Awaria - Michał Komarnicki - ebook + audiobook + książka

Awaria ebook i audiobook

Michał Komarnicki

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy w pewną grudniową noc w Warszawie ulega awarii system energetyczny, nikt nie podejrzewa, że to początek końca tego miasta. Wkrótce jednak nie da się już ignorować panującego na ulicach chaosu, zaczyna brakować wody i jedzenia, a przedstawiciele władzy decydują się opuścić stolicę. Hubert, utalentowany student socjologii, ma natomiast tylko jedno pragnienie: ratować swoją ukochaną. Nie będzie to jednak zadanie proste, bowiem panowanie nad miastem przejmują kibole dowodzeni przez tyleż inteligentnego, co zdeprawowanego człowieka, a szerząca się anarchia sprawia, że dotychczasowe zasady i normy etyczne przestają się liczyć.

Awaria to ironiczna, buntownicza i brutalna wizja skorodowanego systemu politycznego i społecznego, oglądanych oczyma współczesnego inteligenta. I wcale nie tak nierealna, jak się wydaje…

Awaria, której nie spodziewał się nikt. Warszawa, która pod wpływem chaosu zmienia swoje oblicze. Apokalipsa, którą obserwujemy w stołecznej wersji mikro. Michał Komarnicki wystawia bohaterów na ciężką próbę, doskonale portretując przy tym polską mentalność. - Przemysław Garczyński, autor kryminału Kelner

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 29 min

Lektor: Piotr Makarski

Oceny
3,0 (20 ocen)
2
5
5
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

20 grudnia, godz. 7:41

Świtało. Było już jednak wystarczająco późno na leniwy, senny poranek i kontemplację przyrody. Masa aut mknęła przez osiem warszawskich mostów, spinających rozerwane na cztery części miasto. Tak, na cztery. Stolicę rozrywa bowiem coś na kształt krzyża, którego pionową belkę stanowi Wisła, natomiast ramiona tworzy linia kolejowa, a właściwie linia demarkacyjna, rozdzielającą północną i południową część miasta. Co ciekawe, linia ta stanowi problem jedynie dla prawobrzeżnej Warszawy, gdzie zdolni inaczej włodarze miasta ze wszystkich opcji zapewnili tylko dwa drogowe przejazdy relacji północ-południe. Z kolei na lewym brzegu zadbano o szybkie, szerokie, „południkowe” arterie, ale nie znajdziesz cwaniaka na ruch „równoleżnikowy” – przelotówki są jedynie w planach, a nieszczęsnym kierowcom pozostaje płacz i zgrzytanie zębów. Dziesiątki tysięcy aut, do tego setki autobusów, tramwajów, kolejek podmiejskich jedzie, jak co ranka, na zderzenie z rzeczywistością. Podróżują w nich warszawiacy z różnych klas społecznych, rozmaitych obyczajów, orientacji, wykształcenia, wychowania, z bagażem doświadczeń i bez, sfrustrowani i pogodni, agresywni i spokojni, przyjezdni i rodowici, dobrzy i źli. Taki miks nie daje szans na pokojową koegzystencję, codziennie więc w centrum dochodzi do starć charakterów. Ktoś dziś wygra, jutro spadnie na dno, czasem przegrywają obie strony. Tak, świt nieustannie przynosi konflikt, loterią jest odpowiedź, czy zmierzch schłodzi emocje.

Jest jednak takie miejsce w Warszawie, do którego nie trzeba zjeżdżać ze wszystkich stron, by dostrzec starcie przeciwieństw. Na Górnym Mokotowie, przy skrzyżowaniu dwóch cichych z pozoru uliczek, toczy się życie przedstawicieli trzech klas drabiny społecznej. Po zachodniej stronie skrzyżowania żyją NORMALSI – robotnicy, lekarze, sprzątaczki, nauczyciele, wojskowi, emeryci, taksówkarze, jest też jeden prawnik, kanalarz, a nawet copywriter. Różne zawody, ale łączy ich jedno – ciężka harówa. Dlaczego? Bo tak trzeba, tak zostali wychowani, bo nie chcą iść na skróty. Mieszkają w trzypiętrowym bloku z lat 50-tych, zbudowanym jeszcze przez niemieckich jeńców wojennych. Zbudowanym z cegły, bądź też z tego, co było pod ręką. Skutki odczuwalne są do dziś. Normalsi słyszą, gdy sąsiedzi zza ściany kłócą się zbyt głośno, a później – gdy się godzą. Dudniący za mocno telewizor jest słuchany przez pół klatki schodowej, a gdy kogoś najdzie ochota zmywać talerze o trzeciej w nocy, automatycznie wiedzą o tym lokatorzy z tego samego pionu. Nie narzekają jednak na swój los, tylko zakasują rękawy i wstają co rano do pracy, której nienawidzą, aby wyżywić rodzinę. Współczesna definicja odpowiedzialności.

Południowa strona skrzyżowania to z kolei siedlisko luksusu, rząd eleganckich willi i zadbanych ogródków. Ich mieszkańcy, nieco skryci, strzegący swej prywatności, nie udzielają się w życiu lokalnej społeczności. Można ich zaś spotkać na zakupach, na ekologicznym bazarku, znajdującym się w północnej pierzei ulicy. Dziczyzna, francuskie sery, oliwki hiszpańskie, ekologiczne jogurty, przyprawy z całego świata, wszystko, co zrujnowałoby portfel Normalsów, dla LUXÓW stanowi zwyczajne zakupy.

Północna strona skrzyżowania to obdrapany budynek, pokiereszowany dodatkowo przez hitlerowskie kule. Sypiący się tynk, odkrywający czerwone cegły, naderwana rynna, rosnące bezwładnie chwasty na klepisku, które kiedyś było pewnie podwórkiem – wszystko to sugeruje, że budynek od dawna jest opuszczony. Tylko talerze telewizji satelitarnej, sterczące z co drugiego okna, obnażają smutną prawdę, iż tętni tu ludzkie życie. Kim zatem są mieszkańcy, którzy preferują pełny pakiet TV, kosztem dbałości o własny dom, gotowi świecić oczami przed postronnymi ludźmi oraz najadać się codziennie pełnej michy wstydu za bycie fleją? Na pewno kimś, kto wstydu nie ma, kto poza drzwiami swojego mieszkania nie widzi spraw wspólnych, mogących go obchodzić. Przykładem sprawy wspólnej jest płacenie podatków. Zatem mieszkańcy obdrapanego bloku ich nie płacą, czyli nie pracują oficjalnie. Brak zatrudnienia daje im przy okazji dodatkowy bonus od naiwnego państwa, w postaci dodatków socjalnych. Dzięki temu mogą spać spokojnie – nie frajerzą się jak Normalsi. Wśród nich matki alkoholiczki z piątką dzieci, każde z innym konkubentem, ale z tym samym prezentem na nowe życie – płodowym zespołem alkoholowym. Przegrane na starcie, dzieci te mogą wspomóc mamusie alimenciary, stając się źródłem dochodów na najbliższe 18 lat. A co porabia męska część tego bloku? Próbuje znaleźć rozwiązanie na odwieczny problem: jak zarobić, aby się nie narobić. W tym celu stresy edukacyjne kończą na podstawówce, dalej jest szkoła życia. Zaczynają od drobnych kradzieży i rozbojów, apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. Są zdolni i chcą się rozwijać, robią zatem specjalizację – włam na kwadrat to najchętniej wybierany kierunek. Umysły ścisłe wolą czesanie gablot, a miłośnicy chemii – dilerkę. Po skończonej robocie rozsiadają się przed blokiem i umilają porządnym ludziom życie, włączając muzykę na cały regulator. Siedząc tak w oparach wódki, wymieniają się zdobytymi doświadczeniami. Wiedza i doświadczenie to podstawa, dzięki temu niektórzy będą mogli się przebranżowić, gdy w jednej ze specjalizacji zagości recesja. Zagadką pozostaje ich beztroski stan umysłu – nie tylko brak im wstydu z powodu bycia pasożytami społecznymi, ale wręcz odczuwają poczucie dumy, funkcjonując na marginesie. „Margines” to słowo, którego nie lubią – wolą być nazywani antysystemowcami, choć z medycznego punktu widzenia są to osobowości patologiczne, po prostu PATOLE.

Niewytłumaczalne zrządzenie losu sprawiło, że strefy patolstwa, normalności i luksusu muszą koegzystować na obszarze o promieniu pięćdziesięciu metrów. Jako pierwsi, co zrozumiałe, krzątają się z rana Normalsi. Wśród nich, na drugim piętrze, w dwupokojowym mieszkaniu po babci, młody student socjologii – Hubert – zabierał się za poranną toaletę. Wyglądał najwyżej na lat osiemnaście, choć niedługo kończył już dwadzieścia jeden. Oczy miał szaroniebieskie, włosy blond, szczupłą sylwetkę, która przy jego wysokim wzroście sprawiała, że wyglądał jak tyczka, z tendencją do wyginania się podczas szybkiego marszu pod wiatr.

Hubert nałożył piankę na twarz i ostrożnie golił swój delikatny, wczesnomęski zarost. Chciał być tego dnia idealny, za kilka godzin miał swoje pięć minut, moment, na który czekał od początku studiów. Pojedynek, który go czeka z wykładowcą, wymagał odpowiedniej aparycji.

Jeśli polegnę, to przynajmniej z klasą – pomyślał i uśmiechnął się jednocześnie.

Wziął głęboki oddech i przyjrzał się sobie w lustrze, próbując zachwycić się własną muskulaturą, jak to ma w zwyczaju młodzież stawiająca pierwsze kroki na siłowni. Heros to ze mnie nie będzie – pomyślał zrezygnowany i wypuścił powietrze. Na szczęście braki fizyczne rekompensował wytrenowanym umysłem. Trenował go już od małego. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce, najpierw lektury szkolne. W okolicach piątej klasy przerobił już cały program podstawówki, a w klasie siódmej – licealny. Jednak dopiero po przeczytaniu najważniejszych pozycji z zakresu filozofii, psychologii i szeroko rozumianej wiedzy społecznej złapał właściwego bakcyla. Wybór kierunku studiów wydał mu się naturalny. Na socjologii mógł się prawdziwie wyszumieć, rozwijać lub krytykować teorie klasyków, krótko mówiąc: było pole do popisu.

Nieprzeciętny zasób wiedzy miał też swój skutek uboczny. Hubert potrafił niemal bezbłędnie przewidywać ludzkie zachowania, odczytywać cudze myśli, lęki, nastawienie do innych. Wielu dałoby się pokroić za ten dar, ale dla tego niezwykłego dwudziestojednolatka była to też udręka. Zbyt szybko bowiem oceniał innych, nie zostawiając marginesu na ludzki błąd, jego błąd. Męcząca była też dla niego wiedza, że na przykład sąsiad za chwilę wrzaśnie na żonę, w autobusie zostanie wszczęta bójka młodzieży, a bezdomny zaczepi go tekstem: „Szefie, jest sprawa, wspomóż spragnionego, no daj piątaka”. Nuda aż głowa pęka. Na szczęście dla atrakcyjności życia wiedza stawała się czasami bezużyteczna. Psychika kobiet, a w szczególności pewnej koleżanki z podstawówki, nie poddawała się żadnej logice.

Hubert przegryzł coś zdrowego, co wspomaga szare komórki, zaparzył herbatę i rozsiadł się przed telewizorem. Nie było sensu sprawdzać programu w gazecie – coraz częściej go zmieniali w ostatniej chwili. Sprawny przegląd kanałów dzięki szybkim kliknięciom przycisków pilota rozwiązywał ten problem.

Klik

Mrożenie zarodków to zabijanie dzieci…

Klik

Jorge, chcę to usłyszeć, powiedz, że mnie kochasz…

Klik

Huragan Katrina uformował się 23 sierpnia 2005 roku na Bahamach, wkrótce potem przeszedł przez południową Florydę, powodując pierwsze ofiary śmiertelne. Po przejściu nad Zatoką Meksykańską prędkość wiatru wzrosła do ponad 250 kilometrów na godzinę. System przeciwpowodziowy w Nowym Orleanie okazał się nieszczelny w ponad pięćdziesięciu miejscach, miasto zostało zalane w osiemdziesięciu procentach. W wyniku huraganu zginęło tysiąc osiemset trzydzieści sześć osób, a siedemset pięć uznano za zaginione. Większość ofiar to osoby czarnoskóre. Po przejściu huraganu w mieście zapanował chaos, wzrosła przestępczość, która dotknęła przede wszystkim czarnoskórych.

– Kurwa! – wypalił do siebie zdenerwowany Hubert. Wśród ludzi zawsze starał się trzymać nerwy na wodzy, ale tu, sam w swoich czterech ścianach, odreagowywał, prowadząc rozmowy z telewizorem.

A jakie miały być te ofiary, żółte? Przecież dwie trzecie mieszkańców Nowego Orleanu to Czarni! I ten tekst: „przestępczość, która dotknęła przede wszystkim czarnoskórych”, przecież od tego już jeden krok do wniosku: „biali przestępcy ciemiężyli czarnoskóre ofiary”. Co za manipulacja!

Wściekłość studenta potęgował fakt, że zachowania społeczeństw w obliczu katastrof naturalnych, były jego konikiem. O Katrinie wiedział wszystko. Z medialnych przekazów wybijała się głównie wiadomość o tym, że policja zablokowała most na rzece Missisipi, by nie pozwolić Czarnym przedostać się do dzielnic zamieszkanych przez bogatą, białą ludność. Nie wspomniano jednak, iż było to spowodowane strachem przed uzbrojonymi bandami Murzynów, którzy zaczęli rabować dobytek zarówno Białych, jak i Czarnych, gdy tylko policja wycofała się z centrum miasta. Po zaspokojeniu potrzeby rabunku, zaczęły się gwałty. Przemilczano historię dwudziestopięcioletniej fryzjerki, którą zgwałcono w pobliżu domu jej ojca. Jeszcze tydzień po tym zdarzeniu bała się wyjść z domu, bo jej oprawcy wciąż bezkarnie patrolowali łodzią okolicę.

Ale wściekłość Huberta sięgnęła zenitu, gdy pełen uznania dla odwagi reżysera poszedł na premierę filmu Bóg zemsty z Nicolasem Cage’em. Film opowiadać miał o zgwałceniu w Nowym Orleanie białej kobiety i zemście, której dokonał na oprawcach jej mąż. Chłopak nie wyobrażał sobie, że poprawność polityczna zwycięży w starciu z faktami i twardymi statystykami. Uznanie dla reżysera zniknęło po pierwszych minutach filmu. Gwałcicielami okazali się oczywiście Biali, Czarnych pokazano w pozytywnym świetle, co więcej, ci pierwsi, chcący pomścić tragedie swych rodzin, wyszli na zwyrodniałych psychopatów. I jak się tu nie wpienić?!

Klik

Stado lwów jest już bardzo wygłodniałe. Samice ruszyły na polowanie, nadarza się okazja – antylopy gnu. Lwice mają dwukrotnie większe szanse, gdy polują w grupie, szanse te zwiększają się, jeśli zwierzęta upatrzą właściwą ofiarę – najsłabszą i najwolniejszą antylopę. Polowanie charakteryzuje się większą skutecznością, gdy odbywa się w nocy.

Klik

Wyłączył telewizję. W samą porę, bo rozległ się dzwonek do drzwi.

– Siemka. Jakieś piwko dziś na mieście? – zagaił Antek, najlepszy przyjaciel Huberta.

– Chętnie, ale dam ci znać, jak wrócę, czy będę na siłach.

– Aaa dziś ten dzień, fiu fiu, to narazicho, lecę do moich szczurów.

Antek w sam raz pasował do swego zawodu. Był to niewysoki, krępy brunet, z krzepą w dłoni, zapadał więc w pamięć tym, którzy witali się z nim pierwszy raz. On i Hubert znali się jak łyse konie i uzupełniali nawzajem. Przyjaciel podziwiał w nim tę hemingwayowską twardość i odwagę w stawianiu czoła przeciwnościom losu. Będzie już rok z okładem, od kiedy rodzice Antka zginęli w wypadku samochodowym, a on został świeżo upieczonym studentem politechniki. Marzenia o projektowaniu urządzeń sanitarnych i hydrotechnicznych prysnęły po jednym telefonie od lekarza dyżurnego z informacją, że rodzice są w stanie krytycznym. Gdy już dojechał do szpitala na Barskiej było za późno. Sprawca zdarzenia zbiegł z miejsca wypadku, nigdy go nie namierzono, ponieważ jechał kradzionym samochodem. Antek nie miał czasu na żałobę. Musiał natychmiast pójść do pracy. Akurat szukano chętnych do niewdzięcznej, ale dobrze płatnej pracy w kanałach pełnych smrodu fekaliów, szczurów i najdziwniejszych przedmiotów, o których nigdy by nie pomyślał, że można je spuszczać w toalecie. Pogodził się z przewrotnością losu: zamiast projektować urządzenia i budowle zaopatrujące w wodę i odprowadzające ścieki – taplał się w nich. Nie przeszkadzało mu to jednak pozostać człowiekiem. Po skończonej pracy mył się dokładnie i zmieniał niebiesko-pomarańczowy uniform MPWiK na normalne cywilne ciuchy. Następnie nie siadał z biedronkowym piwem przed telewizorem jak typowy robol, tylko starał się żyć jak normalny student, którym nie był. O zachowanie tej normalności dbał z kolei Hubert. Razem chodzili na piwo, na imprezy, na których starali się poznać normalne dziewczyny, a gdy kończyło się to fiaskiem, prowadzili rozprawy o sztuce, kulturze, polityce. Hubert wziął sobie za punkt honoru nauczyć przyjaciela podstaw psychologii i socjologii. Z zadowoleniem przyznał, że uczeń zrobił postępy, większe niż spodziewano by się po umyśle ścisłym.

Hubert ubrał się w czarny, zimowy płaszcz i wyszedł z mieszkania.

Schodząc, minął jeszcze panią Gertrudę.

– Dzień dobry pani i miłego dnia życzę! – powiedział głośno i wyraźnie, by na pewno usłyszała.

– Ach, dzień dobry, kawalerze! Jaki kawaler elegancki. – Westchnęła z rozmarzeniem osiemdziesięciolatka, przypominając sobie zmarłego dwadzieścia lat wcześniej męża Zenobiusza. Stanowili oni idealną parę. Nie mogła pogodzić się z tym, że ich czterdziestoletnie, udane małżeństwo zostało brutalnie przerwane zawałem męża. Nie mieli dzieci, więc została sama jak palec. Ostoją dla niej było kilka przyjaciółek z bloku w podobnym wieku, które również przeżyły swoje połówki. Zazdrościły jej tej miłości, bo same miały pod górkę ze swoimi chłopami. Może dlatego wdowi etap ich życia nie był dla nich tak bolesny jak dla Gertrudy. Na szczęście, za namową przyjaciółek zapisała się do kółka różańcowego, działała też aktywnie w lokalnym Caritasie. Ksiądz proboszcz z miejscowej parafii był dla niej i jej przyjaciółek pierwszym po Bogu, poszłyby za nim w ogień.

Hubert wyszedł na skrzyżowanie. Chcąc nie chcąc, spojrzał na obdrapany blok Patoli.

Kiedy to w końcu zburzą? – rozmarzył się przez chwilę. Albo przynajmniej eksmitują to towarzystwo. Zaraz, o czym ja mówię? Przecież były już takie próby i zawsze wykręcali się sianem: a to okres zimowy, a to brak lokalu zastępczego, a to, gdy w końcu lokal się znalazł, był fe, bo na obrzeżach Warszawy, a jak już komornik odnalazł swoje jaja i dochodziło do eksmisji, pojawiali się społecznicy – pożyteczni idioci, którzy ściągali telewizję i odstawiali Rejtana. To nic, że ci społecznicy nie odróżniali faktycznych biedaków od cwaniaków z anteną satelitarną na każdym balkonie. To nic, że społecznicy nie zadali sobie trudu zastanowienia się, czy warto bić pianę w obronie zdrowych na ciele i umyśle byków, którzy jakimś cudem nie mogą znaleźć pracy w kraju z jednym z najniższych wskaźników bezrobocia w Unii Europejskiej. Ważne, że mogli się z czystym sumieniem położyć spać, wiedząc, że uratowali kolejnych ciemiężonych przez system, a jednocześnie nie mając pojęcia, że uprzykrzyli życie reszcie lokalnej społeczności.

Przyspieszył kroku, minął skup złomu i kręcących się przed nim bezdomnych, obalających alpagę kupioną za wypłatę z ledwo co przytaszczonego wózka z żelastwem. Uśmiechnął się z lekka na ich widok. Darzył ich szacunkiem, bo nie brali zasiłków, nie żyli na koszt państwa, pomimo beznadziejnego położenia potrafili zarobić, nie kradnąc. Z jakichś względów ich los był obojętny kretyńskim społecznikom. Tak, w osobistym rankingu Huberta bezdomni stali wyżej w hierarchii społecznej niż Patole, znacznie wyżej.

Kilka metrów dalej poczuł zapach dobrze wysmażonego wołowego mięsa. Dochodził z burgerowni, którą zawsze omijał szerokim łukiem. Dwadzieścia pięć złotych za hamburgera? Co z tego, że z fajnymi dodatkami? Trzeba być debilem, żeby tyle zapłacić za kawał mięsa w bułce. Z kolei dla hipsterów, podjeżdżających pod lokal najnowszymi modelami porsche, był to codzienny rytuał. Przez zaparowane szyby Hubert prawie nie widział wnętrza lokalu, ale wystarczyło, że dostrzegł jednego z nich i zebrało mu się na wymioty. Był nim dwudziestoparolatek, wyglądający na czterdziestolatka, włosy zaczesane ni to w tył, ni w górę, gęsta, elegancko zaniedbana broda, okulary zerówki, wyglądające jakby dorwał je na targu dziewiętnastowiecznych staroci. Krótko mówiąc, łeb miał jak Bolesław Prus skrzyżowany z Rasputinem. Niżej było jeszcze gorzej. Sztruksowa marynarka podejrzanej marki, spodnie w kratkę z dziurą na kolanie i przyduże brązowe buty, pamiętające czasy pierwszej Solidarności. Łeb Bolesława Prusa z dostojeństwem zajadał hamburgera i wpatrywał się w przechodzącego studenta.

Ty baranie! – zakpił w duchu Hubert. Wydałeś majątek, by wyglądać jak kloszard i myślisz, że jesteś bliżej biedaków? Otóż nie! Ci od alpagi piją za swoje, a nie za pieniądze tatusia, szczęśliwego, że synek osiągnął życiowy sukces, bo nie daje sobie w żyłę.

Rzucił okiem jeszcze raz na bezdomnych i z powrotem na łeb Prusa. Bez pieniędzy jest ciężko, ale mieć pieniądze, których się nie zarobiło, to już dramat. Tak, hipsterzy w jego osobistej hierarchii społecznej stali niżej od bezdomnych, troszkę tylko wyżej od Patoli.

Żwawym krokiem pomknął na przystanek tramwajowy. Wtem zobaczył ją. Coś ścisnęło go za gardło, całe ciało zaczęło drżeć. Zawsze tak się czuł, gdy widział Wiktorię – skrytą miłość z podstawówki.

Podeszła do niego z zalotnym uśmiechem, kołysząc się rytmicznie z boku na bok. Jej czekoladowe włosy, wpadające w heban, figura nadzwyczaj szczupła, choć piersi kształtne i soczyste, idealnie komponowały się z piękną, szlachetną twarzą. Jednym słowem, była muzą, której współcześni mężczyźni upatrują w wyidealizowanych gwiazdach dawnego kina, gdyż te współczesne są zbyt zbrukane. Dla Huberta najlepiej pasowała do Audrey Hepburn, ale tej grzecznej księżniczki z Rzymskich wakacji, a nie zmanierowanej panienki ze Śniadania u Tiffany’ego.

Opanowawszy drżenie ciała, przełknął ślinę i spróbował mówić naturalnie.

– Cześć, Wiko! Czyżby też na uczelnię? – spytał, znając przecież odpowiedź.

– Tak, dziś mam ostatnie kolokwium przed świętami. Hydrologia, brrr.

Wiktoria miała to szczęście, że uczęszczała na Międzywydziałowe Studia Ochrony Środowiska, czyli miks wydziałów: biologii, chemii, fizyki, geografii i studiów regionalnych, geologii, nauk ekonomicznych oraz prawa i administracji. Mogła więc z tych kopalni wiedzy wyciągać co ciekawsze samorodki, jednocześnie bez konieczności grzebania się w zbyt specjalistycznych danych, oferowanych w nadmiarze studentom każdego z tych wydziałów.

Błogie chwile sam na sam z Wiktorią zostały brutalnie przerwane. Nic nie może przecież wiecznie trwać.

– Heja, studenciaki! Jak tam ślęczenie nad książkami? – zagadał Darek, Patol z obdrapanego bloku i jednocześnie kolega ze szkolnych lat Huberta i Wiktorii.

– Jak widzisz już skończone, wszystko mamy w głowie – odburknął Hubert dryblasowi. – Wiktorio!

Hubert chwycił dziewczynę za ramię i odciągnął ją od krawędzi ulicy. Darek, najpierw zdziwiony, zatrybił z opóźnieniem, co znaczył ten nagły ruch.

– Zajebię! – wrzasnął na przejeżdżający samochód, który ochlapał Patola breją. – Czekaj, pojawisz się w okolicy, to zajebię!

Wiktoria zaśmiała się z całej sytuacji i spojrzała ciepło na Huberta.

Jeden zero dla mnie – pomyślał.

Weszli wszyscy do tramwaju. Rozmowa się nie kleiła, właściwie w ogóle nie rozmawiali. Z przyzwoitości zaczął Hubert.

– A ty, dokąd się wybierasz, na uczelnię? – spytał kolegę, znając odpowiedź.

– Nie! – odburknął Darek, wpatrzony w piersi Wiktorii.

– Do pracy?

– Tak jakby. Biznes idę zrobić – rzekł tajemniczo i oblizał usta. – Na razie.

– Na razie. Ciężkie jest życie prekariusza… ech.

Wiktoria zachichotała w momencie, gdy Darek wychodził z tramwaju.

Dobrze, że ten śmieć wylazł na pierwszym przystanku, trzeba wyrobić przewagę – pomyślał Hubert błyskawicznie i przeszedł do działania.

– Popatrz, Wiko, na tego łosia. Gdzie on poszedł, jak myślisz?

– Do pracy?

– Ha, ha, ha! On się brzydzi pracą. Kombinuje w swym tępym łbie, jak zarobić, by się nie narobić. Popatrz, pewnie wejdzie do bukmachera.

Tramwaj już ruszył, ale zdążyli zobaczyć Darka dającego nura do punktu zakładów bukmacherskich.

Dwa zero dla mnie – rozmarzył się Hubert.

– Niestety, spał na lekcjach z rachunku prawdopodobieństwa – ciągnął swój wywód student – więc przegra jak zwykle. Będzie musiał odbić to sobie i coś zajumać.

– Chyba nie jest taki zły, jesteś do niego uprzedzony – odparła Wiktoria.

Hubert uniósł powieki z wrażenia.

Nigdy nie rozgryzę jej psychiki. Lepiej zmienić temat.

Rozmowa zeszła na banalne tematy. Miło się im gaworzyło, zanim spostrzegli, że dojechali na miejsce. Pożegnali się, po czym każde poszło na swoje zajęcia. Zmarkotniał na chwilę, bo nie wiedział, czy się zorientowała – podczas rozmowy gapił się w to samo miejsce co Darek.

♦ ♦ ♦

Darek wrócił do domu podwójnie wkurwiony. Raz, że miał ochlapane nowo zajum… zakupione spodnie. Dwa, że ten kujon na pewno go obraził, choć tego nie był w stu procentach pewien. Zaraz, jak to było? Pretorianin? Nie, muszę się skupić. Proletariusz? Ciepło, ale to brzmiało inaczej.

– PREKARIUSZ! – krzyknął z podniecenia, jakby wszedł mu cały kupon u buka.

Zajrzał do Internetu, by sprawdzić znaczenie.

Prekariusz – osoba niemająca stałej pracy, zatrudniana na krótkoterminowych umowach cywilnoprawnych, często migrująca w poszukiwaniu zarobku, żyjąca w poczuciu ciągłej niepewności w związku ze swoją sytuacją materialną.

Ktoś bez perspektyw życiowych, bez przyszłości, zaliczający się do prekariatu.

– No zajebię! Zniszczę cię!

Zadumał się nad nimi oboma. Co się stało z naszą klasą? Kiedyś się kumplowali. Hubert był sztywny, ale miał honor, pomagał mu w lekcjach, pozwalał ściągać na klasówkach do czasu siódmej klasy, gdy hormony dały o sobie znać. Zadurzyli się w tej samej dziewczynie. Więcej odwagi miał Darek i pierwszy poprosił ją o chodzenie. Wahała się zbyt długo, przeskoczył na inny kwiatek, by wzbudzić w niej zazdrość. Nic z tego nie wyszło, bo uniosła się honorem. Wtedy ruszył do boju Hubert, adorował ją w zupełnie inny sposób, mniej bezczelnie, bardziej romantycznie. Rywal nie mógł tego znieść, więc puścił plotę, że Hubert też przeskoczył na inny kwiatek. Uwierzyła. Od tej pory nie mogli na siebie patrzeć, co ciekawe, jeszcze ani razu się ze sobą nie pobili.

I teraz będzie tak samo! Nie zdobędziesz jej! – obiecał sobie w duchu Darek.

Od teraz był wrogiem Huberta. Pierwszym tego dnia, choć nie ostatnim.

20 grudnia, godz. 12:00

Profesor Tuwara był średniego wzrostu. Normalna budowa ciała, schludny, acz niedrogi, szary garnitur sprzed kilku sezonów sprawiały wrażenie przeciętności, którą można zauważyć u wielu wykładowców większości uczelni. Jednak człowiek ten był jednym z tych ludzi, o których mówią, że mają iskrę bożą. Nieprzeciętność Tuwary wynikała z ogromnej wiedzy o historii społeczeństw, kulturze i sztuce. Miał też charyzmę, dzięki której potrafił pozyskać uwagę słuchaczy, tą iskrę, sprawiającą, że słowa wystrzelone z odpowiednią intonacją, niosły się nad aulą wykładową, odbijały się od sklepienia i rykoszetem trafiały w głowy studentów, zostając tam na zawsze. Po każdej cotygodniowej kanonadzie słów, profesor zyskiwał nowe grono wielbicieli. Fanatycznie oddanych żołnierzy, gotowych głosić – na tyle, na ile pozwalała ich ograniczona wiedza socjologiczna i poziom erudycji – program społeczny profesora.

Jaki był właściwie jego program? Kształtował się przez wiele lat, niczym ciasto, do którego trzeba dodać różne składniki w odpowiednim czasie, odczekać, aż się przenikną, po czym ktoś odpowiedni wsadzi je do dobrze nastawionego pieca i nie zapomni wyjąć. W czasach studenckich obrzydzeniem napawała go szarość PRL-u lat siedemdziesiątych. Mierziło go nudne społeczeństwo, zachłyśnięte zaledwie łyżeczką wolności, którą towarzysz Gierek wpychał mu do dzioba. Skundlone do granic absurdu szaraczki oblizywały tę łyżeczkę i z wdzięczności maszerowały z rana do pracy, by utrwalić dziesiątą potęgę przemysłową świata. Ohyda! On nie chciał siorbać z łyżeczki, tylko wypić cały gar i budować swoją potęgę, bezkresne, własne „ja”, przy okazji zmieniać świat na zgodny z nim samym. Wiedział, że jego ciasto się dobrze upiecze, tylko musi spotkać dobrego kucharza, prawdziwego mistrza kuchni. Jednak nie tutaj, nie w kulcie człowieka pracy, nie w uwłaczającym dla klasy inteligentów sojuszu robotniczo-chłopskim. Na szczęście szef tej śmierdzącej, dworcowej garkuchni, towarzysz Gierek, nieopatrznie zamienił łyżeczkę na chochlę i otworzył granice wymiany studenckiej. Co za dureń! Myślał, że szaraczki podpatrzą trochę nowinek z Zachodu i wrócą, by sprawniej harować w tej knajpie. Tuwara nie chciał harować, zaprogramowany był na burzenie. Tylko demolka pozwoliłaby mu na twórczy rozwój i na gruzach stworzyłby własne „ja”.

Z paszportem i jedną walizeczką, w której upchnął, o dziwo, całe „ja”, ruszył do Europy Zachodniej. Najpierw wybrał Paryż, gdzie uczęszczał na wykłady Michela Foucault i zainspirował się jego krytyką instytucji społecznych, takich jak psychiatria, medycyna i system więziennictwa. Kolejnym mistrzem stał się Alain Touraine. To pod jego wpływem Tuwara stał się zwolennikiem postindustrializmu, po części także tak zwanych nowych ruchów społecznych, które przybliżyli mu między innymi Claus Offe i Anthony Giddens. Właściwe poglądy to było jednak zbyt mało – wiedział, że staną się prawdziwym mieczem w jego dłoni tylko wtedy, gdy wypracuje technikę ich głoszenia, przeforsowywania wobec niepokornych wolnomyślicieli – gdy dla najbardziej opornych poglądy te będą mieczem, który wbije ich w ziemię. Skorzystał zatem z myśli Pierre’a Bourdieu oraz Serge’a Moscovici i opanował do perfekcji teorię dyskursu. Oraz praktykę. Tak! Był prawdziwym szamanem, zdolnym wprowadzić w ekstazę otumanioną tłuszczę.

Mimo tych wszystkich zdolności, poczuł się w pewnym momencie jak ślepiec, uczniak, który do tej pory nie wiedział, jaki sens nadać swemu jestestwu. Stało się to dopiero w latach osiemdziesiątych w Brukseli. Pracując w instytucjach Wspólnot Europejskich poznał pewnego staruszka, który wyjaśnił mu, jak zmaksymalizować oddziaływanie na społeczeństwo. Wtedy też całkowicie przejrzał na oczy i zakończył misję tworzenia indywidualnego „ja”. Odtąd było to już „my” – kształtowanie świadomości społecznej za pomocą mechanizmów biurokracji, za pomocą wielkiej instytucji, przed którą musi zgiąć kark ciemny lud.

Profesor