Autobusy pełne pustych miejsc - Zuzanna Gajewska - ebook + audiobook + książka

Autobusy pełne pustych miejsc ebook

Gajewska Zuzanna

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Helena spędza dużo czasu, jeżdżąc komunikacją miejską. Jeździ z pracy do domu, z domu do pracy. Z jednego końca Gdańska na drugi. Dokądś i bez celu. Jeździ, wpatrując się we współpasażerów i puste miejsce obok, które kiedyś zajmowała jej przyjaciółka Patrycja. Ale Patrycji już nie ma. Dlatego Helena szuka jej w innych ludziach, w ich gestach, słowach, spojrzeniach. Szuka jej w autobusie i na przystankach.

Kiedy niebezpiecznie zbliża się do zakrętu, spotyka na swojej drodze towarzyszki podróży: dziewczynkę w stroju jednorożca oraz staruszkę z kolekcją wielkich kapeluszy i gadającym krukiem w ogródku.

Wybierz się w podróż z Heleną i odwiedź miejsca, gdzie czerń mieni się kolorami tęczy, a żałoba ma tyle odcieni, ile jest osób doświadczających straty.

Zuzanna Gajewska – autorka bestsellerowego „Biura Ludzi Zagubionych”. Z wykształcenia dziennikarka i socjolożka. Jej życie zawodowe koncentruje się wokół kultury, mediów i marketingu. Z zamiłowania promotorka czytelnictwa – pod taką nazwą prowadzi blog i kanały w mediach społecznościowych. Kocha książki i wszystko, co z nimi związane. Kiedy nie czyta, pisze. A kiedy nie pisze, rozdaje książki na ulicy i zaraża bliźnich miłością do literatury. Uwielbia kawę i rozmowy z ludźmi, pasjami prowadzi spotkania autorskie. Mieszka w Gdańsku, ale cząstkę siebie zostawiła w Młynarach. Szczęśliwa żona i mama dwóch córek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 298

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Zuzanna Gajewska, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce

© CQSP/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Grażyna Nawrocka

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach

Gdańskiego Stypendium Kulturalnego Fundusz Twórczy

ISBN 978-83-8391-875-4

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Książkę dedykuję wszystkim,

którzy doświadczyli straty.

Aby każdy mógł przeżywać żałobę po swojemu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

SAMOTNE PODRÓŻE

Rozdział pierwszy

Podróż Heleny

Linia: Teraźniejszość

Przystanek: Tłok

Helena Lec wiozła ze sobą samotność. Tłum ludzi wokół ani jej nie pomagał, ani nie przeszkadzał. Tłok nie jest tym samym co bliskość.

W komunikacji miejskiej intymność nie istnieje. Przynajmniej nie z definicji. Czterdzieści pięć centymetrów lub mniej, tyle według psychologów wynosi dystans intymny, odległość zarezerwowana dla najbliższych. Dzieci i rodziców. Męża, partnerki. Kochanka. To rodzaj bliskości, gdy czujesz, jak oddech drugiej osoby tańczy na twoich włosach, skrapla się na karku, osiada na ustach. To ten rodzaj bliskości, kiedy spojrzenia nie mają dokąd uciec i skóra dotyka innej skóry. To ten rodzaj bliskości, kiedy błagasz swoje ciało, by nie wydawało nieproszonych odgłosów i zapachów.

Tak właśnie wygląda bliskość, jaką dzielisz ze współpasażerami komunikacji miejskiej w godzinach szczytu, w centrum dużego miasta.

W transporcie publicznym racji bytu nie ma dystans publiczny, który zakłada zachowanie odległości co najmniej trzy i pół metra.

Tego dnia Helena Lec i jej współpasażerowie zdecydowanie pozostawali w relacjach intymnych. Kobieta była świadoma, że stojący obok niej wyższy o głowę i uboższy o dziesięć lat doświadczeń życiowych mężczyzna ze słuchawkami na uszach topi się w jej włosach niczym w basenie pełnym kulek (albo – w tym przypadku – kwiatów). To nimi pachniał szampon, którego użyła rano, chociaż tak bardzo nie chciało jej się myć włosów. Włosy miała długie i grube, potrzebowała dużo czasu na ich pielęgnację, a wstała później niż zwykle. Już zamierzała odpuścić, ale na samą tę myśl zaczęła swędzieć ją głowa, a pukle zrobiły się nienaturalnie ciężkie. Ciągnęły w dół, jakby planowały zapuszczenie korzeni i zmuszenie ją do niewychodzenia z domu. Na to nie mogła sobie pozwolić, musiała zdążyć na autobus.

Wyszła z wciąż wilgotnymi kosmykami, a czego nie zdążyła suszarka, dokończył wiatr nieśmiało anonsujący wiosnę. Może dzięki temu włosy Heleny pachniały teraz wiosną? Chociaż ich wygląd przywodził na myśl inną porę roku. Tę najpiękniejszą. Jesień na jej głowie bawiła się kolorami, mieniła miedzią, płonęła czerwienią, błyszczała złotem. Patrycja, przyjaciółka Heleny, powiedziała kiedyś, że wygląda jak Elfka.

– W sensie nie jak te kurduple od Mikołaja, tylko wiesz, prawdziwe Elfy, przez duże E. Te seksowne. I wredne.

– To ty jesteś wredna, nie ja – odpowiedziała wtedy.

– No widzisz, jak pięknie się uzupełniamy?

Z rozmyślań wyrwało ją najnowsze spostrzeżenie. Pospieszne rozczesywanie miało swoje konsekwencje – włosy elektryzowały się i lgnęły do mężczyzny w słuchawkach, oblepiając mu twarz. Helena spróbowała je wygładzić, ale każde dotknięcie sprawiało, że kosmyki puszyły się jeszcze bardziej. Gdy była dzieckiem, tata zdradził jej magiczny sekret:

– Jeśli potrzesz balon o włosy, można go potem przyczepić do sufitu. Bez taśmy czy sznurka.

Skutkiem ubocznym były włosy stojące dęba, ale na imprezach dla dzieci stanowiły taką samą atrakcję jak lewitujące balony.

– Jak to nie wysłałam mejla? – Młoda kobieta wykrzywiła się do rozmówcy po drugiej stronie łącza. Trzymała aparat kurczowo, jakby miał ją uchronić przed upadkiem w czasie gwałtownego hamowania. Dla równowagi w drugiej dłoni ściskała kubek termiczny. – Wczoraj, jakoś o trzynastej. – Wzięła łyk aromatycznej kawy. – Jak to: ile minut po trzynastej? Mam teraz sprawdzać? Posrało cię?

Mówiła przez zęby, niezbyt głośno, ale i tak trzeba było bardzo się postarać, by tego nie usłyszeć.

– Powinnam mieć dziś wolne, siedzieć pod kocem i robić rewatching pierwszych sezonów Stranger Things. Zamiast tego jadę skoro świt ściśnięta jak sardynka, żeby ci pomóc, a ty nie potrafisz mejla otworzyć?

Potem padły jeszcze hasła w stylu fakap i deadline, ale Helenę szybko znużyła korpohistoria, nie znalazła w niej niczego interesującego dla siebie.

Telefon Heleny także się odezwał, więc wpatrywała się w wyświetlacz. Nie odrzuciła połączenia, bo zdradziłaby w ten sposób, że o nim wie. A tak mogła udawać, że nie słyszała, nie widziała. Zauważyła natomiast treść wiadomości, która pojawiła się zaraz potem.

Ewa: Hele?Daj znać.

Krótki tekst pokazał się jako powiadomienie. Nie musiała się ujawniać, że przeczytała. Usunęła wiadomość jednym ruchem palca. Znowu może udawać, że nic nie widziała. Udawać przed sobą.

Skupiła uwagę na sektorze licealistów. Czterech pryszczatych chłopaków zajęło lożę – cztery miejsca, po dwa naprzeciwko siebie. W ogóle nie przejmowali się stojącymi obok starszymi kobietami. Również tą w zielonym płaszczu w białe drobne kwiatki. Miną pokazała, co myśli o ich zachowaniu. Nie odczytali znaków. Subtelny przekaz to za mało, słowny zresztą, jak się okazało, też.

– Jaki sprawdzian? – Jeden z wyrostków wybałuszył oczy. – Nic nie wiem – rzucił z pretensją do znajomych, jakby to oni byli winni.

– Przecież zapowiadał, matole.

Siedzący naprzeciwko kolega pacnął go w głowę. Nieogarnięty nie był przygotowany na cios. Drugi dostał w gratisie, gdy kierowca szarpnął autobusem, a on walnął tyłem głowy w skrzynkę za plecami.

– I w e-dzienniku wisi od dwóch tygodni – dodał trzeci, siedzący przy oknie. Stukał palcem w szybę i próbował strącić krople wody zbierające się po zewnętrznej stronie, mimo że deszcz przecież nie padał. Wydawało się, że zafascynowany miniaturowymi strumykami chłopak nie uczestniczy w rozmowie, a jednak zachował czujność i skomentował: – Znając ciebie, olałeś powiadomienie.

– Serio dzisiaj? – dopytywał niedoinformowany z nietęgą miną.

Zdał sobie sprawę z konsekwencji swojego nieogarnięcia.

Pozostali wyszczerzyli się w uśmiechu.

– Będzie zgerypała.

– Żeby to pierwsza w życiu.

– Żeby to pierwsza w tym tygodniu.

Nic tak nie cieszy jak nieszczęście kumpla.

– Może byś zdjął ten plecak, chłopcze, będzie więcej miejsca – przez kakofonię głosów przebił się najdonośniejszy.

Należał do kobiety w zielonym płaszczu w białe kwiatki. Pod szyją miała zawiązaną białą chustę w zielone kwiatki. Co za dużo, to niezdrowo. Od samego patrzenia Helenę rozbolała głowa. Nie był to szczyt udanej stylizacji, ale może wyraz poparcia dla lokalnego klubu piłkarskiego? Helena uśmiechnęła się, wyobrażając sobie kobietę na stadionie wymachującą apaszką zamiast szalikiem.

– Biało-zielone to barwy niezwyciężone! – niemal usłyszała śpiewny okrzyk.

Biało-zielona pasażerka zwróciła uwagę chłopcu ze szkolnym plecakiem. Biedny mały, przeniosła na niego frustrację wywołaną przez ekspansywnych nastolatków, pomyślała Helena. Dzieciak sięgał kobiecie najwyżej do pasa i wyglądał tak, jakby miał się przewrócić pod ciężarem plecaka z wizerunkiem superbohatera. Możliwe, że sam posiadał supermoce, skoro dźwigał taki ciężar, a może to kwestia determinacji. Uparcie wpatrywał się w wyświetlacz telefonu, na którym z groźną miną prężył się jego ulubiony bohater.

Helena pomyślała, że kobieta jest nauczycielką. Wskazywał na to ton nieznoszący sprzeciwu i fakt, że dzieciak spełnił polecenie. Znowu wyobraziła ją sobie na stadionie:

– Walić tabele, Lechia zawsze na czele!

Z drugiej strony mogła być pracownicą banku, pielęgniarką albo każdą inną osobą zniesmaczoną tym, że nikt wcześniej nie nauczył tego dziecka, by w pojazdach transportu publicznego zdejmowało w tłumie ten cholerny plecak. Czym skorupka za młodu…

– Od kołyski aż po grób, Lechia to mój klub!

Dzięki interwencji kobiety, która być może nie była nauczycielką, ale na pewno nie znosiła nastolatków, a kochała kwiaty, zieleń i (ewentualnie) lokalny klub piłkarski, Helena zyskała miejsce na lewą nogę. Wcześniej nieopatrznie krzywo ją postawiła. Nie przewidziała hordy dzieciaków z gigaplecakami, która wleje się na kolejnym przystanku. Po co w ogóle ośmiolatkom takie wielkie plecaki? Czy nie miały się uczyć przez zabawę? Nosiły w nich tony plasteliny? A może hektolitry farb plakatowych?

Kiedy naparły na nią, było już za późno. Lewa stopa żyła swoim życiem gdzieś pomiędzy podłogą, glanem nastolatka zasypiającego na stojąco a siedzeniem zajętym przez staruszkę z naręczem wypchanych ubraniami reklamówek, którymi się otoczyła, tworząc wokół siebie bunkier. Jak je tu w ogóle wniosła? Miała szesnaście rąk? Babinka ułożyła torby na siedzisku obok, trzymała na kolanach i pod nogami. Jedną z nich postawiła na lewej stopie Heleny. W tej torbie zamiast ubrań prawdopodobnie trzymała kamienie.

Kiedy chłopiec i jego pięciu kolegów solidarnie zdjęli plecaki i postawili je na podłodze, pasażerowie odetchnęli z ulgą. Ktoś rozprostował ramiona, ktoś inny radośnie złapał się uchwytu, do którego wcześniej nie dosięgał, a Helena wyjęła stopę spod torby wypchanej ubraniami i kamieniami. Teraz jej tenisówki mogły swobodnie rozmawiać z glanami przysypiającego na stojąco nastolatka, a ona mogła zrealizować swój plan, który przywiódł ją do zatłoczonego autobusu. Obserwować. Szukać.

Helenie nigdy nie przyszło do głowy, by zrezygnować z podróżowania komunikacją miejską.

Co z tego, że czasem ktoś nadepnął jej na odcisk? Co z tego, że zionął jej w twarz czosnkowym sosem? Przetrawionym. Co z tego, że jechała w tłumie?

I tak były to samotne podróże.

Linia: Otchłań

Przystanek: Mgła

Czuła się jak dorosła we mgle. Drzwi zasyczały z bólu, gdy gumowe brzegi oderwały się od siebie. Wysiadła z autobusu i weszła w biel, której jeszcze cztery sekundy i sto metrów temu nie było. Helena Lec przez okno autobusu obserwowała codzienne życie swojej dzielnicy i jej mieszkańców. Ten pojazd nie był tak zatłoczony jak poranny. Czyżby ludzie chętniej jeździli do pracy, niż z niej wracali? Znała na pamięć ten krajobraz, a i tak wpatrywała się uparcie, z nadzieją, że odkryje coś nowego. Nic takiego się nie stało.

Za zakrętem dostrzegła ten sam sklep krzyczący zielenią, tę samą pozbawioną oparcia ławkę i te same dzieci z uporem godnym lepszej sprawy próbujące połamać sobie nogi, skacząc przez nią. Jeszcze im się nie udało, ale były zdeterminowane i konsekwentnie trenowały. Zwiększały rozbieg i ustawiały przeszkody po drodze: szkolne plecaki, szufladę znalezioną przed wiatą śmietnikową i ułożone w wielki kopiec części ich garderoby. Jeden z chłopców nawet zdjął koszulkę. Za to zostawił sobie fioletową czapkę z daszkiem.

Helena postanowiła, że dziś skoczy razem z nimi, rzuci plecakiem i połamie nogi.

Poczuła się jak dorosła we mgle, bo kiedy opuściła pojazd i stanęła na chodniku, nie dostrzegła ani dzieci, ani ławki, ani nawet bijącej po oczach zieleni sklepu, o której mówiło się, że była widoczna z kosmosu. Wokół tylko biel, zupełnie jakby utknęła w samym środku porcji waty cukrowej. Powietrze zgęstniało. Teraz było lepkie i pachniało dzieciństwem. Nawet odruchowo otworzyła usta i wysunęła język, by poczuć znajomą słodycz. Zdołała jedynie zakrztusić się spalinami odjeżdżającego autobusu. Gdy oddalił się na tyle, że przestała go słyszeć, biały obłok zniknął.

Zniknęła ławka, dzieci ze swoimi plecakami i zieleń sklepu. Zniknęła jej dzielnica. Zniknął zasięg…

Telefon, jak to telefon, nie mógł się przydać bez zasięgu. Wiedziała już, że gubił się na klatce schodowej, a nawet w jej mieszkaniu, w tym małym pokoju wysuniętym na północ, ale nigdy na otwartej przestrzeni. Wracając z przystanku, nadrabiała zaległości, dzwoniąc do rodziny lub bliższych i dalszych znajomych. A teraz do nikogo nie może zadzwonić ani wezwać taksówki, ani sprawdzić na mapie, gdzie dowiózł ją autobus, który miał dowieźć ją na miejsce. Dziwił ją ten brak zasięgu i to, że zniknęła sieć, ale wtedy przypomniała sobie, że bardziej powinno ją zdziwić zniknięcie jej dzielnicy. I chociaż często specjalnie jeździła z jednego końca miasta na drugi w poszukiwaniu czegoś, czego nikt poza nią nie zrozumie, teraz chciała tylko wrócić do domu. Chciała wejść pod koc i obejrzeć film ze współlokatorką.

Dopiero po kilku próbach nawiązania kontaktu ze światem, wyłączaniu i włączaniu telefonu, zwymyślaniu kierowcy autobusu, producenta komórki i wszystkich świętych, Helena rozejrzała się po okolicy. Wcześniejszą biel zastąpiła szarość. Smutna i ponura. Zdominowała przestrzeń, wyglądała zza każdego rogu, odpadała płatami z elewacji budynków, kładła się na chodnikach i wisiała w powietrzu. Brakowało tylko ludzi z szarymi twarzami. Brakowało ludzi w ogóle. Brakowało życia.

Nie wiedziała, w którą stronę iść, krajobraz przypominał jedną wielką burą masę. Jakby jakieś dziecko wzięło wszystkie farbki z palety i wymieszało na papierze, na koniec polewając je mętną wodą. Niby były ulice i budynki, w niektórych oknach nawet wisiały firanki. Niestety, nie działał sąsiedzki monitoring, nikt nie uchylił zasłonki, nie rozsunął palcami żaluzji, nie podglądał i nie przypatrywał się z zaciekawieniem młodej kobiecie w kolorowej sukience.

W oddali zobaczyła lokal, który mógł być sklepem. Wskazywały na to niskie szerokie okna ukryte pod kratami i metalowe drzwi pomiędzy nimi. Zamknęły się, gdy spojrzała w ich stronę. A więc ktoś jednak podglądał. Z braku innej alternatywy ruszyła w stronę miejsca, w którym nikt nie chciał jej widzieć.

Drgnęła, bo zaszczekał pies. Stał na środku ulicy i patrzył na nią czujnie, choć z pewnością nie miał złych zamiarów. Może dlatego, że sięgał jej ledwie za kostkę. Kucnęła i dała mu do powąchania rękę. Zaakceptował nieznajomą, a raczej oczekiwał, że poczęstuje go tym, czym pachniały jej dłonie.

– Ty mały cwaniaczku. – Podrapała zwierzaka za uchem i sięgnęła do torby.

Psiak ponownie zaszczekał, tym razem na widok chipsów z salami.

– To niedoszłe przekąski do seansu. Miałyśmy oglądać z koleżanką film, ale coś czuję, że jestem spóźniona. Może skosztujesz oliwki? – Pokazała mu słoik, ale wzgardził takim poczęstunkiem.

Okazał jednak wdzięczność i skierował się do zamkniętego sklepu, jednocześnie stanowczym szczeknięciem dając Helenie znać, żeby chwilę poczekała. Pies wydający komendy człowiekowi?

– Waruj – zdawał się mówić.

Nie zamierzała z nim dyskutować, skoro był jedyną pomocną istotą w tej zamglonej dzielnicy porośniętej szarością. Czekała grzecznie. Pies podszedł do budynku, zaszczekał krótko, drzwi się uchyliły. W szparze ukazała się postać kobiety. Helena nie widziała jej twarzy, bo zlała się z szarością, ale usłyszała głos. Znała go. Podniosła głowę, a wtedy postać nabrała kształtów. Kształtów Patrycji. Przybrała jej sylwetkę, jej nogi do samego nieba. Jej uśmiech, który szybko znikł, zmieniając się w grymas bólu.

– Pati?! – krzyknęła Helena.

Nie poczekała na pozwolenie psa. Puściła się biegiem, a im szybciej biegła, tym bardziej oddalała się od zardzewiałych drzwi. Jakby grała w filmie sprzed pół wieku, w którym aktorka przebiera nogami w miejscu, a z tyłu przesuwa się taśma z krajobrazem. Było jak w autobusie, który stoi, ale obok jedzie drugi, ciało własnym oczom nie wierzy, błędnik wariuje, i czujemy ruch. Jakby ćwiczyła na bieżni i narzuciła za szybkie tempo. Wszystko wokół jechało, oddalało się od niej, ale postać Patrycji pozostała wyraźna. Przyjaciółka ciągle stała w tych drzwiach i teraz już patrzyła na Helenę. Coraz mniej uśmiechnięta, coraz bardziej cierpiąca.

– Pati! Patrycja! Biegnę do ciebie. Wytrzymaj jeszcze chwilę! – krzyczała Helena, chociaż to ona ledwo dyszała, a przyjaciółka stała w progu.

Helena biegła, tło uciekało i ulegało zmianie, szarym blokom ktoś pokolorował elewację, budynki zmieniły położenie, udeptane ścieżki kończyły się chodnikami, pojawiały się szklane wieżowce i witryny. Im nowocześniejszy krajobraz ją otaczał, tym mniejszy dystans dzielił od przyjaciółki. Helena wciąż biegła, do utraty tchu. Musi się z nią zobaczyć, musi porozmawiać. Mijała współczesne budynki. Wokół robiło się coraz bardziej kolorowo, coraz żywiej, tylko Patrycja poszarzała. I zaczęła się kurczyć. Znikać. Gdy Helena znalazła się kilka kroków przed kobietą, skóra Patrycji pomarszczyła się, policzki się zapadły, mięśnie zwiotczały, nawet jej nogi się skróciły. Zamieniła się w kruchą staruszkę.

– Patrycja, poczekaj, proszę! Powiedz mi tylko: dlaczego?

Nie zdążyła. Zanim dobiegła, przyjaciółka obróciła się w proch, który zaraz rozwiał się na wietrze. Został po niej tylko osad na liściach, parapecie i twarzy Heleny. Czarny i ciężki, choć ważył tyle co piórko.

Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w drzwi, w których wcześniej stała Patrycja, a potem zajrzała przez sąsiednie okno. Jedyne, co zobaczyła, to swoje odbicie. Łzy spływające po policzkach wydrążyły tunele w czarnych smugach węglowego pyłu.

Helena znowu usłyszała szczeknięcie. Pies stał niewzruszony, a nawet zadowolony z siebie.

– Spadaj – burknęła. – Miałeś mnie do niej zaprowadzić. Zły pies! Niedobry!

Zwierzak zaskomlał. Otoczenie ponownie nabrało szarości. Drzwi, w których widziała Patrycję, uchyliły się i stanęła w nich staruszka, prawdziwa, o ile można używać takich określeń w nierzeczywistości, w której się znalazła.

– Następna – mruknęła, a potem zrugała psa: – I po co mi ją przyprowadziłeś?

– Słucham? O czym pani mówi? Jaka następna?

– Następna pomyliła drogę. A co? Może chciałaś tu przyjechać?

Cisza była wystarczającą odpowiedzią, a zza drzwi dobiegło westchnięcie, które brzmiało mniej więcej jak: „A nie mówiłam?”.

Zza szpary wysunęła się smukła dłoń usiana niebieskimi pasmami żył. Wskazywała na drugą stronę ulicy i niewielką zatoczkę.

– Tam zatrzyma się twój autobus. Idź już, bo się spóźnisz. Oni nie lubią czekać, a ty nie chcesz tu zostać, wierz mi.

– Dziękuję – odparła Helena. – Do widzenia.

Odpowiedziało jej trzaśnięcie drzwi.

Helena kucnęła, pogłaskała szarego psa.

– Wybacz, przyjacielu – przeprosiła. – Nie powinnam była na ciebie krzyczeć. To nie twoja wina, że jej nie ma. – Podała mu jeszcze jednego chipsa z salami i pospiesznie ruszyła na przystanek wskazany przez tajemniczą kobietę.

Wolała się nie spóźnić, bo mogło się okazać, że to jedyny powrotny autobus tego dnia. Co ciekawe, fakt, że ta dziwna kobieta za wszelką cenę próbowała obrzydzić jej to miejsce, sprawiał, że stawało się dla Heleny coraz bardziej intrygujące. Teraz pojedzie, ale może kiedyś wróci?

Kilka minut intensywnie wypatrywała autobusu, lecz nie nadjechał, zdecydowała się więc przycupnąć na niewielkiej ławce. Ławce z połamanym oparciem. Helena zrozumiała, że zna tę okolicę. To ta sama ławka z połamanym oparciem. To ten sam sklep, lecz emanujący szarością. Jej dzielnica rzeczywiście zniknęła. Zniknęła w szarości.

Zaraz potem pojawiła się mgła i nadjechał autobus, ciągnąc za sobą obłoki waty cukrowej.

Rozejrzała się jeszcze po tej nowej, starej dzielnicy, ale nikt za nią nie wołał, nie prosił, by została. Kobieta z szarego sklepu nie otworzyła ponownie drzwi, pies zapomniał o chipsach z salami.

Wskoczyła do autobusu, obawiając się, że odjedzie bez niej. Zerknęła w lusterko i uśmiechnęła się do kierowcy, ale pozostał tak samo obojętny, jak miejsce, które opuszczała. Usiadła w środkowej części pojazdu, przy oknie. Miała w czym wybierać, wszystkie krzesełka były wolne.

Oparła głowę o szybę, zastanawiając się, jak to możliwe, że zgubiła drogę, chociaż dotarła do celu, i dlaczego cel okazał się inny.

– A ty nie wysiadasz?

Słowa zabrzmiały jak wybuch, a dotyk czyjejś dłoni na ramieniu sprawił, że Helena poderwała się z krzykiem, przyciągając spojrzenia współpasażerów. Skąd nagle ci wszyscy ludzie wzięli się w autobusie?

– Słucham? – wykrztusiła z trudem. Słowa jakby obraziły się na nią i nie chciały przejść przez gardło. Schowały się za strunami głosowymi, ugrzęzły w krtani.

– Pytałem, czy to twój przystanek. Jeśli jedziesz dalej, to wybacz pobudkę. Pomyślałem, że kogoś odwiedzasz, niekiedy cię jeszcze tutaj widuję, ale chyba już jakiś czas temu się stąd wyprowadziłaś, prawda?

Dopiero teraz w chłopaku, który do niej mówił, rozpoznała dawnego sąsiada. Rzeczywiście, mieszkali kiedyś w tym samym bloku, on dwie klatki dalej. Nie znała go zbyt dobrze, ale codziennie spotykali się rano w piekarni, a potem wracali razem z centrum tym samym autobusem z pracy. Tak jak teraz. Miał rację, nie mieszkała tu od dawna, ale wracała z nadzieją, że któraś z podróży komunikacją zbiorową wreszcie ukoi jej ból, a on w końcu zostawi ją w spokoju i wysiądzie na innym przystanku. Minął już prawie rok od wyprowadzki. Minął już ponad rok, odkąd jeździła sama. Czasem przyjeżdżała tu celowo, czasem bezwiednie. Już nie musiała dojeżdżać do pracy autobusem.

– Tak, tak, dzięki. Chyba się zdrzemnęłam – mruknęła.

Zerwała się z miejsca i szybko zerknęła na siedzenie, czy niczego nie zapomniała. Zrobiła dosłownie kilka kroków, by przez okno zobaczyć coś, czego zobaczyć nie mogła. Chłopca bez koszulki w fioletowej czapce z daszkiem. Właśnie robił rozbieg, by przeskoczyć przez ławkę bez oparcia. Gdyby ta dziwna podróż była snem, musiałby trwać ułamek sekundy. Wiedziała, że sny są krótkie, ale bez przesady. Jakim cudem zdążyłaby tyle wyśnić między jednym a drugim mgnieniem oka?

Zerknęła na telefon, który radośnie wskazywał pełny zasięg. Połączenia, wysyłanie wiadomości, korzystanie z internetu? Do wyboru, do koloru. Niech będzie, może tam naprawdę sieć nie działała. Bardziej zdziwiła ją godzina. Szesnasta czterdzieści osiem. Mniej więcej o tej porze codziennie wracała z pracy. Kilka minut w tę czy we w tę, zależnie od dnia i korków, pory roku, ale zawsze przed siedemnastą.

W szarej dzielnicy spędziła przynajmniej cztery kwadranse. Przecież nie mogła wrócić tym samym autobusem z tymi samymi pasażerami w tym samym czasie. Jedno się tylko w tej sytuacji zgadzało, chociaż nie zgadzało się wcale.

Jej ręce pachniały salami, a telefon zwariował, bo pokazywał datę, którą chciałaby wymazać z pamięci.

Linia: Teraźniejszość

Przystanek: Ból

Chipsy z salami, które najprawdopodobniej nigdy nawet nie leżały obok salami, nie pojawiły się na stole z przekąskami do przegryzania podczas oglądania filmów. Pies z szarej dzielnicy sobie nie żałował, a te, których nie zjadł, polizał lub przynajmniej obwąchał. Może i dla błędnej daty na komórce znalazłoby się logiczne wytłumaczenie, ale zniknięcie smakołyków było niepodważalnym dowodem, że wysiadła dziś w przeszłości. Albo jakiejś alternatywnej wersji swojego dawnego osiedla.

Nie potrafiła już tam mieszkać. To było zbyt bolesne. Przeżyła tam piękne chwile i nie mogła zostać, by tonąć w smutku. Wolała zapamiętać to miejsce jako głośne i szalone.

– Obejdzie się bez chipsów – mruknęła i postawiła oliwki obok miseczki z orzeszkami. Tych zawsze miała zapas.

– Zrobiłam jeszcze popcorn. I wcale nie z mikrofalówki. Tylko z patelni! Oldskulowo – oznajmiła z uśmiechem Joanna, z którą Helena dzieliła nowe lokum, choć nie dzieliła sekretów.

Joanna więcej się domyślała, niż wiedziała, ale miała tę wspaniałą i rzadką cechę. Nie była wścibska. Nie wypytywała – ani wprost, ani nie robiła żenujących podchodów. Zadziwiające, ludzie naprawdę są przekonani, że nie widać, jak robią z siebie głupków. Albo z innych. Joanna nie rzucała tekstów w stylu:

– Wiesz, oglądałam wczoraj film, w którym przyjaciółka głównej bohaterki umarła. Ojej, zapomniałam, że u ciebie też tak było. Chcesz o tym porozmawiać?

– Słyszałam, że Patrycja nie żyje, to prawda?

– No wiem, że umarła, ale to było dawno, więc dlaczego wciąż jesteś smutna?

Joanna nie pytała, nie udawała, nie dawała rad. Słuchała. Rozumiała. Helena była jej za to niezmiernie wdzięczna. Chroniła się przed światem i ludźmi. Na palcach jednej ręki dało się policzyć osoby, z którymi rozmawiała o sobie. Rodzice, Dagmara z pracy. Koniec? To i tak za dużo. Gdyby Joanna dołączyła do tego grona, to niosłoby ze sobą spore ryzyko. Zyskałaby przyjaciółkę – ale mogłaby ją też stracić. Pewnie dlatego zapomniała o Ewie.

Dlatego Helena z taką pieczołowitością pielęgnowała dystans w relacji z Joanną. Nie popełni tego błędu drugi raz. Bo tęsknota wcale jej nie opuszcza. Jest towarzyszką w podróży, towarzyszką w żałobie, a ból wcale nie chce wysiąść na innym przystanku. Uparcie z nią jeździ i zajmuje puste miejsce obok. Miejsce Patrycji.

Helena zorientowała się, że film się skończył, gdy sięgnęła do pustej miski, a przed jej oczami mignęły napisy końcowe. Przesiedziała blisko dwie godziny, gapiąc się w ekran. Fabularna historia miała ją odstresować, przenieść do innego świata, a skutecznie osadziła w tym, w którym tkwiła od dawna. Poza przebłyskiem, że aktor grający głównego bohatera był przystojny, nie zapamiętała nic. Ani tytułu, ani fabuły. Gdyby tylko tak umiała zapomnieć o bólu.

A on uparcie z nią jeździł.

Linia: Teraźniejszość

Przystanek: Jabłka

Helena wiozła ze sobą wspomnienia. Lubiła się w nie wsłuchiwać. W autobusie rzadko kiedy można usłyszeć ciszę, zwłaszcza w godzinach szczytu. To czas hałasu, harmideru i zamieszania. Czas nerwowego spoglądania na zegarek, szukania kluczy w torebce i pospiesznego robienia makijażu. To nie jest czas milczenia.

Warkot silnika akompaniuje rozmowom pasażerów. Ktoś mruczy pod nosem, że się spóźni, ktoś rozmawia o pogodzie, a ktoś inny obgaduje sąsiadów, ludzi z pracy, obsługę sklepu. Ktoś rozmawia przez komórkę o pół tonu za głośno, ktoś inny uznał, że słuchawki są zbyteczne, i raczy współpodróżnych w najlepszym wypadku muzyką z poprzedniej epoki, w najgorszym – z tej.

Albo spiraconym filmem oglądanym na telefonie.

Tym razem cisza jakoś znalazła tę lukę, wybrzmiała bardzo wyraźnie i tylko na chwilę, specjalnie po to, by wszyscy jadący autobusem mogli usłyszeć odgłos turlających się po podłodze jabłek. W bawełnianej torbie było im za ciasno, pragnęły więcej przestrzeni, też chciały mieć coś z tej podróży, zobaczyć kawałek świata. Sprytnie wykorzystały moment, gdy kobieta zajęła miejsce siedzące. Ścisnęła wtedy torbę od dołu, a te z radosnym okrzykiem zatańczyły między siedzeniami i nogami pasażerów. W tym ułamku sekundy, kiedy nikt nic nie mówił, niczego nie słuchał i na nic nie narzekał. Jednak gdy tylko kobieta zaczęła nerwowo zbierać owoce z podłogi, pasażerowie zapomnieli o tej sekundzie ciszy, wrócili do hałasowania, rozmawiania, oglądania. Do obgadywania i do udawania, że nic nie widzieli. Że to nie ich sprawa. Helena lubiła nie swoje sprawy, dlatego podniosła owoc, który zatrzymał się u jej stóp.

– Proszę je wziąć – odezwała się kobieta z jabłkami. – Pasuje do pani włosów.

– Dziękuję.

– Na zdrowie.

Uśmiechnęły się do siebie. To była ich pierwsza rozmowa, chociaż znały się od dawna, ale – jak w piosence – tylko z widzenia. Każdego dnia wymieniały grzecznościowe uśmiechy. Helena wiedziała, że kobieta z jabłkami lubi też inne owoce, czyta książki psychologiczne i nosi duże kolczyki. Najczęściej filcowe lub zrobione techniką sutaszu. Zawsze w jaskrawych kolorach.

Takich ulubionych podróżnych na stałych trasach Helena miała wielu. Lubiła ich obserwować, zastanawiać się, jaką wiozą ze sobą historię. Znała ich na tyle, że wiedziała, kiedy mieli dobry dzień, a kiedy kiepski. Znała ich gust literacki, nawyki żywieniowe, często status związku. Kojarzyła, gdzie mieszkają i w jakiej okolicy pracują, czasami nawet znała nazwę firmy lub przynajmniej branżę. Zdradzały ich uniformy, gadżety, budynki, do których wchodzili. Wiedziała, kiedy byli chorzy lub mieli urlop, bo najpierw ich nie było, a potem wracali z chusteczką higieniczną przy nosie lub opalenizną na twarzy.

Obserwowała ich od miesięcy. Każdego dnia. W drodze tam i z powrotem. Znała ich lepiej niż niektórych swoich sąsiadów i współpracowników z piętra wyżej. Mogłaby odgadnąć lub wymyślić ich historie, spisać je, podzielić się w mediach społecznościowych, opowiadać znajomym.

Helena wolała zostawić je dla siebie.

Nie obserwowała tych ludzi z nudów ani z przypadku. Nie była wścibska. Wybrała ich z konkretnych powodów. Mieli to w sobie. Mieli to, czego szukała, czego wypatrywała, za czym tęskniła. To, czego Helena miała już nigdy nie doświadczyć, to, co odeszło wraz z nią. Z jej przyjaciółką. Gdy umarła.

A jednak zobaczyła. W pasażerach autobusów. W ich gestach, słowach, spojrzeniach. Aż dziwne, że obcy ludzie mogą robić pewne rzeczy dokładnie tak samo.

Kobieta z jabłkami w ten sam sposób przekładała kartki, czytając książkę. Tak jak Patrycja śliniła palec, przewracała stronę, a potem przegubem dłoni prostowała wnętrze książki. Ostrożnie, by nie połamać grzbietu. To dlatego Helena jeździła środkami komunikacji miejskiej i odwiedzała dawną dzielnicę, chociaż mieszkała teraz tuż przy swojej pracy.

W godzinach szczytu, stojąc w korkach, ściśnięta w tłumie, ale zawsze z pustym miejscem obok.

Linia: Wspomnienie

Przystanek: Inni ludzie

– Dzięki, życie mi ratujesz! – wysapała wbiegająca do autobusu dziewczyna. Helena stanęła w drzwiach, by dać jej szansę. – W pracy mi tego jeszcze nie wypominają, ale dobrze byłoby zaczynać punktualnie. – Uśmiechnęła się, poprawiając na głowie coś pomiędzy kitką a kokiem. Miała gęste włosy i złapanie ich w dłoń nie należało do najłatwiejszych czynności. Zwłaszcza w trakcie jazdy zatłoczonym autobusem na rondzie. Spod kosmyków w odcieniu blond przebijały brązowe pasma. Gdzieniegdzie odrosty sięgały połowy długości. Równie dobrze mógł być to celowy zabieg, jak dowód na brak czasu na wizytę u fryzjera.

– Nigdy nie mogę normalnie wyjść na autobus. – Dziewczyna z odrostami wciąż próbowała złapać oddech. – Albo się spóźniam, albo jestem o wiele za wcześnie i czekam kilkanaście minut na kolejny. A że nie lubię czekać, to najczęściej się spóźniam.

– I wtedy musisz czekać. Na kolejny – zauważyła Helena.

– Dokładnie. Patrycja jestem.

– Helena.

Od tamtej pory jeździły razem. Patrycja miała motywację, by zdążyć, a kiedy brakowało jej tych dwóch sekund, Helena przedłużała wsiadanie do granic możliwości. Stawała jedną nogą na stopniu, a drugą zostawiała na chodniku, uniemożliwiając zamknięcie drzwi i ruszenie pojazdu. Nie było to uprzejme w stosunku do kierowcy i innych pasażerów.

Jeśli istnieje przyjaźń od pierwszego wejrzenia, to one były najlepszym na to dowodem. Tak samo zagubione, z bagażem doświadczeń, żałobą po miłościach i przyjaźniach. Uwielbiały spędzać razem czas, chodziły na imprezy i do kina, umawiały się na chipsy i wino w swoich mieszkaniach.

Patrycja właściwie niemal zamieszkała u Heleny, mówiła, że jest współlokatorką na telefon. Przychodziła na ploteczki, zostawała na noc lub na tydzień. W końcu została na stałe. Zajęła pokój po dziewczynie, która z dnia na dzień spakowała się w jeden plecak, by mieszkać w miejscach, które inni boją się nawet zwiedzać. Mówiła, że jedzie na koniec świata i kilometr dalej. Wzięła dokumenty, dwa komplety ubrań, resztę im zostawiła.

– Weźcie sobie, sprzedajcie, rozdajcie biednym. Ja nie mam na to czasu. Góry mi uciekną, lodowce stopnieją, rzeki wyschną, szlaki zawrócą.

Tak też zrobiły. Wszystko, co miało jakąś wartość, sprzedały, a pozyskane środki przeznaczyły na schronisko dla zwierząt i ośrodki terapeutyczne dla uzależnionych. Część zostawiły na „małe radości”, ulubioną zabawę Patrycji.

Chodziły do osiedlowych sklepów, które uparcie trwały, choć wypierały je franczyzowe sieci. Tam czekały na uczniów. Zawsze wchodzili całą chmarą. Wśród nich zwykle było jedno dziecko, które rzucało na ladę garść drobniaków z nadzieją, że kupi za to duże chipsy albo lody, ale po skrupulatnym przeliczeniu pieniędzy przez ekspedientkę okazywało się, że wystarczy tylko na gumę do żucia. Jedną kulkę. I wtedy pojawiały się one, wyskakiwały spomiędzy półek i wołały:

– To my dołożymy!

I dokładały siedem pięćdziesiąt dwa do czterdziestu ośmiu groszy, które miał dzieciak, by mógł kupić sobie te durne, niezdrowe i głupio drogie chipsy za osiem złotych.

– Byłam takim dzieciakiem – opowiadała Patrycja. – Stałam w sklepie i pożerałam wszystko wzrokiem. Kiedyś znalazłam na chodniku złotówkę. Byłam najszczęśliwsza na świecie, chciałam sobie kupić wafelka, który właśnie tyle kosztował, marzyłam o nim od miesięcy, wyobrażałam sobie jego smak. W sklepie okazało się, że podrożał. Kosztował złoty dwadzieścia. Sprzedawczyni nie pozwoliła mi donieść dwudziestu groszy, bo tak samo jak ja wiedziała, że tego nie zrobię. Poczułam się straszliwie oszukana, niesprawiedliwie potraktowana przez los. Chciałam wrzeszczeć i płakać, ale wydukałam tylko: „W takim razie dziękuję”. I już miałam odejść, gdy ze sklepowej alejki wyskoczyła kobieta i powiedziała: „Dołożę ci. Też czasem zapominam portfela. Bez sensu chodzić tam i z powrotem”. I dała mi dwa złote. Okrągłe żółciutkie dwa złote. Mówiła, że drobniej nie ma. Kupiłam wafelka za złoty dwadzieścia, zostało mi jeszcze złoty osiemdziesiąt. Dogoniłam ją potem i dałam kwiatka, którego zwinęłam z czyjegoś ogródka przed blokiem. Ucieszyła się i podziękowała, mówiąc, że uwielbia sprawiać innym „małe radości”. Wiem, że nie chodziło jej konkretnie o rozdawanie pieniędzy, ale czasem w ten sposób poprawiam sobie humor. I dzieciakom takim jak mała Patrycja, która od życia chciała tylko czekoladowego wafelka.

Helenie pomysł ogromnie się spodobał i nawet zrobiła specjalny słoik-skarbonkę, gdzie wrzucała drobne, resztę z zakupów czy monety znalezione w kieszeniach przed praniem. Bawiły się w małe radości, gdy miały gorszy dzień.

Z rzeczy po poprzedniej współlokatorce zostawiły ubrania i kilka najdziwniejszych bibelotów: od solniczki w kształcie kaktusa i masażera do głowy po manualny odkurzacz. Mówiły, że to miotła połączona z koszem na śmieci. Uwielbiały go, ale nie używały. Zachowały go tylko po to, by opowiadać innym, że mają taki w domu. Istniały przecież ważniejsze sprawy i ciekawsze rzeczy do roboty niż sprzątanie.

Oglądały filmy, słuchały razem audiobooków, czytały w ciszy. Opowiadały sobie o pracy, facetach, razem po nich płakały lub celebrowały rozstania. Brały od życia, co dawało. One, dwie nastolatki, tyle że urodzone w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, czyli niespełna czterdzieści lat temu. Bezdzietne lambadziary. Niepoważne, bez mężów, rodzin i stanowisk dyrektorskich. Szczęśliwe. Mówiły sobie wszystko. No, prawie.

Patrycja nie powiedziała Helenie, dlaczego umarła.

Helena wiozła ze sobą złość. Zawsze najbardziej ją wkurzały babcie, które rozsiadały się na brzegu autobusowego siedzenia.

– Ja zaraz wysiadam – oznajmiała taka od razu, rzucając tę informację w powietrze, bez względu na to, czy ktoś pytał, po czym jechała tak czterdzieści minut, godzinę, półtorej, całą trasę, od pętli do pętli.

Gdy robiło się tłoczno, łaskawie pozwalała komuś zająć miejsce od okna.

– Pani idzie tam, bo ja zaraz wysiadam.

Przesuwała wtedy nogę o pół milimetra, co miało ułatwić przejście przed nią i stosem siatek wypchanych warzywami.

Najgorsze były pasażerki cmentarne. Helena rozpoznawała je z daleka. Targały ze sobą materiałowe pstrokate torby, a w nich naręcza polnych kwiatów latem, a sztucznych zimą. Ileż razy w tygodniu można jeździć na cmentarz? Kto normalny chodzi tam tak często? Kto normalny chodzi na cmentarz? Helena zdawała sobie sprawę, że niechęć do staruszek cmentarnych wynikała z jej własnego lęku przed nekropoliami. Tak czy inaczej, cmentarne czy targowe babcie siadające z brzegu irytowały ją niemiłosiernie. Dopóki nie zaczęła robić tego sama.

Przez pierwsze tygodnie po odejściu Patrycji zajmowała przyjaciółce miejsce od okna. Kładła tam plecak lub torbę z zakupami. Udawała, że nie widzi pełnych pretensji spojrzeń, ignorowała ludzi pytających, czy to miejsce jest wolne. Czasem korzystała z metody babć targowych i mówiła, że zaraz wysiada, ale to wiązało się z ryzykiem, że ktoś przy oknie zechce usiąść.

– Przecież widać, że zajęte – odburkiwała wtedy.

– Jest wolne, widzę przecież.

– Nie jest wolne. Jest puste. A to różnica – odpowiadała.

Stali bywalcy autobusu, ci, którzy wiedzieli, że ona zawsze jeździła z Patrycją i że już nigdy z nią nie pojedzie, nie śmieli się odezwać. Zabrakło im odwagi i słów. Niektórzy witali Helenę smutnym uśmiechem i zmrużeniem oczu, a tym milczeniem jednogłośnie przyzwalali na zajmowanie miejsca zmarłej przyjaciółce. Sama im powiedziała, co się stało, chociaż nie odezwała się ani słowem.

Zamiast tego każdego ranka i popołudnia przyklejała do szyby nekrolog.

Patrycja Kowalska dojeżdżała tym autobusem

przez kilka lat,

ale wybrała się w ostatnią podróż.

Zdecydowanie za wcześnie.

To tak bardzo w jej stylu, bo zawsze się spóźniała,

ale była przekorna.

Jeśli chcesz, możesz odprowadzić ją myślami,

i pozwól jej, proszę, jeszcze chwilę z nami jechać.

Jeszcze raz, dwa, siedemdziesiąt cztery.

Pierwszą osobą, której pozwoliła zająć miejsce wiozące pustkę po przyjaciółce, była, a jakże, spóźniona dziewczyna. W ostatniej chwili wbiegła do autobusu. Zdarzało się to wielu osobom wcześniej i później, ale ona użyła tych samych słów co kiedyś Patrycja.

– Dzięki, życie mi ratujesz! – rzuciła do chłopaka, który przytrzymał drzwi nogą.

Słowa odbiły się echem w głowie Heleny.

– Dzięki, życie mi ratujesz!

Krew zwariowała, popędziła w różnych kierunkach, zapominając o ograniczeniach prędkości, swojej trasie, środkach transportu: tętnicami z serca, żyłami do serca. Myśli wirowały jak na karuzeli. Nie wiedziała, czy poczuła ciepło, czy zimno, czy mdleje, czy ma drgawki. Wszyscy pasażerowie, patrząc na nią, zgodnym chórem krzyczeli:

– Dzięki, życie mi ratujesz!

Nawet kobieta, która zamieszkała w głośnikach, gdzie przeprowadziła się z lokalnego radia, powierniczka zdez­orientowanych podróżnych, przyjaciółka amatorów drzemki w drodze do pracy, ratowniczka turystów, tym razem zamiast powiedzieć: „Następny przystanek: Warneńska”, swoim aksamitnym głosem rzuciła w przestrzeń: „Dzięki, życie mi ratujesz!”.

Paradoks polegał na tym, że ostatecznie Helena nie uratowała życia Patrycji.

Po spotkaniu tej kobiety w autobusie przepłakała cały wieczór. Przeglądała zdjęcia, najczęściej ucięte, z głupimi minami Patrycji. Próżno szukać fotografii, na której były obie i prezentowały się w całej okazałości lub wyglądały normalnie. Czasem były we trzy, razem z Ewą, ich imprezową towarzyszką. Nadawczynią nieodebranych połączeń i kasowanych wiadomości. Helena włączyła sobie pokaz slajdów, wisząc na telefonie. Od dawna opłacała rachunek za telefon przyjaciółki. Tylko po to, by operator nie przekazał numeru komuś innemu. Łączyła się z pocztą głosową, by usłyszeć jej głos.

– Wybacz, skarbie, że nie odbieram. Skoro nie mam czasu rozmawiać, to znaczy, że żyję – mówiła Pati w nagraniu.

Kłamczucha.

Kiedy Helena wypłakała już wszystkie łzy, włączyła film, który widziały razem więcej niż sto razy. Wyciągnęła z zamrażalki i zjadła przeterminowane lody. Były twarde jak kamień i nie różniły się w smaku od szronu osiadłego na ściankach lodówki. Zagryzała je przypalonym popcornem, popijała zwietrzałym bezalkoholowym piwem o smaku parówek. Spędziła wieczór z Patrycją.

Rano nie zajęła już miejsca zmarłej przyjaciółce. Zamiast tego zaczęła szukać jej w innych.

Z czasem podróże do pracy i z powrotem przestały wystarczać. Helena znała większość pasażerów i wiedziała, co mogą jej dać. Wypatrywała ich, ale pojedyncze i powtarzające się gesty to za mało. Znała ich wszystkich na wylot.

Nastolatek w markowych tenisówkach, który wsiadał cztery przystanki po niej, niezależnie od pogody ubierał się w brązowy puchowy bezrękawnik. Zimą zakładał go na bluzę, latem na T-shirt.

Od jakiegoś czasu Helenie trudno było określić wiek młodszych ludzi. Piętnastolatkowie wyglądali dla niej jak dzieci, a młodych dorosłych po dwudziestce brała za licealistów. Chłopak w markowych tenisówkach z pewnością należał do tej ostatniej grupy, bo widziała, że wysiadał tuż przy szkole ponadpodstawowej. Koledzy mówili na niego „Ciemny”, co mogło być nawiązaniem na opak do jego jasnej cery i niemal białych włosów, a może braku inteligencji. Ciemny, tak samo jak Patrycja, skubał koniuszek ucha.

Z kolei kobieta odwożąca dziecko do żłobka zawsze tak samo motywowała się do działania. Najpierw brała głęboki wdech, potem głośno wzdychała, a na koniec uderzała otwartymi dłońmi w kolana. Wyglądała na znerwicowaną. Helena nie raz chciała do niej podejść, zapytać, czy wszystko w porządku, czy może jakoś pomóc, ale co niby miała powiedzieć?

– Cześć, jestem Helena. Noszę żałobę po przyjaciółce, która popełniła samobójstwo, a co tam u ciebie?

Słabe.

Helena polubiła też starszego mężczyznę, który nigdy nie chciał usiąść, i podobnie jak Pati mrużył oczy, kiedy próbował przeczytać tablicę z rozpiską przystanków i czasem podróży. Zerkał to na nią, to na zegarek i obliczał, o której dotrze do celu.

Wielu pasażerów miało w sobie coś z jej ukochanej przyjaciółki. Niestety…

Nikt nie śmiał się jak Patrycja.

Tego Helena musiała poszukać gdzie indziej. To dlatego wsiadała w różne autobusy i tramwaje, nie patrząc na numer i kierunek. Nie interesowało jej, gdzie jest i dokąd jedzie. Nie zwracała uwagi na znaki informujące o przekroczeniu granic kolejnej dzielnicy. Nie liczyła godzin, które czasem przeciekały między palcami, a czasem zatrzymywały się w miejscu. Nie chciała wracać do domu, bo tam wszystko znała na pamięć.

Fotografie wyryły jej się pod powiekami. Kubek po Patrycji, w którym zawsze piła owocową herbatę, wytarł się od częstego mycia, chociaż Helena nigdy nie wkładała go do zmywarki. Znała na pamięć jej ulubione książki, mogła recytować je fragmentami lub w całości, jak dzieci uczęszczające na tajne komplety.

W domu nie mogła już dostać nic nowego. Dlatego musiała jeździć. Przyglądała się ludziom. Czasem udało jej się dostrzec w nich przyjaciółkę. Ktoś tak samo drapał się po nosie, ktoś przewracał oczami w ten sam sposób. I nadal nikt nie śmiał się tak jak Patrycja.

Poszukiwania kończyła, gdy przychodziło zmęczenie. Zmęczenie niebezpiecznie przypominające zniechęcenie, które pociągnie ją na dno. Wprawdzie rozpacz miała już za sobą, ale za nią podstępnie czaił się mrok. Czyhał na Helenę. Gdy tylko czuła, że nadchodzi znużenie, wysiadała na najbliższym przystanku, by zaczerpnąć powietrza. Spacerowała jedną lub dwie przecznice i wracała do domu. Wyłączała się z poszukiwań, przestała zwracać uwagę na ludzi. Gdy nie posłuchała ostrzeżenia, gdy zignorowała intuicję, trafiała do świata pogrążonego we mgle.

O ile podróże w poszukiwaniu Patrycji dawały Helenie namiastkę radości ze szczyptą spokoju, o tyle powroty do mieszkania, niegdyś wypełnionego przyjaciółką po brzegi, dziś krzyczącego ciszą, były katorgą. Karą za to, że tak bezczelnie żyła, kiedy przyjaciółki nie było już na tym świecie. Zdziwiło ją to. Była przekonana, że właśnie w tym miejscu Patrycji będzie najwięcej.

Helena wierzyła, że znajdzie ją w kocu, którym zawsze się przykrywała.

– Lubię, gdy mnie coś otula. Nawet kiedy jest ciepło. Muszę czuć bliskość.

Szukała jej w szklanej kuli. Patrycja potrząsała nią za każdym razem, gdy wchodziła do salonu.

– A ciebie na wróżby wzięło? – pytała Helena.

– Nigdy! Nie chcę wiedzieć, co będzie – odpowiadała Patrycja stanowczo. – Gdybym wiedziała, nie miałabym po co żyć.

Czy to możliwe, że szklana kula przemówiła? Zdradziła sekrety? Nie zdołała utrzymać języka za zębami ani wirujących płatków za szkłem? Może to dlatego Patrycji już nie ma?

Helena próbowała też usłyszeć głos przyjaciółki w piosence, której zawsze razem słuchały, ale nic takiego się nie stało. Płyta się zdarła, muzyka umilkła.

Koc, kula, płyta. To tylko pamiątki. Rzeczy. Mogła zabrać je ze sobą wszędzie. W mieszkaniu i sercu została po Patrycji pustka, a Helena chciała widzieć ubrudzony masłem nóż, który nagminnie zostawiała na blacie. Chciała zjeść popisowe danie Patrycji – przypalone naleśniki o smaku papieru toaletowego. Chciała patrzeć na siebie przez lustro zapaćkane pastą do zębów.

– Przecież ja to dla ciebie robię – przekonywała Pati. – Jak na rudzielca masz zdecydowanie za mało piegów. A z lustrem masz ich w sam raz.

Do pustki w sercu dołączyła dużo mniej istotna, ale niestety coraz dotkliwsza pustka w portfelu. Helena nie była w stanie sama opłacać mieszkania, a nie wyobrażała sobie dobrania kogoś, jak proponował właściciel, jak namawiali ją rodzice. Nie wyobrażała sobie wprowadzenia się obcej osoby. A jeśli któregoś dnia ten ktoś umyje lustro?

Chyba że śmiałaby się jak Patrycja. Tylko ta jedna rzecz mogłaby Helenę przekonać.

Ale przecież nikt nie śmiał się jak ona.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA. SAMOTNE PODRÓŻE

Rozdział pierwszy. Podróż Heleny

Punkty orientacyjne

Okładka