Babetta - Nina Wähä - ebook + książka

Babetta ebook

Wähä Nina

3,8

Opis

ELEKTRYZUJĄCA HISTORIA O KOBIECEJ PRZYJAŹNI I MIŁOŚCI DO KINA.

Jak zaczynają się relacje? Miłość łatwo opatrzeć datą, ma wyraźny początek i koniec. Pierwszy pocałunek. Zerwanie. Ale co z przyjaźnią? Ona się do nas zakrada.

Katja i Lou poznały się 15 lat temu. Połączyła je przyjaźń i marzenie o przyszłości w blasku fleszy. Jednak życie napisało inny scenariusz; Katja nadal szuka swojej drogi, a Lou zagrała w obsypanym nagrodami filmie Babetta, który uczynił z niej gwiazdę. Od premiery minęły lata i sława Lou zbladła. Jedynie więź łącząca kobiety jest na tyle silna, że kiedy Lou zaprasza Katję na wakacje do francuskiej posiadłości, przyjaciółka zgadza się bez wahania. Żadna z nich nie wie, że to początek przełomowego lata.
Po świetnie przyjętym Testamencie Nina Wähä powraca z kolejną znakomitą powieścią. To wnikliwe studium kobiecej przyjaźni i zazdrości oraz hołd złożony kinematografii – opowieść o przemyśle filmowym, #metoo oraz władzy wciąż spoczywającej w rękach mężczyzn.

Ekscytacja, niepokój i radość z podglądania. Ta opowieść przewija się przed oczami jak oscarowy film. Bardzo łatwo zapomnieć, że ten świat istnieje tylko na papierze. Chciałoby się tam być!
Paulina Holtz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (35 ocen)
7
17
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nika19

Dobrze spędzony czas

Świetna intryga i nieoczywista przyjaźń między kobietami.
00
prawdepowiedziwszy

Z braku laku…

Książka, o której niczego nie widziałam przed lekturą. Zabrałam się za nią, bo i czytałam poprzednią książkę autorki i bardzo mi się podobała i mam zaufanie do serii skandynawskiej. I właściwie gdyby autorka pozostała jedynie przy tematach: toksycznej relacji zwanej przez główne bohaterki „najlepszą przyjaźnią” i zepsuciu w środowisku filmowym, molestowaniu, narkotyczna itp., to może nie była by to wspaniała powieść, ale ciekawa. Jednak na końcu mam jakby dwa możliwe zakończenia i oba tracą mocno tragedia z rodzaju tych greckich. Czyli nagle wychodzą na jaw dziwne konotacje rodzinne niczym w Edypie, a jeden z bohaterów umiera lub w wersji light choruje. Dziwne są oba zakończenia i żadne z nich do mnie nie przemawia.
00
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka.
00
Aga19751227

Całkiem niezła

książka o toksycznej miłości, przyjaźni i relacjach.
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Studium toksycznej przyjaźni.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ba­betta
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ju­styna Kwiat­kow­ska, 2023 Ba­betta © Nina Wähä, first pu­bli­shed by Nor­stedts, Swe­den, in 2022 Pu­bli­shed by agre­ement with Nor­stedts Agency and Bo­oklab Li­te­rary Agency
Dzię­ku­jemy Swe­dish Arts Co­un­cil za do­fi­nan­so­wa­nie prze­kładu książki.
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Alek­san­dra Pie­trzyń­ska, Agata Ton­dera
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny lay­outu se­rii i okładki • Ula Pą­gow­ska
Gra­fika na okładce • © ja­mie­law­ton | iStock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-01-7
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZAŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Tar­jei VESAAS, Wio­senna noc / Za­mek z lodu, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Tommi KIN­NU­NEN, Po­wie­działa, że nie ża­łuje, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, An­ne­liese PITZ, Czło­wiek, który ko­chał Sy­be­rię, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Helga FLA­TLAND, Ostatni raz, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do brata na po­łu­dnie, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Nina WÄHÄ, Te­sta­ment, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ, Niebo w ko­lo­rze siarki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tylko matka, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Knut HAM­SUN, Sza­rady, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Laura LIN­D­STEDT, One­iron, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­gela, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzone dziecko, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Au­ður Ava OLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna, prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Roy JACOB­SEN, Białe mo­rze, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afryką, prze­ło­żyli Jó­zef Gie­buł­to­wicz i Ja­dwiga Piąt­kow­ska

Carl Frode TIL­LER, Po­czątki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Helga FLA­TLAND, Współ­cze­sna ro­dzina, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzialni, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Czym jest przy­jaźń?

Czy to pla­to­niczna re­la­cja mi­ło­sna?

Czy to re­la­cja mię­dzy ro­dzeń­stwem z wy­boru?

Może być chyba i jed­nym, i dru­gim, ale ist­nieje też wy­miar przy­jaźni, która jest bar­dziej wszech­obej­mu­jąca niż ja­kie­kol­wiek re­la­cje mi­ło­sne czy więzi mię­dzy ro­dzeń­stwem, cza­sami przy­po­mina wręcz ka­ni­ba­lizm. Bo chyba tylko przy­ja­ciele mogą ko­chać się tak mocno i szcze­rze, że aby się na­sy­cić, mu­szą ży­wić się sobą na­wza­jem?

Sza­lony pło­mień przy­jaźni pa­lił się we mnie tylko raz, dla tej przy­ja­ciółki zro­bi­ła­bym wszystko, nie za­da­jąc żad­nych py­tań. I wiem, w i e m, że ona zro­bi­łaby to samo dla mnie.

To wła­śnie hi­sto­ria tej przy­jaźni.

I

.

Ona woła, a ja przy­cho­dzę. Tak już jest. Za­wsze tak było. Ona prosi, a ja ro­bię, co mi każe.

– Chodź tu.

Tak, już za­raz. O Boże, tak, tak, tak.

Ma zło­ci­stą skórę. Leży na ple­cach, wzdłuż ba­senu, jedna ręka w wo­dzie, gła­dzi ta­flę, de­li­kat­nie, raz za ra­zem. Wklę­sły brzuch, czarne, trój­kątne bi­kini. Jej ciało jest per­fek­cyjne. Nogi dłu­gie i gład­kie, piersi drobne i kształtne. Mo­gła­bym tak na nią pa­trzeć bez końca. Na jej twarz, ciało, włosy. Gdy kie­ruje na ko­goś uwagę, od­czuwa się to tak wy­raź­nie, jakby na­gle zza chmur wyj­rzało słońce albo włą­czył się ja­kiś re­flek­tor. Taki wy­wiera efekt. Efekt Lou. Dzięki niemu w wieku za­le­d­wie dzie­więt­na­stu lat do­stała główną rolę w wiel­kiej mię­dzy­na­ro­do­wej pro­duk­cji. I otwo­rzyły się przed nią wszyst­kie drzwi.

Przy­glą­dam się temu z boku, nie mogę ode­rwać od niej oczu.

.

Zimą miała sza­rawy od­cień skóry. Do­póki nie za­częła uży­wać sa­mo­opa­la­cza. I cho­dzić na so­la­rium, ale tylko raz w ty­go­dniu. Na­uczyła ją tego jedna z cha­rak­te­ry­za­to­rek. Częst­sze opa­la­nie się nie jest do­bre, po­sta­rza skórę. Nie­od­wra­cal­nie. Obo­wiąz­kowy krem z fil­trem. Oczy­wi­ście. To jedna z rze­czy, które cię wy­róż­niają, po­ka­zują, kim je­steś, gdzie sto­isz w hie­rar­chii, do ja­kiej grupy przy­na­le­żysz.

Zbu­do­wała wi­ze­ru­nek osoby, która prze­nigdy nie zro­bi­łaby nic tylko dla uzna­nia. Uzna­nie ba­zuje na po­trze­bie. To coś cie­le­snego. Z ko­lei praca ba­zuje na prze­ko­na­niu, że zo­stało się stwo­rzo­nym do cze­goś wspa­nia­łego, cze­goś od­cie­le­śnio­nego i waż­nego. Dla niej za­wsze li­czyła się  p r a c a. Za­wsze sku­piała się na pracy i pro­ce­sie. Była taka zdy­scy­pli­no­wana. „To je­dyny spo­sób, by coś osią­gnąć”. I ten du­alizm: chcieć coś osią­gnąć, ale pod żad­nym po­zo­rem nie zo­stać ka­rie­ro­wi­czem. Bo prze­cież suk­ces aż tak się nie li­czy. No cóż, ła­two tak mó­wić ko­muś, kto go od­niósł.

To był wielki film. Pod każ­dym wzglę­dem. Nie do prze­ocze­nia. Nikt jej tego nie od­bie­rze. Ba­bettę obej­rzały mi­liony wi­dzów na ca­łym świe­cie, do­stała Zło­tego Niedź­wie­dzia na fe­sti­walu w Ber­li­nie i kilka Osca­rów, mię­dzy in­nymi za naj­lep­sze zdję­cia i naj­lep­szą sce­no­gra­fię (no­mi­no­wano ją też w ka­te­go­rii naj­lep­szy film, ale nie wy­grała), wy­świe­tlano ją we wszyst­kich ki­nach w Szwe­cji, ga­zety roz­pi­sy­wały się o niej w sa­mych su­per­la­ty­wach. Zna­la­zła się na ję­zy­kach ca­łego świata. I otwo­rzyła Lou drzwi do ka­riery. Nie da się za­prze­czyć. Nie­za­leż­nie od tego, co mówi się dzi­siaj, ten film jest le­gen­darny.

Ba­betta opo­wiada o słu­żą­cej mło­dego hra­biego Istvána Széche­ny­iego, za­trud­nio­nej w jego ro­dzin­nej po­sia­dło­ści w ko­mi­ta­cie Győr-Mo­son-So­pron, który na po­czątku dzie­więt­na­stego wieku znaj­do­wał się po wę­gier­skiej stro­nie Ce­sar­stwa Au­strii. Lou wcie­liła się w główną rolę. To był jej pierw­szy wy­stęp w mię­dzy­na­ro­do­wej pro­duk­cji. To zna­czy Lou ro­biła wcze­śniej krót­ko­me­tra­żówki na kur­sie let­nim w lon­dyń­skiej fil­mówce, poza tym na­gra­ły­śmy jesz­cze na­szą za­gra­niczną po­dróż po­cią­giem, ale to była jej pierw­sza rola w praw­dzi­wym fil­mie. Rola, która miała zmie­nić wszystko.

Lu­dzie wy­da­wali się tacy zdzi­wieni, mam na my­śli me­dia i ogól­nie tych, któ­rzy jej nie znali. Ale ja wie­dzia­łam, że dla niej to żadne za­sko­cze­nie. To nie było dzieło przy­padku.

„Całe ży­cie się do tego przy­go­to­wy­wa­łam” – wy­znała. Sie­dzia­ły­śmy w parku Björns träd­gård, był późny wie­czór albo wcze­sny po­ra­nek, zaj­rza­ły­śmy do pie­karni przy Tjär­ho­vs­ga­tan, bo za­mknęli już Kvar­nen, ja­kim cu­dem wpu­ścili nas do klubu noc­nego, skoro mia­ły­śmy tylko dzie­więt­na­ście lat, pew­nie wła­śnie dla­tego, cho­dziło o na­szą mło­dość, nasz wiek, wciąż nie­winny, tamto świa­tło re­flek­tora.

Sie­dzia­ły­śmy tak nad świeżo upie­czoną droż­dżówką wiel­ko­ści fris­bee, po­da­jąc ją so­bie z rąk do rąk. Lou ostroż­nie odła­my­wała ma­lut­kie ka­wa­łeczki, jak myszka, a resztę pod­ty­kała mnie. Mia­łam do­bry ape­tyt i zja­dłam pra­wie całą. Nie po­tra­fi­łam się wtedy kon­tro­lo­wać. Nie zda­wa­łam so­bie sprawy, że ocze­kuje się ode mnie cze­goś in­nego. Nie by­łam szcze­gól­nie zdy­scy­pli­no­wana. Nie tak jak ona. Jak to „całe ży­cie”, my­śla­łam. Prze­cież ono jesz­cze się nie za­częło. Tak czu­łam. Że moje ży­cie jesz­cze się nie za­częło. Nie mia­łam sa­mo­dy­scy­pliny ani per­spek­tyw. Wciąż wy­da­wało mi się, że na wszystko przyj­dzie czas, że nie trzeba się śpie­szyć, bo ży­cie jest dłu­gie, a ja mam mnó­stwo czasu. By­łam taka głu­pia. Nie tak jak Lou.

Bo trzeba być też mą­drym. Sam ta­lent nie wy­star­czy. Je­śli czło­wiek chce coś w ży­ciu osią­gnąć, musi mieć plan. Ty­dzień póź­niej Lou miała le­cieć do An­glii na pre­pro­duk­cję. Próbny ma­ki­jaż, próbna fry­zura. Przy­miarki. Ćwi­cze­nia głosu. Tre­ner per­so­nalny. Próby (choć to ra­czej dru­go­rzędne, bo re­ży­ser był strasz­nie apo­dyk­tyczny i ste­ro­wał nimi jak ma­rio­net­kami) i lek­cje ba­letu pod okiem tan­cerki z Ba­letu Kró­lew­skiego w Lon­dy­nie. Od­kąd oka­zało się, że do­stała rolę, wy­twór­nia fil­mowa wy­dzwa­niała do niej kilka razy dzien­nie. Sie­dzia­łam obok niej, w tym sa­mym po­koju lub na jed­nym kocu, i pa­trzy­łam, jak wstaje z miej­sca i prze­cha­dza się w tę i we w tę wzdłuż bul­waru na Lån­ghol­men. Wi­dzia­łam po jej mo­wie ciała, że jest cza­ru­jąca, na­wet gdy roz­ma­wia przez te­le­fon, i to po an­giel­sku. Efekt Lou dzia­łał we wszyst­kich ję­zy­kach, niósł się po li­niach te­le­fo­nicz­nych.

W czerwcu skoń­czy­ły­śmy li­ceum. Klasę te­atralną w Södra La­tin. My­śla­łam, że za­raz się za­cznie, ży­cie i tak da­lej. Ale się my­li­łam. By­łam taka głu­pia.

II

.

Je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. I to od tak dawna, że na­wet nie pa­mię­tam, jak to się za­częło. Jak za­czy­nają się re­la­cje? Mi­łość ła­two opa­trzyć datą, ma wy­raźny po­czą­tek i ko­niec. Pierw­szy po­ca­łu­nek. Ze­rwa­nie. Ale co z przy­jaź­nią? Ona się do nas za­krada.

W li­ceum tra­fi­ły­śmy do jed­nej klasy. Pa­mię­tam, jak się cie­szy­łam, że do­sta­łam się do naj­lep­szej klasy te­atral­nej w mie­ście – do­wód na to, że by­łam kimś, a przy­naj­mniej, że mo­głam się nim stać. Ale czy to miało dla mnie ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Nie pa­mię­tam. Nie pa­mię­tam po­czątku se­me­stru, pierw­szych ner­wo­wych dni, szkol­nego bo­iska, klas, nic. Żad­nych ko­le­ża­nek ani ko­le­gów, jej też nie. Ale szybko za­przy­jaź­ni­ły­śmy się tak, jak tylko można się za­przy­jaź­nić, gdy wła­ści­wie jest się jesz­cze dziec­kiem, i od tam­tej pory by­ły­śmy ra­zem. Całe li­ceum. Aż do nie­skoń­czo­no­ści.

Wszystko ro­bi­ły­śmy ra­zem. Wtedy się nad tym nie za­sta­na­wia­łam, ale te­raz mi wstyd, ni­komu o tym nie mó­wię i naj­chęt­niej bym o tym za­po­mniała. Ale te my­śli i tak cza­sem wra­cają, wbrew mo­jej woli.

Jak choćby to, że dziw­nie ką­pać się ra­zem, gdy nie jest się ra­zem. Dziw­nie tak czę­sto u sie­bie spać. W jed­nym łóżku. Na do­brą sprawę nago, w sa­mej ko­szulce, bez maj­tek. Dziw­nie szu­kać chło­paka, który jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem chło­paka tej dru­giej, bo ina­czej by się to nie spraw­dziło. Dziw­nie jeść z jed­nego ta­le­rza, uży­wać tego sa­mego wi­delca, tej sa­mej szklanki, dzie­lić się ka­napką. Dzwo­nić do sie­bie wie­czo­rem przed snem i rano przed pój­ściem do szkoły. Koń­czyć na­wza­jem swoje zda­nia. Sta­ły­śmy się jed­nym or­ga­ni­zmem. Wszy­scy po­wta­rzali, że je­ste­śmy do sie­bie po­dobne. „Mu­si­cie być sio­strami”. By­łam z tego taka dumna. A te­raz się wsty­dzę. To zna­czy nie wsty­dzę się na­szej przy­jaźni. Ani jej. W tej bli­sko­ści i bez­bron­no­ści było coś bez­re­flek­syj­nego, po­dob­nie jak w my­śle­niu, że taka może być przy­jaźń. Bo prze­cież nie może. Nie może, prawda?

Od pre­miery Ba­betty mi­nęło pra­wie pięt­na­ście lat. Da­lej utrzy­mu­jemy kon­takt, w końcu je­ste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Tylko oczy­wi­ście już się tak czę­sto nie wi­du­jemy. Ona pra­co­wała i jeź­dziła po świe­cie, a ja zo­sta­łam tu­taj. Co roku bra­łam udział w re­kru­ta­cji do róż­nych szkół te­atral­nych, we wszyst­kich mia­stach. Wi­dzia­łam, jak zmie­nia się Sztok­holm, wi­dzia­łam to wy­raź­nie, bo w nim zo­sta­łam. Jak prze­szkoda w roz­woju. W mo­der­ni­za­cji.

Kiedy ostat­nio się spo­tka­ły­śmy albo roz­ma­wia­ły­śmy? Pew­nie co naj­mniej rok temu. A te­raz dzwoni. Te­raz, po pięt­na­stu la­tach, prosi, że­bym ją od­wie­dziła. We Fran­cji. Wy­słała mi swoje zdję­cie, zro­bione uko­sem z góry, jest na nim opa­lona i ma na gło­wie słom­kowy ka­pe­lusz z ażu­ro­wym ron­dem, pro­mie­nie świa­tła kładą się na jej twa­rzy jak złote piegi. Wie­działa, że nie oprę się jej wi­do­kowi. „Chodź tu”. Już idę. Wszystko, o co tylko po­pro­sisz.

Re­zer­wuję bi­let i dwa dni póź­niej, pierw­szego czerwca, wsia­dam do sa­mo­lotu. W po­dróży pada mi te­le­fon, a ja nie mogę zna­leźć gniazdka na lot­ni­sku. Staję przy wej­ściu, z na­dzieją, że to wej­ście główne. Dłu­gie rzędy tak­só­wek. Kie­rowcy o – jak mi się wy­daje – pół­noc­no­afry­kań­skich ko­rze­niach cho­dzą mię­dzy sa­mo­cho­dami albo wy­chy­lają się z okna, pa­ląc i ma­cha­jąc rę­kami. Słońce, nie­mi­ło­sier­nie ostre i pa­lące. Roz­ma­zane kon­tury. Palmy wy­cią­gają się do nieba. Sa­mo­loty star­tują i lą­dują. Ja się pocę. Ni­g­dzie śladu Lou. Cze­kam. Wa­ham się. Ro­bię ko­lejne koło. Wcho­dzę do skle­piku z kawą, pa­pie­ro­sami i cro­is­san­tami. W końcu zbie­ram się na od­wagę i ją­ka­jąc się, py­tam prysz­cza­tego chło­paka ła­maną, szkolną fran­cusz­czy­zną, czy mo­gła­bym pod­ła­do­wać te­le­fon. On wzru­sza ra­mio­nami, nie ro­zu­mie, o co mi cho­dzi. Drugi raz nie pró­buję. Sia­dam na ławce przy prze­suw­nych drzwiach i cze­kam. Ko­szulka klei się do ple­ców, wy­obra­żam so­bie, jaka musi być mo­kra. Lou wie, że przy­la­tuję. Nie pierw­szy raz każe mi na sie­bie cze­kać. Taka jest mię­dzy nami dy­na­mika, i chyba za­wsze taka była, prawda? To ja za­wsze na nią cze­kam.

Czy taka przy­jaźń – go­rącz­kowa i ka­ni­ba­li­styczna – kie­dy­kol­wiek prze­trwała próbę czasu? Czy ist­nieją lu­dzie, któ­rzy po­tra­fią prze­żyć całe ży­cie jako ak­to­rzy dru­go­pla­nowi w cu­dzym ży­ciu?

Mało kto wie, że kie­dyś na­zy­wała się Lo­uise Berg­ström. Zmie­niła na­zwi­sko na po­czątku li­ceum, gdy do­stała swoją pierw­szą rolę, sta­tystki w ja­kimś mu­si­calu w Te­atrze Miej­skim. I stała się Lou Fau­cher. To nie tak, że zmie­niła toż­sa­mość, już wtedy wszy­scy mó­wili na nią Lou, a Fau­cher to na­zwi­sko pa­nień­skie jej matki, któ­rej oj­ciec po­cho­dził z Fran­cji. Lou Fau­cher. Pod tym na­zwi­skiem zna ją cały świat. Ale ja pa­mię­tam. I mo­gła­bym to po­wie­dzieć, zdra­dzić.

Tak­sów­ka­rze ma­chają na mnie, wo­łają po fran­cu­sku, czy nie po­trze­buję pod­wózki. Kręcę głową. Prze­cież nie wiem na­wet, do­kąd je­chać. Lou nie po­dała mi ad­resu, a ja nie py­ta­łam. „Chodź tu”. Więc przy­szłam. Jak pies.

Za­nim mnie od­bie­rze, robi się już późne po­po­łu­dnie. Dla ko­goś spoza wiel­kiego świata to już wie­czór. Lou wjeż­dża na par­king czar­nym sa­mo­cho­dem, który wy­gląda na drogi. Przy­ciem­niane szyby, ja­sna skó­rzana ta­pi­cerka. Włosy spięte w nie­dbały ko­czek, okrą­głe, szyl­kre­towe oku­lary prze­ciw­sło­neczne, krót­kie dżin­sowe spodenki i biała, sze­roka ko­szula, sta­ran­nie wy­pra­so­wana i prze­wiewna, per­fek­cyjna. Ba­le­riny marki Cha­nel. Przy­tula mnie i uj­muje w dło­nie moją twarz.

– Prze­pra­szam!

Wy­suwa dolną wargę. Nie spo­sób się jej oprzeć. Le­dwo daję radę na nią pa­trzeć, ale nie mogę też ode­rwać wzroku, jest jak wy­pa­dek dro­gowy, ka­ta­strofa wy­wo­łana siłą wyż­szą.

– Były straszne korki, a ja od szczytu se­zonu nie jeź­dzi­łam jesz­cze po mie­ście. Do­sta­łaś mo­jego ese­mesa?

Z tru­dem roz­po­znaję jej głos, brzmi sztucz­nie, jakby mu­siała się wy­si­lać, by po­praw­nie wy­ma­wiać słowa. Ale może to nor­malne. Kiedy ostat­nio roz­ma­wiała po szwedzku? Od na­szego po­przed­niego spo­tka­nia mi­nęło tyle lat. Cza­sami wy­sy­łam jej ese­mesy, ale wła­ści­wie nie ocze­kuję od­po­wie­dzi. Lou od­pi­suje spo­ra­dycz­nie. Jej ulu­biony emo­ti­kon to czer­wone serce.

– Ja­dłaś coś? Chcesz za­trzy­mać się po dro­dze na pan ba­gnat?

Nie wiem, co to jest, ale nie py­tam, tylko kręcę głową. Mdli mnie od upału. Mó­wię, że roz­ła­do­wał mi się te­le­fon, i wy­jeż­dżamy z lot­ni­ska. W sa­mo­cho­dzie jest chłodno, nie ma na­wet dwu­dzie­stu stopni. Jak szwedz­kim la­tem. Plecy kleją mi się do sie­dze­nia. Oglą­dam wi­doki i palmy, które prze­la­tują za oknem, to dziwne świa­tło pra­wie wżera się w oczy. Nie wzię­łam ze sobą oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, ale uświa­da­miam so­bie, że mu­szę ja­kieś ku­pić, i to szybko. Mam wra­że­nie, że słońce wy­pala we mnie dziurę.

Był w moim ży­ciu okres, kiedy się cię­łam. Chyba w dru­giej kla­sie li­ceum. Nie pa­mię­tam do­brze. Gdy póź­niej o tym czy­ta­łam, do­tarło do mnie, że sa­mo­oka­le­cza­nie to taki wen­tyl bez­pie­czeń­stwa, przez który wy­do­stają się cier­pie­nie i lęk, ale ja ni­gdy tak nie my­śla­łam. Cię­łam się po rę­kach, żeby zwró­cić na sie­bie uwagę. Żeby spra­wić wra­że­nie osoby na tyle in­te­re­su­ją­cej, by mo­gła od­czu­wać lęki. Nie cię­łam się bar­dzo głę­boko, szcze­gól­nie mnie to nie bo­lało, a póź­niej tak cu­dow­nie było po­ka­zać rany Lou.

Pierw­szy raz od­kryła je przez przy­pa­dek, na szkol­nej sto­łówce. Za­pie­kanka wa­rzywna. Dla we­ge­ta­rian za­wsze była za­pie­kanka wa­rzywna. Ja­sno­żółte pa­ski w płyn­nej brei. Wy­cią­gnę­łam rękę po sól i pod­wi­nął mi się rę­kaw. Wtedy to za­uwa­żyła. Na­gle jakby wszystko się za­trzy­mało. Wzięła moją dłoń w swoje ręce (za­wsze miała zimne palce, cie­kawe, czy da­lej tak jest?) i po­pa­trzyła na mnie z po­wagą w oczach, które po­tra­fiły zmie­niać ko­lor. Raz nie­bie­skie, raz szare, in­nym ra­zem zie­lone albo o wszyst­kich tych bar­wach na­raz. Naj­waż­niej­szą ce­chą do­brego ak­tora jest zmien­ność, po­wta­rzał nasz na­uczy­ciel te­atru. Lou spoj­rzała na mnie swo­imi zmien­nymi oczami. A póź­niej po­gła­dziła mnie po po­liczku. Wi­dzia­łam, że mi współ­czuje. Ale, co waż­niej­sze, że mnie wi­dzi.

Po pierw­szym ra­zie było jesz­cze kilka na­stęp­nych, ale czu­łam, że jej re­ak­cje stop­niowo sła­bły. Ostrze­gła mnie przed bli­znami. „Je­śli ma się mnó­stwo blizn czy ta­tu­aży, to trud­niej póź­niej o rolę”. Miała ra­cję. Ni­gdy wcze­śniej nie pa­trzy­łam na to z prak­tycz­nej strony. Ale Lou oczy­wi­ście miała ra­cję. Dla­tego z tym skoń­czy­łam. Czu­łam, że się na mnie za­wio­dła. Bez pro­blemu to prze­rwa­łam, a to ko­lejny do­wód, że nie ro­bi­łam tego „na se­rio”. Po­dob­nie mia­łam z faj­kami, nie wcią­gnęły mnie, mimo że pró­bo­wa­łam, zwłasz­cza na fil­mo­znaw­stwie, wtedy pa­pie­ros był czę­ścią uni­formu. Ale gdy tylko kurs mi­nął, od razu o nich za­po­mnia­łam.

Nie py­tam, do­kąd je­dziemy ani co u niej, z ra­dia płyną roz­ba­wione głosy, słu­cham jed­nym uchem, ale za słabo znam fran­cu­ski i ro­zu­miem tylko po­je­dyn­cze słowa. Lou zna go per­fek­cyj­nie. Ale co ja tam wiem. To tylko moja opi­nia. Z po­cho­dze­nia jest Fran­cuzką, dla­tego w li­ceum za­wsze da­wano jej fory. Na­uczy­ciel fran­cu­skiego sły­szał jej nie­na­ganną wy­mowę i co roku sta­wiał jej naj­wyż­sze stop­nie. Nie mu­siała na­wet cho­dzić do szkoły.

– Miesz­kasz tu te­raz? – py­tam.

Lou wy­ko­nuje nie­ja­sny gest, coś mię­dzy po­trzą­śnię­ciem ra­mio­nami a po­krę­ce­niem głową. Jej rzęsy są dłu­gie i ciemne, nie jest jed­nak uma­lo­wana.

– Tak, od Wiel­ka­nocy, ale wcze­śniej przy­jeż­dża­łam tu przez wiele lat. – Pa­trzy na drogę, trzyma dło­nie na kie­row­nicy. Każdy, na­wet naj­mniej­szy ruch jest per­fek­cyjny. – Trudno zna­leźć czas na zbu­do­wa­nie bazy, domu. Ale Re­naud ma już dom, a po­nie­waż jest te­raz dla mnie taki ważny, po­czu­łam, że chcę tu wró­cić. – Wy­ma­wia jego imię per­fek­cyjną fran­cusz­czy­zną. Fran­cu­skie „r”. Uśmie­cha się do mnie. Do­łeczki w po­licz­kach wy­glą­dają na sfo­to­szo­po­wane. Per­fek­cyjne.

Od­wza­jem­niam uśmiech.

– Cie­szę się, że go po­znam – mó­wię zgod­nie z prawdą.

Wi­dzia­łam go na fotce. W „Us We­ekly” albo in­nym bru­kowcu. Zdję­cie z ja­kiejś gali, na któ­rym stoją obok sie­bie. „Au­tor zdjęć do Ba­betty i ak­torka przy­jeż­dżają ra­zem”. Żad­nych dzi­wactw. Nikt nie za­re­ago­wał na to, że fa­cet jest od niej dwa razy star­szy. Przy­stojny jak męż­czyźni we Fran­cji. Siwe skro­nie, wy­bie­lone zęby, śniada cera i duże dło­nie. A wia­domo, co się mówi o męż­czy­znach z du­żymi dłońmi. Pa­mię­tam, że miał big dick-con­fi­dence. Ale nie py­tam o to Lou. Prze­cież nie wiem, jaką mają re­la­cję.

My­ślę, że on się w niej ko­cha. Chyba wszy­scy się w niej ko­chają. Albo za­raz za­czną. To część jej tak­tyki. Słowo „tak­tyka” brzmi tro­chę zło­śli­wie, ale łą­czy się z efek­tem Lou. Trzeba to mieć na uwa­dze. W końcu wszy­scy wy­ko­rzy­stują się, jak mogą. Jej to­wa­rem jest seks. Obiet­nica seksu albo na­dzieja, że do niego doj­dzie. Ale to tylko po­łowa prawdy, jest coś jesz­cze, coś poza tym. Znam to i czuję, tę ob­se­sję, wy­pu­ściła we mnie ko­rzeń, jak ro­ślina. Może to mi­łość? Bo prze­cież ją ko­cham, ko­cham ją tak bez­gra­nicz­nie, że aż się tego wsty­dzę. Ona to we mnie za­sa­dziła, tę ob­se­sję, mi­łość.

Re­naud Ber­thier. To je­den z naj­więk­szych fil­mow­ców swo­ich cza­sów. Żywa le­genda. Współ­pra­co­wał ze wszyst­kimi gi­gan­tami kina. Berg­man, Ku­ro­sawa, For­man, Cop­pola, Va­dász. Gdy póź­niej prze­sunę ręką po jego półce z błysz­czą­cymi sta­tu­et­kami Oscara, stwier­dzę, że choć stwo­rzył te ar­cy­dzieła już lata temu, jego do­robku nie da się wy­ma­zać. Hi­sto­ria nie kła­mie, na­wet hi­sto­ria filmu.

Mi­jamy mia­steczka, mi­jamy za­mek, mi­jamy palmy. Zjeż­dżamy ze wzgó­rza, by za­raz po­tem wje­chać na ko­lejne. As­falt nie­zau­wa­żal­nie prze­cho­dzi w coś w ro­dzaju czer­wo­nego pia­sku, który – jak wy­obra­żam so­bie – mógłby być na Księ­życu, dla­tego mó­wię, że można by tu na­grać film o wy­pra­wie na Księ­życ.

– No albo ra­czej na Marsa – od­po­wiada Lou, nie od­ry­wa­jąc wzroku od drogi.

Oczy­wi­ście.

Za wy­soką bramą, która otwiera się po wpi­sa­niu kodu, wy­ła­nia się dom Re­nauda. Jest ogromny. I biały, ośle­pia­jąco biały. Po pra­wej stoi ga­raż, ale Lou go mija i za­trzy­muje się na żwi­ro­wej ścieżce przed wej­ściem głów­nym. Ota­czają je drzewa przy­strzy­żone per­fek­cyj­nie w kształt kuli i krzewy krwi­sto­czer­wo­nych róż, któ­rych jest tyle, że aby prze­trwać w tym upale, na pewno po­trze­bują ol­brzy­mich ilo­ści wody. Dom przy­po­mina za­mek. Lou przy­jeż­dża na miej­sce pewna sie­bie, jak kró­lowa. Zo­sta­wia sa­mo­chód przed wej­ściem i nie wyj­muje klu­cza ze sta­cyjki. Po chwili po­jazd znika, ktoś mu­siał prze­sta­wić go do ga­rażu.

– Ten dom jest stary? – py­tam.

Lou kręci głową.

– Nie, ale za­pro­jek­to­wali go tak, by pa­so­wał do oto­cze­nia. Piękny, prawda?

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, bie­rze moją wa­lizkę i prze­nosi ją przez wy­so­kie, po­dwójne drzwi. Ma opa­lone nogi, a ja wi­dzę, jak pod skórą na­pi­nają jej się mię­śnie. Gdy wcho­dzimy do środka, mu­szę się po­wstrzy­my­wać, by nie wy­buch­nąć śmie­chem. Dom jest ab­sur­dalny. Jak­bym wy­lą­do­wała w pa­łacu ja­kie­goś dyk­ta­tora czy coś ta­kiego, czuję się tym oszo­ło­miona. Bez­pre­ten­sjo­nalny luk­sus, oczy­wi­sty dla tego, kto w nim żyje, może so­bie na niego po­zwo­lić, przy­zwy­czaił się. Lou wy­czuwa moją re­ak­cję, a może jej ocze­kuje, i po­syła mi uśmiech.

– Chore, co nie? Gdy pierw­szy raz tu przy­szłam, my­śla­łam, że to ja­kiś żart.

Przy­ta­kuję ski­nie­niem głowy i się uśmie­cham, nie­pewna, na czym miałby ten żart po­le­gać. Wcho­dzimy na górę, Lou po­ka­zuje mi moją sy­pial­nię. To wy­gląda jak po­kój w luk­su­so­wym ho­telu. Ale co ja wiem. Tak mi się sko­ja­rzyło. Tylko biel i biel, wy­cho­dzące na tył domu okna i bal­kon, ba­sen, wi­dok na góry, a w od­dali, w dole, prze­le­wa­jące się, bro­ka­towe mo­rze. Na ko­mo­dzie ogromny bu­kiet kwia­tów, one też roz­ta­czają aurę nie­wy­obra­żal­nego luk­susu. Za­wilce, la­wenda, osty, reszty nie roz­po­znaję. Nie­długo od­kryję, że po­dobne kom­po­zy­cje zdo­bią więk­szość po­miesz­czeń w domu. W po­nie­działki i czwartki nie­zau­wa­żal­nie za­stę­pują je nowe. Świeże bu­kiety po­ja­wiają się na­gle, po­dob­nie jak łóżko na­gle zo­staje po­słane, a ręcz­niki wy­mie­nione. Jakby dbała o to ja­kaś nie­wi­dzialna, choć twarda ręka. Ła­zienkę wy­ło­żono mar­mu­rem car­rara, ale nie tym tan­det­nym, tylko po­nad­cza­so­wym. Za­wie­szony wy­soko złoty pa­nel prysz­ni­cowy pa­trzy na mnie z góry. Póź­niej do­wiem się, że ma funk­cję desz­czu tro­pi­kal­nego. Na drążku wi­szą ręcz­niki, białe, śnież­no­białe, nie­ska­zi­telne. Pa­pier to­a­le­towy jest w uchwy­cie, wy­staje z niego tylko mały li­stek, biała strzałka wska­zuje na kosz­towną pod­łogę z bia­łego ka­mie­nia.

Odło­żyła mój ba­gaż na nie­wielki sto­jak przy drzwiach. Wa­lizka wy­gląda na brudną. Na szafce noc­nej za­uwa­żam bu­telkę wody evian. Lou otwo­rzyła drzwi na bal­kon, stoi na ze­wnątrz, opie­ra­jąc łok­cie o ba­lu­stradę. Jej nie­dbały ko­czek na czubku głowy jest per­fek­cyjny w swo­jej nie­wy­mu­szo­nej nie­dba­ło­ści. Ef­for­tless.

– Tego wi­doku bę­dzie mi bra­ko­wać naj­bar­dziej. Chyba ni­gdy mi się nie znu­dzi.

– A ty... – Na­gle czuję się zdez­o­rien­to­wana. – A ty gdzie śpisz?

Bie­rze mnie za rękę, jej dłoń jest miękka i chłodna. Kiedy ostat­nio ją trzy­ma­łam? Chyba pod­czas na­szego ostat­niego spo­tka­nia, w ja­kimś ba­rze w Sztok­hol­mie mię­dzy kon­fe­ren­cją pra­sową a pre­mierą. Tego filmu o astro­nau­tach. „W stylu Hitch­cocka, z tym że ak­cja roz­grywa się na statku ko­smicz­nym” – mó­wiła. Mnie oczy­wi­ście nie za­pro­szono na pre­mierę, Lou py­tała, czy wpi­sać mnie na li­stę go­ści, ale mia­łam wtedy wie­czorną zmianę w ka­wiarni i było za późno, by szu­kać za­stęp­stwa.

Te­raz pro­wa­dzi mnie przez swój pa­łac do po­koju u szczytu bu­dynku. To zna­czy nie wiem, czy można to w ogóle na­zwać po­ko­jem. Po­słu­gu­jąc się no­men­kla­turą ho­te­lową, po­wie­dzia­łoby się ra­czej: apar­ta­ment. Na sa­mym środku kró­luje gi­gan­tyczne łóżko z bal­da­chi­mem, z ja­kie­goś ciem­nego drewna, wo­kół niego wi­szą białe za­słony. Póź­niej, gdy bę­dziemy tam le­żeć, wpa­tru­jąc się w fa­lu­jącą nad nami tka­ninę, Lou wy­ja­śni, że spro­wa­dzili je z Zan­zi­baru. Po obu stro­nach me­bla jest wyj­ście na bal­kon, który cią­gnie się wzdłuż ca­łej ściany bu­dynku. A przy oknach znaj­dują się otwarte, dwu­skrzy­dłowe drzwi, jedne pro­wa­dzą do wiel­kiej gar­de­roby typu walk-in, a dru­gie do rów­nie prze­stron­nej ła­zienki. W ła­zience Lou jest wanna. Lu­stro na dłu­gość ściany (per­fek­cyj­nie oświe­tlone, na­wet moja cera wy­gląda w nim do­brze), a pod nim pa­nel z dwoma umy­wal­kami, one też są z mar­muru. Stoi na nich mnó­stwo ko­sme­ty­ków, per­fek­cyj­nych w swoim po­zor­nym nie­ła­dzie, zu­peł­nie jak Lou. W jej wy­da­niu na­wet chaos jest per­fek­cyjny. W sza­fie wi­szą dro­gie kre­acje, a na gi­gan­tycz­nej pu­fie w ko­lo­rze szam­pana, bo tak na­zywa go Lou, leżą różne nie­dbale po­rzu­cone ubra­nia. Nie mu­szę ich do­ty­kać, by wie­dzieć, z ja­kich są tka­nin. Kasz­mir. Len. Je­dwab. Lekki za­pach per­fum. Per­fek­cyj­nych. Per­fek­cyj­nie. Lou po­daje mi z nie­wiel­kiej lo­dówki pod to­a­letką wodę evian. Biorę ją. A ona wyj­muje drugą, dla sie­bie.

– Trzeba dużo pić. Czło­wiek za­po­mina, że w tym upale można ła­two się od­wod­nić. – Pusz­cza do mnie oko i unosi bu­telkę, po czym za­czyna pić. Chci­wie i dużo. Per­fek­cyj­nie. – Cie­szę się, że przy­je­cha­łaś, Ka­tjo – mówi po chwili. – Je­steś moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką.

III

.

Jak już mó­wi­łam, Ba­betta roz­grywa się w dru­giej de­ka­dzie dzie­więt­na­stego wieku i opo­wiada hi­sto­rię mło­dziut­kiej wę­gier­skiej słu­żą­cej Ba­betty i jej ro­mansu z mło­dym hra­bią i póź­niej­szym bo­ha­te­rem na­ro­do­wym Istvánem Széche­nyim, za­nim ten po­ślu­bił Cre­scence Se­ilern, za­ło­żył Wę­gier­ską Aka­de­mię Nauk i nie­mal pół wieku póź­niej pod­jął nie­udane i (w końcu) udane próby sa­mo­bój­cze. To film ko­stiu­mowy, gdy go krę­cono, był naj­droż­szym fil­mem ko­stiu­mo­wym w hi­sto­rii kina. Póź­niej wszystko po­to­czyło się bar­dzo szybko, na dzi­siej­sze stan­dardy nie na­zwie się go już wy­so­ko­bu­dże­tową pro­duk­cją, ale gdy po­wsta­wał, był nie­sa­mo­wi­cie kosz­towny.

Trwa pra­wie cztery go­dziny i po­ka­zuje na prze­mian pa­no­ramę uro­kli­wego wę­gier­skiego kra­jo­brazu i ogrom­nych pól bi­tew oraz duże zbli­że­nia na twarz, oczy, usta i ręce Lou. Wy­gląda tam na­prawdę pięk­nie. Choć po pierw­szym se­an­sie po­my­śla­łam, że film nie od­dał w pełni jej urody. Że w rze­czy­wi­sto­ści Lou jest o wiele pięk­niej­sza. Tro­chę uszczy­pli­wie stwier­dzi­łam też, że wy­daje się gruba. To prawda, że ka­mera do­daje ki­lo­gra­mów. I wła­śnie dla­tego, że Lou jest o wiele ład­niej­sza i bar­dziej cha­ry­zma­tyczna na żywo, są­dzi­łam, że nie po­winna wy­stę­po­wać na du­żym ekra­nie, póź­niej jed­nak do­tarło do mnie, że być może nie oce­niam jej obiek­tyw­nie, bo za do­brze ją znam. Śmier­tel­nie się ba­łam, że lu­dzie od­kryją, kim je­stem, zgorzk­niałą stu­dentką fil­mo­znaw­stwa, która nie zo­sta­wia su­chej nitki na żad­nym fil­mie, ak­to­rze czy re­ży­se­rze, bo sama nie do­stała szansy, by za­ist­nieć. Pro­duk­cja oka­zała się wiel­kim suk­ce­sem, tra­fiła nie tylko do serc kry­ty­ków, lecz także pu­blicz­no­ści.

Ba­betta za­czyna się od tego, że je­ste­śmy w ciem­nym le­sie, ka­mera trzy­mana w ręce prze­suwa się do przodu, a my sły­szymy czyiś ciężki od­dech i do­my­ślamy się, że ktoś bie­gnie. Z od­dali niosą się ja­kieś nie­zro­zu­miałe na­wo­ły­wa­nia męż­czyzn i szcze­ka­nie psów. Z mroku po­woli wy­ła­nia się twarz, to Lou w roli Ba­betty ucieka z za­wi­niąt­kiem na rę­kach. Jest świt, ma na so­bie znisz­czone, po­rwane ubra­nie, jej włosy są zmierz­wione, a wzrok de­spe­racki, sza­leń­czy. Roz­brzmiewa pom­pa­tyczna mu­zyka (Hal­l­juk Márka Róz­sa­völ­gy­iego, wę­gier­skiego kom­po­zy­tora i po­dobno też ojca czar­da­sza, ich tańca na­ro­do­wego) i jed­no­cze­śnie sły­szymy, że ci, któ­rzy go­nią Ba­bettę, są co­raz bli­żej, aż w końcu ka­mera nie­zau­wa­żal­nie na nią na­jeż­dża i ekran wy­peł­niają już tylko jej oczy. Ka­mera za­trzy­muje się na nich tro­chę za długo, tym­cza­sem mu­zyka grzmi da­lej. Póź­niej cich­nie, a my wi­dzimy na­pis „rok wcze­śniej”. Ka­mera po­ka­zuje dzie­dzi­niec pa­łacu Széche­ny­iego we wsi Na­gy­cenk w pół­nocno-za­chod­nich Wę­grzech, gdzie wła­śnie pod­jeż­dża wóz konny, przed wej­ściem do kuchni ba­wią się dzieci, kury gda­czą, ktoś wy­pro­wa­dza ko­nie ze stajni i w sa­mym środku tego wszyst­kiego po­ja­wia się Ba­betta, która ma roz­po­cząć tam pracę. Ema­nuje wy­jąt­kową aurą, ma na so­bie tę le­gen­darną su­kienkę z bia­łej ko­ronki i ja­sno­nie­bie­skim ak­cen­tem, jej włosy są upięte w skom­pli­ko­wany kok, a na twarz – zgod­nie z ów­cze­sną modą – opa­dają loki. Ka­mera śle­dzi ją i och­mi­strzy­nię, która wy­szła jej na po­wi­ta­nie, a my po­zna­jemy wcze­śniej­sze ży­cie Ba­betty (sie­rota, wy­cho­wy­wana przez stryja w ko­mi­ta­cie Ko­márom-Esz­ter­gom, na wschód od Győr-Mo­son-So­pron), wnę­trza pa­łacu i bez­czelne bo­gac­two. Wi­dzimy tęt­niący ży­ciem dzie­dzi­niec, w jed­nej z sal młode damy dworu i pa­no­wie tań­czą czar­da­sza, tra­dy­cyjny wę­gier­ski ta­niec lu­dowy. Ka­mera pro­wa­dzi nas na ko­lejne pię­tra, a och­mi­strzyni tłu­ma­czy Ba­bet­cie za­sady w po­sia­dło­ści i opo­wiada o mło­dym hra­bim, który jest nie­żo­naty i go­towy do mał­żeń­stwa. Mi­jamy ko­lejne po­staci, mię­dzy in­nymi naj­bliż­szego do­radcę hra­biego, złego Vaza, aż wresz­cie Ba­betta wcho­dzi do swo­jego po­koju, skrom­nej man­sardy u szczytu bu­dynku, i przez nie­wiel­kie okno za­uważa, jak młody hra­bia je­dzie na bia­łym ko­niu, a wo­kół jego twa­rzy tań­czą ciemne włosy.

Mimo że wi­dzimy go z od­dali, od razu ro­zu­miemy, że jest wspa­niały. Zdu­mie­wa­jące w tej sce­nie jest to, że zo­stała na­krę­cona w jed­nym uję­ciu, i wszystko, co się tam dzieje, mu­siało zgrać się w cza­sie. Sztuczka po­wta­rza się póź­niej jesz­cze wiele razy (do­kład­nie mó­wiąc, osiem) i po­prze­pla­tana se­kwen­cjami krót­kich ujęć na­daje fil­mowi szcze­gólny rytm. To także je­den z po­wo­dów, dla któ­rych pro­duk­cja zy­skała ta­kie uzna­nie (i zdo­była tyle na­gród). Cią­gle mó­wią o niej na fil­mo­znaw­stwie, nie­ustan­nie po­ja­wia się w dys­ku­sjach, a nie­dawno ktoś stwier­dził, że gdyby nie Ba­betta, nie by­łoby von Triera ani Do­gmy. Nie wiem, czy się z tym zga­dzam. Poza tym przy­jęło się chyba, że Do­gma po­wstała w tym sa­mym cza­sie co Ba­betta, a nie póź­niej. Prę­dzej po­wie­dzia­ła­bym, że gdyby So­fia Cop­pola nie obej­rzała Ba­betty, to jej twór­czość wy­glą­da­łaby ina­czej. Bo ten film ce­chują hu­mor i nie­okre­ślo­ność, które sta­no­wią też jej znak roz­po­znaw­czy. Krę­cono go na trzy­dzie­sto­pię­cio­mi­li­me­tro­wej, „praw­dzi­wej” ta­śmie, więc każde uję­cie kosz­to­wało ma­ją­tek, może to wy­ja­śnia, dla­czego re­ży­ser Sán­dor Va­dász (który do dziś używa praw­dzi­wej ta­śmy, pod­czas gdy więk­szość prze­rzu­ciła się na roz­wią­za­nia cy­frowe), wy­róż­nia się tym, że trzyma ak­to­rów że­la­zną ręką. „On na­prawdę wie­dział, czego chce, praca z ta­kim za­wo­dow­cem jest nie­sa­mo­wi­cie in­spi­ru­jąca” – mó­wiła po wszyst­kim Lou. Albo tak to za­pa­mię­ta­łam.

Filmu nie na­grano w rze­czy­wi­stym pa­łacu, tylko trzy­sta pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na wschód, w zamku w Ege­rze. Va­dász sły­nie z tego, że za wszelką cenę urze­czy­wist­nia swoje wi­zje ar­ty­styczne, a jego zda­niem pa­łac Széche­ny­iego nie był dość oka­zały. Sam hra­bia István Széche­nyi, to zna­czy pier­wo­wzór, ma na Wę­grzech sta­tus bo­ha­tera na­ro­do­wego, po­dobno był mó­zgiem bi­twy pod Lüt­zen, ale nie tej pierw­szej, o któ­rej mówi się w Szwe­cji, tylko dru­giej, do któ­rej do­szło pod­czas wo­jen na­po­le­oń­skich. Va­dász wspo­mi­nał w wy­wia­dach, że po­stać hra­biego opiera się na Istvánie Széche­nyim, przy czym ten nie na­zywa się w fil­mie István, tylko Ivan, co brzmi bar­dziej mię­dzy­na­ro­dowo. Na­zwi­sko bo­ha­tera nie pada ani razu. Pew­nie ze względu na prawa au­tor­skie. W każ­dym ra­zie tak przy­pusz­czam.

Nar­ra­cja filmu wy­daje się wy­raź­nie ko­bieca, w cen­trum uwagi nie znaj­dują się wojny na­po­le­oń­skie, tylko ży­cie ro­dzinne i mi­ło­sne in­trygi. Oczy­wi­ście są też męż­czyźni na ko­niach i przy ar­ma­tach oraz tra­dy­cyjne sceny z pola bi­twy, ale to stoi w kontrze do „do­mo­wego po­dwórka”, czyli tego, co dzieje się w pa­łacu. Dziew­czyń­ski film dla fa­ce­tów, na­pi­sał któ­ryś z re­cen­zen­tów, choć moim zda­niem to tro­chę zło­śliwe.

Ba­betta wy­wo­łała po­ru­sze­nie także ze względu na krwawe i nie­zwy­kle re­ali­styczne sceny wo­jenne, które na­krę­cono z ręki, re­je­stru­jąc „nie­prze­two­rzony, au­ten­tyczny dźwięk”, a to prze­cież jedna z naj­waż­niej­szych za­sad Do­gmy. Te sceny rze­czy­wi­ście są nie­sa­mo­wite. Wy­re­ży­se­ro­wane co do mi­li­me­tra na­prawdę od­dają okru­cień­stwo wojny. Tro­chę jak sceny wo­jenne w ostat­nim se­zo­nie Gry o tron, chyba gdzieś na­wet czy­ta­łam, że twórcy se­rialu in­spi­ro­wali się mię­dzy in­nymi Ba­bettą. Ja­sne, że ten film od­ci­ska piętno, ślad. Nie tylko w ży­ciu Lou czy moim, lecz także w rze­czy­wi­sto­ści.

.

Kuch­nia Re­nauda wy­gląda jak z ja­kie­goś filmu, ale nie pa­mię­tam któ­rego. Na środku mie­ści się ogromna wy­spa, Lou prze­cha­dza się po domu z ogromną pew­no­ścią sie­bie, ale w su­mie dla­czego nie? Po Ba­bet­cie na­sze drogi się ro­ze­szły. Niby to wiem, ale ciężko mi to za­pa­mię­tać, po­czuć całą sobą. Pod wie­loma wzglę­dami wciąż jest obecna w moim ży­ciu. A w każ­dym ra­zie pustka po niej. Lou przy­zwy­cza­iła się do cał­kiem in­nych stan­dar­dów i uważa, że na to za­słu­guje. Oczy­wi­ście ma ra­cję. Za­słu­guje na to. Poza tym jest prze­cież ak­torką. Taka jej rola. Uda­wać, że pa­suje do każ­dego śro­do­wi­ska, w ja­kim się znaj­dzie. Ale sama nie wiem, może od za­wsze tak było, może od za­wsze na to za­słu­gi­wała albo po­ru­szała się w tych śro­do­wi­skach, albo po­tra­fiła uda­wać. Ja cały czas je­stem bar­dzo świa­doma swo­jego ciała. Jak nie­na­tu­ral­nie się po­ru­sza.

Na środku wy­spy ku­chen­nej taka sama kom­po­zy­cja kwia­tów co na gó­rze, a do tego ogromny pół­mi­sek owo­ców. Cie­kawe, kto zje te wszyst­kie mo­rele. Ni­ska, krępa ko­bieta o – jak zga­duję – po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich ko­rze­niach mija nas w po­śpie­chu, na rę­kach ma żółte gu­mowe rę­ka­wiczki i nie­sie nie­bie­skie wia­dro. Lou mówi do niej coś po fran­cu­sku i się uśmie­cha, a ona od­wza­jem­nia uśmiech, przy­ta­kuje ski­nie­niem i wy­cho­dzi. Roz­ma­wiają jak równa z równą. Lou za­wsze dba o kom­fort in­nych.

– Gdzie jest Re­naud? – py­tam.

– Na ro­we­rze. Ten re­gion sły­nie z tras ro­we­ro­wych. Naj­więksi fran­cu­scy ko­la­rze przy­go­to­wują się tu do Tour de France. Ale obie­cał, że zje z nami ko­la­cję. Chodź ze mną.

Ru­sza przez po­dwójne szklane drzwi, na ze­wnątrz znów ude­rza mnie upał, musi być już po dzie­więt­na­stej, ale wciąż pa­nuje pa­ra­li­żu­jący go­rąc, tur­ku­sowa woda w ba­se­nie razi w oczy. Za­nu­rzam stopę. Lou zdej­muje swoje dżin­sowe szorty i wy­pra­so­waną ko­szulę, pod spodem ma bi­kini w lam­parci wzór. Ko­lor ko­stiumu pod­kre­śla jej zło­ci­stą opa­le­ni­znę. Pusz­cza do mnie oko i wcho­dzi do wody, znika gdzieś głę­boko. Ja zo­staję w miej­scu i pa­trzę, jak na po­wierzchni ro­bią się fale.

To nie tak, że nie po­tra­fię bu­do­wać re­la­cji. Ale uwa­żam, że czło­wiek wciela się w różne role, i to już na wcze­snym eta­pie zna­jo­mo­ści, czy to w ro­dzi­nie, czy w związ­kach ro­man­tycz­nych, zresztą w przy­jaźni też. Lou od za­wsze szła pierw­sza. Przede mną. Ma­gnes, który przy­ciąga wszyst­kich. A ja od po­czątku szłam z tyłu. Nor­mal­nie nie cho­dzę z tyłu. W in­nych re­la­cjach. Bo na­wią­za­łam też inne re­la­cje. Boże, od pro­duk­cji Ba­betty mi­nęło już pra­wie pięt­na­ście lat. Wtedy ją stra­ci­łam. Nie, żadne „stra­ci­łam”. Boże. Wtedy za­czę­ły­śmy roz­wi­jać się w róż­nych kie­run­kach. A w każ­dym ra­zie stało się to za­uwa­żalne. Gdy pa­trzę na jej suk­cesy, bo prze­cież mogę je śle­dzić, ła­two za­po­mi­nam, że sama też po­szłam do przodu. Nie stoję w miej­scu. Mam no­wych przy­ja­ciół, in­nych przy­ja­ciół, inne re­la­cje. Ro­bię różne rze­czy. Mam wła­sne zda­nie. Też po­tra­fię przy­cią­gać. Cza­sami to ja je­stem ma­gne­sem. Ale ile­kroć bu­dzę się u boku chło­paka, który na­iw­nie za­ko­chany pa­trzy na mnie tak, jakby był go­tów zro­bić dla mnie wszystko, albo zna­jomi śmieją się we­soło z mo­jego żartu, my­ślę o tych spoj­rze­niach i uczu­ciach, o tym, jak by się zmie­niły, że zmie­ni­łyby się, gdyby tylko ją po­znali. I jak ja bym przy niej wy­bla­kła. Z jed­nej strony chcę to zo­ba­czyć, z dru­giej śmier­tel­nie się tego boję. Wtedy my­ślę, że moje ży­cie, w któ­rym to ja od­gry­wam główną rolę, jest moje je­dy­nie na krótką chwilę. Gdy Lou mnie za­woła, mu­szę być go­towa, go­towa, by znów wcie­lić się w swoją rolę – dru­go­pla­nową rolę w jej ży­ciu.

Przez pierw­sze lata od­zy­wała się czę­ściej. Wy­daje mi się, że kon­tak­to­wała się ze mną, ile­kroć przy­jeż­dżała do Szwe­cji. Dzwo­niła albo wy­sy­łała ese­mesa. „Je­stem w Grand Ho­telu, przy­chodź!” albo „Ho­tel Di­plo­mat, zo­sta­niesz na noc?”. A ja za każ­dym ra­zem do niej je­cha­łam. Cza­sami by­ły­śmy tylko dwie, kiedy in­dziej, choć rów­nie czę­sto, w po­koju tło­czyło się mnó­stwo lu­dzi. Jej nowi przy­ja­ciele, któ­rych nie zna­łam. Ko­ja­rzy­łam ich tylko z na­zwi­ska, wi­dzia­łam ich zdję­cia w ga­ze­cie albo filmy, po kry­jomu przy­mie­rza­łam ich ubra­nia w ga­le­rii han­dlo­wej NK. Nie­któ­rzy uda­wali, że nie ist­nieję, trak­to­wali mnie jak po­wie­trze, inni in­te­re­so­wali się mną, byli mili. Dzięki tam­tym im­pre­zom w po­ko­jach ho­te­lo­wych na­wią­za­łam mnó­stwo zna­jo­mo­ści. Wła­śnie tak do­sta­łam swoją pierw­szą pracę jako asy­stentka na pla­nie. Od re­ży­sera, który ko­chał się w Lou i chciał przy­dzie­lić jej główną rolę w swoim fil­mie o za­miesz­kach w Göte­borgu. Ale ona nie mo­gła, bo le­ciała do Au­stra­lii, gdzie od­by­wały się zdję­cia do nie­za­leż­nej kon­ty­nu­acji se­rii Park Ju­raj­ski. Moim zda­niem fa­cet dał mi tę pracę, bo wy­czuł, że je­ste­śmy so­bie bli­skie. Trzy­ma­jąc się mnie, miałby doj­ście do niej. Chyba tak to so­bie wy­my­ślił.

Przez parę lat utrzy­my­wa­łam się z pracy w fil­mie, ale cały czas ży­łam na gra­nicy ubó­stwa. Ro­dzice nie da­wali mi spo­koju. „Wy­kształ­ce­nie, Ka­tja, wy­kształ­ce­nie”, w końcu się pod­da­łam i któ­re­goś roku zło­ży­łam pa­piery nie tylko do szkoły te­atral­nej, lecz także na fil­mo­znaw­stwo. Tak się pod­eks­cy­to­wa­łam, że pierw­szy raz w ży­ciu przy­jęto mnie na stu­dia, że po­szłam tam, nie za­sta­na­wia­jąc się na­wet, czy tego chcę. A reszta po­to­czyła się sama.

Główną za­letą świata stu­diów aka­de­mic­kich są za­sady. Za­sady i kry­te­ria, gdy ich prze­strze­gasz, zni­kają wszel­kie ogra­ni­cze­nia. Tam nie ma żad­nego bram­ka­rza, który mówi nie, nie­stety, nie­źle ci szło, ale nic z tego, albo że nie wpi­su­jesz się w wi­zję re­ży­sera, nie, w świe­cie aka­de­mic­kim, je­śli tylko ro­bisz swoje, mo­żesz dojść na­prawdę da­leko. Ta­kim spo­so­bem za­in­we­sto­wa­łam w stu­dia. Nie za­sta­na­wia­jąc się, czy na­prawdę tego chcę. Wła­ści­wie trudno na­wet po­wie­dzieć, że w nie za­in­we­sto­wa­łam, prze­cież to słowo za­wiera w so­bie ukryte pra­gnie­nia i nie­po­kój, a ja ni­gdy cze­goś ta­kiego nie czu­łam. Dla­tego nie strze­li­łam so­bie w stopę, jak wtedy gdy pró­bo­wa­łam ak­tor­stwa. Póź­niej po­szło już z górki. Ale to nie ro­biło na mnie wra­że­nia. Przy­na­leż­ność do klubu, który chce mnie w swo­ich sze­re­gach, i tak da­lej.

Lou rzadko od­biera te­le­fon. Nie od­pi­suje na wia­do­mo­ści ani ma­ile. Wszystko musi od­by­wać się na jej za­sa­dach. Nie są­dzę, że cho­dzi tylko o mnie, pew­nie dla wszyst­kich jest taka. Ro­zu­miem ją. Ma tak na­pięty gra­fik, że je­dyną rze­czą, jaką może kon­tro­lo­wać, jest to, kiedy i jak się z kimś skon­tak­tuje. Znam ta­kich, któ­rzy ob­ra­żają się za brak od­po­wie­dzi, ale sama nie wiem, mnie ni­gdy to nie ura­ziło. W jej ży­ciu dzieje się tyle waż­nych spraw, Boże, prze­cież nie mogę ocze­ki­wać, że bę­dzie sta­wiać mnie na pierw­szym miej­scu.

Prze­waż­nie cze­kała na mnie w lobby, w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, dys­kret­nym ma­ki­jażu i z dużą de­si­gner­ską torbą wy­pchaną sce­na­riu­szami. Za­wsze je ze sobą tasz­czyła. Sce­na­riu­sze do fil­mów, w któ­rych miała za­grać albo to roz­wa­żała, a cza­sami też tek­sty pod­rzu­cane przez re­ży­se­rów, by – jak to mó­wiła – „spoj­rzała na nie swo­imi oczami”. Wy­obra­ża­łam so­bie wszyst­kich tych męż­czyzn, jak de­spe­racko sta­rali się zna­leźć w jej ży­ciu. I w nim zo­stać. Prze­sia­dy­wa­ły­śmy w róż­nych ba­rach ho­te­lo­wych i choć jej te­le­fon nie prze­sta­wał dzwo­nić, i cią­gle ktoś pod­cho­dził, by się przy­wi­tać albo po­pro­sić o au­to­graf, to za­wsze wy­cho­dzi­łam z tych spo­tkań za­in­spi­ro­wana. Jakby spły­nęło na mnie tro­chę jej ma­gne­tycz­no­ści. A za­ra­ziła mnie swoim suk­ce­sem.

Cza­sami py­tano nas, czy je­ste­śmy sio­strami, nie tak czę­sto jak w li­ceum, kiedy wi­dy­wa­ły­śmy się co­dzien­nie, ale i tak dość re­gu­lar­nie, i ile­kroć się to działo, chi­cho­ta­ły­śmy i krę­ci­ły­śmy gło­wami, nie, je­ste­śmy tylko naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Gdy wra­ca­łam do domu, na­wet po­ru­sza­łam się jak ona. Aż to stop­niowo sła­bło i znów by­łam tylko sobą.

Któ­re­goś razu ode­zwała się do mnie dzien­ni­karka, chciała na­pi­sać ar­ty­kuł o przy­jaźni, który miał się uka­zać w ja­kimś ma­ga­zy­nie, chyba „Elle” albo „Co­smo­po­li­tan”, już nie pa­mię­tam, py­tała, jak to jest przy­jaź­nić się z gwiazdą fil­mową. Nie wiem, jak zdo­była moje na­zwi­sko i nu­mer, może po pro­stu znała się na swo­jej pracy, nie­chęt­nie zgo­dzi­łam się na spo­tka­nie, ba­łam się, że przy­pad­kiem zdra­dzę za dużo, ale schle­biało mi, że ktoś się mną in­te­re­suje i za­leży mu, by cze­goś się o mnie do­wie­dzieć, mia­łam wtedy dwa­dzie­ścia je­den albo dwa­dzie­ścia dwa lata, pra­co­wa­łam na nocną zmianę w domu opieki, a jed­no­cze­śnie uczy­łam się, by po­pra­wić oceny i do­stać się na stu­dia. Umó­wi­łam się z nią któ­re­goś gru­dnio­wego po­po­łu­dnia w ka­wiarni w ga­le­rii han­dlo­wej, za­mó­wi­łam cap­puc­cino i cro­is­santa, pa­mię­tam, że ubra­łam się w bluzkę w czer­wono-nie­bie­skie pa­ski, z de­kol­tem w łó­deczkę, i be­ret, że zro­bi­łam ma­ki­jaż, i to nie tylko ey­eli­ne­rem, lecz także czer­woną szminką, bo sta­ra­łam się na­śla­do­wać styl fran­cu­ski, i że wszyst­kie py­ta­nia do­ty­czyły Lou. To było dość oczy­wi­ste, prze­cież spo­dzie­wa­łam się tego, a wła­ści­wie po­win­nam spo­dzie­wać, i choć w tam­tej chwili tro­chę mnie to za­smu­ciło, to po­wie­dzia­łam całą prawdę, że nie można wy­ma­rzyć so­bie lep­szej przy­ja­ciółki, ta­kiej hoj­nej i tro­skli­wej, i że sława wcale jej nie zmie­niła, bo mimo na­tłoku pracy za­wsze znaj­duje czas dla przy­ja­ciół, a ja po­dzi­wiam ją za to bar­dziej niż za jej grę ak­tor­ską.

Ar­ty­ku­łowi nadano ty­tuł: Lep­sza przy­ja­ciółka niż ak­torka?, a gdy się uka­zał, Lou wy­słała mi wia­do­mość, chyba na­gry­wała coś wtedy w Sta­nach, w każ­dym ra­zie ese­mes przy­szedł w środku nocy, i po­pro­siła, że­bym już ni­gdy nie roz­ma­wiała z dzien­ni­ka­rzami, „Mu­szę chro­nić swój wi­ze­ru­nek”, a je­śli na­stęp­nym ra­zem ktoś się ze mną skon­tak­tuje, po­win­nam ode­słać go do jej agen­tów i po­dać ma­ila. Ale bez obaw, nikt już się do mnie nie ode­zwał.

Znów miała ja­kiś kry­zys? To dla­tego chciała, że­bym do niej przy­je­chała? Taka była moja pierw­sza myśl, gdy od­czy­ta­łam jej wia­do­mość. Że znów coś się stało. Może cho­dzi o to, co ostat­nio, po­my­śla­łam, choć od tam­tego czasu mi­nęło już tyle lat. Gdy na­gle po pro­stu do mnie przy­szła. Był je­sienny dzień, po­wie­trze zimne i przej­rzy­ste, niebo bez­chmurne i po­godne. Trwała se­sja, w czwar­tek wie­czo­rem ode­sła­łam pracę za­li­cze­niową. A w pią­tek rano usły­sza­łam dzwo­nek do drzwi, ni­gdy nikt do mnie nie dzwo­nił, więc mia­łam ochotę spoj­rzeć przez wi­zjer, stwier­dzi­łam, że to pew­nie znów świa­dek Je­howy. Po­wle­kłam się, by otwo­rzyć, a tam ona. Cała w czerni, chude nogi gi­nęły w luź­nych dżin­sach, ob­casy skó­rza­nych ko­za­ków marki Acne Stu­dios stu­kały o ka­mienną po­sadzkę na scho­dach, czarne dzwo­niące kol­czyki i ra­mo­ne­ska. Duże oku­lary prze­ciw­sło­neczne, gdy je zdjęła, do­my­śli­łam się, że pła­kała, miała pod­puch­nięte oczy. Na ra­mie­niu wi­siała jedna z jej du­żych, dro­gich to­re­bek, która sko­ja­rzyła mi się z Mary Pop­pins.

– Mogę u cie­bie prze­no­co­wać?

To było tro­chę py­ta­nie, a tro­chę nie, oczy­wi­ście, że mo­gła u mnie prze­no­co­wać, ona to wie­działa, ja to wie­dzia­łam, that’s what friends are for. Nie umia­ła­bym jej od­mó­wić, na­wet gdy­bym chciała. Ale nie chcia­łam. Cie­szy­łam się, że przy­szła. Że przy­szła do mnie. Że mnie po­trze­buje. Nie­za­leż­nie od tego, co się stało, w pierw­szej ko­lej­no­ści po­my­ślała o mnie, na mnie po­le­gała w kry­zy­sie, do mnie przy­szła.

Ze­bra­łam pa­piery, które za­le­gały na ka­na­pie i sto­liku, i zro­bi­łam her­batę, gdy się pa­rzyła, Lou py­tała mnie o stu­dia, jak mi idzie, jak jest, czy mi się po­doba, znów skie­ro­wała na mnie ten re­flek­tor, spoj­rzała pro­sto we mnie oczami, które po­tra­fią zmie­niać ko­lor. A ja jej od­po­wia­da­łam, za­spana i ocza­ro­wana jej uwagą.

Sie­działa sku­lona na ka­na­pie, obej­mo­wała szklankę obu­rącz, her­bata pa­ro­wała, pa­mię­tam, że Lou wy­glą­dała per­fek­cyj­nie. Gdyby to był film, wy­star­czy­łoby tylko na nią spoj­rzeć, by zro­zu­mieć, że stało się coś złego. Gdy ja gra­łam w te­atrze, ni­gdy nie mia­łam ta­kiego wra­że­nia. Że z mo­jej twa­rzy da się coś in­stynk­tow­nie wy­czy­tać.

Była w trak­cie abor­cji far­ma­ko­lo­gicz­nej. To dla­tego przy­szła. Nie wie­dzia­łam, czy spe­cjal­nie z tego po­wodu przy­je­chała do Szwe­cji. Gdy ostat­nio z nią pi­sa­łam czy roz­ma­wia­łam, mó­wiła, że ma na­gry­wać coś chyba w Ma­le­zji albo Ban­gla­de­szu, ale te­raz przy­je­chała tu­taj, do Szwe­cji, do mo­jej ka­wa­lerki przy Bon­de­ga­tan, i za­ci­skała swoje dłu­gie palce na mo­jej szklance.

– Boli cię? – spy­ta­łam, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.

Po­krę­ciła głową.

– Jesz­cze za wcze­śnie.

Mia­łam ochotę wy­cią­gnąć rękę i po­gła­dzić ją po ra­mie­niu, twa­rzy, wło­sach, czym­kol­wiek, ale nie mo­głam, jakby osła­niała ją ja­kaś nie­wi­dzialna tar­cza, pan­cerz za­mknął się przede mną i wszyst­kimi, któ­rzy nie mieli do­stępu albo nie znali ha­sła.

– Mo­żesz tu zo­stać tak długo, jak chcesz – za­pew­ni­łam. – Daj znać, je­śli mogę ci ja­koś po­móc – do­da­łam.