Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ELEKTRYZUJĄCA HISTORIA O KOBIECEJ PRZYJAŹNI I MIŁOŚCI DO KINA.
Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzeć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada.
Katja i Lou poznały się 15 lat temu. Połączyła je przyjaźń i marzenie o przyszłości w blasku fleszy. Jednak życie napisało inny scenariusz; Katja nadal szuka swojej drogi, a Lou zagrała w obsypanym nagrodami filmie Babetta, który uczynił z niej gwiazdę. Od premiery minęły lata i sława Lou zbladła. Jedynie więź łącząca kobiety jest na tyle silna, że kiedy Lou zaprasza Katję na wakacje do francuskiej posiadłości, przyjaciółka zgadza się bez wahania. Żadna z nich nie wie, że to początek przełomowego lata.
Po świetnie przyjętym Testamencie Nina Wähä powraca z kolejną znakomitą powieścią. To wnikliwe studium kobiecej przyjaźni i zazdrości oraz hołd złożony kinematografii – opowieść o przemyśle filmowym, #metoo oraz władzy wciąż spoczywającej w rękach mężczyzn.
Ekscytacja, niepokój i radość z podglądania. Ta opowieść przewija się przed oczami jak oscarowy film. Bardzo łatwo zapomnieć, że ten świat istnieje tylko na papierze. Chciałoby się tam być!
Paulina Holtz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Tarjei VESAAS, Wiosenna noc / Zamek z lodu, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię, przełożyła Iwona Zimnicka
Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
Czym jest przyjaźń?
Czy to platoniczna relacja miłosna?
Czy to relacja między rodzeństwem z wyboru?
Może być chyba i jednym, i drugim, ale istnieje też wymiar przyjaźni, która jest bardziej wszechobejmująca niż jakiekolwiek relacje miłosne czy więzi między rodzeństwem, czasami przypomina wręcz kanibalizm. Bo chyba tylko przyjaciele mogą kochać się tak mocno i szczerze, że aby się nasycić, muszą żywić się sobą nawzajem?
Szalony płomień przyjaźni palił się we mnie tylko raz, dla tej przyjaciółki zrobiłabym wszystko, nie zadając żadnych pytań. I wiem, w i e m, że ona zrobiłaby to samo dla mnie.
To właśnie historia tej przyjaźni.
I
Ona woła, a ja przychodzę. Tak już jest. Zawsze tak było. Ona prosi, a ja robię, co mi każe.
– Chodź tu.
Tak, już zaraz. O Boże, tak, tak, tak.
Ma złocistą skórę. Leży na plecach, wzdłuż basenu, jedna ręka w wodzie, gładzi taflę, delikatnie, raz za razem. Wklęsły brzuch, czarne, trójkątne bikini. Jej ciało jest perfekcyjne. Nogi długie i gładkie, piersi drobne i kształtne. Mogłabym tak na nią patrzeć bez końca. Na jej twarz, ciało, włosy. Gdy kieruje na kogoś uwagę, odczuwa się to tak wyraźnie, jakby nagle zza chmur wyjrzało słońce albo włączył się jakiś reflektor. Taki wywiera efekt. Efekt Lou. Dzięki niemu w wieku zaledwie dziewiętnastu lat dostała główną rolę w wielkiej międzynarodowej produkcji. I otworzyły się przed nią wszystkie drzwi.
Przyglądam się temu z boku, nie mogę oderwać od niej oczu.
Zimą miała szarawy odcień skóry. Dopóki nie zaczęła używać samoopalacza. I chodzić na solarium, ale tylko raz w tygodniu. Nauczyła ją tego jedna z charakteryzatorek. Częstsze opalanie się nie jest dobre, postarza skórę. Nieodwracalnie. Obowiązkowy krem z filtrem. Oczywiście. To jedna z rzeczy, które cię wyróżniają, pokazują, kim jesteś, gdzie stoisz w hierarchii, do jakiej grupy przynależysz.
Zbudowała wizerunek osoby, która przenigdy nie zrobiłaby nic tylko dla uznania. Uznanie bazuje na potrzebie. To coś cielesnego. Z kolei praca bazuje na przekonaniu, że zostało się stworzonym do czegoś wspaniałego, czegoś odcieleśnionego i ważnego. Dla niej zawsze liczyła się p r a c a. Zawsze skupiała się na pracy i procesie. Była taka zdyscyplinowana. „To jedyny sposób, by coś osiągnąć”. I ten dualizm: chcieć coś osiągnąć, ale pod żadnym pozorem nie zostać karierowiczem. Bo przecież sukces aż tak się nie liczy. No cóż, łatwo tak mówić komuś, kto go odniósł.
To był wielki film. Pod każdym względem. Nie do przeoczenia. Nikt jej tego nie odbierze. Babettę obejrzały miliony widzów na całym świecie, dostała Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie i kilka Oscarów, między innymi za najlepsze zdjęcia i najlepszą scenografię (nominowano ją też w kategorii najlepszy film, ale nie wygrała), wyświetlano ją we wszystkich kinach w Szwecji, gazety rozpisywały się o niej w samych superlatywach. Znalazła się na językach całego świata. I otworzyła Lou drzwi do kariery. Nie da się zaprzeczyć. Niezależnie od tego, co mówi się dzisiaj, ten film jest legendarny.
Babetta opowiada o służącej młodego hrabiego Istvána Széchenyiego, zatrudnionej w jego rodzinnej posiadłości w komitacie Győr-Moson-Sopron, który na początku dziewiętnastego wieku znajdował się po węgierskiej stronie Cesarstwa Austrii. Lou wcieliła się w główną rolę. To był jej pierwszy występ w międzynarodowej produkcji. To znaczy Lou robiła wcześniej krótkometrażówki na kursie letnim w londyńskiej filmówce, poza tym nagrałyśmy jeszcze naszą zagraniczną podróż pociągiem, ale to była jej pierwsza rola w prawdziwym filmie. Rola, która miała zmienić wszystko.
Ludzie wydawali się tacy zdziwieni, mam na myśli media i ogólnie tych, którzy jej nie znali. Ale ja wiedziałam, że dla niej to żadne zaskoczenie. To nie było dzieło przypadku.
„Całe życie się do tego przygotowywałam” – wyznała. Siedziałyśmy w parku Björns trädgård, był późny wieczór albo wczesny poranek, zajrzałyśmy do piekarni przy Tjärhovsgatan, bo zamknęli już Kvarnen, jakim cudem wpuścili nas do klubu nocnego, skoro miałyśmy tylko dziewiętnaście lat, pewnie właśnie dlatego, chodziło o naszą młodość, nasz wiek, wciąż niewinny, tamto światło reflektora.
Siedziałyśmy tak nad świeżo upieczoną drożdżówką wielkości frisbee, podając ją sobie z rąk do rąk. Lou ostrożnie odłamywała malutkie kawałeczki, jak myszka, a resztę podtykała mnie. Miałam dobry apetyt i zjadłam prawie całą. Nie potrafiłam się wtedy kontrolować. Nie zdawałam sobie sprawy, że oczekuje się ode mnie czegoś innego. Nie byłam szczególnie zdyscyplinowana. Nie tak jak ona. Jak to „całe życie”, myślałam. Przecież ono jeszcze się nie zaczęło. Tak czułam. Że moje życie jeszcze się nie zaczęło. Nie miałam samodyscypliny ani perspektyw. Wciąż wydawało mi się, że na wszystko przyjdzie czas, że nie trzeba się śpieszyć, bo życie jest długie, a ja mam mnóstwo czasu. Byłam taka głupia. Nie tak jak Lou.
Bo trzeba być też mądrym. Sam talent nie wystarczy. Jeśli człowiek chce coś w życiu osiągnąć, musi mieć plan. Tydzień później Lou miała lecieć do Anglii na preprodukcję. Próbny makijaż, próbna fryzura. Przymiarki. Ćwiczenia głosu. Trener personalny. Próby (choć to raczej drugorzędne, bo reżyser był strasznie apodyktyczny i sterował nimi jak marionetkami) i lekcje baletu pod okiem tancerki z Baletu Królewskiego w Londynie. Odkąd okazało się, że dostała rolę, wytwórnia filmowa wydzwaniała do niej kilka razy dziennie. Siedziałam obok niej, w tym samym pokoju lub na jednym kocu, i patrzyłam, jak wstaje z miejsca i przechadza się w tę i we w tę wzdłuż bulwaru na Långholmen. Widziałam po jej mowie ciała, że jest czarująca, nawet gdy rozmawia przez telefon, i to po angielsku. Efekt Lou działał we wszystkich językach, niósł się po liniach telefonicznych.
W czerwcu skończyłyśmy liceum. Klasę teatralną w Södra Latin. Myślałam, że zaraz się zacznie, życie i tak dalej. Ale się myliłam. Byłam taka głupia.
II
Jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. I to od tak dawna, że nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło. Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzyć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada.
W liceum trafiłyśmy do jednej klasy. Pamiętam, jak się cieszyłam, że dostałam się do najlepszej klasy teatralnej w mieście – dowód na to, że byłam kimś, a przynajmniej, że mogłam się nim stać. Ale czy to miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Nie pamiętam. Nie pamiętam początku semestru, pierwszych nerwowych dni, szkolnego boiska, klas, nic. Żadnych koleżanek ani kolegów, jej też nie. Ale szybko zaprzyjaźniłyśmy się tak, jak tylko można się zaprzyjaźnić, gdy właściwie jest się jeszcze dzieckiem, i od tamtej pory byłyśmy razem. Całe liceum. Aż do nieskończoności.
Wszystko robiłyśmy razem. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, ale teraz mi wstyd, nikomu o tym nie mówię i najchętniej bym o tym zapomniała. Ale te myśli i tak czasem wracają, wbrew mojej woli.
Jak choćby to, że dziwnie kąpać się razem, gdy nie jest się razem. Dziwnie tak często u siebie spać. W jednym łóżku. Na dobrą sprawę nago, w samej koszulce, bez majtek. Dziwnie szukać chłopaka, który jest najlepszym przyjacielem chłopaka tej drugiej, bo inaczej by się to nie sprawdziło. Dziwnie jeść z jednego talerza, używać tego samego widelca, tej samej szklanki, dzielić się kanapką. Dzwonić do siebie wieczorem przed snem i rano przed pójściem do szkoły. Kończyć nawzajem swoje zdania. Stałyśmy się jednym organizmem. Wszyscy powtarzali, że jesteśmy do siebie podobne. „Musicie być siostrami”. Byłam z tego taka dumna. A teraz się wstydzę. To znaczy nie wstydzę się naszej przyjaźni. Ani jej. W tej bliskości i bezbronności było coś bezrefleksyjnego, podobnie jak w myśleniu, że taka może być przyjaźń. Bo przecież nie może. Nie może, prawda?
Od premiery Babetty minęło prawie piętnaście lat. Dalej utrzymujemy kontakt, w końcu jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Tylko oczywiście już się tak często nie widujemy. Ona pracowała i jeździła po świecie, a ja zostałam tutaj. Co roku brałam udział w rekrutacji do różnych szkół teatralnych, we wszystkich miastach. Widziałam, jak zmienia się Sztokholm, widziałam to wyraźnie, bo w nim zostałam. Jak przeszkoda w rozwoju. W modernizacji.
Kiedy ostatnio się spotkałyśmy albo rozmawiałyśmy? Pewnie co najmniej rok temu. A teraz dzwoni. Teraz, po piętnastu latach, prosi, żebym ją odwiedziła. We Francji. Wysłała mi swoje zdjęcie, zrobione ukosem z góry, jest na nim opalona i ma na głowie słomkowy kapelusz z ażurowym rondem, promienie światła kładą się na jej twarzy jak złote piegi. Wiedziała, że nie oprę się jej widokowi. „Chodź tu”. Już idę. Wszystko, o co tylko poprosisz.
Rezerwuję bilet i dwa dni później, pierwszego czerwca, wsiadam do samolotu. W podróży pada mi telefon, a ja nie mogę znaleźć gniazdka na lotnisku. Staję przy wejściu, z nadzieją, że to wejście główne. Długie rzędy taksówek. Kierowcy o – jak mi się wydaje – północnoafrykańskich korzeniach chodzą między samochodami albo wychylają się z okna, paląc i machając rękami. Słońce, niemiłosiernie ostre i palące. Rozmazane kontury. Palmy wyciągają się do nieba. Samoloty startują i lądują. Ja się pocę. Nigdzie śladu Lou. Czekam. Waham się. Robię kolejne koło. Wchodzę do sklepiku z kawą, papierosami i croissantami. W końcu zbieram się na odwagę i jąkając się, pytam pryszczatego chłopaka łamaną, szkolną francuszczyzną, czy mogłabym podładować telefon. On wzrusza ramionami, nie rozumie, o co mi chodzi. Drugi raz nie próbuję. Siadam na ławce przy przesuwnych drzwiach i czekam. Koszulka klei się do pleców, wyobrażam sobie, jaka musi być mokra. Lou wie, że przylatuję. Nie pierwszy raz każe mi na siebie czekać. Taka jest między nami dynamika, i chyba zawsze taka była, prawda? To ja zawsze na nią czekam.
Czy taka przyjaźń – gorączkowa i kanibalistyczna – kiedykolwiek przetrwała próbę czasu? Czy istnieją ludzie, którzy potrafią przeżyć całe życie jako aktorzy drugoplanowi w cudzym życiu?
Mało kto wie, że kiedyś nazywała się Louise Bergström. Zmieniła nazwisko na początku liceum, gdy dostała swoją pierwszą rolę, statystki w jakimś musicalu w Teatrze Miejskim. I stała się Lou Faucher. To nie tak, że zmieniła tożsamość, już wtedy wszyscy mówili na nią Lou, a Faucher to nazwisko panieńskie jej matki, której ojciec pochodził z Francji. Lou Faucher. Pod tym nazwiskiem zna ją cały świat. Ale ja pamiętam. I mogłabym to powiedzieć, zdradzić.
Taksówkarze machają na mnie, wołają po francusku, czy nie potrzebuję podwózki. Kręcę głową. Przecież nie wiem nawet, dokąd jechać. Lou nie podała mi adresu, a ja nie pytałam. „Chodź tu”. Więc przyszłam. Jak pies.
Zanim mnie odbierze, robi się już późne popołudnie. Dla kogoś spoza wielkiego świata to już wieczór. Lou wjeżdża na parking czarnym samochodem, który wygląda na drogi. Przyciemniane szyby, jasna skórzana tapicerka. Włosy spięte w niedbały koczek, okrągłe, szylkretowe okulary przeciwsłoneczne, krótkie dżinsowe spodenki i biała, szeroka koszula, starannie wyprasowana i przewiewna, perfekcyjna. Baleriny marki Chanel. Przytula mnie i ujmuje w dłonie moją twarz.
– Przepraszam!
Wysuwa dolną wargę. Nie sposób się jej oprzeć. Ledwo daję radę na nią patrzeć, ale nie mogę też oderwać wzroku, jest jak wypadek drogowy, katastrofa wywołana siłą wyższą.
– Były straszne korki, a ja od szczytu sezonu nie jeździłam jeszcze po mieście. Dostałaś mojego esemesa?
Z trudem rozpoznaję jej głos, brzmi sztucznie, jakby musiała się wysilać, by poprawnie wymawiać słowa. Ale może to normalne. Kiedy ostatnio rozmawiała po szwedzku? Od naszego poprzedniego spotkania minęło tyle lat. Czasami wysyłam jej esemesy, ale właściwie nie oczekuję odpowiedzi. Lou odpisuje sporadycznie. Jej ulubiony emotikon to czerwone serce.
– Jadłaś coś? Chcesz zatrzymać się po drodze na pan bagnat?
Nie wiem, co to jest, ale nie pytam, tylko kręcę głową. Mdli mnie od upału. Mówię, że rozładował mi się telefon, i wyjeżdżamy z lotniska. W samochodzie jest chłodno, nie ma nawet dwudziestu stopni. Jak szwedzkim latem. Plecy kleją mi się do siedzenia. Oglądam widoki i palmy, które przelatują za oknem, to dziwne światło prawie wżera się w oczy. Nie wzięłam ze sobą okularów przeciwsłonecznych, ale uświadamiam sobie, że muszę jakieś kupić, i to szybko. Mam wrażenie, że słońce wypala we mnie dziurę.
Był w moim życiu okres, kiedy się cięłam. Chyba w drugiej klasie liceum. Nie pamiętam dobrze. Gdy później o tym czytałam, dotarło do mnie, że samookaleczanie to taki wentyl bezpieczeństwa, przez który wydostają się cierpienie i lęk, ale ja nigdy tak nie myślałam. Cięłam się po rękach, żeby zwrócić na siebie uwagę. Żeby sprawić wrażenie osoby na tyle interesującej, by mogła odczuwać lęki. Nie cięłam się bardzo głęboko, szczególnie mnie to nie bolało, a później tak cudownie było pokazać rany Lou.
Pierwszy raz odkryła je przez przypadek, na szkolnej stołówce. Zapiekanka warzywna. Dla wegetarian zawsze była zapiekanka warzywna. Jasnożółte paski w płynnej brei. Wyciągnęłam rękę po sól i podwinął mi się rękaw. Wtedy to zauważyła. Nagle jakby wszystko się zatrzymało. Wzięła moją dłoń w swoje ręce (zawsze miała zimne palce, ciekawe, czy dalej tak jest?) i popatrzyła na mnie z powagą w oczach, które potrafiły zmieniać kolor. Raz niebieskie, raz szare, innym razem zielone albo o wszystkich tych barwach naraz. Najważniejszą cechą dobrego aktora jest zmienność, powtarzał nasz nauczyciel teatru. Lou spojrzała na mnie swoimi zmiennymi oczami. A później pogładziła mnie po policzku. Widziałam, że mi współczuje. Ale, co ważniejsze, że mnie widzi.
Po pierwszym razie było jeszcze kilka następnych, ale czułam, że jej reakcje stopniowo słabły. Ostrzegła mnie przed bliznami. „Jeśli ma się mnóstwo blizn czy tatuaży, to trudniej później o rolę”. Miała rację. Nigdy wcześniej nie patrzyłam na to z praktycznej strony. Ale Lou oczywiście miała rację. Dlatego z tym skończyłam. Czułam, że się na mnie zawiodła. Bez problemu to przerwałam, a to kolejny dowód, że nie robiłam tego „na serio”. Podobnie miałam z fajkami, nie wciągnęły mnie, mimo że próbowałam, zwłaszcza na filmoznawstwie, wtedy papieros był częścią uniformu. Ale gdy tylko kurs minął, od razu o nich zapomniałam.
Nie pytam, dokąd jedziemy ani co u niej, z radia płyną rozbawione głosy, słucham jednym uchem, ale za słabo znam francuski i rozumiem tylko pojedyncze słowa. Lou zna go perfekcyjnie. Ale co ja tam wiem. To tylko moja opinia. Z pochodzenia jest Francuzką, dlatego w liceum zawsze dawano jej fory. Nauczyciel francuskiego słyszał jej nienaganną wymowę i co roku stawiał jej najwyższe stopnie. Nie musiała nawet chodzić do szkoły.
– Mieszkasz tu teraz? – pytam.
Lou wykonuje niejasny gest, coś między potrząśnięciem ramionami a pokręceniem głową. Jej rzęsy są długie i ciemne, nie jest jednak umalowana.
– Tak, od Wielkanocy, ale wcześniej przyjeżdżałam tu przez wiele lat. – Patrzy na drogę, trzyma dłonie na kierownicy. Każdy, nawet najmniejszy ruch jest perfekcyjny. – Trudno znaleźć czas na zbudowanie bazy, domu. Ale Renaud ma już dom, a ponieważ jest teraz dla mnie taki ważny, poczułam, że chcę tu wrócić. – Wymawia jego imię perfekcyjną francuszczyzną. Francuskie „r”. Uśmiecha się do mnie. Dołeczki w policzkach wyglądają na sfotoszopowane. Perfekcyjne.
Odwzajemniam uśmiech.
– Cieszę się, że go poznam – mówię zgodnie z prawdą.
Widziałam go na fotce. W „Us Weekly” albo innym brukowcu. Zdjęcie z jakiejś gali, na którym stoją obok siebie. „Autor zdjęć do Babetty i aktorka przyjeżdżają razem”. Żadnych dziwactw. Nikt nie zareagował na to, że facet jest od niej dwa razy starszy. Przystojny jak mężczyźni we Francji. Siwe skronie, wybielone zęby, śniada cera i duże dłonie. A wiadomo, co się mówi o mężczyznach z dużymi dłońmi. Pamiętam, że miał big dick-confidence. Ale nie pytam o to Lou. Przecież nie wiem, jaką mają relację.
Myślę, że on się w niej kocha. Chyba wszyscy się w niej kochają. Albo zaraz zaczną. To część jej taktyki. Słowo „taktyka” brzmi trochę złośliwie, ale łączy się z efektem Lou. Trzeba to mieć na uwadze. W końcu wszyscy wykorzystują się, jak mogą. Jej towarem jest seks. Obietnica seksu albo nadzieja, że do niego dojdzie. Ale to tylko połowa prawdy, jest coś jeszcze, coś poza tym. Znam to i czuję, tę obsesję, wypuściła we mnie korzeń, jak roślina. Może to miłość? Bo przecież ją kocham, kocham ją tak bezgranicznie, że aż się tego wstydzę. Ona to we mnie zasadziła, tę obsesję, miłość.
Renaud Berthier. To jeden z największych filmowców swoich czasów. Żywa legenda. Współpracował ze wszystkimi gigantami kina. Bergman, Kurosawa, Forman, Coppola, Vadász. Gdy później przesunę ręką po jego półce z błyszczącymi statuetkami Oscara, stwierdzę, że choć stworzył te arcydzieła już lata temu, jego dorobku nie da się wymazać. Historia nie kłamie, nawet historia filmu.
Mijamy miasteczka, mijamy zamek, mijamy palmy. Zjeżdżamy ze wzgórza, by zaraz potem wjechać na kolejne. Asfalt niezauważalnie przechodzi w coś w rodzaju czerwonego piasku, który – jak wyobrażam sobie – mógłby być na Księżycu, dlatego mówię, że można by tu nagrać film o wyprawie na Księżyc.
– No albo raczej na Marsa – odpowiada Lou, nie odrywając wzroku od drogi.
Oczywiście.
Za wysoką bramą, która otwiera się po wpisaniu kodu, wyłania się dom Renauda. Jest ogromny. I biały, oślepiająco biały. Po prawej stoi garaż, ale Lou go mija i zatrzymuje się na żwirowej ścieżce przed wejściem głównym. Otaczają je drzewa przystrzyżone perfekcyjnie w kształt kuli i krzewy krwistoczerwonych róż, których jest tyle, że aby przetrwać w tym upale, na pewno potrzebują olbrzymich ilości wody. Dom przypomina zamek. Lou przyjeżdża na miejsce pewna siebie, jak królowa. Zostawia samochód przed wejściem i nie wyjmuje klucza ze stacyjki. Po chwili pojazd znika, ktoś musiał przestawić go do garażu.
– Ten dom jest stary? – pytam.
Lou kręci głową.
– Nie, ale zaprojektowali go tak, by pasował do otoczenia. Piękny, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, bierze moją walizkę i przenosi ją przez wysokie, podwójne drzwi. Ma opalone nogi, a ja widzę, jak pod skórą napinają jej się mięśnie. Gdy wchodzimy do środka, muszę się powstrzymywać, by nie wybuchnąć śmiechem. Dom jest absurdalny. Jakbym wylądowała w pałacu jakiegoś dyktatora czy coś takiego, czuję się tym oszołomiona. Bezpretensjonalny luksus, oczywisty dla tego, kto w nim żyje, może sobie na niego pozwolić, przyzwyczaił się. Lou wyczuwa moją reakcję, a może jej oczekuje, i posyła mi uśmiech.
– Chore, co nie? Gdy pierwszy raz tu przyszłam, myślałam, że to jakiś żart.
Przytakuję skinieniem głowy i się uśmiecham, niepewna, na czym miałby ten żart polegać. Wchodzimy na górę, Lou pokazuje mi moją sypialnię. To wygląda jak pokój w luksusowym hotelu. Ale co ja wiem. Tak mi się skojarzyło. Tylko biel i biel, wychodzące na tył domu okna i balkon, basen, widok na góry, a w oddali, w dole, przelewające się, brokatowe morze. Na komodzie ogromny bukiet kwiatów, one też roztaczają aurę niewyobrażalnego luksusu. Zawilce, lawenda, osty, reszty nie rozpoznaję. Niedługo odkryję, że podobne kompozycje zdobią większość pomieszczeń w domu. W poniedziałki i czwartki niezauważalnie zastępują je nowe. Świeże bukiety pojawiają się nagle, podobnie jak łóżko nagle zostaje posłane, a ręczniki wymienione. Jakby dbała o to jakaś niewidzialna, choć twarda ręka. Łazienkę wyłożono marmurem carrara, ale nie tym tandetnym, tylko ponadczasowym. Zawieszony wysoko złoty panel prysznicowy patrzy na mnie z góry. Później dowiem się, że ma funkcję deszczu tropikalnego. Na drążku wiszą ręczniki, białe, śnieżnobiałe, nieskazitelne. Papier toaletowy jest w uchwycie, wystaje z niego tylko mały listek, biała strzałka wskazuje na kosztowną podłogę z białego kamienia.
Odłożyła mój bagaż na niewielki stojak przy drzwiach. Walizka wygląda na brudną. Na szafce nocnej zauważam butelkę wody evian. Lou otworzyła drzwi na balkon, stoi na zewnątrz, opierając łokcie o balustradę. Jej niedbały koczek na czubku głowy jest perfekcyjny w swojej niewymuszonej niedbałości. Effortless.
– Tego widoku będzie mi brakować najbardziej. Chyba nigdy mi się nie znudzi.
– A ty... – Nagle czuję się zdezorientowana. – A ty gdzie śpisz?
Bierze mnie za rękę, jej dłoń jest miękka i chłodna. Kiedy ostatnio ją trzymałam? Chyba podczas naszego ostatniego spotkania, w jakimś barze w Sztokholmie między konferencją prasową a premierą. Tego filmu o astronautach. „W stylu Hitchcocka, z tym że akcja rozgrywa się na statku kosmicznym” – mówiła. Mnie oczywiście nie zaproszono na premierę, Lou pytała, czy wpisać mnie na listę gości, ale miałam wtedy wieczorną zmianę w kawiarni i było za późno, by szukać zastępstwa.
Teraz prowadzi mnie przez swój pałac do pokoju u szczytu budynku. To znaczy nie wiem, czy można to w ogóle nazwać pokojem. Posługując się nomenklaturą hotelową, powiedziałoby się raczej: apartament. Na samym środku króluje gigantyczne łóżko z baldachimem, z jakiegoś ciemnego drewna, wokół niego wiszą białe zasłony. Później, gdy będziemy tam leżeć, wpatrując się w falującą nad nami tkaninę, Lou wyjaśni, że sprowadzili je z Zanzibaru. Po obu stronach mebla jest wyjście na balkon, który ciągnie się wzdłuż całej ściany budynku. A przy oknach znajdują się otwarte, dwuskrzydłowe drzwi, jedne prowadzą do wielkiej garderoby typu walk-in, a drugie do równie przestronnej łazienki. W łazience Lou jest wanna. Lustro na długość ściany (perfekcyjnie oświetlone, nawet moja cera wygląda w nim dobrze), a pod nim panel z dwoma umywalkami, one też są z marmuru. Stoi na nich mnóstwo kosmetyków, perfekcyjnych w swoim pozornym nieładzie, zupełnie jak Lou. W jej wydaniu nawet chaos jest perfekcyjny. W szafie wiszą drogie kreacje, a na gigantycznej pufie w kolorze szampana, bo tak nazywa go Lou, leżą różne niedbale porzucone ubrania. Nie muszę ich dotykać, by wiedzieć, z jakich są tkanin. Kaszmir. Len. Jedwab. Lekki zapach perfum. Perfekcyjnych. Perfekcyjnie. Lou podaje mi z niewielkiej lodówki pod toaletką wodę evian. Biorę ją. A ona wyjmuje drugą, dla siebie.
– Trzeba dużo pić. Człowiek zapomina, że w tym upale można łatwo się odwodnić. – Puszcza do mnie oko i unosi butelkę, po czym zaczyna pić. Chciwie i dużo. Perfekcyjnie. – Cieszę się, że przyjechałaś, Katjo – mówi po chwili. – Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
III
Jak już mówiłam, Babetta rozgrywa się w drugiej dekadzie dziewiętnastego wieku i opowiada historię młodziutkiej węgierskiej służącej Babetty i jej romansu z młodym hrabią i późniejszym bohaterem narodowym Istvánem Széchenyim, zanim ten poślubił Crescence Seilern, założył Węgierską Akademię Nauk i niemal pół wieku później podjął nieudane i (w końcu) udane próby samobójcze. To film kostiumowy, gdy go kręcono, był najdroższym filmem kostiumowym w historii kina. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko, na dzisiejsze standardy nie nazwie się go już wysokobudżetową produkcją, ale gdy powstawał, był niesamowicie kosztowny.
Trwa prawie cztery godziny i pokazuje na przemian panoramę urokliwego węgierskiego krajobrazu i ogromnych pól bitew oraz duże zbliżenia na twarz, oczy, usta i ręce Lou. Wygląda tam naprawdę pięknie. Choć po pierwszym seansie pomyślałam, że film nie oddał w pełni jej urody. Że w rzeczywistości Lou jest o wiele piękniejsza. Trochę uszczypliwie stwierdziłam też, że wydaje się gruba. To prawda, że kamera dodaje kilogramów. I właśnie dlatego, że Lou jest o wiele ładniejsza i bardziej charyzmatyczna na żywo, sądziłam, że nie powinna występować na dużym ekranie, później jednak dotarło do mnie, że być może nie oceniam jej obiektywnie, bo za dobrze ją znam. Śmiertelnie się bałam, że ludzie odkryją, kim jestem, zgorzkniałą studentką filmoznawstwa, która nie zostawia suchej nitki na żadnym filmie, aktorze czy reżyserze, bo sama nie dostała szansy, by zaistnieć. Produkcja okazała się wielkim sukcesem, trafiła nie tylko do serc krytyków, lecz także publiczności.
Babetta zaczyna się od tego, że jesteśmy w ciemnym lesie, kamera trzymana w ręce przesuwa się do przodu, a my słyszymy czyiś ciężki oddech i domyślamy się, że ktoś biegnie. Z oddali niosą się jakieś niezrozumiałe nawoływania mężczyzn i szczekanie psów. Z mroku powoli wyłania się twarz, to Lou w roli Babetty ucieka z zawiniątkiem na rękach. Jest świt, ma na sobie zniszczone, porwane ubranie, jej włosy są zmierzwione, a wzrok desperacki, szaleńczy. Rozbrzmiewa pompatyczna muzyka (Halljuk Márka Rózsavölgyiego, węgierskiego kompozytora i podobno też ojca czardasza, ich tańca narodowego) i jednocześnie słyszymy, że ci, którzy gonią Babettę, są coraz bliżej, aż w końcu kamera niezauważalnie na nią najeżdża i ekran wypełniają już tylko jej oczy. Kamera zatrzymuje się na nich trochę za długo, tymczasem muzyka grzmi dalej. Później cichnie, a my widzimy napis „rok wcześniej”. Kamera pokazuje dziedziniec pałacu Széchenyiego we wsi Nagycenk w północno-zachodnich Węgrzech, gdzie właśnie podjeżdża wóz konny, przed wejściem do kuchni bawią się dzieci, kury gdaczą, ktoś wyprowadza konie ze stajni i w samym środku tego wszystkiego pojawia się Babetta, która ma rozpocząć tam pracę. Emanuje wyjątkową aurą, ma na sobie tę legendarną sukienkę z białej koronki i jasnoniebieskim akcentem, jej włosy są upięte w skomplikowany kok, a na twarz – zgodnie z ówczesną modą – opadają loki. Kamera śledzi ją i ochmistrzynię, która wyszła jej na powitanie, a my poznajemy wcześniejsze życie Babetty (sierota, wychowywana przez stryja w komitacie Komárom-Esztergom, na wschód od Győr-Moson-Sopron), wnętrza pałacu i bezczelne bogactwo. Widzimy tętniący życiem dziedziniec, w jednej z sal młode damy dworu i panowie tańczą czardasza, tradycyjny węgierski taniec ludowy. Kamera prowadzi nas na kolejne piętra, a ochmistrzyni tłumaczy Babetcie zasady w posiadłości i opowiada o młodym hrabim, który jest nieżonaty i gotowy do małżeństwa. Mijamy kolejne postaci, między innymi najbliższego doradcę hrabiego, złego Vaza, aż wreszcie Babetta wchodzi do swojego pokoju, skromnej mansardy u szczytu budynku, i przez niewielkie okno zauważa, jak młody hrabia jedzie na białym koniu, a wokół jego twarzy tańczą ciemne włosy.
Mimo że widzimy go z oddali, od razu rozumiemy, że jest wspaniały. Zdumiewające w tej scenie jest to, że została nakręcona w jednym ujęciu, i wszystko, co się tam dzieje, musiało zgrać się w czasie. Sztuczka powtarza się później jeszcze wiele razy (dokładnie mówiąc, osiem) i poprzeplatana sekwencjami krótkich ujęć nadaje filmowi szczególny rytm. To także jeden z powodów, dla których produkcja zyskała takie uznanie (i zdobyła tyle nagród). Ciągle mówią o niej na filmoznawstwie, nieustannie pojawia się w dyskusjach, a niedawno ktoś stwierdził, że gdyby nie Babetta, nie byłoby von Triera ani Dogmy. Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Poza tym przyjęło się chyba, że Dogma powstała w tym samym czasie co Babetta, a nie później. Prędzej powiedziałabym, że gdyby Sofia Coppola nie obejrzała Babetty, to jej twórczość wyglądałaby inaczej. Bo ten film cechują humor i nieokreśloność, które stanowią też jej znak rozpoznawczy. Kręcono go na trzydziestopięciomilimetrowej, „prawdziwej” taśmie, więc każde ujęcie kosztowało majątek, może to wyjaśnia, dlaczego reżyser Sándor Vadász (który do dziś używa prawdziwej taśmy, podczas gdy większość przerzuciła się na rozwiązania cyfrowe), wyróżnia się tym, że trzyma aktorów żelazną ręką. „On naprawdę wiedział, czego chce, praca z takim zawodowcem jest niesamowicie inspirująca” – mówiła po wszystkim Lou. Albo tak to zapamiętałam.
Filmu nie nagrano w rzeczywistym pałacu, tylko trzysta pięćdziesiąt kilometrów na wschód, w zamku w Egerze. Vadász słynie z tego, że za wszelką cenę urzeczywistnia swoje wizje artystyczne, a jego zdaniem pałac Széchenyiego nie był dość okazały. Sam hrabia István Széchenyi, to znaczy pierwowzór, ma na Węgrzech status bohatera narodowego, podobno był mózgiem bitwy pod Lützen, ale nie tej pierwszej, o której mówi się w Szwecji, tylko drugiej, do której doszło podczas wojen napoleońskich. Vadász wspominał w wywiadach, że postać hrabiego opiera się na Istvánie Széchenyim, przy czym ten nie nazywa się w filmie István, tylko Ivan, co brzmi bardziej międzynarodowo. Nazwisko bohatera nie pada ani razu. Pewnie ze względu na prawa autorskie. W każdym razie tak przypuszczam.
Narracja filmu wydaje się wyraźnie kobieca, w centrum uwagi nie znajdują się wojny napoleońskie, tylko życie rodzinne i miłosne intrygi. Oczywiście są też mężczyźni na koniach i przy armatach oraz tradycyjne sceny z pola bitwy, ale to stoi w kontrze do „domowego podwórka”, czyli tego, co dzieje się w pałacu. Dziewczyński film dla facetów, napisał któryś z recenzentów, choć moim zdaniem to trochę złośliwe.
Babetta wywołała poruszenie także ze względu na krwawe i niezwykle realistyczne sceny wojenne, które nakręcono z ręki, rejestrując „nieprzetworzony, autentyczny dźwięk”, a to przecież jedna z najważniejszych zasad Dogmy. Te sceny rzeczywiście są niesamowite. Wyreżyserowane co do milimetra naprawdę oddają okrucieństwo wojny. Trochę jak sceny wojenne w ostatnim sezonie Gry o tron, chyba gdzieś nawet czytałam, że twórcy serialu inspirowali się między innymi Babettą. Jasne, że ten film odciska piętno, ślad. Nie tylko w życiu Lou czy moim, lecz także w rzeczywistości.
Kuchnia Renauda wygląda jak z jakiegoś filmu, ale nie pamiętam którego. Na środku mieści się ogromna wyspa, Lou przechadza się po domu z ogromną pewnością siebie, ale w sumie dlaczego nie? Po Babetcie nasze drogi się rozeszły. Niby to wiem, ale ciężko mi to zapamiętać, poczuć całą sobą. Pod wieloma względami wciąż jest obecna w moim życiu. A w każdym razie pustka po niej. Lou przyzwyczaiła się do całkiem innych standardów i uważa, że na to zasługuje. Oczywiście ma rację. Zasługuje na to. Poza tym jest przecież aktorką. Taka jej rola. Udawać, że pasuje do każdego środowiska, w jakim się znajdzie. Ale sama nie wiem, może od zawsze tak było, może od zawsze na to zasługiwała albo poruszała się w tych środowiskach, albo potrafiła udawać. Ja cały czas jestem bardzo świadoma swojego ciała. Jak nienaturalnie się porusza.
Na środku wyspy kuchennej taka sama kompozycja kwiatów co na górze, a do tego ogromny półmisek owoców. Ciekawe, kto zje te wszystkie morele. Niska, krępa kobieta o – jak zgaduję – południowoamerykańskich korzeniach mija nas w pośpiechu, na rękach ma żółte gumowe rękawiczki i niesie niebieskie wiadro. Lou mówi do niej coś po francusku i się uśmiecha, a ona odwzajemnia uśmiech, przytakuje skinieniem i wychodzi. Rozmawiają jak równa z równą. Lou zawsze dba o komfort innych.
– Gdzie jest Renaud? – pytam.
– Na rowerze. Ten region słynie z tras rowerowych. Najwięksi francuscy kolarze przygotowują się tu do Tour de France. Ale obiecał, że zje z nami kolację. Chodź ze mną.
Rusza przez podwójne szklane drzwi, na zewnątrz znów uderza mnie upał, musi być już po dziewiętnastej, ale wciąż panuje paraliżujący gorąc, turkusowa woda w basenie razi w oczy. Zanurzam stopę. Lou zdejmuje swoje dżinsowe szorty i wyprasowaną koszulę, pod spodem ma bikini w lamparci wzór. Kolor kostiumu podkreśla jej złocistą opaleniznę. Puszcza do mnie oko i wchodzi do wody, znika gdzieś głęboko. Ja zostaję w miejscu i patrzę, jak na powierzchni robią się fale.
To nie tak, że nie potrafię budować relacji. Ale uważam, że człowiek wciela się w różne role, i to już na wczesnym etapie znajomości, czy to w rodzinie, czy w związkach romantycznych, zresztą w przyjaźni też. Lou od zawsze szła pierwsza. Przede mną. Magnes, który przyciąga wszystkich. A ja od początku szłam z tyłu. Normalnie nie chodzę z tyłu. W innych relacjach. Bo nawiązałam też inne relacje. Boże, od produkcji Babetty minęło już prawie piętnaście lat. Wtedy ją straciłam. Nie, żadne „straciłam”. Boże. Wtedy zaczęłyśmy rozwijać się w różnych kierunkach. A w każdym razie stało się to zauważalne. Gdy patrzę na jej sukcesy, bo przecież mogę je śledzić, łatwo zapominam, że sama też poszłam do przodu. Nie stoję w miejscu. Mam nowych przyjaciół, innych przyjaciół, inne relacje. Robię różne rzeczy. Mam własne zdanie. Też potrafię przyciągać. Czasami to ja jestem magnesem. Ale ilekroć budzę się u boku chłopaka, który naiwnie zakochany patrzy na mnie tak, jakby był gotów zrobić dla mnie wszystko, albo znajomi śmieją się wesoło z mojego żartu, myślę o tych spojrzeniach i uczuciach, o tym, jak by się zmieniły, że zmieniłyby się, gdyby tylko ją poznali. I jak ja bym przy niej wyblakła. Z jednej strony chcę to zobaczyć, z drugiej śmiertelnie się tego boję. Wtedy myślę, że moje życie, w którym to ja odgrywam główną rolę, jest moje jedynie na krótką chwilę. Gdy Lou mnie zawoła, muszę być gotowa, gotowa, by znów wcielić się w swoją rolę – drugoplanową rolę w jej życiu.
Przez pierwsze lata odzywała się częściej. Wydaje mi się, że kontaktowała się ze mną, ilekroć przyjeżdżała do Szwecji. Dzwoniła albo wysyłała esemesa. „Jestem w Grand Hotelu, przychodź!” albo „Hotel Diplomat, zostaniesz na noc?”. A ja za każdym razem do niej jechałam. Czasami byłyśmy tylko dwie, kiedy indziej, choć równie często, w pokoju tłoczyło się mnóstwo ludzi. Jej nowi przyjaciele, których nie znałam. Kojarzyłam ich tylko z nazwiska, widziałam ich zdjęcia w gazecie albo filmy, po kryjomu przymierzałam ich ubrania w galerii handlowej NK. Niektórzy udawali, że nie istnieję, traktowali mnie jak powietrze, inni interesowali się mną, byli mili. Dzięki tamtym imprezom w pokojach hotelowych nawiązałam mnóstwo znajomości. Właśnie tak dostałam swoją pierwszą pracę jako asystentka na planie. Od reżysera, który kochał się w Lou i chciał przydzielić jej główną rolę w swoim filmie o zamieszkach w Göteborgu. Ale ona nie mogła, bo leciała do Australii, gdzie odbywały się zdjęcia do niezależnej kontynuacji serii Park Jurajski. Moim zdaniem facet dał mi tę pracę, bo wyczuł, że jesteśmy sobie bliskie. Trzymając się mnie, miałby dojście do niej. Chyba tak to sobie wymyślił.
Przez parę lat utrzymywałam się z pracy w filmie, ale cały czas żyłam na granicy ubóstwa. Rodzice nie dawali mi spokoju. „Wykształcenie, Katja, wykształcenie”, w końcu się poddałam i któregoś roku złożyłam papiery nie tylko do szkoły teatralnej, lecz także na filmoznawstwo. Tak się podekscytowałam, że pierwszy raz w życiu przyjęto mnie na studia, że poszłam tam, nie zastanawiając się nawet, czy tego chcę. A reszta potoczyła się sama.
Główną zaletą świata studiów akademickich są zasady. Zasady i kryteria, gdy ich przestrzegasz, znikają wszelkie ograniczenia. Tam nie ma żadnego bramkarza, który mówi nie, niestety, nieźle ci szło, ale nic z tego, albo że nie wpisujesz się w wizję reżysera, nie, w świecie akademickim, jeśli tylko robisz swoje, możesz dojść naprawdę daleko. Takim sposobem zainwestowałam w studia. Nie zastanawiając się, czy naprawdę tego chcę. Właściwie trudno nawet powiedzieć, że w nie zainwestowałam, przecież to słowo zawiera w sobie ukryte pragnienia i niepokój, a ja nigdy czegoś takiego nie czułam. Dlatego nie strzeliłam sobie w stopę, jak wtedy gdy próbowałam aktorstwa. Później poszło już z górki. Ale to nie robiło na mnie wrażenia. Przynależność do klubu, który chce mnie w swoich szeregach, i tak dalej.
Lou rzadko odbiera telefon. Nie odpisuje na wiadomości ani maile. Wszystko musi odbywać się na jej zasadach. Nie sądzę, że chodzi tylko o mnie, pewnie dla wszystkich jest taka. Rozumiem ją. Ma tak napięty grafik, że jedyną rzeczą, jaką może kontrolować, jest to, kiedy i jak się z kimś skontaktuje. Znam takich, którzy obrażają się za brak odpowiedzi, ale sama nie wiem, mnie nigdy to nie uraziło. W jej życiu dzieje się tyle ważnych spraw, Boże, przecież nie mogę oczekiwać, że będzie stawiać mnie na pierwszym miejscu.
Przeważnie czekała na mnie w lobby, w okularach przeciwsłonecznych, dyskretnym makijażu i z dużą designerską torbą wypchaną scenariuszami. Zawsze je ze sobą taszczyła. Scenariusze do filmów, w których miała zagrać albo to rozważała, a czasami też teksty podrzucane przez reżyserów, by – jak to mówiła – „spojrzała na nie swoimi oczami”. Wyobrażałam sobie wszystkich tych mężczyzn, jak desperacko starali się znaleźć w jej życiu. I w nim zostać. Przesiadywałyśmy w różnych barach hotelowych i choć jej telefon nie przestawał dzwonić, i ciągle ktoś podchodził, by się przywitać albo poprosić o autograf, to zawsze wychodziłam z tych spotkań zainspirowana. Jakby spłynęło na mnie trochę jej magnetyczności. A zaraziła mnie swoim sukcesem.
Czasami pytano nas, czy jesteśmy siostrami, nie tak często jak w liceum, kiedy widywałyśmy się codziennie, ale i tak dość regularnie, i ilekroć się to działo, chichotałyśmy i kręciłyśmy głowami, nie, jesteśmy tylko najlepszymi przyjaciółkami. Gdy wracałam do domu, nawet poruszałam się jak ona. Aż to stopniowo słabło i znów byłam tylko sobą.
Któregoś razu odezwała się do mnie dziennikarka, chciała napisać artykuł o przyjaźni, który miał się ukazać w jakimś magazynie, chyba „Elle” albo „Cosmopolitan”, już nie pamiętam, pytała, jak to jest przyjaźnić się z gwiazdą filmową. Nie wiem, jak zdobyła moje nazwisko i numer, może po prostu znała się na swojej pracy, niechętnie zgodziłam się na spotkanie, bałam się, że przypadkiem zdradzę za dużo, ale schlebiało mi, że ktoś się mną interesuje i zależy mu, by czegoś się o mnie dowiedzieć, miałam wtedy dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa lata, pracowałam na nocną zmianę w domu opieki, a jednocześnie uczyłam się, by poprawić oceny i dostać się na studia. Umówiłam się z nią któregoś grudniowego popołudnia w kawiarni w galerii handlowej, zamówiłam cappuccino i croissanta, pamiętam, że ubrałam się w bluzkę w czerwono-niebieskie paski, z dekoltem w łódeczkę, i beret, że zrobiłam makijaż, i to nie tylko eyelinerem, lecz także czerwoną szminką, bo starałam się naśladować styl francuski, i że wszystkie pytania dotyczyły Lou. To było dość oczywiste, przecież spodziewałam się tego, a właściwie powinnam spodziewać, i choć w tamtej chwili trochę mnie to zasmuciło, to powiedziałam całą prawdę, że nie można wymarzyć sobie lepszej przyjaciółki, takiej hojnej i troskliwej, i że sława wcale jej nie zmieniła, bo mimo natłoku pracy zawsze znajduje czas dla przyjaciół, a ja podziwiam ją za to bardziej niż za jej grę aktorską.
Artykułowi nadano tytuł: Lepsza przyjaciółka niż aktorka?, a gdy się ukazał, Lou wysłała mi wiadomość, chyba nagrywała coś wtedy w Stanach, w każdym razie esemes przyszedł w środku nocy, i poprosiła, żebym już nigdy nie rozmawiała z dziennikarzami, „Muszę chronić swój wizerunek”, a jeśli następnym razem ktoś się ze mną skontaktuje, powinnam odesłać go do jej agentów i podać maila. Ale bez obaw, nikt już się do mnie nie odezwał.
Znów miała jakiś kryzys? To dlatego chciała, żebym do niej przyjechała? Taka była moja pierwsza myśl, gdy odczytałam jej wiadomość. Że znów coś się stało. Może chodzi o to, co ostatnio, pomyślałam, choć od tamtego czasu minęło już tyle lat. Gdy nagle po prostu do mnie przyszła. Był jesienny dzień, powietrze zimne i przejrzyste, niebo bezchmurne i pogodne. Trwała sesja, w czwartek wieczorem odesłałam pracę zaliczeniową. A w piątek rano usłyszałam dzwonek do drzwi, nigdy nikt do mnie nie dzwonił, więc miałam ochotę spojrzeć przez wizjer, stwierdziłam, że to pewnie znów świadek Jehowy. Powlekłam się, by otworzyć, a tam ona. Cała w czerni, chude nogi ginęły w luźnych dżinsach, obcasy skórzanych kozaków marki Acne Studios stukały o kamienną posadzkę na schodach, czarne dzwoniące kolczyki i ramoneska. Duże okulary przeciwsłoneczne, gdy je zdjęła, domyśliłam się, że płakała, miała podpuchnięte oczy. Na ramieniu wisiała jedna z jej dużych, drogich torebek, która skojarzyła mi się z Mary Poppins.
– Mogę u ciebie przenocować?
To było trochę pytanie, a trochę nie, oczywiście, że mogła u mnie przenocować, ona to wiedziała, ja to wiedziałam, that’s what friends are for. Nie umiałabym jej odmówić, nawet gdybym chciała. Ale nie chciałam. Cieszyłam się, że przyszła. Że przyszła do mnie. Że mnie potrzebuje. Niezależnie od tego, co się stało, w pierwszej kolejności pomyślała o mnie, na mnie polegała w kryzysie, do mnie przyszła.
Zebrałam papiery, które zalegały na kanapie i stoliku, i zrobiłam herbatę, gdy się parzyła, Lou pytała mnie o studia, jak mi idzie, jak jest, czy mi się podoba, znów skierowała na mnie ten reflektor, spojrzała prosto we mnie oczami, które potrafią zmieniać kolor. A ja jej odpowiadałam, zaspana i oczarowana jej uwagą.
Siedziała skulona na kanapie, obejmowała szklankę oburącz, herbata parowała, pamiętam, że Lou wyglądała perfekcyjnie. Gdyby to był film, wystarczyłoby tylko na nią spojrzeć, by zrozumieć, że stało się coś złego. Gdy ja grałam w teatrze, nigdy nie miałam takiego wrażenia. Że z mojej twarzy da się coś instynktownie wyczytać.
Była w trakcie aborcji farmakologicznej. To dlatego przyszła. Nie wiedziałam, czy specjalnie z tego powodu przyjechała do Szwecji. Gdy ostatnio z nią pisałam czy rozmawiałam, mówiła, że ma nagrywać coś chyba w Malezji albo Bangladeszu, ale teraz przyjechała tutaj, do Szwecji, do mojej kawalerki przy Bondegatan, i zaciskała swoje długie palce na mojej szklance.
– Boli cię? – spytałam, nie wiedząc, co powiedzieć.
Pokręciła głową.
– Jeszcze za wcześnie.
Miałam ochotę wyciągnąć rękę i pogładzić ją po ramieniu, twarzy, włosach, czymkolwiek, ale nie mogłam, jakby osłaniała ją jakaś niewidzialna tarcza, pancerz zamknął się przede mną i wszystkimi, którzy nie mieli dostępu albo nie znali hasła.
– Możesz tu zostać tak długo, jak chcesz – zapewniłam. – Daj znać, jeśli mogę ci jakoś pomóc – dodałam.