Avo - Adam Piechota - ebook

Avo ebook

Adam Piechota

3,0
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Małe miasteczko, jakim jest Lubań, nawet w najgorszych snach nie mogło oczekiwać takiego wtorku. Jednak nikt nie potrafił połączyć faktu z faktem, skleić ze sobą miniaturowych części układanki, odkryć niepokojącej mozaiki jeszcze w momencie, gdy nie było za późno na jakąkolwiek reakcję.

 

Tego wieczoru mieszkańcy kryli się przed nieludzkim chłodem i diabelskim wiatrem, nie zauważając maleńkich rys pojawiających się, jedna po drugiej, na tafli ich zaściankowej rzeczywistości. Decydując się na tę książkę, rozpoczynasz nierówną grę ze złośliwościami losu. Będziesz świadkiem dziesiątek wydarzeń i tylko od Ciebie zależy, czy znajdziesz nić łączącą je wszystkie. A kiedy wyda Ci się, że wygrywasz, wyjdzie na jaw, że chyba jesteś w błędzie. Wszystko bowiem traci znaczenie, gdy na małej karteczce dostajesz szansę odkupienia największej ze swoich win. A mroki przeszłości nie śpią. Czekają, cierpliwie i bezlitośnie, na moment, w którym się odkryjesz. Czy będziesz w stanie stawić im czoła?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 387

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Strona tytułowa

Adam Piechota

AVO: Mozaika

Strona redakcyjna

Redakcja: Katarzyna Juszyńska

Korekta: Monika Pruska

Okładka: Krystian Żelazo

Skład: Monika Burakiewicz

© Adam Piechota i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-776-3

novae res – wydawnictwo innowacyjne

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Część I MOZAIKA

Epejsodion Alfa

Wyobraź sobie idealną ciszę. Nie taką zakłócaną uporczywym brzęczeniem much, rysowaną odgłosami współmieszkańców w pokoju za ścianą, przecinaną tykaniem zegarka na półce, przypominającym o bolesnym i zawsze za szybkim upływie czasu. Nie złudzenie, które dostajesz każdego wieczoru, leżąc w łóżku, tylko ciszę idealną. Trudno? Człowiekowi na pewno!

A taka właśnie cisza panowała w tym pomieszczeniu. Jakby czas stanął w miejscu. Jakby to miejsce uciekło od czasu. Jakby słowo „czas” było mieszkańcom tego miejsca zupełnie obce, równie egzotyczne co „pośpiech”. Jednak pomieszczenia, o którym mowa, nikt nie zamieszkiwał. Miewało ono tylko gości. Rzadko. Bardzo rzadko. A właśnie tacy goście się w tym momencie zjawili.

Ich stąpanie po posadzce niosło się echem do najdalszych zakamarków tego pomieszczenia, których nigdy żaden odkrywca ani uczony nie mieli przyjemności zbadać. W pewnym momencie ustało, rozległo się lekkie kaszlnięcie i w tej nieskończonej ciemności, jaka dotychczas panowała, w najdoskonalszym mroku zapaliło się światło. Nie były to żyrandol, lampa czy świeca, tylko najprawdziwsze światło. Jarząca się kula, wisząca w przestrzeni bez żadnej obudowy i kabli, obnażyła zwykły drewniany stolik z rozłożoną na nim zakurzoną szachownicą, dwa również drewniane krzesełka i nogi, a właściwie kanciaste spodnie i skórzane obuwie gości, których, jak się okazało, było dwóch.

Panowie zajęli krzesła i przysunęli się do stołu. Źródło światła, bardzo złośliwie dla ewentualnego obserwatora, nie ujawniało całkowicie ich sylwetek, więc nie można dokładnie streścić ich wyglądu. Pozostają wyłącznie słowa.

GŁOS 1 (spokojnie) Odwieczny problem, ta nasza partia, przyjacielu. Zmieniają się krajobrazy, wyrastają miasta, gasną wulkany, odkrywane są planety, prawa, teorie, religie, tworzą się nurty literackie, pokolenia przychodzą i odchodzą, niektóre nie zostawiają po sobie żadnego śladu, inne wpływają na dziesiątki następnych... Słowem – zmienia się wszystko, tylko nie sytuacja w naszej rozgrywce. Spójrz, nawet czarne pionki obrosły takim kurzem, że nie sposób ich odróżnić od białych.

GŁOS 2 (przerywany żuciem gumy) Widać, mój drogi, że od stuleci nie przywiązywałeś do „tej naszej partii” szczególnej uwagi. Czarne pionki od dawna, naprawdę dawna, nie są prawdziwie czarne. A te ciemne plamki na twoich... Te małe szachrajstwa... Myślisz, że to znak upływającego czasu? W pomieszczeniu, które nie zna pojęcia czasu? Nie, nie, to byłoby zbyt proste. Tak jak stwierdzenie, że pionki w tej rozgrywce są całkowicie białe lub całkowicie czarne.

GŁOS 1 Lub stwierdzenie, że spotkaliśmy się tutaj w celu ruszenia partii do przodu, czyż nie?

GŁOS 2 Przechodzimy od razu do ciekawszych spraw, zawsze to w tobie ceniłem. Oczywiście, nie chciałem się spotkać, by ważyć losy świata na starej szachownicy. Trudne to, odpowiedzialne... Będziemy mieli jeszcze wiele okazji, żeby wrócić do rozgrywki, a ja chciałbym następny ruch zaplanować lepiej niż ostatnio. Nie, nie, przyszedłem tutaj...

GŁOS 1 Tak, Gadrielu?

GŁOS 2 aka GADRIEL (waha się) Szukam odpowiednich słów...

GŁOS 1 Żeby mnie omamić? Daruj sobie, znam cię na wylot. Wal prosto z mostu.

GADRIEL Dobrze, poczekaj (znika na dwie sekundy, pojawia się z powrotem, nad szachownicą przekazuje swojemu towarzyszowi drewnianą ramkę ze zdjęciem) Chciałbym się założyć. O tego człowieka.

GŁOS 1 (głośnym szeptem) Zakład?! Przecież wiesz, że nie wolno mi się zakładać!

GADRIEL (złośliwie) Oszukiwać w szachy też nie, a te czarne plamki na pionkach to niby skąd? Nie musimy się z naszym małym zakładem obnosić, nikt się nie dowie. (zachęcająco) Nie daj się prosić, zaszalej od czasu do czasu! Przecież możesz wygrać.

GŁOS 1 (zdenerwowany) Nie wierzę, po prostu nie wierzę! Znowu to robisz!

GADRIEL Co robię?

GŁOS 1 (jak wcześniej) Znowu próbujesz mną manipulować. Zapraszasz tutaj, udajesz, że się zmieniłeś. Mówisz, że masz dość tych diabelskich sztuczek, spoważniałeś i powinniśmy ostatecznie skończyć naszą grę. Ja wierzę, wybaczam, jak zawsze. Taką mam naturę. Zostawiam wszystko na pół gwizdka, żeby tylko tutaj się zjawić, i co?

GADRIEL Wiesz, co mnie najbardziej w tobie irytuje? Zawsze ta sama śpiewka: „Ja jestem lepszy, ty gorszy. Ja wybaczam, ty oszukujesz. Ja mam dużo pracy, ty obijasz się i szukasz rozrywek”.

GŁOS 1 A nie jest tak?

GADRIEL (uderzając pięścią w szachownicę, krzycząc) Nie! Nie jestem gorszy! (po chwili, spokojniej) Co to w ogóle za stwierdzenie – „gorszy”? Inny, przeciwny – owszem! „Gorszy”? I cóż to znaczy? Na jakiej podstawie można by decydować, który z nas jest lepszy, który gorszy? Jestem twoim cieniem, a ty moim. Dopóki świat działa na tych leciwych zasadach, nie możesz mi tutaj mówić o jakiejkolwiek wyższości. Jestem ci niezbędny, ty mi – niestety – także. Przynajmniej do czasu zakończenia naszej partyjki.

GŁOS 1 Wybacz, nie powinienem cię obrażać. Ale postaw się w mojej sytuacji. Przychodzisz i chcesz się założyć, założyć o człowieka. Ot tak, po prostu. „Pstryk” – mamy zakład.

GADRIEL Miałem najpierw wysłać gońca z prośbą na piśmie?

GŁOS 1 Przede wszystkim – nie powinieneś wpadać na takie pomysły.

GADRIEL (złośliwie): Ależ przyjacielu... Mam ci przypominać? Książki wyciągać i paluszkiem rozdział pokazywać? Pamięć już zawodzi? Przecież to nie pierwszy raz.

GŁOS 1 To... To były inne czasy.

GADRIEL Inne czasy. Czas. Pojęcie nieco dla nas abstrakcyjne, nie sądzisz? I wszystko znowu wraca do szachownicy. Wcale nie jesteś taki biały, na jakiego próbujesz się kreować. Podstępy, sztuczki, pokazówki... Też to wszystko lubisz od czasu do czasu odstawić, jeżeli sytuacja tam, w innym świecie, robi się zbyt niewygodna. Różnica między nami polega na tym, że ja się do tego otwarcie przyznaję.

GŁOS 1 (mruczy niezrozumiale)

GADRIEL Zakład to nic złego. To akurat jedna z zagrywek fair play w naszych podchodach. Wygrywa jedna strona, korzy się druga. Wszystko jest jasne od początku.

GŁOS 1 (bardzo cicho) W porządku...

GADRIEL (zwycięsko) Słucham? Troszkę głośniej! Wiesz, słuch już nie ten.

GŁOS 1 (cicho) Zgoda.

GADRIEL (udając radość) Wybornie! Nie wstydź się, bo jeszcze będzie mi smutno, że budzę do życia te twoje malutkie skazy.

GŁOS 1 (jak wcześniej) Jakie są warunki zakładu?

GADRIEL Ha! Do rzeczy, racja, do rzeczy. Pójdę tam. Spotkam się z nim, z tym chłopakiem. Powiedzmy, że dam mu wybór, pewną możliwość... Okazję do zrobienia czegoś, o co wrzeszczy boleśnie jego serce, a czego stanowczo odradziłby rozum. Jest osobą wierzącą, choć trochę błądzącą: wie, jakie są zasady, co powinien zrobić. Ale wiedza wiedzą, można ją zdobywać i zdobywać, a kiedy przychodzi co do czego, życie okazuje się wyłącznie zbiorem działań impulsywnych, niepopartych rozumem.

GŁOS 1 (poważnie) Mylisz się, przyjacielu.

GADRIEL Tak, tak... Znam twoje zdanie w tym temacie. Dlatego zakład jest prosty i czysty jak łza: jeżeli nie posłucha się rozumu, tylko rzuci dokładnie tam, gdzie wzywa go serce – wygram ja. Jeżeli zrozumie, że serce ciągnie go w ślepą uliczkę, i mi odmówi – to ty będziesz zwycięzcą. A przy okazji...

GŁOS 1 (z delikatną irytacją) Wiedziałem, że nastąpi jakieś „przy okazji”.

GADRIEL Oj, cicho. Przy okazji przypomnę kilku niedowiarkom o naszym istnieniu.

GŁOS 1 Gadrielu...

GADRIEL No co? Korzyść obustronna.

GŁOS 1 (zrezygnowany) Niech już będzie. I tak wyszliśmy daleko poza wszelkie zasady.

GADRIEL (śmiejąc się) Doskonale. Szczerze mówiąc, nie przyjmowałem innej opcji od samego początku. Moja drużyna jest już na miejscu i przygotowuje teren pod najbliższe wydarzenia.

GŁOS 1 Żmijo zdradliwa!

GADRIEL Znasz mnie, przyjacielu! Dobrze, to chyba wszystko... (wstaje od stołu) Ach, nie, jeszcze jedno. Mam nadzieję, że nie będę musiał posuwać się do mocniejszych kroków, ale załóżmy, tylko załóżmy, mój drogi, że coś pójdzie nie po naszej, no, mojej, myśli, że zaledwie jedna lub dwie osoby będą w nagminny, niebezpieczny sposób przeszkadzały w planach. Czy mógłbym – tylko teoretycznie, przypominam! – czy mógłbym wtedy pokazać im ich miejsce?

GŁOS 1 Gadrielu, wszyscy są równi.

GADRIEL (tłumacząc się) No tak, tak, oczywiście, ale wielu uważa się za równiejszych niż reszta, czyż nie? Czy mógłbym wtedy delikatnie nagiąć zasady?

GŁOS 1 Gadrielu...

GADRIEL Proszę? Mówimy tylko teoretycznie!

GŁOS 1 Gadrie...

GADRIEL Teoretycznie! Czyli najprawdopodobniej nie!

GŁOS 1 (zrezygnowany) Rób, co będzie konieczne...

GADRIEL (bardzo złośliwie) Ha, właśnie tych słów oczekiwałem! Dokładnie tego jednego cudownego stwierdzenia! Przyda się, dzięki! Do zobaczenia niebawem, stary przyjacielu! (rozpływa się w powietrzu)

GŁOS 1 Nie, czekaj, czekaj, nie to miałem na myśli! (rozmyśla, nie dostając żadnej odpowiedzi) Niech cię piekło pochłonie, czorcie.

To były ostatnie słowa, które poniosły się echem po tym niesamowitym pomieszczeniu. Po ich wypowiedzeniu drugi osobnik nagle zniknął, zabierając ze sobą kulę światła. Ponownie nastała idealna cisza i wieczny mrok. Pyszna przeciwwaga dla wszystkich wydarzeń, które miały nastąpić w innym, bardziej znanym nam już świecie.

Rozdział I Pierwszy zwiastun niezwykłych wydarzeń

Był to wtorek, przeddzień Popielca. We wszystkich domach i mieszkaniach w Lubaniu, z dosyć dużą przewagą tych drugich (niewielu stać było na wybudowanie własnych czterech kątów), szykowano się. W niektórych na rozpoczęcie Wielkiego Postu – tam pochłaniano ostatnie plasterki szynki z lodówek, a w innych (tych, gdzie mieszkańcy nie wyznawali wiary chrześcijańskiej lub jej, jak to się często mówi, nie praktykowali) – do spania, ponieważ pora była już całkiem późna. Po raz kolejny z przewagą tych drugich. Niewiele osób przebywało w tym czasie poza domem. Tylko opatulone w ciepłe płaszcze biedaczyny idące do lub wracające z pracy musiały zmierzyć się z nieludzką śnieżycą, która rozszalała się nad Lubaniem i jego okolicami tego mrocznego wieczoru.

Mieszkanie znajdujące się na pierwszym piętrze największego budynku ulicy Postronnej pogrążone było w ciemności. Jego właściciel, a dokładniej właścicielka, nie wróciła jeszcze do domu. Jedynymi żywymi stworzeniami w środku były: mieszkająca w stalowej klatce na komodzie zielona papuga Małgorzata i bez przerwy szukający dostępu do niej kot, którego pani domu nazwała pieszczotliwie Behemot. Ten, po kolejnej, równie nieudanej jak poprzednia, próbie otwarcia klatki Małgorzaty, nagle zastygł i nasłuchiwał. Ktoś znajdował się na klatce schodowej, można było usłyszeć pospieszne wchodzenie po stopniach. To oznaczało tylko jedno...

Anna z hukiem otworzyła drzwi wejściowe. Zapaliła światło w przedpokoju i zrzuciła z siebie płaszcz, który wylądował na ziemi.

„Matko, dlaczego on jest taki bezczelny?!” – myślała, rozsznurowując buty. „Męska, arogancka świnia!” – przeleciało jej przez głowę, gdy zrezygnowała ze ściągania obuwia i, zostawiając brunatne ślady na dywanie, przeszła do pokoju gościnnego. Z prychnięciem opadła na umiejscowiony pod szafą duży fotel. W nim zawsze czytała książki bądź oglądała amerykańskie komedie romantyczne, które – pomimo głupoty tego gatunku – bardzo często umilały jej czas w trakcie, dajmy na to, chorób. Tego dnia jednak miała ochotę w nim się złościć.

Jakiś czas siedziała w bezruchu. Gdyby wtedy polać ją wodą, jestem pewien, że ta zaczęłaby wrzeć i parować. Tak zła była Anna. Behemot, poruszony złowieszczą pustką w swoim kocim żołądku, podszedł do niej i zaczął pocierać ogonem o prawy but właścicielki. Dziewczyna, co dało się już wcześniej zauważyć, nie była w nastroju na karmienie swojej pociechy, więc kopnęła Behemota, a ten odleciał do pokoju gościnnego z wrzaskiem. Miauknął niezadowolony i zaczął lizać swoje obolałe siedzenie.

Anna, znów prychając, obróciła głowę w kierunku szafy, a konkretnie – spoczywającego na jednej z półek zdjęcia w drewnianej ramce.

– Burak – stwierdziła cicho i obróciła ramkę w przeciwnym kierunku.

Jej złość powoli znikała, zostawiając więcej miejsca pobudzonemu do życia smutkowi. Ten podnosił się od jej stóp wzwyż, niczym poziom wody na tonącym statku. Zapełnił żołądek, który zaczął kłuć, gardło, pozostawiając duszące uczucie, i na koniec dopadł głowę i mózg, wylewając się jedyną możliwą drogą, w postaci łez. Rozpacz Anny próbował przerwać Behemot, wskakując jej na kolana. Ku jego zdziwieniu właścicielka nie zareagowała agresywnie, tylko wtuliła się w ciepłe futerko.

– Dlaczego tak jest, Behemotku, że osoba, którą kochasz, sprawia ci czasem najwięcej bólu? – spytała przez łzy Anna.

Behemot tylko cicho mruknął. Nie potrafił zastanowić się nad tym problemem, martwiła go raczej inna kwestia, dość mocno powiązana z pustą miską.

– Nie rozumiem, dlaczego on tak się zachowuje – nie otrzymując odpowiedzi, kontynuowała Anna. – I to nie od dziś, nie od dziś... Już od kilku miesięcy. Widzę przecież, że cierpi. Próbuje coś powiedzieć, ale słowa nie przeciskają się przez jego gardło. A kiedy tylko chcę zapytać, jaki jest tego powód, co się stało w jego życiu, wybucha bez powodu. Albo zamienia się w zimny kamień, patrzy w przestrzeń. Oj, Behemotku, gdybyś usłyszał, jak my się dzisiaj pożarliśmy! A właściwie, co ja mu nagadałam, jak mu nabluzgałam za ten cyrk, kiedy on milczał jak zaklęty. To było straszne!

Behemot po raz kolejny mruknął cicho.

– Nie chcę, żeby cierpiał samotnie – szepnęła smutno. – Przeszłabym to z nim. Pomogłabym mu. Chyba o to właśnie chodzi w związku, prawda? Co takiego – spojrzała w górę – dzieje się w twoim sercu, że tak bardzo boisz się o tym powiedzieć? Myślisz, że prawda by nas zabiła? Nie wytrzymałabym jej, zostawiła cię, takiego milczącego, smutnego, błądzącego po omacku? Nie, kochanie, tak by się nie stało. – Milczała przez dłuższą chwilę. – Sam się zadusisz w środku, zrozum w końcu. Zaufaj mi.

W tym momencie Anna obróciła głowę w kierunku ramki ze zdjęciem, aby ponownie ustawić ją przodem do siebie, w ramach wybaczenia. Małego, drewnianego więzienia dla fotografii nie było już jednak na półce. Pozostał po nim wyłącznie ślad na cienkiej warstwie kurzu. Dziewczyna zastanawiała się chwilę, czy to możliwe, by podczas jej, niedługiego przecież, wywodu taka ramka mogła zniknąć. Obtarła rękawem łzy i położyła Behemota na dywanie. Przeszła do przedpokoju, gdzie ściągnęła wreszcie buty i rozpoczęła poszukiwania zagubionego zdjęcia.

W ciagu następnych dwudziestu minut Anna zajrzała niemalże w każdy zakątek swojego małego mieszkania. Poczynając od przytulnej kuchni, gdzie otworzyła wszystkie szafki i szuflady, poprzez łazienkę i sypialnię, na balkonie kończąc. Na dworze wciąż panowała śnieżyca, przez co większość domów w Lubaniu stała się niewidoczna. Okoliczne kamienice pogrążone były już we śnie, niektóre tylko jarzyły się ciemnoniebieskimi wybuchami wielocalowych telewizorów. Naprzeciw budynku, w którym mieszkała Anna, przebiegł długowłosy mężczyzna w czarnym płaszczu, spod którego wystawał niestarannie związany biały krawat. Wpatrywał się w... kompas, który trzymał w dłoni. Prawdopodobnie spieszył się gdzieś albo nawet spóźnił. Dziewczyna nie zwróciła na niego szczególnej uwagi.

Wróciła do pokoju gościnnego. Poszukiwanej ramki ze zdjęciem nie dało się nigdzie znaleźć. Zaginęła bez śladu, co przeczyło wszystkim prawom logiki. Anna nigdy nie zapominała zamknąć mieszkania na dwa spusty, więc między bajki włożyć można było kradzież. Poza tym kto chciałby ukraść drewnianą ramkę? Nawet niespełna rozumu nie wpadłby na tak głupi pomysł. Komicznym byłoby pytanie sąsiadów, czy nie widzieli ostatnio ramki. Telefon na policję także odpadał – Annę oskarżono by o problemy ze zdrowym myśleniem. Zwłaszcza że ona sama widziała przedmiot jeszcze niespełna pół godziny wcześniej.

Jednak fakt pozostawał faktem. Zagubionej ramki nie było w mieszkaniu Anny.

Ani poza nim...

Rozdział II Osobowy opóźniony

Wtorkowa wieczorna śnieżyca dała się we znaki każdemu mieszkańcowi Lubania. Jednak co innego obserwować ją przez okno, w puchowych kapciach na stopach i kubkiem kakao dzierżonym w rękach, a co innego walczyć do utraty sił na zewnątrz. Lubań z pewnością nie należy do metropolii, mało tego – ledwo ucieka przed godnością wiejską!, ale i na jego niewielu ulicach mieszkają nieliczni bezdomni. I dla nich owy wtorek mógł być najgorszym wtorkiem z kilku ostatnich wtorków. Nic więc dziwnego, że – aby ogrzać organizm – wypełniali się umiarkowanie dużą ilością podejrzanie taniego trunku z najniższej półki lubańskich sklepów monopolowych. W ramach przetrwania, rzecz jasna.

Pan Przemysław zwykł cięższe wieczory spędzać na niewielkim dworcu kolejowym w Lubaniu. Odnajdywał tam schronienie przed wiatrem, dach (daszek – blaszany) nad głową i sporą dawkę spokoju. Ta była mu niezmiernie potrzebna w chwilach upojenia alkoholowego, ponieważ – wierzyć lub nie – miał on duszę romantycznego poety. Wielokrotnie żałował, że nie zajął się w swoim życiu pisaniem. Był pewien, że dałoby mu ono o wiele większą sławę niż zbieranie butelek.

Tak więc jak każdy ciężki atmosferycznie wieczór, także i ten pan Przemysław spędzał na dworcu. Siedział na drewnianej ławeczce przy peronie pierwszym opatulony we wczorajsze gazety. Dobrze znał rozkład przyjazdów i odjazdów wszystkich pociągów, więc wiedział, że przez najbliższe dwie godziny jego spokoju nie zagłuszy żaden wracający z pracy mężczyzna ani żadna rozhisteryzowana kobieta z wózkiem. W głowie mu się nie mieściło, jak ktoś mający rodzinę, dom i jedzenie mógł w taką pogodę w ogóle wychodzić na dwór, ale pamiętał już nieliczne przypadki podobnej desperacji, więc nie byłby zaskoczony, gdyby i dziś tak się stało. Nie istniały jednak powody do obaw – dworcowy zegar wskazywał kwadrans po dziewiętnastej, a najbliższy przyjazd zaplanowano na dwudziestą pierwszą trzydzieści.

– Może do tej pory zasnę – stwierdził chropowatym głosem, lecz szybko ugryzł się w język. Nie chciał, żeby ktoś usłyszał, jak rozmawia sam ze sobą, i wziął go za wariata. Może był bezdomny, ale miał swoją godność. Wychylił głębszy łyk z owiniętej szarym papierem butelki, którą trzymał bezpiecznie ukrytą pod gazetami.

Za jego niechęcią do ludzi stała nie tylko dusza romantycznego poety. Ogromnie żałował, że nie miał nikogo bliskiego. Brak domu nie doskwierał mu zbyt mocno, ale brak rodziny kłuł go w romantyczne serce, ilekroć zaczynał na ten temat rozmyślać. Owszem, mógłby związać się z którąś z lubańskich bezdomnych zbieraczek butelek, godnie zastępować jej utracone w wyniku bójki zęby, ale przyznajmy wprost – nie o taką bliską osobę chodziło.

By zmienić kierunek myśli, zaczął układać wiersz miłosny. Zawsze najgorzej jest rozpocząć; kiedy ma się pierwsze linijki, reszta przychodzi o wiele łatwiej i szybciej. Gdy udało mu się stworzyć początek, pociągnął głęboki haust z butelki. Siarkotrucizna zalała jego gardło niczym piekąca fala tsunami. Od razu zrobiło mu się cieplej, już prawie nie odczuwał tego wtorkowego mrozu.

W okolicach dwudziestej wiersz był ukończony. Brzmiał mniej więcej tak:

Leżę obudzony – w Ciebie wpatrzony

Falujesz powoli branym oddechem

Z każdym kolejnym – już starszym człowiekiem

W oczach błękicie całym zanurzony

Przyrzekam nieść radość na śniadanie,

Przyrzekam się zjawić, słysząc płakanie

Przyrzekam, kochanie

Póki żyć nie przestanę

Świtu promienie na Twojej powiece

Wyżej niż Ikar, zapewniam, dolecę!

Będę Cię budził swoim uśmiechem

I łzy wstrzymywał ciepłym oddechem

Będę kochał

Póki żyję

I wierzę, gdy serce mówi mym oczom

Że to jest piękno

I wierzę, gdy serce mówi mym myślom

Że to jest powód

I wierzę sercu, gdy czasem zapłacze

Że to na zawsze

I wierzę sercu, gdy mówi niebiosom

Że to – twarz Boga

Pan Przemysław był całkiem zadowolony z wyniku. Żałował jedynie, że – prawdopodobnie – zapomni treści wiersza już jutrzejszego poranka. Mógłby go zapisać kredą na ścianie, ale niezbyt spieszno mu było do wyjścia spod gazet i wystawienia dziurawych spodni na mróz i śnieżycę. Może uda mu się go nie zapomnieć. A może wymyśli kiedyś lepszy, wszak i temu daleko było do doskonałości.

Coś jednak, zupełnie nagle, przerwało panu Przemysławowi rozmyślanie nad świeżo stworzonym wierszem. Gwizd pociągu w oddali. Pan Przemysław spojrzał na popękany zegar dworcowy.

„Niemożliwe – pomyślał. – Przecież najbliższy pociąg przyjeżdża za półtorej godziny!”.

Jednak fakt był faktem. Na peron pierwszy, przy którym spoczywał zakopany w gazety romantyk, kierował się pociąg. W rozkładzie nikt nie wspomina o przyjeździe we wtorkowy wieczór do Lubania takiego składu, poza tym pan Przemysław wielokrotnie spędzał czas na dworcu właśnie w ten dzień tygodnia i nigdy żadnego pociągu o tej porze nie zastał. Poczuł się więc dotkliwie oszukany. W rozkładzie jazdy musiała nastąpić zmiana, jednak nikt nie pokusił się o wniesienie poprawki na odpowiednie tabliczki wiszące na dworcu. Gdyby pan Przemysław znalazł się na miejscu zobowiązanych do tego osób, z pewnością nie byłby tak leniwy. Po raz kolejny ten bezdomny człowiek o romantycznej duszy okazał się być bardziej odpowiedzialny od ludzi teoretycznie lepszych. Przynajmniej tak mu się wydawało.

Tymczasem pociąg zbliżał się już do dworca. Gdy do celu pozostało mu około dziesięciu metrów (choć mogę się mylić, gdyż widziałem owe wydarzenie z nieco innej perspektywy), pan Przemysław zauważył interesujące i bardzo dziwne zjawisko. Na miejscu maszynisty, za przednią szybą lokomotywy nie siedział żaden maszynista! Wyglądało to tak, jakby maszyna poruszała się o własnych siłach lub była zaprogramowana komputerowo. Druga opcja wydawała się panu Przemysławowi niemożliwa, gdyż: po pierwsze – nie znał się co prawda na komputerach, ale wiedział przecież, że nawet w Japonii, stolicy techniki, pociągi nie jeżdżą zupełnie same; po drugie zaś, zbliżający się właśnie skład na zaawansowany technologicznie nie wyglądał. Przypominał raczej stalową lokomotywę z amerykańskich westernów z Clintem Eastwoodem, które pan Przemysław oglądał w dzieciństwie z wypiekami na twarzy. Nasz bohater zaczął się zastanawiać, czy jego wyobraźnia nie płata mu figla. Nagle owinięta w szary papier flaszka pod gazetami wydała mu się zdradziecka.

Staromodny pociąg bez maszynisty zatrzymał się z piskiem. Nie było już żadnych wątpliwości – to nie wybryk romantycznej wyobraźni, wszystko działo się naprawdę, a maszynisty wciąż nie było. Drzwi pojazdu otworzyły się powoli. Zapadła cisza, pan Przemysław wstrzymał oddech. Całe otoczenie jakby oczekiwało na dalszy ciąg wydarzeń, nawet wiatr ustał.

Nagle z pociągu wyskoczył młody mężczyzna ubrany w czarny płaszcz i niewiele jaśniejsze spodnie oraz buty. Na ramiona opadały mu długie włosy identycznego koloru co odzienie, a na nosie krzywo spoczywały okulary. Z tego dziwnego ubioru wychylał się jedynie biały krawat, który mężczyzna właśnie zawiązywał pod szyją.

Pan Przemysław nie ukrywał zdziwienia całą sytuacją, jego usta były szeroko otwarte.

– Dobry wieczór – powiedział niezwykle spokojnym głosem pasażer pociągu. – Mam ogromne szczęście, że w tak nieludzki dzień kogoś spotykam. I to od razu po przyjeździe!

Pan Przemysław wydobył z siebie tylko niepewne „Dobry” i wciąż wpatrywał się w przybysza wielkimi oczami. Każde pojedyncze słowo wypowiedziane tym melancholijnym głosem zdawało się być takie... dziwne. Pan Przemysław nie mógł określić dokładnie jak bardzo dziwne, ale pewny był jednego: pasażer pociągu widmo przerażał go.

– Pan wybaczy – rzekł mężczyzna – ale spieszę się. Bardzo się spieszę. Ciężko było dojechać do tego waszego miasteczka... Którego dziś mamy?

Rzucone pytanie jeszcze bardziej zaskoczyło i przestraszyło pana Przemysława, ale zdobył się na odpowiedź.

– Dwudziestego czwartego. – Starał się panować nad głosem, który i tak okropnie drżał.

– Dwudziestego czwartego... Lutego?

Pan Przemysław pokiwał głową.

– A którego roku?

Tego już było za wiele dla bezdomnego romantyka. Widzi przedwojenny pociąg bez maszynisty, a jego przerażająco dziwaczny pasażer pyta go o dokładną datę z rokiem. Jakby nie wiedział, w jakich czasach żyje. Powiedzmy szczerze – na miejscu pana Przemysława każdy byłby chociaż trochę wytrącony z równowagi.

– Proszę pana – powiedział dziwny osobnik, nie usłyszawszy odpowiedzi – bardzo, ale to bardzo, wręcz niewyobrażalnie, nie na rękę mi strata czasu. Czy mógłby pan z łaski swojej poinformować mnie, jaki mamy rok?

– Dwa tysiące... – zaczął pan Przemysław, ale głos zadrżał mu jeszcze bardziej niż wcześniej.

– Dwa tysiące dziewiąty? – spytał zniecierpliwiony przybysz.

Pan Przemysław ponownie przytaknął.

– Fenomenalnie! – głos mężczyzny przez chwilę utracił swą melancholię na rzecz radości. Sekunda jednak wystarczyła, aby powrócił do swojej przerażającej tonacji. – Wszystko zgodnie z planami. Przydałaby się jeszcze dokładna godzina. Na szczęście – obrócił się w stronę popękanego dworcowego zegara – godzinę mogę odczytać samodzielnie. Chwila... – przybysz policzył coś na palcach. – Duża wskazówka na tej, mała na tej... Trzy, cztery, pięć...

Pan Przemysław obserwował osobnika w milczeniu. Miał nadzieję, że już się do niego nie zwróci, że pójdzie sobie stąd jak najprędzej.

– Siedem po dwudziestej?! – krzyknął długowłosy okularnik i spojrzał na romantyka.

Ten pokiwał głową ze strachem.

– Szlag! – głos przybysza ponownie utracił melancholię, tym razem na rzecz irytacji.

Pan Przemysław aż podskoczył. Gazety, którymi był przykryty, zsypały się na ziemię. Tajemniczy przybysz nie zwrócił na to uwagi, poprawił okulary i docisnął niestaranny węzeł krawatu. Wyciągnął z kieszeni płaszcza coś, co wyglądało jak kompas. Wpatrzony w niego ruszył bez słowa w kierunku wyjścia z dworca.

Romantyk obserwował go, dygocząc nader widocznie. Nie potrafił ogarnąć myślami, co stało się w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Cieszył się, że tajemniczy przybysz oddala się od niego. Tylko to w tym momencie miało znaczenie. Jednak mężczyzna, jak na złość, obrócił się w stronę pana Przemysława i raz jeszcze swoim nad wyraz spokojnym, wręcz nieludzkim głosem rzekł:

– Dziękuję za pomoc. Zdaję sobie sprawę, że musiałem pana bardzo zaniepokoić.

Pan Przemysław milczał.

– Notabene, wiersz nie był przeciętny. Moim skromnym zdaniem to wspaniały utwór. Zapamiętam go, jak i pana. Zasługuje pan na dużo więcej niż te łachmany i tani bimber. Niech pan wspomni o tym w najbliższej modlitwie. Tylko z irytacją! Pokornych próśb nie zawsze słuchają. Adiós... panie Przemysławie – powiedział przybysz, po czym odwrócił się, ponownie wlepił okulary w kompasopodobny przedmiot i odszedł pospiesznie.

Pan Przemysław jeszcze długo siedział nieruchomo na ławeczce przy peronie pierwszym i rozmyślał nad wszystkim, co się wydarzyło. Pewny był tylko jednego – nigdy więcej nie dotknie tanich trunków z najniższej półki.

Lub przynajmniej nie w najbliższym czasie.

Rozdział III Niecodzienny gość

Długowłosy pasażer średniowiecznego pociągu widmo przemierzał pospiesznie skąpane w mroku i nieustającej śnieżycy ulice Lubania. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się spośród nielicznych osobników powracających w tym czasie z pracy. Jedną rękę chował głęboko w kieszeni płaszcza, co było zupełnie zrozumiałe przy panujących warunkach atmosferycznych, jednak drugą odważnie wystawiał na mroźne podmuchy wiatru. Jeszcze i to byłoby dopuszczalne, bo przecież w tejże dłoni mógłby spoczywać zegarek, ewentualnie telefon komórkowy. Mężczyzna jednak trzymał w dłoni kompas i wlepiał w niego schowane za szkłem okularów oczy, swoje kroki kierując dokładnie tam, gdzie wskazywała igła urządzenia. A to, przynajmniej na ulicach Lubania, odbiegało już od wyznaczonych ram normalności.

Ten drobny szczegół był widoczny jedynie z bliska, ale nie tylko on zdradzał nietypowość pasażera pociągu widmo. Gdy ten wchodził na krawężnik każdej kolejnej ulicy, działo się coś – jakby to określił pan Przemysław – po prostu dziwnego. Przytoczmy tu na przykład moment, w którym wszedł na ulicę Dąbrowskiego. W miarę jak ją przemierzał, gasły latarnie, pod którymi się znajdował. Wystarczyło jednak tylko, że oddalił się na kilka kroków, a wyblakłe żółte światło znów rozjaśniało prószący śnieg.

Zapytacie, jak reagowali na ten widok zagubieni w śnieżycy ludzie, nieszczęśnicy powracający z pracy czy bezdomni, którzy, podobnie jak jeszcze niedawno pan Przemysław, walczyli ze spadającą temperaturą organizmu, wlewając w niego ponadprzeciętne ilości taniego alkoholu? Otóż nikt nie reagował, dziwnym trafem nikogo nie było na ulicach, które mijał długowłosy nieznajomy. Dokoła tylko donośnie szczekały psy. Mężczyzna zdawał się tym nie przejmować, ukryte za szkłami oczy wlepiał w igłę trzymanego w dłoni urządzenia.

Chociaż gdyby ktoś mógł się nietypowemu jegomościowi przypatrzeć z bliska, zauważyłby na pewno, że coś go niepokoi. Jego szybki krok i nerwowy oddech wyraźnie wskazywały, że gdzieś się spóźnił, co zdecydowanie nie było mu na rękę.

Tymczasem cały Lubań trwał w niekomfortowym odrętwieniu. Nawet Osiedle – miejsce przepełnione średniej wielkości jednokolorowymi blokami, pamiątka z czasów, kiedy wszystkim żyło się lepiej – zdawało się kulić i czekać, aż koszmarna śnieżyca minie. O ile, oczywiście, osiedle kulić się może.

Ciemnozielony blok na ulicy Hermana, tak jak jego różowy współtowarzysz z lewej strony i błękitny po prawej, każdym swym piętrem świecił zza plastikowych okien kryjących potulne dwupokojowe mieszkanka wścibskich Osiedlowców. Balkony świeciły również, tyle że pustkami.

Byłoby jednak błędem uznać, że panowały pustki kompletne, ponieważ na jednym balkonie stał mężczyzna w średnim wieku, okryty grubą kurtką po bokach i kępką siwych włosów od góry. Stał tak, nie zważając na koszmarnie zimne podmuchy wiatru i terroryzujący śnieg. Stał tak, patrząc w niebo i myśląc intensywnie o swojej córce – Róży. Zastanawiał się, jakim cudem tak inteligentny i doświadczony człowiek jak Stanisław Zalewski mógł zgodzić się na wyjazd swojej córki do Wielkiej Brytanii. Przecież ta mała ptaszyna powinna jeszcze chować się w rodzinnym gnieździe. On zaś bez walki pozwolił jej z niego wypaść. „Wielka Brytania... Tyle jeszcze czasu miała na wszelkie wyjazdy...” – pomyślał, gdy nagle ktoś dwa razy zapukał do drzwi jego mieszkania.

– Czas. Tylko jego, jak zawsze, brakuje – stwierdził smutno pod nosem tajemniczy pasażer lokomotywy, przemierzając kolejne puste ulice Lubania i gasząc na krótko każdą latarnię, obok której przechodził. Po chwili jednak doszedł do dziwnego wniosku: – No cóż, trzeba skorzystać z mocniejszych środków. Talosie, pozwól tu na chwilkę.

Rozdział IV Niedźwiedź w ogródku

Jakiś czas po wizycie Raziela w domu Stanisława Zalewskiego, ale jeszcze przed następnym wielkim wydarzeniem, jakie rozegrało się na delikatnie nietrzeźwych oczach pana Przemysława, równie dziwne zjawisko miało miejsce w Siekierczynie – położnej nieopodal Lubania wiosce. Siekierczyn ciągnie się w gruncie rzeczy wzdłuż jednej ulicy, słynie zaś z niemal naturalnego kąpieliska, w którego wodorostach zaplątuje się co lato młodzież z Lubania i pobliskich mieścin. Mieszkańcy tej niewielkiej miejscowości nie różnią się jednak mentalnością od swych miejskich sąsiadów i o tej porze albo kończyli właśnie mięsną ucztę, albo leżeli z zamkniętymi oczami w łóżkach, oczekując na przyjazny uścisk Morfeusza.

Zdzisław Skóra, niezbyt wyróżniający się mieszkaniec Siekierczyna, opiekun rodzinnego gospodarstwa od czasu śmierci ojca, zaliczał się nieświadomie do drugiej grupy. Leżał sztywno na łóżku, wpatrując się w sufit i marząc o nadejściu snu. W jego pokoiku na poddaszu panował chłód, a każdy mocniejszy podmuch wichury zdawał się być o krok od rozsypania desek dachu w drobny mak. Zdzisław nie przejmował się tym ani trochę, w życiu przeżył bowiem niejedną mroźną zimę, wiele niespodziewanych przymrozków, a dodatkowo jeden atak złodzieja kur, którego powalił na ziemię, uśpił mało wykwintną metodą i oddał w ręce sprawiedliwości.

Zdzisław zawsze marzył o większej aferze w swoim gospodarstwie. Chciał pokazać wszystkim sąsiadom, ile sprawności i odwagi kryje się w środku jego wątłego ciałka. Wąsaty psycholog spojrzałby w jego akta i stwierdził zimnym tonem, że to niespełniona ambicja, ponieważ Zdzisław dwukrotnie starał się o przyjęcie do służby policyjnej. Przeszkadzały mu w tym mało istotne choroby, z którymi borykał się od dzieciństwa, na przykład astma. Skoro nie mógł pokazać wszystkim, jak idealnym jest materiałem na stróża prawa, marzył chociaż o przekonaniu w tej kwestii swoich sąsiadów.

I byłby tak marzył aż do zaśnięcia, gdyby nie nagły hałas za oknem. Zdzisław otworzył oczy i wytężył słuch. Tak, pomiędzy licznymi podmuchami wiatru dało się usłyszeć skrzypienie śniegu pod butami i kilka innych dźwięków, które – jak pomyślał niedoszły policjant – wydawać mogło jakieś zwierzę. I na pewno nie była to Funia, jego pies, bowiem jej skomlenie z zimna pod drzwiami domu znał idealnie.

„Złodziej, jak Boga kocham, złodziej! Dzięki ci, panie!” – pomyślał, patrząc w sufit i myśląc, jak ogromne szczęście zesłano mu z niebios.

Zerwał się z łóżka, wskoczył wprost w puchowe kapcie z uszami królika i ściągnął z wieszaka kurtkę, w której wychodził od czasu do czasu w nocy na podwórze w celach zwiadowczych. Przeszedł do łazienki i szybko chlapnął sobie w twarz zimną wodą. Popatrzył w lustro i wyszeptał:

– To twoja szansa, nie zmarnuj jej.

Zszedł cicho po schodach. Nie zapalał nigdzie światła, chciał zbadać przez szybę w kuchni całą sytuację i zaplanować dokładnie swoje ruchy. Wiedział, że złodzieja należy pokonać z zaskoczenia, w razie gdyby okazał się dwukrotnie wyższym klientem siłowni. Był też pewny, że musi zrobić to głośno, tak by usłyszeli wszyscy sąsiedzi i wybiegli przed domy. W tym celu miał zamiar głośno krzyczeć podczas ewentualnego starcia.

Kucnął. W tej pozycji przemieścił się pod okno w kuchni. Znajdował się teraz dokładnie pod swoim pokoikiem, więc mógł mieć pewność, że rabusia zobaczy zaraz po wychyleniu się nieznacznie ponad wysokość kredensu. Znowu wytężył słuch. Tak, wciąż rozlegał się odgłos kroków tym razem o wiele dokładniej. Osobnik na podwórzu przemieszczał się szybko z lewej na prawą. Najprawdopodobniej oglądał dom i planował, wedle Zdzisława bardzo niefortunne, włamanie.

Zdzisław wychylił się delikatnie do góry.

„Stój!” – krzyknął cichy głosik w jego głowie. – „Jesteś pewny, że przemyślałeś wszystko?”.

Był pewny, pewniejszy niż kiedykolwiek. Zastanawiał się, po co w ogóle człowiekowi ten przeklęty głos w głowie.

„Ej – szepnął głosik – właśnie po to istnieję. Żebyś nie popełnił kolejnego błędu przez jakiś bzdurny impuls”.

Zdzisław nie miał czasu na wyimaginowaną dyskusję. Wychylił się pewnie zza kredensu i zobaczył za oknem wymarzonego złodzieja. A właściwie „zobaczyłby”, gdyby takowy tam był. Po jego podwórku pałętał się Stasiu, sąsiad z naprzeciwka. Ubrany był w niegustowny garnitur, w lewej dłoni trzymał butelkę w połowie wypełnioną trunkiem wątpliwego pochodzenia, w prawej zaś paczkę zapałek.

Zdzisław poczuł się jak zrobiony w konia nastolatek. Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Po raz kolejny n i e będzie miał możliwości udowodnienia, jakim dobrym byłby policjantem. Sąsiedzi wciąż będą mieli go za lekko stukniętego, przesadnie podejrzliwego samotnika. Westchnął przeciągle.

Założył buty, wyszedł niechętnie z domu i podszedł do Stasia.

– Zdzichu, mordo moja! – krzyknął przeciążonym alkoholem głosem sąsiad Zdzisława. – Ja... Naprawdę, Zdzichu, lubię cię. Kocham cię, cholera, jak Irlandię. Ale powiedz mi z łaski swojej, co ty tutaj... Mmm... Co ty tutaj robisz?

Głos i słowa Stasia wskazałyby każdemu, nawet całkowitemu laikowi, dwa fakty na temat jego kondycji: był wyjątkowo nietrzeźwy i – można wierzyć lub nie – nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Zdzisław rzadko spotykał się z sytuacją, w której ktoś się go pytał, dlaczego przebywa na własnym terenie. Poczuł, że jego obowiązkiem jest doprowadzenie sąsiada bezpiecznie do domu.

– Stasiu, to ja powinienem zadać to pytanie – powiedział dobrotliwie.

– Ale widzisz, mój drogi, czasami jest tak, że – Stasiu czknął głośno – ktoś nas ubiega i zadaje pytanie jako pierwszy.

– Nie rozumiesz – spróbował wyjaśnić Zdzisław.

– Nie rozumiem. Ale czy muszę?

– Tak. Myślę, że będziesz musiał.

– Musi to na Rusi, cholercia.

Stasiu popatrzył krzywym wzrokiem na Zdzisława i, jak to często miewają osoby „pod wpływem”, zapytał ponownie, zupełnie jakby jeszcze tego nie robił:

– Zdzichu, co ty tutaj robisz?

Zdzisław westchnął, ale nie poddał się w przedstawieniu faktów nietrzeźwemu sąsiadowi.

– Stasiu, jesteś pod moim domem – ostatnie dwa słowa podkreślił bardzo dobitnie.

Ten wytrzeszczył oczy i krzyknął:

– Być nie może!

– A jednak. Teraz pomyśl tylko, skąd tu przyszedłeś.

– To proste. – Stasiu uśmiechnął się krzywo. – Byłem na imieninach szwagra, wyszedłem na papieroska. – Wskazał na paczkę zapałek w ręku i pociągnął zdrowy łyk z butelki.

– I dlatego wziąłeś ze sobą zapałki, oczywiście. Ale powiedz, drogi sąsiedzie, gdzie masz papierosy?

Stasiu skrzywił się i pokazał Zdzisławowi język. Bardzo niekulturalny czyn, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że był teraz na łasce niedoszłego policjanta. Ten na szczęście raz, że przyzwyczajony był do pijackiego bełkotu, dwa, że na swój sposób lubił Stasia. Zazdrościł mu beztroskiego podejścia do niektórych – dla Zdzisława niezwykle istotnych w życiu – kwestii, na przykład odśnieżania podwórza lub koszenia trawników. Stasiu wykonywał te czynności tylko wtedy, gdy miał ochotę (czyli teoretycznie nigdy) albo gdy nadwrażliwa czasami małżonka zmuszała go do tego, bijąc po głowie mokrą szmatą.

– Oj, Boziu, Boziu, zapomniałem, wielkie rzeczy. – Czknął dwukrotnie. – Zamiast wyżywać się na roztargnionym sąsiedzie, lepiej napij się z nim bimberku!

Pomimo chwilowej wątpliwości Zdzisław wziął podstawioną pod nos butelkę i wychylił sporą jej zawartość. Poczuł się mile zaskoczony jakością sąsiedzkiego alkoholu, który rozpłynął się po organizmie i rozgrzał delikatnie wszystkie jego części.

– Dobre – przyznał.

– Jasna sprawa! Do szwagra byle pierdółki bym nie przyniósł.

– No właśnie, Stasiu. – Zdzisław wyczuł idealną okazję. – Na moje oko nie jesteś w dobrym stanie, żeby wracać do szwagra. Co powiesz na to, że odprowadzę cię do twojego domu?

Sąsiad wykrzywił usta w niesmacznym grymasie, ale powiedział cicho:

– Niech będzie. Cokolwiek bym zrobił, stara będzie chciała mnie zabić. – Przez „starą” Stasiu rozumiał oczywiście swoją drogą małżonkę. – I tak już się darła, że za dużo wypiłem.

– Przestań. Jest przeczulona, okaz trzeźwości z ciebie.

Stasiu zaśmiał się (o wiele za głośno, biorąc pod uwagę poziom Zdzisławowego kawału) i wywrócił na śnieg. Zdzisław pomógł mu wstać, przełożył jego ramię przez swój kark i ruszył w stronę wąskiej uliczki, ciągnąc opornego sąsiada.

– Popatrz, Zdzichu, na te wszystkie płatki śniegu – powiedział niewyraźnie Stasiu.

– Nie sposób nie zobaczyć.

– Wiesz, cholercia, że nie ma dwóch identycznych płatków śniegu?

– Nie, nie wiedziałem – przyznał uczciwie Zdzisław.

– A widzisz! Nie ma dwóch identycznych, szwagier mi opowiadał.

– No dobrze, nie ma dwóch identycznych.

– To trochę jak z człowiekiem, co? Każdy czymś się wyróżnia.

W tym miejscu musimy zrobić małą przerwę, drogi Czytelniku. Zanim wyrzucisz książkę z ręki i chwycisz za telefon w celu oskarżenia skromnego narratora o plagiat Stasiowych idei, ustalmy pewne fakty. Owszem, opowiadam o momentach przeszłych, co pozwalałoby na nieodpowiedni wniosek, że, znając pijackie wywody mieszkańca Siekierczyna, postanowiłem wykorzystać je wcześniej i udawać, iż stanowią mój wymysł. Zauważ jednak, że dla Ciebie jedyną słuszną kolejnością wydarzeń jest ta opowiadana przeze mnie, a w niej porównanie płatków śniegu do ludzkich istnień zrobiłem jako pierwszy i, co ciekawsze, to Stasiu staje się plagiatorem, czyż nie?

Zdzisław przyznał rację sąsiadowi, ale wolał podsunąć mu pod nos intensywnie pachnącą butelkę bimbru, niż dalej słuchać filozoficznych wywodów, dla jakich w światopoglądzie niedoszłego policjanta nie było miejsca. Udało mu się zmienić kierunek myśli Stasia na taki, którego głównym celem i powodem aktywności fizycznej stała się właśnie podsunięta pod nos butelka.

W ten sposób doprowadził sąsiada do domu we względnej ciszy, przerywanej tylko raz po raz odgłosem czkania. Wyciągnął z kieszeni spodni Stasia klucz, przekręcił go w zamku, otworzył drzwi i popchnął nietrzeźwego sąsiada w stronę najbliższej kanapy, na której ten posłusznie wywinął orła i niemal automatycznie zasnął. Zdzisław uznał, że zasługuje na skromną nagrodę, dlatego zabrał ze sobą pozostałości własnoręcznie pędzonego przez Stasia bimbru i wyszedł z powrotem na szalejącą wichurę.

Podczas kilkudziesięciometrowej walki z podmuchami wiatru rozmyślał. Może rzeczywiście był zbyt podejrzliwy, przecież o mały włos nie rzuciłby się na własnego sąsiada, by położyć go na łopatki. Kto w ogóle na dźwięk kroków za oknem pomyślałby, że na dworze grasuje jakiś typ spod ciemnej gwiazdy? Odpowiedź była jasna i przykra – bardzo mała grupa spośród całości. Bardzo malutka grupa dziwaków i szaleńców, do której zaliczał się Zdzisław.

„Może czas się trochę uspokoić?” – podpowiedział cichy głosik w głowie.

– Może tak – szepnął pod nosem.

Był jednak smutny. Wyglądało na to, że nigdy nie dostanie okazji pokazania wszystkim, ile korzyści świat stracił, nie przyjmując go do lubańskiej jednostki policyjnej. Popił z podwędzonej butelki i spuścił wzrok. Podejrzewał, że bardzo ciężko będzie mu dzisiaj zasnąć. Po raz kolejny poczuł się zazdrosny o Stasiowe podejście do życia. On na pewno nigdy nie miał problemów ze snem. Potrafił żyć swoim życiem.

Wszedł na teren swojego gospodarstwa i od niechcenia przeleciał po nim wzrokiem. Wszystkie włoski na karku stanęły jak jeden mąż na baczność. Butelka bimbru wyleciała mu z dłoni. Na środku ogródka spoczywał ogromny niedźwiedź, leżał jak gdyby nigdy nic na śniegu, ułożony tyłem do Zdzisława. Ten zamknął na chwilę oczy. Przyrzekł sobie, że już nigdy nie wypije żadnego alkoholu od Stasia, odetchnął głęboko, uchylił powieki i...

– Boże święty! – krzyknął, zobaczywszy niedźwiedzia po raz drugi.

Zwierzę uniosło głowę. Zdzisław przestraszył się do tego stopnia, że rzucił się na szybę w kuchennym oknie, tą samą, przez którą zobaczył wcześniej Stasia. Był przekonany, że uda mu się wrócić do mieszkania w znany z tysięcy filmów akcji sposób: przez okno – razem z oknem, jednak odbił się tylko od szyby z tępym hukiem. Wylądował w wysokiej do kolan zaspie śniegu, poczuł ból w ramieniu, którym próbował się przebić, i stęknął, wypluwając z ust biały puch.

Obrócił się na plecy. Niedźwiedź stał dokładnie nad nim, patrząc nań czarnymi ślepiami. Mruknął przeciągle i ten odgłos dodał Zdzisławowi tyle adrenaliny, że rzucił się w stronę wejścia do domu, przeturlał kilka razy po śniegu, wpadł do środka i – ledwo ogarniając myślami, co się dzieje – zatrzasnął drzwi. Usłyszał za nimi ryk zwierzęcia.

Roztarł energicznie budzącego się do życia siniaka w ramieniu i wstał, zataczając półokrąg po kuchni. Wydawało mu się przez chwilę, że nogi ma zrobione z galarety, potrzebował kilku sekund na złapanie stabilności. Podszedł do okna. Niedźwiedź stał pod drzwiami, wystawiając język i pocierając ogromną łapą o drewno. Zdzisław miał teraz czas na krótką analizę kilkunastu ostatnich sekund i dojście do wniosku, że albo zatruł się Stasiowym alkoholem, leży w jakiejś zaspie i śni o czyhających na jego życie niedźwiedziach, albo rzeczywiście istnieje czyhający na jego życie niedźwiedź.

Nagle usłyszał słowa:

– Brutusie, musiałem dać się omamić jakimś siłom obłudnym. Toż to nie jest Lubań! – rubaszny głos należał do mężczyzny, który pojawił się zza kurnika i najwyraźniej w ogóle nie przejmował przebywającym pod drzwiami niedźwiedziem.

Ale co to był za mężczyzna! Brzuchaty wąsacz, ubrany w żupan, kontusz, delię, kołpak z czaplim piórem oraz inne nietypowe ubrania niczym z filmów historycznych. U boku zawieszoną miał szablę. Wyglądał jak wyrwany wprost z okresu baroku Sarmata. Zdzisław zrobił wielkie oczy. Wyglądało na to, że mężczyzna brał udział w jakimś balu kostiumowym na obrzeżach Lubania, z którego musiał – podobnie jak wcześniej Stasiu – wyjść na papieroska i zabłądzić w drodze powrotnej.

Jeżeli stało się tak, jak myślał Zdzisław (a przecież żadna inna opcja nie jest bardziej prawdopodobna), to biedny uczestnik balu kostiumowego mógł mieć przeprogramowany za pomocą pewnej ilości alkoholu światopogląd. Idąc dalej tym tropem, być może mężczyzna wziął krwiożerczą bestię przed domem Zdzisława za jednego z uczestników balu (o niespotykanym imieniu Brutus) w nad wyraz realistycznym przebraniu.

„To jest szansa, na którą tyle czekałeś!” – krzyknął radośnie głosik w jego głowie. – „Uratuj tego biedaka przed niedźwiedziem i pokaż w końcu, jakim bohaterem mógłbyś być!”.

Zdzisław zerwał się i wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Padł na kolana w swoim malutkim pokoju i spod łóżka wyciągnął zardzewiałą strzelbą ojca. Zbiegając po schodach, myślał, jaką szansę (a jednak!) dostał od niebios. Wbiegł do kuchni, żeby ocenić sytuację. Jakież wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył uczestnika balu kostiumowego próbującego wskoczyć na niedźwiedzia. Zwierzę obserwowało te próby z wielką sympatią, nagle zaczęło przypominać przyjaznego misia z kreskówki.

– Do kroćset! – krzyknął dziwny mężczyzna, gdy po raz drugi spadł z niedźwiedzia. – W ten sposób nigdy nie dotrzemy na czas. Brutusie – Zdzisław mógłby przyrzec, że słowo to skierował do niedźwiedzia świadomie – poczekajże jeszcze momencik, wrócę niebawem. Podwędzę jakiś podnóżek i ruszymy rychło do Lubania.

Zdzisław starał się jak najprędzej zrozumieć, co przed chwilą zobaczył i usłyszał. Mężczyzna najwyraźniej bardzo dobrze wiedział, że adresatem jego słów było zwierzę, które nazwał Brutusem, a nie inny człowiek. Nie wyglądało też na to, by brał już udział w jakimkolwiek balu kostiumowym. Zdzisław uznał, że mężczyzna wciąż jest w drodze na wymagającą przebrania szlachcica uroczystość. Bez odpowiedzi pozostało najbardziej intrygujące pytanie: czy to możliwe, że osobnik podróżował na niedźwiedziu?

Jednak Zdzisława najbardziej uderzyło słowo „podwędzę”. Jako człowiek o przeciętnym wykształceniu, niedoszły policjant w try miga pojął, że pozytywnie podkolorowane „podwędzić” stanowi synonim o wiele mniej radosnego i – przede wszystkim – zazwyczaj niezgodnego z prawem „ukraść”. „Ukraść” z kolei połączyć można wyłącznie ze „złodziejem”, co oznaczałoby, że...

„To złodziej. Chce cię okraść” – powiedział chłodno głosik w głowie Zdzisława.

Zdzisław podszedł cichutko do przestarzałego telefonu i wykręcił na tarczy numer policji.

– Komenda policji w Lubaniu, słucham? – powiedział spokojnym głosem policjant po drugiej stronie kabla.

– Dobry wieczór. Nazywam się Zdzisław Skóra, chciałbym zgło...

– Ach, pan Zdzisław z Siekierczyna! – przerwał funkcjonariusz Zdzisławowi w połowie słowa. – Co tam u pana słychać? Zakładam, że znowu podejrzewa pan któregoś z sąsiadów o włamanie lub kradzież.

W tym miejscu należy dodać, że Zdzisław nie miał zbyt dobrej opinii na komisariacie. Często dzwonił tam w celu zgłoszenia kradzieży, którą miał następnie sam przerwać i w spokoju, splendorze i pochwałach sąsiadów oczekiwać na przyjazd radiowozu. Do tej pory kończyło się to w taki sposób, że domniemanym złodziejem okazywał się któryś z sąsiadów, szukający swojej kury, kluczy, idący do Zdzisława na pogawędkę lub szukający pomocy w ściągnięciu kota z drzewa, a policjanci zostawali u niego na kawę i wracali rozbawieni do miasta.

Ale tym razem była to inna, o wiele bardziej pewna sytuacja!

– Tak. Nie, nie! Nie podejrzewam żadnego z sąsiadów, przed moim domem stoi mężczyzna, którego nigdy nie widziałem na oczy – zapewnił. – Jest ubrany jak szlachcic, ma wąsy. Mówił przed chwilą do swojego... zwierzęcia, że musi coś „podwędzić” z mojego gospodarstwa.

– Rozumiem, panie Zdzisławie – powiedział dobrotliwie policjant, a Zdzisław pomyślał przez chwilę, że wszystko poszło o wiele łatwiej niż zwykle. – A co to za zwierzątko, z którym pański złodziej sobie rozmawia?

Zdzisław dał się zaskoczyć tym pytaniem i – nie przemyślając konsekwencji swoich słów – palnął wprost:

– Niedźwiedź.

– Niedźwiedź. Niech pan sam posłucha tego słowa: niedźwiedź – rzekł powoli stróż prawa. – Jak według pana ono brzmi?

– Niedorzecznie, wiem. Zapewniam, ja też nie chciałem uwierzyć w to, co widzę, dopóki ten niedźwiedź mnie nie zaatakował! – krzyknął Zdzisław.

– A spożywał pan jakiś alkohol?

– Nie śmiałbym zadzwonić do was pod wpływem alkoholu – skłamał Zdzisław, czując wciąż lekkie ciepełko w brzuchu.

– No i co ja mam z panem zrobić, panie Zdzisławie? – Policjant westchnął.

– Wy macie tylko przyjechać. Ja unieszkodliwię draba, zanim zdąży wskoczyć z powrotem na tego swojego niedźwiedzia.

– Wskoczyć?

Nagle stało się coś nietypowego. Zdzisław usłyszał przeciągły odgłos trąbek. Zupełnie jakby ktoś stał pod jego oknem i dął bezczelnie w instrument, na którego obsłudze znał się tyle, co przeciętny polityk na zarządzaniu dobrami państwa (bardzo słabo).

– Co to za trąbki? – spytał podniesionym głosem mundurowy, próbując się przebić przez irytujący dźwięk. – Panie Zdzisławie, pan tam czasem jakiejś libacji nie organizuje?

– Jestem pewny, że to ten bęcwał. Przyjeżdżajcie, ja się nim zajmę!

– Panie Zdzi... – policjant próbował przemówić do Zdzisława, ale było za późno. Napompowany adrenaliną, pobudzony do granic możliwości mieszkaniec Siekierczyna rozłączył się, przeładował strzelbę i stanął wyprostowany przed drzwiami.

Nagle trąbki urwały się i Zdzisław zobaczył, że klamka delikatnie zmieniła swoją pozycję. Mężczyzna w stroju szlachcica był na tyle bezczelny, że wchodził do domu przez główne wejście! A na to mógł sobie pozwolić na całym świecie tylko Zdzisław, jego kochana mamusia i ksiądz proboszcz przy wizycie po kolędzie. Wymierzył ze strzelby prosto w drzwi.

Uchyliły się delikatnie. Wąsaty osobnik, pseudo-Sarmata zaglądnął przez szparkę i na widok lufy krzyknął:

– Och, do diaska!

– Ha, tego się nie spodziewałeś, co? Ręce do góry! – krzyknął Zdzisław z dziką furią w oczach.

Mężczyzna zdawał się nie słyszeć tych słów i gładząc ręką wąsa, powiedział wesoło:

– Ależ mnie waszmość wystraszył. A ja tylko chciałbym prosić o drobną pomoc.

– Żadnej pomocy, złodzieju! Wkradłeś się do mojego domu!

– Toż otwarte było, do czorta – zauważył przedziwny jegomość i popchnął energicznie drzwi.

– Ręce do góry, mówię!

– Widzę, iż z panem to nie sposób się dogadać. Pardon w takim razie, au revoir!

Zanim Zdzisław zdążył zareagować, szlachcic zerwał z czapki jedno czaple pióro i rzucił je na podłogę pomiędzy nimi. Mieszkaniec Siekierczyna automatycznie powiódł za nim wzrokiem i zauważył, że zaczyna się ruszać, pogrubiać i wydawać syczące odgłosy. Po chwili to nie pióro leżało pomiędzy szlachcicem i Zdzisławem, a rozjuszona czarna żmija.

Niedoszły policjant pisnął niczym kobieta na widok myszy, ale po dwóch sekundach uderzyła go nowa fala testosteronu, nie wahał się wystrzelić do gada. Podniósł wzrok, mężczyzny już nie było przed drzwiami, więc wybiegł na podwórze. Scena, która się przed nim rysowała, nie należała do szczególnie realistycznych, ale – patrząc przez pryzmat wszystkich wtorkowych przeżyć Zdzisława – została szybko przyjęta przez jego świadomość i natychmiast pokryta buzującymi hormonami. Ogromny niedźwiedź na środku ogródka wykopywał z ponaddźwiękową prędkością wielką dziurę, zanurzając się w niej z każdą chwilą, a dziwaczny szlachcic z czapką pełną przemieniających się w żmije piór wdrapywał się wyjątkowo niezgrabnie na grzbiet zwierzęcia.