Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy w październiku 1923 roku eksplozja niszczy warszawską Cytadelę, w ruch zostaje wprawiona policyjno-wojskowa maszyneria śledcza. Choć z braku dowodów trudno dociec przyczyny wybuchu – czy był to samozapłon, przypadkowe podpalenie, czy długo przygotowywany zamach? – niektórzy za wszelką cenę starają się obarczyć winą komunistów. Paweł Kozioł w swojej polifonicznej powieści, którą czyta się jak wciągający thriller polityczno-sądowy, zdarzenia z tamtego czasu uzupełnia jednak o wątek fantastyczny. Oto bowiem okazuje się, że bohaterowie „Azardu” działają z podszeptu Słowackiego, który pokątnie zawiaduje polskimi dziejami z grobu na paryskim Montmartrze. Po co to robi? Bo pragnie Polski krwawej i okrutnej, państwa pogrążonego w nieprzemijającym stanie wyjątkowym, które bezwzględnie rozlicza się ze swoimi wrogami, tym samym torując sobie drogę do nowoczesności.
„Azard” to znakomicie skrojona powieść opisująca mało znany wycinek międzywojennej historii, ale przede wszystkim oryginalny głos w dyskusji o długim cieniu, jakim romantyzm kładzie się na naszej – polskiej – współczesności.
Fragment:
Wypełnił się cykl kolejny, kolejne szczeblowanie. Rodzaj ludzki postawił jeszcze jeden krok na rozciągniętej, lecz nieustępliwie pnącej się w górę spirali, a wtedy poruszyła się i moja truna w wilgotnem łonie cmentarza Montmartre. Ja, com w niej leżał jak na popielisku wypalonego stosu, wzbudziłem w sobie zmysł magnetyzerski, by, wolny od ciężaru ciała, rozejrzeć się po świecie. Przez te lat kilkadziesiąt, przez kilkanaście przebudzeń, doskonaliłem w sobie umiejętność, którą za życia zdradzały sny i poemata. Należało ją tylko skutecznie odwrócić, żeby soki żywotne w kwiat poszły, nie w korzeń, i tym sposobem zacząć pośmiertną pracę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Paweł Kozioł, Azard,Okoniny 2025
Paweł Kozioł, Azard, Okoniny 2025 Copyright © by Wydawnictwo Drzazgi, 2025 Copyright © by Wydawnictwo Drzazgi Sp. z o.o., Warszawa 2025
Redakcja – Filip Fierek
Korekta – Agata Chmielecka
Projekt typograficzny okładki – Angelika Kukioła
Projekt typograficzny, skład i łamanie – By Mouse | bymouse.pl
Fotografia autora na okładce KIT STOWARZYSZENIE ŻYWYCH POETÓW
Wydanie I
ISBN 978-83-976717-3-7
Wydawnictwo Drzazgi Okoniny 17B 89-530 Śliwice
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Nie otworzyło się jeszcze oko nadzmysłowe, niebo i ziemia to szczelnie zawarte powieki. Żaden duch wyższy ani pracownik głębin nie patrzy na majora opartego łokciem o maskę samochodu. I tylko ludzkie uszy słyszą, jak on pyta:
– Cośmy tu właściwie robili? Przecież wszystko chodzi jak w zegarku.
Za nim w sierpniowym słońcu błyszczy Wisła. Bliżej biegnie ceglany, carski jeszcze mur z rzędem otworów strzelniczych, a w nim otwiera się przejazd: Brama Straceń. Major myśli, że w dziesięć lat zmienić mogło się wszystko, tylko nie to jedno. Władza, rosyjska czy polska, potrzebuje miejsca egzekucji.
Niedawno skończył tu Eligiusz Niewiadomski. Przynajmniej pochowali go gdzie indziej, mniej to daje okazji do podziemnych starć, a i dla żywych jest jakoś czytelniejsze. Widocznie i księga świata potrzebuje rozdziałów. Co by to było za miejsce pamięci, przyjmujące po równo endeków i socjalistów? Tłum lubi jasne sytuacje. Dopiero wtedy ludzie podchodzą dotknąć szubienicznego drzewa, pomodlić się pod murem ze śladami kul. I nikt się nie zastanawia, co różni słuszne rozstrzelanie od niesłusznego.
– Co do pana, to wykonywał pan rozkazy – odpowiada oficer z identycznymi pagonami i taką samą saperską naszywką. Reflektuje się jednak, że nie powinien pozwalać sobie na taki ton, kiedy jego starszeństwo wynika ledwie z paru tygodni służby więcej. Dlatego zniża głos do niezręcznego szeptu: – O powodach inspekcji możemy porozmawiać nieoficjalnie, ale proszę, nie róbmy tego na stojąco.
Szofer od razu, jak na sygnał, kręci korbą, a motor kaszle i warczeć zaczyna miarowo.
Nocleg i poranne sprawozdanie mają zaplanowane w modlińskiej twierdzy. To niedaleko, ale kierownik komisji źle spał poprzedniej nocy, a samochodem tłuc się nie lubi. Wstydliwa sprawa: ciężar na żołądku, pozostałość wczorajszej zakrapianej kolacji, który chce wyjść przez usta. Chętnie korzysta więc z pretekstu do rozmowy.
– O co pan major pytał?
– No, po co to wszystko?
– Oficjalnie nic nie wiem. Ale pamięta pan, jak aresztowali tu wykładowcę Szkoły Zbrojmistrzów?
– Coś mi się przypomina. Na początku miesiąca? Komunistę?
– Tak, komunistę z Virtuti Militari. To się w ogóle da pogodzić? Nazywa się Bagiński.
– Dzisiejsze czasy dają wiele okazji do psychicznych przewrotów. Ale dlaczego nie było o tym mowy na odprawie?
– Aby w zespole był ktoś, komu niczego nie zasugerowano. To się nazywa: podział pracy – twierdzi kierownik komisji. – Pan patrzy na technikalia, a ja badam, czy Bagiński nie zostawił po sobie czegoś podejrzanego.
– Nie sądzę. Prochownia czysta i sucha, proch świeżutki, z Włoch, rozchód dokładnie taki, jak stoi w papierach.
– Pan to zawsze zaczyna od dokumentów. A obsługa to co? Pies?
– Że niby ich ten cały Bagiński zaczarował?
– Zindoktrynował. Wie pan, jak to robią? Zaczynają od ulotek. Był na tyle bezczelny, że utykał je nawet po podręcznikach swoich słuchaczy.
– I jakież prawdy objawione tam się znajdowały?
– Że rewolucja u bram. Gnębiony proletariat powstanie i zwycięży. A dla żołnierzy opowiastki, że powinni się przyłączyć, a nie interweniować, bo zachodzi zbieżność...
– ...interesów klasowych.
– Właśnie! – przytaknął kierownik komisji. – Oni są przewidywalni. Pan niby pyta, a wszystko pan wie.
– Bo to musi być proste. Oni wierzą, że to ideologia prostego człowieka.
– A na tym ostatecznie zasadza się walka klas, że kapitalizm stworzyli ludzie garbaci.
Major zna to powiedzonko, ale nie chce dopowiadać, że chodzi o tych z garbatymi nosami. Śmieje się zatem i dalej jadą w milczeniu. Auto się rozpędza, uderzenia rozgrzanego powietrza przybierają na sile, wiatr wrzeszczy, jakby wydawał im komendy, rozstawiał regimenty do niewidzialnej bitwy. Zawarte oko widziałoby, że tak jest, ale wojskowi nie wiedzą, co ich dotyka, omija.
– Powiedział pan coś?
– Nie. Ale zdawało mi się, że pan coś mówił.
– Nic, nic. To tylko ten okropny huk.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Męczylibyście się tutaj całą bandą, ale starszy szeregowy Juszczak stoi na warcie i wpuszcza rusznikarzy do strefy ochronnej prochowni. Jak któryś, pokazując przepustkę, podnosi oczy, to widzi nie człowieka, lecz kukłę w mundurze. Juszczak chętnie przekrzywiłby czapkę na bakier, rozluźnił kołnierz, przesunął klamrę paska. Dziś jednak musi trzymać się regulaminu, choćby się dookoła waliło i paliło. Świnia porucznik na pewno zrobi inspekcję. Będzie się czepiał każdego guzika, dziurki i sprzączki, aż coś wynajdzie. Ale nie czapkę, czapka jest za łatwa.
Juszczak też szuka. Wartownikom przybyło obowiązków, odkąd jednego rusznikarza przyuważono, jak leżał rozwalony na worku białego prochu i najspokojniej w świecie ćmił papierosa. Który to był, Ceglarski czy Łukasiak? Tłumaczył się, że fajrant, plecy rwą jak diabli i tylko tytoń może to zagłuszyć. Wrócił do roboty po tygodniowym areszcie, ale od tego czasu zaczęły się rewizje. Nie wywinie się nawet Szymowska, która nie wiedzieć czemu wybrała ten męski fach.
Ostatnio coś ją gryzło. Udział miał w tym mężczyzna, właściwie to dwóch. Parę dni temu z daleka dostrzegłeś Szymowską gniewną, napiętą jak struna i podaną w przód, jak niemy obraz krzyku w kinoteatrze. Przed nią kulił się facet. Drugi, drobny staruszek, stał z boku oparty o laskę i tylko kręcił głową. Wiatr przyniósł do ciebie jej krzyk: „Jak was przydybię razem, to tobie utnę, a jej zaszyję”. Myślałeś już, że trzeba będzie ją pocieszać, ale dzień później była taka jak zwykle: kobieta, która z rewizji potrafi zrobić teatr.
Wykręca się na przykład, odskakuje i bierze zamach, jak gdyby chciała żołnierza spoliczkować, a krzyczy przy tym, że do uczciwej kobiety pchać się z łapami nie wypada. Albo odwrotnie: podchodzi do wartownika, tak że ich ciała prawie się stykają, patrzy mu w oczy, usta zbliża do ucha. Ciekawe, co teraz szepce Juszczakowi. „Ładny żołnierzyk, za ładny, pewnie coś zmalował. Szkoda, bo wolę tych porządnych psuć”.
Jemu się może trafić co dobrego, a wy się tutaj przez niego męczycie. Niby tak pięknie wszystko zorganizował! Ogórki w słoju tak wielkim, że wniesienie go na teren jednostki wypadało uznać za sukces logistyczny, dwie butelki siwuchy i do nich jeden kieliszek, który szedł w koło na sposób cygański. Tak wam przynajmniej Juszczak wytłumaczył, ale z nim nie wiadomo, kiedy zmyśla. Nie chciałeś dopytywać, wódka była od niego.
Z początku czułeś, jakby kolejki szły za wolno, ale po trzecim okrążeniu doceniłeś niespieszne tempo. Przyjemne ciepło to rozlewało się w żołądku, to przygasało. Tylko rozmowa toczyła się niewesoło: Polska już nie jest na wojennej stopie, idą redukcje. Pocieszaliście się, że do cywila najprędzej puszczą takich jak Maniewicz, który czasami nie wie, co się dzieje. Raz przy oporządzaniu karabinu jego ręce zatrzymały się w pół ruchu i Juszczak musiał go szturchnąć, aby tamten zdążył. Ale chociaż gadaliście także o złym błysku, jaki się odtąd w oczach Maniewicza zapalał na widok kolegi, to wszystko było w najlepszym porządku, póki was świnia porucznik nie nakrył. Że też akurat on musiał być tej nocy oficerem inspekcyjnym!
Nie masz pojęcia, po co zajrzał na wasz korytarz, zachowywaliście się przecież cicho. Może przez jakąś szparę dostrzegł światło leżącej na podłodze płaskiej latarki. Albo Maniewicz, ten cholerny ślepak, raz w życiu coś wypatrzył – i nie pomyślał, że raportując, więcej narobi złego niż dobrego.
Dość, że staremu nie spodobało się to, co zobaczył. Nie dał się poczęstować, zresztą w drugiej butelce widać było dno i może na tym polegała obraza starszego stopniem. Porucznik chwycił Juszczaka za ucho, jak tylko ten się przyznał, że wódka jest od niego, przyciągnął go do siebie, wyszarpnął butelkę, a resztki wylał prosto na koc. Z pryczy, powiedział, musi wywietrzeć do świtu. Na koniec przyobiecał, że rano wszystkich was, chłopcy, przykładnie ukarze.
Rano jest teraz. Na przekór prognozom trzynasty dzień października roku tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego szykuje się słoneczny, prawie ciepły. Sobota, imieniny Edwarda i Teofila, od wschodu słońca minęły trzy godziny, tobie przynosząc same nieprzyjemności. Bo oto stoisz w szeregu, za sobą mając skarpę, fosę i zewnętrzny mur Cytadeli, przed sobą złego jak osa porucznika, a jeszcze dalej Wisłę. Po prawej most kolejowy, ale tam nie patrzysz, bo masz psi obowiązek gapić się na dowódcę, kiedy was wszystkich oklina. Zaczyna z żołnierska, po maci, lecz zaraz się rozkręca, niby Wieniawa jakiś piechociński, okrężną drogą mówiący to samo. Krzyczy, że musi wziąć urlop, aby odpocząć od oglądania twojej głupiej mordy. A wtedy wykosztuje się, wynajmie automobil, pojedzie prosto do tego twojego Klimontowa, czy jak się dziura zafajdana nazywa. Znajdzie parafię, wybierze się do proboszcza, a potem już zależy: zaniesie mu koniak albo wpłaci datek na remont dzwonnicy, cokolwiek tylko wielebnego przekona, aby wyłożył na stół księgi parafialne, otworzył je na dacie twojego urodzenia, sięgnął po pióro, w odpowiedniej rubryce wykreślił treść fałszywą, a wpisał co należy: że ojciec twój nieznany. Tu ciężko wzdycha, zmęczony własną opowieścią. Wiesz, że zaraz zacznie komenderować: „Padnij! Powstań!”, szybciej i szybciej, do twojego zdechu.
Na początku jest ciepło pracujących muskułów, potem krople potu zaczynają skapywać z brwi. Później dochodzi tętno, stukot w uszach, miarowy rytm w klatce piersiowej. Długo tak umiesz wytrzymać, ale wiesz, że w końcu przyjdzie zmęczenie, zakłóci rytm, aż zaczniesz padać i powstawać nie w tempo. Porucznik zauważy i wtedy się zacznie. Synu całego plutonu ojców-dezerterów, chlać się umiało, to teraz wypoć wódkę, bo żołnierz ma być z ciebie, a nie pijak. Szybciej!
Lecz zamiast tego pada rozkaz: „Biegiem do Wisły!”. I wtedy myślisz: to nie są zwykłe szykany, dziś stary was rozjedzie jak artyleria konna. Przeczuwasz już, jak będzie: wbiegniesz do zimnej rzeki, parujący od wszystkich „Padnij! Powstań!”, zrobi się z tego zapalenie płuc, a nie ma tu dobrego doktora Zysmana, który by cię cierpliwie wyciągał z choroby. Dlatego ciało mówi: zostań w tyle, mięśnie spinają się na myśl o spotkaniu z wodą. Ale widzisz, że twoi kumple biegną. Przodem leci sam niski, okrągławy porucznik, podskakując jak kauczukowa piłka. Głowę wciska w ramiona. Widać, że się boi, więc ruszasz pędem za nim, za wszystkimi.
I chciałbyś spojrzeć za siebie, ale nie. Porucznik może być świnia, ale dobrze was uczy. Na przykład że z durną gębą zwróconą do tyłu biec będziesz wolniej, w dodatku po łuku, i że na froncie życie przez to stracisz, zwłaszcza, nie ukrywajmy, że powolny jesteś. Prawda, do Wisły wbiegasz jako ostatni.
Rzeka ci sięga do połowy uda, gdy podmuch uderza cię w plecy i rzuca twarzą w mętną wodę. Wyżej przetacza się huk, ciężki i głośny, żaden poligon cię na taki nie przygotował. Kiedy się kończy, wstajesz ogłuszony. Twarz piecze, woda ze smarkami leci z nosa. Odwracasz się i widzisz, jak w ciszy, która szczelnie wypełnia twoją czaszkę, nad murem Cytadeli zaczyna się chamęcić. Wznoszą się stamtąd czarne płanety, którymi wiatr okręca bardzo powoli, jakby się mełły w jesiennym powietrzu. Spośród nich wstaje brudnożółty słup dymu i chyli się nad miastem jak nawis mokrej gliny. Tylko czekać, aż spadnie i wszystkich przygniecie.
Wkrótce do rzeki podpełza skłębiona ciemność. Widzisz przez nią, jak szeregowy Wasiak płynie w najsilniejszy nurt. Ten zaczyna go znosić. Tak wygląda ucieczka.
Porucznikowi woda sięga do piersi. Nim go zakryje dym idący od brzegu, dostrzegasz, jak otwiera i zamyka usta: krótko, szeroko, wpatrując się w ciebie. Dochodzi jednak do wniosku, że go nie słyszysz, i wtedy nos zatyka, gębę zasłania dłonią. Rozkładasz ręce. Dalej nie rozumiesz. Porucznik sięga pod wodę po połę munduru, przykłada ją do twarzy. Od razu robisz to samo. Jak mogłeś nie zgadnąć? Co trzeba robić bez maski na wyposażeniu? Wiesz już, co wykrzykiwał raz za razem: „Gaz! Gaz!”.
Szyby po drugiej stronie ulicy Kredytowej zapadają się w sobie, jakby ktoś w nie wbiegł. Łobuz w skórzanej kurtce, w kaszkiecie nasuniętym na uszy, z apaszką zaplecioną w pancerny węzeł w nadziei, że jak szkło pójdzie, to przetnie materiał, a tętnicy nie ruszy? Widziałaś kiedyś taką kradzież: złodziej podeptał rząd butelek z wystawy, na chybił trafił zgarnął kilka i uciekł. Ale tym razem nikogo nie ma. Witryny, wtłoczone do środka przez niewidzialną siłę, gną się po prostu, każda w centralnym punkcie, i rozpryskują na setki kawałków.
Odłamki, myślisz, podnosząc do twarzy spracowane ręce. Te szklane są najgorsze, nawet lekarz nie zawsze znajdzie je w ranie. Ale skóra się zagoi, a oczy ma się jedne.
Druga myśl, ta o bombie, idzie zaraz za pierwszą. Od razu dołączają do niej pytania, wpół zapomniany kwestionariusz bojowca. Dynamit? Piroksylina? Czy zamachowiec nafaszerował swoją paczuszkę gwoźdźmi? Pytasz, bo wybuch zdmuchnął z ciebie lata, które spędziłaś jako przykładna obywatelka – żona wąsatego mężczyzny z numerem domu na czapce, praczka i gospodyni, karmiąca matka. Rzuciłaś konspirację dopiero przez to ostatnie. Gdy padasz, pchnięta przez podmuch, bohaterskie czasy wracają. Znów masz sprężyste ciało dwudziestolatki i umiesz nim pokierować: przetoczyć się przez bark i znieruchomieć twarzą do ziemi, jak uczyli na kursach Organizacji Bojowej PPS.
Czułaś zresztą przez skórę, od wiosny, że coś się kroi. Czytałaś o zamachu bombowym w Krakowie na dom profesora Natansona i tamtym drugim, na siedzibę Bundu. Mgliście przypominałaś sobie, że obydwa tak zorganizowano, aby nikt nie zginął. Tam celem byli Żydzi, ale w maju, w Warszawie, oberwał z kolei konserwatywny „Kurier Polski”, dlatego nie wierzyłaś, że to dalszy ciąg tej samej akcji. Kiedy jednak dzień później na uniwersytecie zginął od bomby profesor Orzelski, zyskałaś pewność, że się zaczyna. A dzisiaj te przeczucia się spełniają.
Lewe ramię uderza w trotuar jako pierwsze. Ból promieniuje aż do obojczyka, ale leżysz bezpieczna, twarz wciśnięta w bruk, nad tobą kilkusekundowe piekło kawałków szkła, tynku, drzazg, wściekłego powietrza. Wyobrażasz sobie, że tak to musiało wyglądać, gdy towarzyszki rzucały z balkonu bombę, celując w powóz, którym w sierpniowy dzień przejeżdżał Natolińską generał Giorgij Skałon.
Grozą przejmuje cię dopiero kolejne wspomnienie. Staje ci przed oczyma człowiek, który tylko raz przyszedł was uczyć na tajnych kursach. Towarzysz u kresu podróży, która skończy się przedwczesnym aresztowaniem lub ostateczną jakąś awanturą, bo innej drogi dla niego nie było. Zapadłe oczy, rzadki, jasny zarost i głos na pograniczu wariackiej ekscytacji. Lubił powtarzać, mówiąc pewnie o sobie, że kuli albo bomby, która nas zabije, nie usłyszymy. A ty po latach spokojnego życia wreszcie z tej gadaniny wyciągnęłaś wnioski i wtedy przestraszyłaś się naprawdę. Czy mózg się zatrzymuje pośród takiej ciszy?
Mózg cię, kobieto, oszukał. Huk musiał przyjść wcześniej, ale do twojej świadomości dotarł dopiero, gdy urósł, zwielokrotniony w odbiciach od ścian kamienic. Jak gdyby tym spóźnieniem chciał cię zmusić, byś wreszcie zrozumiała, skąd tu trafił. Z daleka, znad samej Wisły. Spoza teraźniejszości. Prędzej pasował do roku dziewięćset piątego, w którym nerwowy blondyn wytłumaczył ci, że dobra bomba rozniesie w drebiezgi ulicę, a nawet cały kwartał. O ile nie jest to ostatnia akcja, trzeba uważać, aby nie zaczęła od zamachowca.
Leżałaś dalej, kiedy ciszę rozgoniły policyjne gwizdki, sygnały sanitarek, pokrzykiwania. Bałaś się drgnąć: ruch mógł zbudzić gniewną siłę eksplozji jeszcze silniejszej albo po prostu bliższej. Trwałaś tak, póki za ramię nie chwycił cię lekarz.
Syknęłaś. Musiał cię oczywiście dotknąć ze złej strony, ale od razu naprawił swój błąd. Obejrzał cię pobieżnie, mruknął z podziwem: „No proszę, a twarz cała...”, po czym zarządził: „Ramię ramieniem, ale niech jeszcze obmacają krzyż i plecy, a potem sami wykoncypują, co dalej. Tamta dorożka proszę, Szpital Świętego Ducha”.
W stronę pojazdu obróciłaś się sztywno, jakby już cię ściskała gipsowa powłoka. Pod nogami trzaskały drobinki szkła. Fiakier czekał, żeby pomóc ci wejść do dryndy, i był przynajmniej na tyle przytomny, że podparł cię od strony zdrowego ramienia. Podziękowałaś monetą, którą z wahaniem przyjął. Nie miał widocznie osobnej taryfy dla rannych.
W dorożce leżał „Kurier”. Kątem oka dostrzegłaś zapowiedzi filmów. Pod nagłówkiem „Złamana lilia” mniejsze litery krzyczały: „Miłość i zemsta żółtego człowieka”. Wyczułaś w tym zestawieniu słów coś ważnego, czego nie miał na myśli autor sloganu, pewnie zbyt młody, aby cokolwiek wiedzieć o czasach miłości i zemsty, o roku dziewięćset piątym. O grypsach, znajomych w więzieniu, zaszytych w bieliznę nabojach. O strachu, kiedy, dromaderka pod zbyt ochoczo przyjętym ciężarem, potknęłaś się i przysiadłaś na trotuarze. Zamarłaś, gdy podchodził do ciebie ruski policjant, ale on tylko spytał, czy się dobrze czujesz, i podał ci ramię. Wracało całe morze spraw, z jakiego wyszłaś, nie patrząc nawet, czy twój ślad stał się suchy jak odcisk trzewika porządnej obywatelki. Bo rozumiałaś, że im dalej staniesz od tej groźnej wody, tym mniej osób pomyśli, że umiałaś w niej pływać.
I do tej pory udawało się. Warszawa na powrót stała się stolicą Polski, a ty pozbyłaś się lęku przed mundurami. Raz w roku zapraszali cię nawet na spotkania, gdzie wprawdzie gniotłabyś się w piątym rzędzie, lecz mundurowi prężyliby się przed tobą, poślednią wersją żywego pomnika. O ile postanowiłabyś przyjść, zamiast w ostatniej chwili zrezygnować, bo pranie zasłon uznałaś za ważniejsze, a tak naprawdę dlatego, że nie lubiłaś księży. Nie byli dobrym towarzystwem dla córki kamieniarza z ulicy Dzikiej, stawiającego nagrobki na prawosławnym cmentarzu. Czasem brał cię ze sobą i dawał parę monet. Wrzucałaś je do skarbonki, żegnałaś się trzy razy i zapalałaś świeczkę przed ikoną w cmentarnej kapliczce. Wierzyłaś we wszystko z wyjątkiem Boże, Caria chrani. Po latach do tej wiary powróciłaś.
A jednak rewolucja przypominała o sobie. Dyktowała uczucia, kiedy czytałaś o procesach politycznych. Szeptała ci, że wybuch ma imię i nazwisko, teraz oznaczające rozszarpane ciało kogoś, kto pewno kochał i się mścił, choć nie wiedziałaś: jaką sprawę? za co?
Spóźniony jesteś, myślisz sobie, spóźniony. W dodatku szkapa człapie noga za nogą, jak gdyby za nic w świecie nie chciała do Warszawy. Tyle dobrego, że lezie już prosto. Wcześniej zgubiła podkowę i musiałeś odstać swoje na podwórzu kuźni, póki się kowal nie dobudzi. Tam też postanowiłeś jechać dalej. Powrót do chałupy skończyłby się podwójną porcją narzekania. Oberwałbyś od żony, że dzień zmarnowałeś, a jutro w Hali Mirowskiej przekupki by cię obsobaczyły, że niby co miały sprzedawać. Powietrze? Więc jedziesz tam, spóźniony, z furą jesiennych jabłek i w żaden sposób nie umiesz przyspieszyć. Mógłbyś iść obok na pieszko, ale to szkapie nie ulży. Chudy jesteś, żylasty, w porównaniu z ciężarem sterty owoców – piórko.
Jabłka masz po ojcu, który zapisał się do kasy Stefczyka. Sylabizując, czytał ich broszurki, a którejś zimy, przy glinianym piecu, wymyślił sobie sad. Kiedy zaczął go grodzić, sąsiedzi pukali się w czoło, że dobry grunt marnuje. Sam zdążył te owoce zebrać może dwa razy, zanim poszedł do piachu, ale tobie zostawił cztery rządki drzewek.
Wóz się wlecze, ty siedzisz wygodnie rozparty na wyślizganej do gładkości desce i myślisz, co masz począć. Może do Hal Mirowskich zajedziesz z fasonem, z bicza trzaskając niby na weselu, drąc się na całe gardło, że jabłka przyjechali. I niech je straganiary chwytają, przekrzykując się jedna przez drugą. Niech zbiegną się oberwańcy, zwabieni rejwachem. Bo wtedy jedni zaczną głaskać szkapę, inni podbiegać do wozu, by ukraść kilka owoców i dać dyla, oglądając się za siebie, w razie gdyby musieli umknąć plecy od bicza. A ty będziesz pomstował na złodziejskie nasienie, targował się, obdzielał handlary tak, aby się w końcu zaczęły kłócić między sobą o jeszcze jedną skrzynkę, o miejsce w kolejce – i już żadna nie wspomni, jaki jesteś spóźniony.
Tylko szkapa, jak na złość, lezie pomalutku, a uszy tuli jak przed jakim złym. Rozumiałbyś wieczorem, na rozstajach przed wsią, między kapliczką a wierzbą świecącą białym próchnem. Przeżegnałbyś się i splunął za siebie siarczyście, żeby się złe tylnego koła nie czepiło. Ale na szosie tego, kochanieńki, nie zrobisz. Raz, że to głupio w biały dzień. Dwa, że złe, jakie znasz, umie chwycić za włosy i ciągnąć pijanego człeka w pobok drogi, w młakę, albo hukać na niego w lesie (niby nic, ale czerwone mrówki po krzyżu przechodzą). Miasta za to nie lubi, po bruku nie łazi. Myślisz sobie, że w mieście musi czaić się inne, ale co jemu do ciebie? Nająłbyś się w fabryce, tobyś się dostał w moc złego, które zna się z żelastwem i czyni szkody za jego pomocą. Albo zapisać by się trza do partii, którejkolwiek, gdzie złe, ale już inne, każe się kłócić o sprawy dla człowieka za duże. I tylko szkapa się boi, bo nic nie rozumie.
Ma rację bestia. Słyszysz sakramencki huk, większy niż w roku piętnastym, kiedy Rosjanie wysadzali most. Koń, przestraszony, przysiada na zadzie, a ty od razu lecisz głową naprzód. Spadłbyś, gdybyś akurat nie chwycił się wozu, ale przez chwilę myślisz, że podmuch by cię utrzymał. Potem robi się cicho. Zdmuchnęło wszelkie odgłosy: ptaki powietrzne, zwierzęta ziemi, gwar ludzki.
Pierwsze z tej ciszy otrząsają się psy, trzy albo cztery, przeciągle wyjąc w oddali. W każdym razie nie widzisz ich, jak się odwracasz. Za tobą toczą się po bruku jabłka, półtora wiadra, nie stracisz na tym zbyt wiele. Ale cokolwiek się stało, jakie bądź złe miastowe czyniło swoje sztuki, myślisz, że możesz ruszać. Sięgasz więc po bat i trzaskasz nim nad końskim grzbietem, lecz krnąbrne zwierzę chwilę przebiera kulasami i znowu staje. Powtarza się to pięć razy i oto jesteś przy rogatce, w grupce kilku pojazdów. Stoi auto, w nim szczupły, blady mężczyzna obejmuje ramieniem towarzyszkę podróży, na twarzy dla odmiany zieloną. Ich nie ma co pytać. Ale i fiakier bezradnie rozkłada ręce, i Żyd wozak niemo łapie się za głowę w futrzanej czapie, i policjant, który załatwiał z nim swoje sprawy, rozgląda się bezradnie.
W końcu od strony miasta przybiega chłopak w kaszkiecie. Przez chwilę dyszy ciężko, dłonie na kolanach, plecy mu chodzą z każdym oddechem. Jeszcze nie gotów wypluć z siebie tego, co ma do powiedzenia. Elegant w aucie podnosi głowę kobiety, wozak opuszcza dłonie, policjant marszczy czoło i wszyscy zamieracie niby figurki w szopce. Z Warszawy dolatuje was dźwięk dzwonów, psy cichną jeden po drugim, dodając powagi tej chwili. I w końcu chłopak mówi, co zamierzał, przerwa na oddech przy co trzecim słowie, bo płuca mu pracują jak kowalskie miechy:
– Wracajcie, nie jedźcie... do miasta, bo tam... rewolucja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
Zapraszamy do zakupu
