, drepcząc za nim do wyjścia.

On idzie szybkim zamaszystym krokiem i prosi Boga, żeby nikt nie wykupił wymarzonych butów Cwaniary. Niepotrzebnie się denerwuje, bo ona wczoraj przymierzyła je i powiedziała: „Proszę odłożyć. Nie będę pustoszyć własnej karty. Jutro przyjdę z mężem. Niech on płaci. Łaski nie robi!”. I chichocze kilka minut na spółkę z ekspedientką…

No i ostatni typ, najgorszy – Posłuszna Hostessa. Jedna z nich właśnie przed chwilą pobiegła po świeże pomidorki na zupkę.

Ten typ wytrzymuje ataki mężczyzny ze spokojem. Ona już dawno zrozumiała, że męczą się ze sobą tylko dla dobra rodziny, a on umrze, nie uświadomiwszy sobie tego nigdy. Zadanie Hostessy polega na prezentowaniu mężowi towarów z szerokiej oferty handlowej, a on decyduje, co trafi do koszyka.

– Zobacz, są te serki, co ci tak ostatnio smakowały.

– To weź.

– Oooo! Ale mamy szczęście. Nasze ulubione jogurty są akurat w promocji. Wezmę zgrzewkę, co?

– Po co całą zgrzewkę? Połowa się przeterminuje, wyrzucisz na śmieci i ta cała promocja wyjdzie jeszcze drożej.

– A ta szynka? Nic nie mamy na śniadanie…

– Za tłusta.

– Papier toaletowy trzeba kupić.

– No i po co bierzesz najdroższy? Weź ten obok.

– Aha! Zosia prosiła o tonik przeciwko trądzikowi.

– Smarkata zagra, a ty tańczysz. Gówno jej ten tonik pomoże. Młoda jest, to ma pryszcze. Naoglądają się głupich reklam i wierzą w cuda. Kup jej w aptece maść cynkową i już.

– Ale maść śmierdzi i plami pościel. Obiecałam, że jej kupię…

– To ja jej odobiecam! Zdenerwowałem się przez ciebie. Jazda do kasy!

Pchałam wózek, mijając umordowanych mężczyzn towarzyszących Cwaniarom, Hostessom, Awanturnicom i Stoiczkom. Wrzuciłam już mieszankę przeróżnych orzeszków, chipsy, trzy rodzaje śmierdzącego serka i koktajlowe pomidorki.

„Ser i wino! – miliony Francuzów nie mogą się mylić”, Alusia często powtarzała tę dewizę. Wjechałam do stoiska monopolowego.

Deliberowałam nad wyborem win na jutrzejszy wieczór, kiedy nagle usłyszałam za sobą rozdzierające powitanie:

– Czeeeeeeść, Izabelita! No wiadomo, gdzie cię w sklepie można spotkać. Tylko na monopolce!

Ziuta przyciągnęła sobie mój policzek do ust, omal nie urywając mi głowy.

– Cześć, kochana. Ale ty też chyba mleczka i śmietanki tu nie szukasz? – Pomasowałam nadwerężone kręgi szyjne.

– A nie. Mleczka i śmietanki nie szukam.

Wykonała kilka tanecznych podrygów i zaśpiewała pełną piersią „Czego szukasz, mój maluuuuuuutki? Wódki szukam, kurczę, wóóóóóódki…”.

Kilka osób popatrzyło na nią z zainteresowaniem. Bez wzajemności. Ziuta podskakiwała i podrygiwała nadal.

– Muszę nabyć alkohol zwany wódką czystą, ponieważ albowiem gdyż czarna rozpacz nas ogarnęła z Kazimierzem.

Uwielbiałam ten jej pokręcony sposób mówienia.

– Co się stało? – Rozejrzałam się dookoła, szukając wzrokiem jej męża – A gdzie Atrakcyjny?

– Jak to gdzie? W robocie. Pieniążki zarabia, żeby rodzina mogła kupić sobie zamorskie specjały i pachnidła. – Podsunęła mi pod nos koszyk pełen zakupów. – Robimy dzisiaj pożegnalną kolację dla Szymona i jego Bejbilaw. Synek mi się wyprowadza z domu. Wyobrażasz sobie? Czeka mnie syndrom pustego gniazda! Buuuaaaa! – Rzuciła mi się na ramię, udając wielki szloch. – I komu ja teraz będę obiadki gotować? Buuuuaaaa!

Znowu kilka osób popatrzyło w naszą stronę. Ziuta była jak czynny wulkan: wyrzucała z siebie słowa i emocje z taką energią, że można by nią oświetlić połowę Szczecina. Ona i jej mąż Kazimierz, któremu nadała przydomek Atrakcyjny, należeli do braci rycerskiej i co roku brali udział w przeróżnych bitwach, z Grunwaldem na czele. Może to od średniowiecznych klimatów język Ziuty nabrał specyficznego kolorytu? Starałam się do niego dopasować.

– Słuchaj, dzieweczko…

Była jedną z nielicznych osób, które potrafiły mi przerwać.

– Słuchaj, dzieweczko, ona nie słucha, nie dość, że dziwka, to jeszcze głucha. Pamiętasz? – zaniosła się śmiechem.

Jasne, że pamiętałam. W odległych czasach licealnych był to specyficzny rodzaj naszej twórczości literackiej. Według mnie, poczesne miejsce zajmował w nim utwór naszego klasowego kolegi Wiesia Pyłka, który pod wpływem renesansowo-lirycznych dzieł Kochanowskiego stworzył swoją własną pieśń:

Kto mi dał skrzydła?

Kto mnie odział w pióry?

Wiesiek Pyłek, kotek bury.

– Ogarnij się, babo durna! – huknęłam, na ile tylko to było możliwe w warunkach sklepowych. – Wiesz, że jutro u mnie jest sabat?

– Wiem, wiem. – Wróciła do podrygiwania. – Caryca mi mówiła. Wrzuciłam jej giezło na owerlok i ma mi jutro przynieść. A tak w ogóle, to zdzira z ciebie! Czemu nie zadzwoniłaś? Gdyby nie giezło, to guzik bym wiedziała i by mnie ominęło jutrzejsze.

– Sama jesteś zdzira! Wrzuciłam na forum, że…

Znowu udało jej się wpaść mi w słowo:

– Forum-srorum! Ty myślisz, że ja mam normalny dostęp do komputera? Atrakcyjny zabiera laptoka do roboty, a jak przychodzi, to ciągle w nim coś stuka. Że zawodowo w sensie stuka w nim. Jak mu zabiorę, to głodem przymrzemy. Młody ma swojego komputra, ale też na nim wisi, a teraz to go razem ze sobą z domu wyprowadzi. O Maurycy! – Ziutka podskoczyła jak piłeczka kauczukowa. – Lecę szykować tę kolację pożegnalną! Buuaaaa! – tym razem zaszlochała krótko, bez rzucania się na szyję. – Będę jutro u ciebie, jak tylko raniuchno się ochędożę. No to papparappa!

Zamachała całymi wyprostowanymi ramionami, jakby była pracownikiem naziemnej obsługi lotniska, który zatrzymuje samolot.

O Maurycy! – powtórzyłam, śmiejąc się w duchu.

Maurycy wziął się z dowcipu, który wyczytałam w jakiejś gazecie. Rozśmieszył mnie ten dowcip okropnie, a pech chciał, że przeczytałam go, jadąc autobusem do pracy, i nie mogłam się opanować. Każdy, kto choćby raz w życiu miał ochotę się śmiać, ale wiedział, że nie może tego zrobić, wie, co wtedy przeżywałam. Im bardziej chciałam się uspokoić, tym bardziej krztusiłam się ze śmiechu. Omal się nie udusiłam w tym autobusie. A najgorsze było to, że jak przyszłam do pracy i opowiedziałam dowcip koleżankom, to ledwo się uśmiechnęły. A przecież fajny był:

Do stajenki spieszą Trzej Królowie. Wchodząc, jeden z nich wyrżnął głową w futrynę i wrzasnął z bólu: „O Jezus!”.

Słyszy to Maria i zwraca się do Józefa z wyrzutem:

– Popatrz, jakie piękne imię: Jezus. A ty tylko Maurycy i Maurycy…

Dziewczynkom dowcip też przypadł do gustu i Maurycy wszedł na stałe do naszego prywatnego leksykonu.

Wieczorem weszłam na forum. Okazało się, że szanowne koleżanki miały chyba drobne luzy z okazji soboty, bo zapisały kilka stron. Zaczęło się od pocieszania Alusi, która wciąż nie mogła się otrząsnąć z wrażeń po wywiadówce. Caryca napisała pokrzepiająco:

Aluś! Przestań się mazać. Chłopak z wuefu dostanie na półrocze piątkę, to jakoś ta średnia mu się wyrówna. Wojny nie ma, w sklepach pełno butów. Po co się głupotami zamartwiać?

Katarzyna zdecydowanie preferowała krótkie formy wypowiedzi. Tracąc na ilości, nigdy nie traciły na jakości.

Ale tym razem swoimi pokrzepiającymi słowami na temat podnoszenia średniej trafiła jednak niezbyt celnie. Alusia donosiła bowiem w odpowiedzi, że jej syn nie ma najmniejszych szans na pozytywną ocenę z wychowania fizycznego, gdyż odziedziczył po matce niezborność ruchów i nienawidzi tego przedmiotu.

Ja też mam uraz do wuefu z wielu powodów – pisała Alusia. – Między innymi dlatego, że nigdy w swoim długim już życiu nie zrobiłam przewrotu w tył. Teraz to nikogo nie dziwi (poza tym nikt dotychczas nie żądał ode mnie manifestacji tej jakże ważnej życiowej umiejętności), ale w czasach liceum budziło to w nauczycielach zdziwienie, zgorszenie, połączone z lekkim wstrętem (nie mówiąc o niewybrednych żartach).

Prawdę mówiąc, nienawidziłam wuefu. Przewroty w tył i w przód szły mi jako tako, najbardziej drażniły mnie biegi długodystansowe z cyklu „zarzygaj się, a zdobądź metę”, polegające na zaliczaniu iluś tam okrążeń na skwerze Mickiewicza w parku obok szkoły.

Ogromny posąg poety patrzył na nas kamiennym wzrokiem, dużo bardziej deprymujące były spojrzenia studentów Wyższej Szkoły Morskiej, którzy przez tenże skwerek szli z akademików na zajęcia. Ich komentarze były, mówiąc oględnie, mało wyszukane. Jakże kochałam w takich chwilach mój nad wyraz „subtelny” biust, który nie wyprzedzał mnie nawet o pięć centymetrów (w tamtych czasach świat nie znał biustonoszy typu push-up). Za to piersi niektórych koleżanek prezentowały się okazale, szczególnie w czasie biegania. Ich właścicielki nie czerpały jednak radości z okazywania swych atrybutów i z wątpliwym zadowoleniem słuchały komplementów chłopców w czarnych mundurach.

Pilnie śledziłam dalej korespondencję Dziewczynek, nadrabiając całodzienne zaległości. Okazało się, że ni z tego, ni z owego koło południa odezwała się Dorocia:

Czy wiedziałyście, że Rousseau – który takim niby wielkim pedagogiem był – uznał, że kształcenie kobiet nie ma najmniejszego sensu? I że jedyne, co im się przyda, to, cytuję: „praktyczne rozwijanie cech uznawanych za właściwe płci żeńskiej, które uchodzą za przydatne w życiu rodzinnym”. Nie wymienił tych cech (może to był, między innymi, przewrót w tył?). Macie koncepcję takiego oświeceniowego kształcenia nas?

Ha! Uśmiechnęłam się do ekranu komputera. Jak nic, Dorocia zakupiła jakąś mądrą gazetę i stąd ten cytat. Moja ukochana Dorocia nigdy nie lubiła fikcji. Jej mózg odrzucał wszystko, co wyssane z palca. No, może oprócz filmu „Dirty dancing”…

Czytała i oglądała bardzo dużo, ale tylko na temat tego, co faktycznie było, co rzeczywiście jest i co prawdopodobnie nam grozi. Nie wiedziała tak do końca, co oznacza słowo „telenowela”, za to jej telewizor przegrzewał się na programach typu Discovery.

Alusia odłożyła na bok problem wywiadówki oraz swoją fikołkową traumę i dostosowała się do tematu. A przy tym, jak zawsze, kompetentnie:

Sprawę wyjaśnię ci dzięki osiemdziesięciopięcioletniej pani Basi – bohaterce mojego reportażu z ubiegłego miesiąca. Odebrała staranne przedwojenne wykształcenie. Otóż niewiasta powinna „mówić po francusku, grać na fortepianie i pięknie mdleć”.

No też sobie pani Basia wymyśliła! Francuski? Liznęłam nieco w ogólniaku… O fortepianie nie mam pojęcia, ale grałam kilka lat na akordeonie, to może jakoś dźwignę klawiaturę fortepianu? Kochałam ten akordeon jak Alusia przewroty w tył. Rodzice mnie zapisali, bo uwielbiali ów instrument. Ja nie. Do dziś nie wiem, czemu zapisali do szkoły muzycznej mnie, a nie siebie? Mama zabrała tę tajemnicę do grobu, a Tata, przyciśnięty do muru, tłumaczył się bardzo pokrętnie.

Najgorzej widziałam to piękne omdlewanie…

Kolejny post napisała Marta.

W liceum była postacią bardzo barwną – kolorowa hipiska z długimi jasnymi włosami wzbudzała niechęć konserwatywnych nauczycieli. Wywrotowa nastolatka, nieumiejąca utrzymać języka za zębami, co i rusz wpadała w tarapaty, ale zbyt wysoki iloraz inteligencji powodował, że ręce skostniałych belfrów okazywały się za krótkie, aby ją udusić. Na szczęście było ich niewielu. Szerokie grono pedagogiczne doceniało jej intelekt i nie zwracało uwagi na kontrowersyjny wygląd.

Wiem! Wiem, co jest przydatne kobiecie w życiu rodzinnym! Wiecie, co ja wczoraj od powrotu z redakcji robiłam? Wyszywałam!!! A może haftowałam, kto mnie tam wie… Vika ma w poniedziałek zajęcia techniczne i musi przynieść kawałek płótna pokrytego czterema rodzajami ściegów! Dziecko głupie nie jest. Odmówiło osobistego zaangażowania w tak durnowatą działalność. W dodatku bezczelnie przypomniało, że za przyszywanie guzików dostałam od jej nauczyciela techniki tylko czwórkę, więc może bym się tym razem bardziej do roboty przyłożyła. Tak więc – dokładam do kobiecej puli wyszywanio-haftowanie.

Marta pracowała w szczecińskim dzienniku, ubarwiając go swymi zjadliwymi felietonikami na tematy różne. Czasami miałam wrażenie, że nie mówi wszystkiego, co myśli, i stoi trochę z boku, patrząc na nas oczyma bystrej felietonistki.

Potem Dziewczynki przez dwie strony utyskiwały na swoje obowiązki zawodowo-domowe i licytowały, która ma ich więcej. W tym kontekście wspomniały też o mnie jako o dziecku szczęścia, które więcej czasu jest na urlopie niż w pracy. Zastanawiały się, na jakim etapie rozpakowywania kartonów byłabym w tej chwili, gdybym musiała normalnie chodzić do roboty.

Małpy wredne! Myślicie, że ja to tak całkiem nic nie robię? Zobaczycie jutro, jak wygląda moje mieszkanko. Drzewo mi wyrasta zza stołu, a łóżko stoi w zaroślach. Z drzewa spadają liście, a nad zaroślami latają motyle. I niby co? Samo się to wszystko namalowało??? A ściana, na której zawiśli łowiccy przodkowie, to też niby cudem z białej stała się beżowa? I kartony mam już prawie wszystkie rozpakowane, żeby nie było…

PS Spotkałam dzisiaj Ziutkę w Galaxy. Ma żałobną kolację – Szymon im się z domu wyprowadza. Jutro będzie nam jęczeć, że ma puste gniazdo.

Musiałam sama siebie pochwalić za wykonaną robotę. Felka, patrząc na targane wiatrem drzewo, z którego liście spadały aż pod kuchenne meble, stwierdziła, że ten malunek mogę zatytułować „Jesień życia nadeszła”. Kolejna wredna baba! To wcale nie miała być jesień życia. Po prostu, jak zobaczyłam w sklepie szablony do malowania ścian, to w żaden sposób nie mogłam się im oprzeć.

Nie mogłam też się oprzeć lampce, która wprawiła mnie swoim wyglądem w kilkuminutowe osłupienie. Nie wierzyłam, że ktoś mógł coś takiego stworzyć. Czubek klosza wyglądał jak metalowa miniaturka świątyni buddyjskiej. Poniżej rozpościerał się fioletowy abażur, obciągnięty siateczką przypominającą rajstopy kabaretki. Zdobiły go miliony koralików i błyszczących kamyczków we wszystkich kolorach świata. Jakby tego było mało, dół tego kiczowatego cudaka wieńczyły wielkie fioletowe sople, w których niczym w bursztynie zatopione były bliżej nieokreślone kawałki kosmicznej materii. Gdybym nawet kiedyś, nawąchawszy się kleju, stworzyła taki fascynujący klosz, to umieściłabym go na prostej metalowej podstawie. Tymczasem ta hipnotyzująca lampa miała grubą fioletową plastikową nóżkę.

To była lampa z charakterem; taka co to do niczego nie pasuje i żadnym stylom się nie kłania. Po prostu jest: stoi, intryguje i burzy harmonię wnętrza.

Włożyłam ją z nabożną czcią do koszyka i zaczęłam się zastanawiać, co by tu fioletowego dobrać, żeby lampa nie czuła się tak kompletnie wyalienowana z otoczenia. Nie wiedziałam, na co się zdecydować, więc koniec końców kupiłam małą puszeczkę fioletowej farby i wywaliłam na ścianie dwa fioletowe motyle.

Zapewne żaden magazyn zajmujący się doradzaniem w kwestiach gustownego wystroju wnętrz nie zamieściłby zdjęcia mojego pokoju, ale ja byłam zachwycona. Szczególnie Irenką. Tak nazwałam swoją lampę, gdyż każda silna osobowość musi mieć swoje imię, a lampa dostała je na cześć mojej koleżanki ze studiów; niezmiennie wstrząsała nas swoimi nietuzinkowymi strojami i ekstrawaganckim stylem bycia.

Kiedy wieczorem klosz Irenki się rozświetlił, aż jęknęłam. To dopiero było coś! Mogłam ją kontemplować godzinami, niczym pływające w akwarium rybki. Nabrałam nawyku delikatnego pukania w sopelki z fioletowego bursztynu. Kołysały się długo, wywołując taneczne snopy liliowego światła na ścianach i suficie.

Teraz też siedziałam zagapiona w koralikową świetlną feerię. Ustawiałam laptop tak, że ekran komputera częściowo chował się pod kloszem Irenki, a jej dwa najbliższe sople dyndały tuż nad Paskiem Narzędzi. Cudna ta moja Irenka, oj cudna! Prosiłam tylko Boga, żeby mi jej jutro Caryca nie wyrzuciła przez okno. Ona była estetką czytającą magazyny o wyposażeniu wnętrz, a Irenka przekraczała wszelkie dopuszczalne granice tolerancji. A może się jednak polubią?

Oderwałam oczy od abażuru i spojrzałam na ekran. W rogu migała zielona koperta. Otworzyłam pocztę i z niesmakiem przeczytałam nadawcę listu: Anioł Stróż – Konto Fikcyjne.

Jejku! Tyle razy administrator dawał do akceptacji nowe wersje regulaminu, ale jakoś nie wpadł na to, żeby zablokować tworzenie fikcyjnych kont. A szpliny typu Anioł Stróż, Władca Pierścieni, Nawigator Apollo 13 zadręczali ludzi swoimi wizytami na profilach. Co tym razem?

Potrzebujesz Anioła Stróża? – zapytywało mnie fikcyjne konto.

Parsknęłam śmiechem. Czego jak czego, ale aniołów miałam pod dostatkiem. To był kolejny element wystroju mojego pokoju. Wyprowadziłam się, zabierając tylko ciuchy, żelazko, cztery półki na książki i całą armię aniołów: wiszących, stojących, leżących, dużych, małych, smutnych, uśmiechniętych, drewnianych, ceramicznych. Były wszędzie: stały na każdej półce, wisiały między zdjęciami przodków, patrzyły z ramek do zdjęć. Nie, żebym je specjalnie kolekcjonowała, tak jakoś wyszło. W ogromnym domu, rozproszone po kilku dużych pomieszczeniach, nie rzucały się za bardzo w oczy. Zebrane teraz w jednym pokoju starały się walczyć z Irenką o palmę pierwszeństwa. Na wszelki wypadek rozdzieliłam lampę i anioły – Irenka jako tło dostała ścianę z drzewiasto-krzaczastymi malunkami, a anioły stały na półkach po przeciwnej stronie.

Na cholerę mi jeszcze jeden? Nigdy nie odpisywałam na anonimowe zaczepki, ale tym razem nie mogłam sobie odmówić:

Idź do diabła! – zasugerowałam fikcyjnemu aniołowi i zaczęłam szykować się do spaceru z Sambą.

Widząc, że biorę w rękę jej „uprząż”, natychmiast wpadła w szał radości: deptała mi boleśnie stopy, szarpała zębami smycz, kręciła się w kółko i podskakiwała jak nakręcona.

– Siad! – podniosłam głos dla lepszego efektu. – Obroży ci przecież nie zapnę, jak będziesz tak świrować. Siaaaaad!

Gdzie tam! Komenda nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. Dalej wierciła się po ciasnym przedpokoju, a ja w ślad za nią. W końcu zapędziłam ją w kąt, zablokowałam nogami i trafiłam wreszcie w dziurkę obroży.

– Idę z psem! – krzyknęłam w drzwi pokoju Felki. – Idziesz ze mną?

Wystawiła głowę.

– To ma być żart? – Kiwnęła w stronę swojego biurka. – Czy ja mam czas, żeby chodzić na spacery? Czy ja mam w ogóle na cokolwiek czas? Ja nie wiem, czy ja się dzisiaj spać położę, a ty mi o spacerach!

Wzruszyłam ramionami:

– Łykniesz trochę świeżego powietrza, to ci się w mózgu rozjaśni.

– W moim mózgu jest wystarczająco jasno – powiedziała tonem kończącym dyskusję. – Tylko na dworze się za szybko ściemnia. Czasu nie mam.

Ciekawe – myślałam, stercząc w parkowej alejce; Samba wyczuła chyba obecność kota, bo węszyła w krzakach jak wściekła. – Nie ma czasu, ale z Kubą to by na pewno na spacer poszła…

Skarciłam sama siebie za te myśli krótkim „Oj, mamo!” i zaczęłam się pocieszać sytuacją Ziuty. Córcia mi się przynajmniej z domu nie wyprowadza.

Ciekawe, czy pożegnalna kolacja z Szymonem już się skończyła? Może przed snem zda relację na forum? Chyba że Kazimierz Atrakcyjny znowu zgarnie komputer w celach zawodowych…

Po powrocie ze spaceru najpierw obejrzałam jakiś głupkowaty film, a potem pogadałam z Felką, która zrobiła sobie jednak kilkuminutową przerwę w nauce.

– Ja już nie mogę. Nie ogarnę tego wszystkiego. – Położyła mi głowę na kolanach i westchnęła całą objętością płuc.

No wreszcie! Mam moje dzieciątko dla siebie. Moją malutką Felunię. Pogłaskałam ją po włosach, na co Samba zareagowała zazdrosnym walnięciem wielkiego nosa w mój łokieć. Odgoniłam ją na miejsce. Poszła do swojego gigantycznego kosza i ułożyła się w nim, wypinając się do nas ogonem.

– Ogarniesz, ogarniesz. – Zaczęłam zaplatać Felce warkoczyk. Ech, gdzie te czasy kitek, warkoczyków, gumek i kolorowych spineczek! – Przecież jesteś najmądrzejsza na świecie. I najinteligentniejsza. Od urodzenia!

– Ciekawe – wydęła usta – jakoś tego nie zauważam.

– Ach! Nie zauważyłaś, bo jesteś niezwykle skromną dziewczynką…

Obydwie zaczęłyśmy się śmiać; dobrze wiedziałyśmy, że to zdanie jest zdecydowanie fałszywe.

– Prędzej wmówisz mi inteligencję niż skromność. – Ubawiona Felka przeturlała się na moich kolanach na drugi bok.

– No taka trochę skromna to jesteś – zaczęłam zaplatać drugi warkoczyk – ale chyba faktycznie inteligencji masz więcej niż skromności. Które dziecko tak by zaskoczyło wszystkich numerem ze stajenką?

Felka urodziła się w maju. Pierwsze Boże Narodzenie przeżyła więc jeszcze bez świadomości istoty tego święta. Ale w następnym roku jako dziewiętnastomiesięczna istotka potrafiła już po swojemu szacować i interpretować świat. Zbliżała się Wigilia. Uczyłam ją kolęd i opowiadałam o malutkim Jezusku, który urodził się w biednej stajence. Pewnego dnia ustawiałyśmy pod choinką postaci z szopki. Felka zainteresowała się figurkami Kacpra, Melchiora i Baltazara. Wyjaśniłam jej, że to królowie, którzy przynieśli Jezusowi dary: złoto, mirrę i kadzidło. Najgorzej było z mirrą i kadzidłem. Musiałam poprzestać na tym, że mirra to taka roślinka, a kadzidło to takie coś, żeby ładnie pachniało.

Felka popatrzyła ze zgrozą i wyjęła z szopki trzy figurki. Na szeroko rozstawionych nogach, niosąc za sobą kaczy kuperek z pieluchy, skierowała się prosto do kosza.

– Ja ich nie lubim. Nie kcem.

Zaczęłam wyciągać ze śmieci tak brutalnie potraktowanych trzech króli.

– Czemu, kochanie, ich nie lubisz? Za co?

– Złe som. Po co loślinka i pachnie Jeziuskowi. Ublanka nie ma, jeść nie ma, łózecka nie ma. Gupie klóle.

No fakt, pieluchy, śpioszki i pościel bardziej by się pewnie wtedy Maryi przydały…

Powspominałyśmy jeszcze kilka takich sytuacji. Bawiły nas niezmiennie. Tym razem też się uśmiałyśmy. Idylla się jednak skończyła.

– No, na historii o trzech królach to ja matury raczej nie zaliczę. Idę kuć.

Dałyśmy sobie buziaka i Felka powlokła się do swojego pokoju. Wzięłam kąpiel, wskoczyłam w piżamę i tradycyjnie przed snem zajrzałam do komputera.

Zielona koperta powiadamiała mnie o nowej wiadomości. Anioł Stróż cytował moje „Idź do diabła” i w związku z tym pytał: A będziesz tam?

Spadaj, durniu – burknęłam w ekran i przeskoczyłam z poczty na forum. Caryca zapewniała, że jutro przybędzie do mnie po godzinie szesnastej, Ziuta wrzuciła jedno rozpaczliwe: „Buuaaaaaa, tylko gitara została po moim synku”, Dorocia kazała mi się szykować na jej przybycie od samego rana, a Marta kręciła, że postara się przyjść, ale obiecać nie może.

Jak kwiat na pustyni, tak na tle tych słownych skąposzczetów zakwitał post Alusi:

Dziś po południu miałam w radiu spotkanie z trzema panami. Średnia wieku – tak osiemdziesiąt sześć, osiemdziesiąt siedem lat. Dość powiedzieć, że najstarszy miał dziewięćdziesiąt cztery lata. Patrzyli na mnie jak na podlotka. A przy tym – jaka kultura, jakie oczytanie, jaki dowcip! A jak mówią o kobietach!

Czułam się jak na obrazie „Zuzanna i starcy”. Wiem, wiem, że bidna kobitka marnie skończyła, ale nie o to chodzi… Panowie byli uroczy. Są niezwykli. Opowieści dotyczyły m.in. wódeczki. Skądinąd przyjemny temacik. Najśmieszniejsze, że mój współprowadzący (dużo ode mnie młodszy) miał taką minę, jakby był zgorszony. I chyba był. Myślał chyba, że ludzie w tym wieku mogą jedynie… chorować. No, ewentualnie robić na drutach swetry i niekończące się szaliki.

Chciałabym mieć ich wigor i poczucie humoru, które pozwala kpić z własnych ograniczeń. Wydaje mi się jednak, że oni są zrobieni z lepszego surowca.

Zanim pójdę spać, opowiem jedną dykteryjkę moich dzisiejszych gości. Lata pięćdziesiąte. Aktorzy ze szczecińskiego teatru zostali wysłani do Sławna na gościnne występy. Przyjechali o kilka godzin za wcześnie. Aktor grający główną rolę w przedstawieniu ulotnił się „na chwilkę” i wrócił kompletnie zalany. Koledzy najpierw wpadli w panikę, ale potem odwieźli gwiazdę do szpitala i poprosili o postawienie delikwenta na nogi. Pan doktor podrapał się w łysinę, po czym orzekł: zastrzyk z insuliny! Na takie dictum aktor ocknął się i zawołał: „Tylko nie zastrzyk!”. Koledzy zaczęli go uspokajać: „Taki silny, mocny mężczyzna, a boi się zastrzyków?”. Na co facet zebrał się w sobie, otrząsnął kilka razy jak pies, spojrzał na personel szpitalny i mówi: „Dobra, już wszystko w porządku. Ale co my dzisiaj gramy, że wszyscy na biało?”.

Zebrane w jednym pomieszczeniu przypominałyśmy wyrojone pszczoły, przy czym był to rój osobliwy, bo złożony z samych królowych. Ukochany Carycy tylko raz towarzyszył jej na takim spotkaniu. Katarzyna opowiadała potem, że był pod ogromnym wrażeniem – tak ogromnym, że nigdy więcej już się nie pojawił. Następnego dnia dociekał godzinami: „Słuchaj, wy wszystkie jednocześnie mówicie. Nawet nie mówicie, tylko się drzecie. Żadna nie słucha. Jak to się dzieje, że jednak się skutecznie komunikujecie? To dla mnie niepojęte!”.

Przesadzał. Przynajmniej z punktu widzenia kobiety… Ot, normalne babskie pogaduchy.

A ten pozorny chaos wynikał być może z faktu, że poruszałyśmy jednocześnie kilkanaście tematów, nie kończąc zazwyczaj żadnego. Męskie linearne myślenie mogło tego nie ogarniać, to prawda. Nie nasza wina. Pan Bóg ładnie im to jednak wynagrodził; nabrałam do nich ogromnego szacunku, kiedy gdzieś przeczytałam, że przeciętny facet, mając do dyspozycji czterysta milionów plemników naraz, może w piętnastu podejściach podwoić zaludnienie Ziemi…