Auris - Vincent Kliesch - ebook

Auris ebook

Vincent Kliesch

4,2

Opis

BESTSELLER NR 1 „SPIEGLA” PRZEZ 29 TYGODNI

Tom 1 serii Auris z niespotykanym duetem śledczym: młodą podcasterką, Julą Ansorge, która specjalizuje się w rehabilitacji niesłusznie skazanych za zbrodnie, i oskarżonym o morderstwo genialnym fonetykiem sądowym, Matthiasem Heglem.

Najdrobniejsza zmiana tonu głosu wystarcza Matthiasowi Heglowi, by odróżnić prawdę od kłamstwa.
Dzięki jego pomocy udało się zatrzymać wielu przestępców, ale czyżby tym razem słynny berliński profiler sam skłamał…? Matthias Hegel niespodziewanie informuje policję, że w bestialski sposób zamordował kobietę…

Jest młoda i wierzy w prawdę. Czy to śmiertelny błąd?
Jula Ansorge po traumatycznych przeżyciach stworzyła podcast na temat prawdziwych zbrodni. Prowadzi własne śledztwa, poszukując dowodów niewinności oskarżonych. Nie wierzy w winę Hegla. Gdy jednak głębiej wnika w sprawę, wpada w wir zbrodni, gdzie sama może stać się ofiarą…

Vincent Kliesch – niemiecki autor bestsellerowych kryminałów, którego talent docenił SEBASTIAN FITZEK – mistrz thrillerów psychologicznych wydawanych w 33 krajach, autor nr 1 w Niemczech (W amokuNocny PowrótPrezentŁamacz duszOdpryskLot 7aTerapiaPasażer 23PrzesyłkaOstatnie dzieckoNoc ÓsmaOdcięci).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (230 ocen)
106
73
39
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kacbia

Całkiem niezła

końcówka według mnie dziwna... ale tak to wporzadku
00

Popularność




Wydawca i redaktor prowadząca

Małgorzata Cebo-Foniok

Korekta

Małgorzata Denys

Hanna Lachowska

Projekt graficzny okładki na podstawie

ZERO Werbeagentur, München

Zdjęcie na okładce

FinePic® na podstawie Shutterstock

Tytuł oryginału

Auris

Auris by Vincent Kliesch

Based on an idea by Sebastian Fitzek

Copyright © 2019 by Verlagsgruppe Droemer Knaur GmbH & Co. KG,

Munich, Germany

www.vincent-kliesch.de

www.sebastianfitzek.de

The book has been negotiated through AVA international GmbH,

Germany (www.ava-international.de).

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2020 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-7669-4

Warszawa 2021. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

DZIEŃ, W KTÓRYM DWA RAZY UMARŁ, DOPIERO SIĘ ROZPOCZĄŁ…

No tak, to zdanie wprawdzie nie ma nic wspólnego z tym, co zaraz przeczytacie, ale nie chciałem, żebyście zniesmaczeni od razu rzucili gdzieś do kąta tę książkę, tylko dlatego że zaczyna się od czegoś tak nudnego jak „Przedmowa” czy „Jak powstał ten thriller”. Wówczas równie dobrze moglibyśmy napisać na okładce „Tabletki nasenne”, a nie „AURIS”, co nawiasem mówiąc jest łacińskim słowem znaczącym tyle co „ucho”. (No cóż, to też nie jest zbyt fascynujący wstęp do powieści sensacyjnej, wiem, wiem).

Odczuwałem jednak silną potrzebę, by wyjaśnić Wam, jak doszło do tego, że trzymacie teraz w ręku tę książkę, i dlaczego na okładce znajdują się nazwiska dwóch autorów, a jeden z nich – Vincent Kliesch – słusznie został umieszczony na pierwszym miejscu.

Wszystko zaczęło się od problemu z połączeniem. Jadąc autostradą A24, próbowałem zatelefonować (bez obaw, oczywiście używam zestawu głośnomówiącego). I nie wiem, dlaczego udaje nam się zadokować co do milimetra do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ale nie potrafimy tak rozstawić masztów nadawczych, by nie powstawały pomiędzy nimi pozbawione zasięgu luki o rozmiarach wielu kilometrów kwadratowych. Jak się to często zdarza, albo nie słyszałem wcale swojego rozmówcy, albo jego głos brzmiał jak przez uszkodzony megafon.

Wtedy sobie pomyślałem: „Rozmowy na autostradzie byłyby czymś w sam raz dla profilerów głosów. Ludzi, którzy z kaszlu podejrzanego potrafią odczytać jego płeć, wiek, pochodzenie, wykształcenie, a nawet rozmiar buta”.

Natychmiast też zadałem sobie pytanie, czy tacy specjaliści naprawdę istnieją. Okazało się, że rzeczywiście – fonetyka sądowa jest uznaną dyscypliną kryminalistyki, choć nie ma w niej zbyt wielu ekspertów. To stwierdzenie nasunęło mi pewien pomysł. Nie na książkę – muszę się przyznać – lecz na słuchowisko. (Jeśli to słowo wydaje się wam passé, to możecie to nazwać przedstawieniem dźwiękowym). Bo jak można lepiej pokazać pracę profilera głosów niż za pomocą akustycznego kina wyświetlającego się w głowie, będącego efektem słuchowiska? Ludzkie głosy, dźwięki, dialekty, intonacja, atmosfera…

Ponieważ wiedziałem, że nie jestem autorem słuchowisk, zadzwoniłem do kogoś, kto się na tym zna: Michaela Treutlera, wysoko postawionej osoby w publikującym audiobooki wydawnictwie Audible. Było koło piątej rano, a ja jak zwykle uprawiałem poranny jogging (jak na razie dwa kłamstwa w jednym zdaniu), ale on się natychmiast zachwycił tym pomysłem. (To nie kłamstwo, jak sądzę, chyba że był bardzo dobrym aktorem, gdy odparł: „Brzmi super!”).

Michaelowi, nawiasem mówiąc, wiele zawdzięczam. To on jako pierwszy dał mojemu debiutowi pod tytułem Terapiaszansę na rynku audiobooków, i to wtedy, gdy jeszcze nikt we mnie nie wierzył. I to on wybrał Simona Jägera jako lektora. Tak więc, hej!, kto jeśli nie on zasłużył sobie na odznakę dyrektora generalnego miesiąca? (Lub kimkolwiek tam jesteś).

Opracowałem gruby na 40000 stron szkic, jak sobie wyobrażam tę historię (mogło to być też tylko 40 stron, nie jestem dzisiaj tego taki pewien), a Treutler zabrał się do zbierania zespołu odpowiedzialnego za stworzenie słuchowiska. W tym miejscu muszę szczególnie wspomnieć Steffena Wilhelma, którego genialny zmysł dramaturgiczny pozwolił na pełne ukazanie tej trzymającej w napięciu historii.

Zajmując się opracowywaniem słuchowiska, nie potrafiłem (stara papla) utrzymać języka za zębami i każdemu, kto nie chciał nic o tym słyszeć, opowiadałem historię Hegla i Juli (tak, jedno i – to nie błąd w druku). Osobą, która nie zdążyła w porę uciec, był mój przyjaciel i kolega po piórze, Vincent Kliesch. Jako fan powieści sensacyjnych znałem go jako autora bestsellera Reinheit des Todes (Czystość śmierci). Także on natychmiast się zachwycił tym tematem i oświadczył mi, że koniecznie chciałby ten pomysł przerobić na powieść.

I tak oto brakowi zasięgu na autostradzie A24 zawdzięczamy powstanie dwóch oryginałów: oryginalnej powieści i oryginalnego słuchowiska. Oba bazują na moim pomyśle. Przy obu współpracowałem i oba dopieszczałem, ten thriller jednak napisał Vincent. Powieść i słuchowisko nieuchronnie się od siebie różnią, oba tytuły wyszły bowiem spod innej ręki. Dlatego są to, jak sądzę, dwa samodzielne, funkcjonujące niezależnie od siebie dzieła. A jeśli któreś z nich się Wam nie podoba, nie przypisujcie mi za to winy. Niech spadnie ona raczej na głowy ludzi od słuchowiska oraz Vincenta. Jeśli jednak chcecie wyrazić pozytywną krytykę, piszcie, proszę, na adres [email protected].

Żarty na bok. (Naprawdę napisałem coś tak staroświeckiego jak „żarty na bok”? Co tam, redakcja to usunie). Uważam, że Vincent wykonał bardzo dobrą robotę, i mam nadzieję, że jej rezultat sprawi Wam przynajmniej połowę tej radości, którą ja miałem, współpracując z nim. To Twoja książka, Vince. Bez Ciebie moje pomysły przez całe wieki fruwałyby niczym zbiór luźnych kartek po nieposprzątanych korytarzach moich myśli.

Uff, co za zdanie! Mam nadzieję, że następne będą ciekawsze. Ale nie ma strachu, napisał je Vincent van Kliesch. (Sorry, musiałem dodać to „van” dla lepszego brzmienia. Rozumiesz?)

Wiele zabawy i dobrej rozrywki z AURISEMżyczy Wam

Sebastian Fitzek

1

Słońce wiszące na błękitnym jak z książek dla dzieci niebie oświetlało dachówki nowego osiedla w dzielnicy Spandau, przez co tragedia, która rozgrywała się we wnętrzu jednego z domów jednorodzinnych, wydawała się jeszcze straszniejsza.

W deszczu, w środku nocy, przy mrozie łatwiej byłoby to znieść, pomyślał niespokojnie Matthias Hegel, wsiadając do wozu policyjnego.

Nikt nie spodziewał się zła w Berlinie w pierwszy ciepły dzień roku, który nastał tego ranka jak bezchmurna obietnica długiego i szczęśliwego lata. Otoczona kasztanami ulica jednokierunkowa była wręcz stworzona dla pozostawionych beztrosko dziecięcych rowerków, kolorowych pojemników wypełnianych przez segregujących śmieci sąsiadów i przyczepianych do drzew ulotek zapowiadających kolejny dzielnicowy pchli targ. Nie dla orszaku policjantów, ratowników medycznych i fotografów, którzy wyczekiwali na dalsze wydarzenia za policyjną taśmą ostrzegawczą. Wszystko to wydawało się Heglowi równie nie na miejscu jak zdjęcie uśmiechniętej dziewczynki pod nagłówkiem „Miała tylko siedem lat”.

Gdy profesor Hegel wsiadł do furgonetki, prowadząca negocjacje psycholog podniosła wzrok znad laptopa, na którym zapisała wszystkie istotne informacje pochodzące z przeprowadzonej chwilę temu rozmowy z porywaczem. Hegel stwierdził, że już kiedyś razem pracowali, jednak kobieta nie wywarła na nim wtedy żadnego wrażenia. W każdym razie nie mógł sobie nawet przypomnieć jej imienia. Z zakłopotaniem dotknął czoła, po czym uznał, że strzyżenie sprzed dwóch tygodni, za które zapłacił pięćdziesiąt euro, wymaga już odświeżenia.

– No dobrze, co mamy?

Psycholog policyjna zdjęła z głowy słuchawki i uśmiechnęła się, zmęczona. Akcja trwała dopiero od dwóch godzin, ale ponieważ w grę wchodziły dzieci, nawet twardym profesjonalistom wydawało się to wiecznością.

– Podejrzany płci męskiej, tożsamość jeszcze nieustalona. Udało mu się wejść do domu i w salonie, w jego tylnej części, wziąć jako zakładników dwoje dzieci. Lana ma osiem lat, Jonas sześć.

Na czole specjalistki perliły się krople potu, choć klimatyzacja w samochodzie była nastawiona na optymalną do pracy temperaturę.

– Dzieci są z porywaczem same?

– Tak!

Hegel wskazał na jeden z trzech monitorów zamontowanych w pozbawionej okien furgonetce. Pokazywał on podjazd prowadzący do pozbawionego ozdób budynku z prefabrykatów, który jego właściciele prawdopodobnie będą musieli spłacać jeszcze przez dwadzieścia lat. Gdy Hegel przechodził obok samochodu policji kryminalnej, zobaczył siedzącego na tylnym siedzeniu mężczyznę, który z tępym wzrokiem obejmował ramieniem płaczącą kobietę.

– Rodzice?

– Tak. Matka wyszła na chwilę po małe zakupy. Bułki i sok na śniadanie. Nie wzięła dzieci, bo sklep jest tuż za rogiem. Ojciec przyjechał z pracy zaraz po naszym telefonie. Oboje nie potrafią wyjaśnić, jak ten mężczyzna wtargnął do domu.

– Czy porywacz przedstawił żądania?

Psycholog wzruszyła ramionami.

– Jak na razie nie, ale jest uzbrojony. – Powiększyła fragment obrazu na środkowym monitorze. Ogród przed domem zniknął z pola widzenia, a w jego miejsce przybliżyły się do nich szklane przesuwne drzwi, które oddzielały salon od małego tarasu.

– Jak pan widzi, żaluzje są teraz zaciągnięte. Ale przed dwudziestoma czterema minutami pokazał się tam przez chwilę mężczyzna z nożem w ręku, który patrzył na zewnątrz.

– Ciekawe. – Hegel zamknął na chwilę oczy. – Czy może się pani połączyć z nim telefonicznie?

– Niestety nie, ale mamy nagranie.

– To dobrze, bardzo dobrze!

Matthias Hegel był fonetykiem sądowym. Jednym z garstki ekspertów w Niemczech, którzy specjalizowali się w dowodach akustycznych. Większość jego kolegów z policji kryminalnej starała się odtworzyć przebieg zdarzenia na podstawie odcisków palców, próbek śliny, wypowiedzi świadków, pozostawionych na miejscu przestępstwa resztek materiałów lub włosów. Hegel tymczasem specjalizował się w zabezpieczaniu śladów akustycznych. W fonetycznym DNA, dzięki któremu każdy przestępca był nie do pomylenia z nikim innym: dialekcie, brzmieniu głosu, jego wysokości, błędach wymowy. Swemu absolutnemu, funkcjonującym prawie jak u nietoperza słuchowi zawdzięczał przezwisko, które nadali mu koledzy: „Auris”, co po łacinie znaczy „ucho”. Choć żaden z kolegów nie odważył się używać tego przezwiska w jego obecności, jacyś żartownisie z wydziału kadr Federalnej Policji Kryminalnej przydzielili mu jako samochód służbowy toyotę auris!

Jemu samemu było jednak wszystko jedno. Dobrze wiedział, że gdy już upora się z tą akcją, nigdy więcej nie zasiądzie za kierownicą tego samochodu.

– Proszę odtworzyć nagranie.

Psycholog pospiesznie chwyciła za myszkę i po chwili przewijania i klikania rozległo się wreszcie nagranie.

– Halo, halo?

Chłopiec, przypuszczalnie Jonas, szeptał do słuchawki. Wybrał numer alarmowy najwyraźniej po tym, jak niepostrzeżenie dostał się do telefonu domowego. Chyba że miał już własną komórkę.

Ku wielkiej uldze Hegla policyjna psycholog wycięła już z nagrania głos rozmówcy z centrali alarmowej.

– Musicie przyjść. Proszę. On, on… nie wiem. On jest zły.

Szloch, zatkane śluzem dziurki w nosie, które odcinają pasmo środkowe, ograniczenie częstotliwości z powodu paniki. Czysty strach. Nic niezwykłego w przypadku sześcioletniego chłopca w takiej sytuacji.

Jednak to, co było naprawdę interesujące i co spowodowało, że koledzy w ogóle wezwali Hegla do tej akcji, zabrzmiało pięć sekund później. Niestety w pewnym oddaleniu i w tle.

– Gdżieee?

Było to tylko jedno słowo, raczej wyryczane niż wybełkotane. Dorosły mężczyzna brzmiał, jakby był pijany i wystraszony. Więcej w tym momencie Hegel nie był w stanie powiedzieć, ale już chwilę później zarejestrował kolejne nadzwyczaj interesujące informacje fonetyczne. Porywacz podszedł bliżej i wyrwał chyba chłopcu telefon z ręki. Słychać było jakieś drapanie i szarpanie, a potem:

– Gdżie szie ukryłesz? – Płacz chłopca słychać było teraz w tle, podczas gdy nieznajomy dalej mamrotał mocno ochrypłym głosem: – Jak to żrobiliszcie, wy… poczwory?

Coś zatrzeszczało na linii i rozmowa się urwała.

Hegel spojrzał na psycholog.

– Czy to wszystko?

– Tak, to wszystko – rozległ się silny męski głos.

Hegel się odwrócił. Hans Struck, dowódca akcji, w pełnym umundurowaniu wcisnął się do samochodu. To on właśnie wezwał Hegla na miejsce zdarzenia. Hegel wprawdzie usłyszał, jak Struck otworzył za nim drzwi, natychmiast jednak wytłumił tę niepotrzebną informację akustyczną, żeby skoncentrować się na głosie sprawcy. Nie zaszczycił dowódcy akcji ani słowem. Zamiast tego zwrócił się do psycholog:

– Czy mogłaby pani raz jeszcze odtworzyć nagranie? – Po tej prośbie założył słuchawki na uszy i zamknął oczy.

– I co pan myśli? – Koleżanka spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczami, gdy drugi raz odsłuchał plik dźwiękowy.

– Powinniśmy zaatakować! – Struck nie dał Heglowi szansy odpowiedzenia na to pytanie. Położył prawą dłoń na pasku z granatami błyskowymi.

Gdyby nie mieli napisu POLICJA na plecach, Struck i jego ludzie w czarnych jak smoła ubraniach bojowych wyglądaliby jak bandyci napadający na bank, pomyślał Hegel.

– Wyobrażam sobie – mruknął raczej do siebie, zdejmując z głowy słuchawki. – Jak to się mówi? Dla kogoś, kto ma młotek w ręku, wszystko wygląda jak gwóźdź?

– Co proszę? – Struck oparł ręce na biodrach i spojrzał na Hegla twardym wzrokiem.

Jego ludzie od lat byli trenowani do akcji takich jak ta, wręcz pałali chęcią pokazania wreszcie w praktyce swoich ciężko wypracowanych umiejętności i przewagi fizycznej. W zasadzie nie było w tym nic złego, w końcu chodziło o oswobodzenie z rąk uzbrojonego porywacza dwójki dzieci. Jednak Hegel miał już przygotowany lepszy plan.

– Czy rodzice oczekiwali, że przyjdzie jakiś fachowiec do jakiejś naprawy?

Psycholog spojrzała zdziwiona na Hegla, zaciskając przy tym wargi. Sięgnęła po komórkę, przeprowadziła krótką rozmowę i pokręciła głową.

– Nie, nikogo do naprawy, żadnych gości. Dlaczego pan pyta?

– Chodzi o płuca sprawcy. – Hegel uchwycił bezradne spojrzenia kolegów. – Są zajęte. Nie słyszeliście furczenia?

– Kogo obchodzą jego przeklęte płuca? – Struck oddychał szybciej. Nie był przyzwyczajony do sytuacji, w której był ignorowany. – Ten mamroczący głupek to jakiś kompletny wariat. Plecie coś o potworach. Jest nieobliczalny! Każda sekunda zwłoki oznacza, że może tym dzieciom zrobić coś złego.

– Całkiem możliwe. – Hegel sięgnął po swoją komórkę, otworzył wyszukiwarkę Google i w pole zapytania wpisał adres oraz aktualną datę. – Sprawca ma około metra siedemdziesięciu wzrostu, maksimum metr siedemdziesiąt pięć – oznajmił, nie odrywając wzroku od smartfona. – Wnosząc z brzmienia głosu, to całkiem spory facet, ale w ciężkiej depresji. Rozciąga ona struny głosowe i wyraźniej słychać niskie częstotliwości. Sądzę, że ma co najwyżej czterdzieści lat i nadwagę. Duże, dobrze wypchane pudło rezonansowe. Przez całe swoje życie pracował rękami.

– Skąd pan to niby wie? – Struck spojrzał na zegarek, przestępując z nogi na nogę.

– Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to by się zgadzało. – Psycholog wywołała na ekran komputera zdjęcie, które zostało zrobione w chwili, gdy porywacz pojawił się na kilka sekund w oknie kuchennym z nożem w ręku. Zdjęcie było nieostre, a twarzy mężczyzny nie dało się rozpoznać. Mimo to łatwo można było zobaczyć, że rzeczywiście był on raczej niski, krępy, ze sporą nadwagą i dobiegał czterdziestki.

– Furkotanie świadczyłoby o przewlekłym zapaleniu oskrzeli, ale nie jest to kaszel palacza. Ten byłby bardziej suchy. Nasz porywacz często pracował w wilgotnych pomieszczeniach, na budowach lub w piwnicy. Stąd moje pytanie, czy jest on fachowcem. Ale sprawa już się wyjaśniła. – Uśmiechając się lekko, Hegel wsadził komórkę z powrotem do kieszeni.

– Dlaczego?

– Bo już wiem, z kim mamy do czynienia. Wyślijcie do gazowni fotografię tego mężczyzny i zapytajcie, czy mogą nas połączyć z lekarzem opiekującym się ich pracownikiem.

– Do gazowni? – Głos Strucka niemal przeszedł w falset. – Dlaczego akurat berliński zakład gazowniczy miałby mieć jakiś związek z tą sprawą?

Hegel odwrócił się w stronę dowódcy akcji.

– Założę się o mój domek za miastem, że ten facet miał dzisiaj spisywać w tej okolicy stan liczników. To by także wyjaśniało, jak się dostał do środka. Dzieci prawdopodobnie otworzyły mu drzwi, bo po prostu przychodzi tu co roku. Być może nawet go znają.

Struck sięgnął po krótkofalówkę i z kamienną twarzą przekazał te informacje dalej.

– No więc dobrze, Auri…, znaczy Hegel. Załóżmy, że ma pan rację. Mimo to nie mamy czasu, żeby czekać, aż psychiatra opiekujący się tym czubkiem powie nam, że jego pacjent zapomniał dziś rano wziąć tabletek na schizofrenię.

– On nie ma schizofrenii, a pan nie musi ruszać do szturmu.

Struck roześmiał się groźnie.

– Tylko?

– Niech pan przesunie swoją jednostkę interwencyjną.

– Przesunie? Całkiem postradał pan rozum? Mamy się wycofać czy co?

– Nie, nie wycofać. Wystarczy, jeśli przesunie pan swoich ludzi i wszystkie pojazdy dwadzieścia metrów w prawo.

Struck przestał się nagle śmiać.

– Dwadzieścia metrów w prawo? Co pan dzisiaj pił?

– Niech pan po prostu zrobi to, o co proszę. Stoicie po niewłaściwej stronie.

Struck gapił się na niego w takim osłupieniu, jakby Hegel zaproponował mu właśnie, by wyruszył do akcji w spódniczce baletowej.

– Rozejrzał się pan wokół, Hegel? Ten róg jest całkowicie odsłonięty. Ze względu na rozległy trawnik przed domem ten facet ma z salonu widok aż do wieży telewizyjnej. Nie mamy się gdzie schować. A nawet gdyby było inaczej, dlaczego mielibyśmy to zrobić?

– Sam pan powiedział, że nie mamy czasu do stracenia – powiedział spokojnie Hegel, a jego głos brzmiał zachęcająco. – Proszę więc mi zaufać i przesunąć wszystkie swoje jednostki taktyczne, włącznie z tym samochodem tutaj, tak daleko w prawo, patrząc z zewnątrz, jak to tylko możliwe. Przyczynę wyjaśnię panu później.

– Później? Kiedy?

Hegel zapiął kurtkę i ruszył do wyjścia z samochodu.

– Gdy już wyciągnę stamtąd dzieci.

2

Jednym z przywilejów Hegla było to, że jego przełożeni na wypadek interwencji takich jak ta wyposażyli go w szczególne kompetencje. Jego spektakularne sukcesy, zwłaszcza w przypadku prób samobójczych i oswobadzania zakładników, przekształciły początkowy sceptycyzm kolegów z pracy jeśli nie w podziw, to przynajmniej w profesjonalne uznanie dla interpretatora głosów. Było tak też w przypadku Strucka, nawet jeśli akurat właśnie znajdował się w mentalnym i hormonalnym stanie wyjątkowym, który w sytuacji kryzysowej umożliwiał mu natychmiastowe wyruszenie do akcji mimo ryzyka utraty życia. Struck nie był jednak zaślepionym kowbojem. Choć metody, które zwykle stosował Hegel, wydawały mu się nadzwyczaj podejrzane, w końcu zdecydował się nie stawać mu na drodze.

Po omówieniu kwestii z koordynacją akcji w centrali prośba Hegla została w końcu spełniona i gdy już wszystkie pojazdy policyjne zostały przesunięte o kilka metrów, fonetyk sądowy zbliżył się do domu jednorodzinnego od strony ulicy. Wejście znajdowało się nieco po prawej.

Na szczęście!

Ku zdziwieniu sił interwencyjnych, które obserwowały całą akcję z odpowiedniej odległości, Hegel nie zadał sobie żadnego trudu, żeby nikt go nie zobaczył. Ani nie przyspieszył kroku, ani nie skrył się za krzakami tworzącymi żywopłot od strony sąsiada. Przeciwnie, szedł z podniesioną głową prosto w kierunku szklanych drzwi domu.

„Rodzina Herzog” – głosił napis na umieszczonej obok dzwonka glinianej tabliczce. Dziewczęce pismo zdradzało, że najwyraźniej musiała ją kiedyś zrobić w przedszkolu mała Jana. Tak jak Hegel oczekiwał, drzwi były zatrzaśnięte. Nie stanowiło to jednak problemu, gdyż wcześniej poprosił rodziców małych zakładników o klucze do domu.

Uważając, żeby nie robić hałasu, wetknął klucz do zamka. Wystarczyło ćwierć obrotu i drzwi się otworzyły. Z tym też Hegel się liczył.

Facet jest w stanie niezwykłego napięcia umysłowego. Jest zmieszany. Zastraszony. Nie myśli racjonalnie i dlatego nie zaryglował całkowicie drzwi.

Hegel wszedł do sieni, w której pachniało skórą i dezodorantem do stóp. Minął na wpół otwartą szafkę na buty, przeszedł do przedpokoju i rzucił okiem na prowadzące na górę schody. Na ścianach wisiały plakaty z sieci IKEA, na stopniach poniewierały się zabawki, a na komodzie na górze stał przepełniony kosz na pranie.

Normalny chaos panujący w domu czteroosobowej rodziny, w którym nikt nie spodziewa się gości.

Hegel upewnił się, że w otwartej kuchni nikogo nie ma, i na palcach ruszył w lewo, w kierunku salonu. Cała podłoga była wyłożona szarymi płytkami, które jak na jego gust były nieco zbyt ciemne, ale okazały się darem bożym, bo jego sportowe buty nie wydawały na nich prawie żadnych dźwięków. Wstrzymał oddech i zajrzał do salonu, który jednocześnie używany był jako jadalnia. Mimo ograniczonego pola widzenia już na pierwszy rzut oka ogarnął sytuację: Dzieci siedziały na sofie ze sztucznej skóry, drżące i obejmujące się nawzajem, przytulone do siebie głowami. Najwyraźniej przedtem długo płakały i były teraz całkiem wyczerpane. Obok nich stał porywacz z nożem w opuszczonej ręce i wzrokiem skierowanym na zasłonięte okno frontowe. Miał na sobie niebieski kombinezon z logo gazowni, a włosy sterczały mu na głowie jak naelektryzowane. Hegel zdołał wejść do pokoju tak, że nie zauważyła go żadna z obecnych w nim osób. Dopiero gdy znalazł się dwa kroki od inkasenta gazowni, dziewczynka uniosła oczy. Usta dziecka ułożyły się w pełne zdziwienia „O”, ale na szczęście mała posłuchała się Hegla, który gestem dał jej znać, żeby nawet nie pisnęła.

Z palcem na ustach podszedł jeszcze o krok, zbliżając się tym samym do sprawcy od tyłu z prawej. Gdy znalazł się w końcu tuż obok niego, wyciągnął tak ostrożnie, jak to tylko możliwe, rękę i dotknął porywacza w lewe ramię. Zgodnie z jego zamiarem sprawca obrócił się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Jak uczeń, który chce spłatać swojemu koledze szkolnemu figla, Hegel poruszył się i zrobił krok w prawo.

– Czsooo?

Hegel aż dostał gęsiej skórki na całym ciele, gdy pierwszy raz zobaczył twarz porywacza. Choć zasadniczo nie spodziewał się innego widoku, spojrzenie w podzieloną na dwie części gębę było czymś niesamowitym nawet dla doświadczonego fonetyka sądowego. Porywacz wyglądał tak, jakby doktor Frankenstein osobiście znieczulił mu połowę twarzy. Tylko jedno oko mężczyzny poruszało się, a drugie spoczywało nieruchomo w oczodole. Podczas gdy jeden kącik ust był uniesiony, z drugiego niekontrolowanie ciekła na dywan ślina.

– Gdżie jeszteszcie? – wyryczał mężczyzna.

Hegel postąpił jeszcze jeden krok w prawo. Energicznym ruchem ręki dał dzieciom znak, by wstały z sofy. Akurat gdy z szeroko otwartymi ze strachu oczami chciały postąpić zgodnie z jego wskazówkami, inkasent gazowni odwrócił się w ich kierunku. Zachowując przytomność umysłu, Hegel odpiął swój zegarek i rzucił go tak, że z głośnym grzechotem wylądował w lewym z jego punktu widzenia kącie salonu. Sprawca szybko odwrócił w prawo najpierw głowę, a potem całe ciało.

Teraz albo nigdy!

Hegel doskoczył do dzieci, chwycił je za drobne rączki i pociągnął za sobą w kierunku wyjścia z domu.

– Wy poczwory… – ryk porywacza było słychać teraz z daleka.

Dzieci błyskawicznie wybiegły do małego ogrodu, gdzie czekali już na nie Struck i jego ludzie. Policjanci podnieśli w pogotowiu broń w kierunku drzwi, ale nikt się w nich nie pojawił.

Facet za nikim nie wybiegł!

– Czy wszystko z panem w porządku? – Struck złapał Hegla za ramię i spojrzał mu w oczy.

Roztrzęsione dzieci zostały natychmiast zabrane przez jedną z policjantek w bezpieczne miejsce. Wrócą do rodziców, którzy w bezgranicznej radości będą mogli je teraz wziąć w ramiona.

– Wszystko w porządku. Dobrze, że mogłem uratować jeszcze jedno życie. – Hegel spojrzał za dziećmi.

– Co może mi pan powiedzieć o sprawcy? – Struck wciąż patrzył w kierunku drzwi do domu.

– Jest uzbrojony, ale nie jest niebezpieczny.

– Dlaczego pan tak sądzi?

Hegel westchnął.

– Nie mam teraz czasu panu tego wyjaśniać. Po prostu wejdźcie, zabierzcie mu broń i wezwijcie pogotowie.

– Pogotowie? Sądziłem, że on nie jest niebezpieczny?

– Musimy zawiadomić klinikę Vivantes, że będziemy potrzebowali miejsca na oddziale intensywnej terapii. Inaczej będziemy mieli tu dziś mimo wszystko trupa.

3

I to wszystko usłyszał pan w jego głosie?

Hegel i Struck siedzieli na składanych krzesłach ustawionych przed wozem policyjnym. Pani psycholog poszła do rodziny z dziećmi, żeby służyć jej swoim fachowym wsparciem.

– W jego mamrotaniu. Bez wątpienia prawostronny udar niedokrwienny. – Wyczerpany Hegel odchylił się na oparcie krzesła.

Zamknął oczy i rozkoszował się ciepłymi promieniami słońca padającymi na jego skórę. Wiedział, że dużo czasu upłynie, zanim będzie mógł je poczuć ponownie. Zimne piwo – pomyślał – byłoby idealnym dopełnieniem tego ostatniego momentu szczęścia. Musiał się jednak zadowolić niegazowaną wodą z plastikowej butelki.

– Facet dostał udaru? – zapytał Struck.

– Właśnie. Udar mózgu musiał wystąpić nagle. Zaraz po tym, jak dzieci wpuściły go do środka. Udar doprowadził do połowicznego porażenia twarzy, które z kolei było odpowiedzialne za charakterystyczne zmiany w wymowie. Nic dziwnego, że ten człowiek był tak odmieniony i zastraszony. Musiało mu się wydawać, że jakaś obca i nieznana siła objęła go w swoje posiadanie.

Struck potrząsnął głową.

– A ja myślałem, że facet po prostu ma nie po kolei w głowie. Powiedział pan, że dlaczego on nie mógł pana zobaczyć?

Hegel upił jeszcze jeden łyk z butelki.

– Określa się to jako „neglect”, wyparcie. Udar w obrębie prawego przodomózgowia skutkuje tym, że wszystko, co znajdowało się przedtem w lewej części pola widzenia, przestaje być widoczne. Gdy dzieci stanęły po jego lewej stronie, po prostu dla niego zniknęły. Dlatego określał je jako potwory. Ten biedak uważał je za doświadczenie ponadzmysłowe.

– A więc dlatego mieliśmy przesunąć samochody.

Hegel skinął głową.

– Widok policji wyprowadzał go z równowagi. Dwadzieścia metrów dalej w bok i zagrożenie stało się dla niego nagle niewidoczne. Podobnie jak ja, gdy w środku domu uważałem na to, żeby nie znaleźć się na prawo od niego.

– Nawiedzony dom! – Dowódca akcji wyciągnął do Hegla dłoń. – Naprawdę dobra robota.

Hegel odstawił butelkę, obrócił się na składanym krześle i uścisnął dłoń Strucka.

– Znowu się na coś panu przydałem, jak sądzę.

Choć Hegel się uśmiechnął, to Struckowi nie umknął przygnębiony wyraz jego twarzy.

– Co pan miał na myśli, mówiąc: „Dobrze, że mogłem uratować jeszcze jedno życie”?

Hegel spuścił wzrok i odetchnął głęboko, zanim odpowiedział.

– Jeśli się więc na coś przydałem… – Pozwolił, by te słowa wybrzmiały w ciepłym, letnim powietrzu.

– To…

– To czy mógłby mi pan wyświadczyć przysługę?

– A o co chodzi?

Hegel chrząknął, po czym wyciągnął w stronę Strucka nadgarstki.

– Proszę mnie aresztować.

– Co? – Dowódca akcji zaśmiał się głośno, ale jego śmiech zamarł natychmiast, gdy Hegel dodał:

– Wie pan, zanim dostałem telefon z centrali, miałem właśnie zawiadomić kolegów.

Struck zaczął gwałtownie mrugać.

– Nie rozumiem. O czym zawiadomić?

Hegel po raz ostatni skierował wzrok w niebo. Wciąż było stalowoniebieskie i ani jedna chmura nie mąciła nieboskłonu.

– Powaliłem wczoraj za pomocą popielniczki pewną bezdomną, a potem dźgnąłem ją dwadzieścia trzy razy. Zwłoki leżą u mnie w domu. W piwnicy.

4

Buenos Aires, dwa lata wcześniej

Jula szła aleją zmarłych, ale mimo to nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czuła się tak szczęśliwa. Zbliżała się północ, ale ona nie potrzebowała nawet cienkiej kurteczki, którą zawiązała wokół bioder. Temperatura wynosiła wciąż ponad dwadzieścia pięć stopni i spódniczka, T-shirt oraz klapki były idealnym ubraniem na nocną wizytę na cmentarzu. Była tu już trzeci raz podczas tego urlopu, ale ta wizyta miała być już prawdopodobnie ostatnia. Za dwa dni Jula powinna ku swojemu żalowi lecieć z powrotem do Berlina.

– To tutaj. – Moritz, który szedł kilka kroków przed nią, zatrzymał się przed czarną bramą w ścianie mauzoleum.

Przewodnik naprawdę w tym przypadku nie przesadzał z obietnicami. Cmentarz La Recoleta leżał w najdroższej dzielnicy Buenos Aires i słusznie należał do największych atrakcji turystycznych miasta. Tutaj znalazło ostatnie miejsce spoczynku wielu znanych argentyńskich mężów stanu, artystów i sportowców, co można było łatwo poznać po wspaniałych nagrobkach i pomnikach. Niektóre z grobowców przypominały małe domki, a każdy z nich był sam w sobie dziełem sztuki.

– Eva Perón – przeczytała Jula tablicę umieszczoną na mauzoleum.

A więc to tutaj spoczywała druga żona prezydenta Juana Peróna, chyba najsłynniejsza córka tego kraju. Choć wyrosła w skrajnej biedzie, potrafiła wybić się z nizin społecznych i stać się pierwszą damą w państwie. Historię jej życia wielu ludzi poznało za sprawą musicalu Evita Andrew Lloyda Webbera.

– Dziękuję!

Moritz się roześmiał.

– Za co? Że ci pokazałem ten grób?

Jula pokręciła głową.

– Za to, że namówiłeś mnie na tę podróż.

Gdy Moritz zapytał swoją siostrę, czy miałaby ochotę towarzyszyć mu w jednej z jego podróży służbowych, ta początkowo odmówiła. Jej brat był handlowcem, który często jeździł po świecie na zlecenie dużego biura podróży, by na miejscu wyrobić sobie zdanie na temat miejscowych hoteli, atrakcji turystycznych i infrastruktury danego kraju. To, co brzmiało jak praca marzeń, wcale nie tak rzadko przeradzało się w wielki stres, bo Moritz zmuszony był odwiedzać dziesiątki miejsc dziennie i w ciągu tygodniowej podróży zmieniać przynajmniej siedem razy hotel.

Ponadto Jula była przekonana, że nie mogło być gorszego momentu na pozostawienie w Berlinie jej rodziców samych. Akurat teraz, gdy jej ojciec podczas narady rodzinnej odpalił bombę – tak po prostu, przy kuchennym stole. Choć prawdę mówiąc, ta wiadomość nie spadła na nikogo jak grom z jasnego nieba. Już od jakiegoś czasu wszystkie znaki wskazywały na to, że jej rodzice się rozstaną, zwłaszcza że ich dzieci były już dorosłe i opuściły dom.

Ale że od dwunastu lat?

To, że ojciec Juli już od ponad dziesięciolecia żyje z kimś, kogo można by określić jako drugą żonę, doprowadziło jej matkę na skraj rozpaczy. I to nawet pomimo faktu, że Jutta Ansorge przyzwyczaiła się do niejednego ze strony swojego męża. Ostateczne załamanie przyszło jednak dopiero wraz z drugą częścią jego wyznania:

– Spłodziłem z moją drugą żoną wspólnego syna. Ma na imię Elyas.

Ojciec Juli rzeczywiście użył słowa „spłodziłem” – w jej uszach najobrzydliwszego, jakie tylko mógł wybrać. Przez krótką chwilę pytała się, czy przypadkiem nie śni. Jej ojciec, który odstawił się w lniany garnitur i gładko przyczesał włosy, jakby byli zaproszeni na jakieś urodziny. Wargi jej matki, które zrobiły się najpierw wąskie, a potem całkiem zniknęły. Jej pokryte starczymi plamami dłonie, które od dawna nie były gładzone przez męża i które teraz zaciskały się na pustej filiżance po kawie.

Słucha się tego jak jednej z tych kiepskich historii o patologicznych rodzinach, o których mówimy rano w radiu – pomyślała wtedy Jula.

Jednak musiała natychmiast przyznać, że nie była to poranna audycja w Radiu 101.5, w którym pracowała jako wolontariuszka. To niesamowite wyznanie dotyczyło jej własnej rodziny i teraz Jula była zadowolona, że udało jej się uciec przed tym wszystkim do Argentyny. Nawet jeśli tylko na jedną chwilę.

– Dziękuję, że mnie ze sobą zabrałeś – powtórzyła i uścisnęła dłoń brata.

Moritz miał rację, mówiąc, że choć dystans nie rozwiąże wszystkich problemów, to przynajmniej pozwoli jej spojrzeć na nie w bardziej rozsądny sposób.

– Powinniśmy się spotkać z Elyasem – usłyszała własne słowa. Szli już dalej, a towarzysząca im ciepła bryza kładła się na jej gołych nogach jak jedwabna chusta.

– Tak, chyba powinniśmy – mruknął Moritz. Łatwo było zauważyć, jak niewielką ma ochotę, żeby poznać jeszcze niedawno całkowicie nieznanego mu przyrodniego brata.

– A ty, mój drogi, powinieneś teraz wrócić do hotelu – zauważyła Jula z uśmiechem.

Moritz zatrzymał się i spojrzał pytająco na siostrę. W miękkim świetle cmentarnych latarni wyglądał o wiele młodziej niż na swoje dwadzieścia siedem lat. Był jednak trudnym do przeoczenia zjawiskiem, z bujnymi lokami, wyrazistymi kośćmi policzkowymi, wydatnym nosem i silnym podbródkiem. Swemu szczupłemu, ukształtowanemu przez treningi wioślarskie ciału zawdzięczał wiele komplementów. Ostatni z nich usłyszał przed paroma godzinami od młodej, ciemnowłosej recepcjonistki, która zaraz miała kończyć pracę.

– Nie każ Patricii na siebie czekać. – Jula zachichotała.

– Nic ci nie umknie!

– A tobie wystarczy jeden uśmiech, żeby zdobyć serce kobiety, prawda?

– No nie, czasem muszę też powiedzieć „Cześć”. – Oboje się roześmiali. – Ale nie chcę cię tu zostawiać samej. W końcu mieliśmy ten wieczór spędzić razem.

– I zrobiliśmy to. To naprawdę wspaniałe, że mimo wszystkich swoich obowiązków tak się o mnie troszczyłeś. Ale teraz pomyśl trochę o sobie. Ja ci przecież nigdzie nie ucieknę, a Patricia… Pojutrze będziesz mógł sobie z nią co najwyżej pogadać na Skypie, ale obmacywanie będzie już niemożliwe.

– To ty jesteś niemożliwa! – Moritz zaśmiał się i dał jej całusa w policzek. – Wracajmy więc do hotelu.

– Nie, nie my. – Jula zrobiła gest ręką, jakby chciała przepędzić brata. – Chcę tu jeszcze chwilę zostać sama.

Moritz uniósł w zdziwieniu brwi.

– Na pewno?

– Tak. Dobrze mi to robi. Ta cisza tutaj, rozmyślania.

– Okej, ale zamelduj się, gdy będziesz już w hotelu. Wyślij mi wiadomość przez WhatsAppa. Inaczej będę się martwić.

– Nie bój się, potrafię o siebie zadbać. Obiecuję!

Krótko po tym, jak Moritz zniknął z jej pola widzenia, Jula usłyszała jakiś szelest dochodzący z krzaków. Momentalnie się wzdrygnęła.

To tylko instynkt z epoki kamiennej. Nasz mózg jest wytrenowany tak, by wypatrywać w ciemności niebezpieczeństw. W ten sposób drzewo wydaje się człowiekiem, a szum wiatru w krzewach czyhającym tygrysem szablozębnym.

Znów coś zaszeleściło. Tym razem jednak silniej.

Aż tak wietrznie chyba nie jest? – Jula potrząsnęła głową i przejechała dłońmi po twarzy. – Weź się w garść! Nie musisz zaraz wariować tylko z tego powodu, że przebywasz sama nocą na cmentarzu.

Jula wyciągnęła szyję w kierunku, w którym zniknął Moritz. Z pewnością dawno opuścił już ten teren, wychodząc przez potężną, otoczoną kolumnami bramę.

Gdy tylko zobaczy piękną kobietę, nic go nie powstrzyma. Kiedyś to jego lekkie podejście do związków wpędzi go w kłopoty. Tak samo jak jego ojca. Naszego ojca…

Jula nie była miłośniczką stereotypów, ale musiała przyznać, że w przypadku rodziny Ansorge niedaleko pada jabłko od jabłoni. Przy tym sama raczej przypominała swoją matkę. Często zbyt beztroska, skłonna raczej odwracać wzrok, niż śmiało patrzeć prawdzie w oczy w nadziei, że problemy same się jakoś rozwiążą, jeśli tylko zostawi się je w spokoju. A potem za każdym razem dopadała ją brutalna rzeczywistość. Tak jak jej matka przez całe lata przymykała oczy na aż nazbyt oczywiste oznaki, że jej mąż prowadzi podwójne życie, tak ona sama miała skłonność do spoglądania czasami w bok, gdy w zasadzie powinna patrzeć przed siebie. Do ignorowania widocznych oznak i jawnych sygnałów ostrzegawczych wysyłanych przez jej podświadomość.

Tak jak tego dnia.

W tej chwili. Teraz.

– Przepraszam?

Jula dostrzegła jakiś niewielki ruch w ciemności. Oczywiście mogło to być tylko odbicie światła w secesyjnym grobowcu z kopułą z brązu, ale jeśli rzeczywiście był tam ktoś, kto na nią czyhał? Sięgnęła po swoją komórkę.

Okej, pewnie są to tylko pradawne instynkty, ale dzwonię do Moritza. Być może chce mi zrobić jakiś głupi dowcip, żeby mnie wystraszyć.

Gdy wybierała numer brata, Jula nie spostrzegła, że na grobowiec za nią padł cień. Sylwetka mężczyzny!

– Cześć, tu skrzynka głosowa Moritza Ansorge. Zostaw, proszę, wiadomość.

Jula przewróciła oczami.

– Dlaczego wyłączyłeś komórkę? Boisz się, że ci przeszkodzę w randce? – Chciała właśnie się rozłączyć, gdy w nos uderzył ją obrzydliwy zapach. Nagle zaczęła mówić o wiele ciszej. – Moritz, wydaje mi się, że ktoś tu jest. Śmierdzi potem. Ale nie widzę nikogo.

Podczas gdy puls Juli zaczął bić coraz szybciej, przez jej głowę przeleciały słowa, którymi pożegnała się z Moritzem.

„Nie bój się, potrafię o siebie zadbać. Obiecuję”.

Ponownie poczuła smród zimnego męskiego potu, tym razem bardziej intensywny niż wcześniej. I choć cienie oraz odgłosy można było mylnie interpretować, ten zapach mógł pochodzić tylko i wyłącznie od człowieka. Od mężczyzny, który musiał się znajdować tuż obok.

– Moritz, wróć tu, proszę, myślę, że…

Więcej już nie zdołała powiedzieć, bo w następnej chwili coś ją złapało, wyrwało jej telefon z ręki, rzuciło się na nią i sprawiło, że coś z głośnym trzaskiem pękło jej w plecach. W jej ustach nie było już nawet krzyku.

Tylko ziemia, krew i ból.

5

Juli zdawało się, że z każdym uderzeniem jej serca sufit w pokoju przesłuchań obniżał się odrobinę w jej stronę. Z minuty na minutę był coraz niżej i bała się, że w końcu zostanie przez niego zgnieciona. Było nieznośnie gorąco, parne powietrze pozbawiało ją tchu, a pulsujący ból w kręgosłupie zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile, podobnie jak liczba much w tym przeklętym, pozbawionym okien pomieszczeniu.

– Jak długo każecie mi tu jeszcze czekać?! – wykrzyczała w pustkę, aż załamał jej się głos i musiała zakasłać.

Już od ponad trzech godzin musiała tu czekać tylko po to, żeby ktoś ją wreszcie przyjął. Małą butelkę wody wypiła już dawno temu. Tylko muchy i niewielkie żuki dotrzymywały jej towarzystwa, śmierdziało dymem papierosowym. Jula położyła głowę na blacie stołu i zamknęła oczy, a pod jej powiekami nieustannie przewijały się wspomnienia sprzed czterech dni.

Szarpnięcie, uderzenie, skrzypienie.

Wzdrygnęła się, jakby jeszcze raz przeżyła napad w tym przeklętym pokoju przesłuchań.

Tłuszcz, pot, włosy.

Ta bestia musiała na nią już wcześniej czatować na cmentarzu. Na nią albo na jakąkolwiek inną kobietę. Tyle tylko, że sukinsyn nie napadł na jakąkolwiek inną kobietę, tylko właśnie na nią.

Zaszeleściło tak, jakby jakiś duży drapieżnik, który czyhał na ofiarę, wyskoczył nagle zza krzaków. Nie mogłam w ogóle pojąć, co się dzieje, ponieważ zostałam natychmiast powalona na ziemię za mauzoleum. Chciałam zadzwonić do swojego brata, ale nie odbierał telefonu. Moje plecy, sama nie wiem dlaczego, nagle tak mnie rozbolały, że w ogóle nie mogłam się bronić. Ten facet musiał być ogromny, miałam uczucie, jakby jego wstrętne ciało nakryło mnie jak jakiś koc. Obrzydliwy koc z gorącego, spoconego tłuszczu. Odrażający, owłosiony koc z małym, obrzydliwym fiutem, który koniecznie chciał we mnie wsadzić.

Jula zacisnęła dłonie w pięści, gdy przypomniała sobie policjanta, który przesłuchiwał ją jako pierwszy.

– Miała pani na sobie tę spódniczkę?

Oczywiście, że była atrakcyjnie ubrana. Młoda kobieta w wieku dwudziestu kilku lat, która na urlopie spędzała miły wieczór w towarzystwie starszego brata. Czego ten głupi, arogancki menel w odprasowanym mundurze się spodziewał, że jak się miałam ubrać? Miałam założyć habit zakonny, a pod nim zapiąć pas cnoty?

– Zgwałcił mnie! – ryknęła na policjanta, ale ten facet nawet nie mrugnął.

– Przeżywamy to każdego dnia. Europejskie kobiety przyjeżdżają tutaj, żeby złowić gorącego Argentyńczyka i przeżyć z nim małą przygodę. A potem przychodzą tu do nas i składają skargę, bo zorientowały się, że to nie był właściwy facet. Czy nie było przypadkiem tak, że nie poradziła sobie pani z jego temperamentem?

W tym momencie Jula pomyślała, że nigdy już nie zapomni głupiej gęby tego przeklętego gliniarza. Inaczej niż twarzy gwałciciela, którego nawet nie zobaczyła na własne oczy.

– Znaleźliście już tę świnię?

Policjant uśmiechnął się tylko arogancko.

– Niby jak? Nie umiała go pani nawet opisać. Jak mielibyśmy to pani zdaniem zrobić? Po prostu zaaresztować i zamknąć każdego mężczyznę w tym kraju w nadziei, że wśród nich znajdzie się ten właściwy?

– Był duży i tłusty. I do tego był palaczem, jego oddech śmierdział nikotyną. Poza tym miał brodę. Te obrzydliwe włosy na jego twarzy przez cały czas wbijały mi się w kark, a potem… – Jula poderwała się. Chciała wybiec z tego pomieszczenia, żeby poszukać Moritza. Ból jednak sprawił, że ponownie opadła na krzesło.

Nadłamanie kręgu. Powinna się pani cieszyć, że nie doznała pani paraliżu połowicznego.

– Przepraszam, że musiała pani tak długo czekać.

Jula aż się przestraszyła, wyrwana ze swoich wspomnień, gdy drzwi zatęchłego pomieszczenia się otworzyły i do środka wszedł mężczyzna w białym garniturze. Jeszcze go nigdy nie widziała, choć wydawało jej się, że podczas tych dni, gdy musiała wciąż na okrągło podawać to samo do protokołu, poznała już każdego policjanta w Argentynie.

– Kim pan jest?

Mężczyzna ten, w odróżnieniu od swoich poprzedników, miał delikatne, niemal arystokratyczne rysy twarzy, które Juli przypominały filmy o wiktoriańskiej Anglii. Filmy, w których panowie z wyższych sfer spotykali się po herbacie na partii krokieta, żeby przy okazji poplotkować o najnowszych wieściach z pałacu królewskiego.

– Nazywam się Antonio Verón. Przychodzę z ambasady Niemiec, gdzie poproszono mnie, żebym z panią porozmawiał. Pojawiły się mianowicie nowe okoliczności.

Jula zaczęła słuchać uważniej. Wielokrotnie już prosiła o pomoc konsularną między innymi dlatego, że porozumienie z różnymi policjantami i lekarzami okazało się bardziej niż trudne. A także z tego powodu, że już od wielu dni odmawiano jej widzenia z bratem. Rzekomo miało to zapobiec temu, by rodzeństwo nie uzgodniło ze sobą zeznań. I to pomimo że Moritza w ogóle nie było na miejscu w momencie popełnienia przestępstwa.

– Jakie nowe okoliczności? Złapaliście może tego faceta? – Przez moment Jula nie czuła bólu w plecach.

– Hm, tak. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. – Verón patrzył Juli prosto w oczy, ale sposób, w jaki złożył dłonie, świadczył o tym, że był zdenerwowany. – Sprawca wczoraj właśnie przyznał się do czynu. Nagraliśmy jego zeznanie na wideo i nasi eksperci w międzyczasie poświadczyli, że brzmi ono wiarygodnie.

Rysy twarzy Juli nagle się rozpogodziły. Gniew, ból i strach ustąpiły miejsca euforycznemu uczuciu, że ta wstrętna, tłusta meduza tak po prostu się z tego nie wywinie. Triumfowi, że te tępe gliny, które wciąż na nowo zmuszały ją, żeby powracała do każdego szczegółu tego przestępstwa, wreszcie pojęły, że ona nie jest głupią niemiecką kozą, która „nie powinna się tak zachowywać”.

– To znaczy, że ten typ jest już za kratkami? – Spojrzenie w bok jej rozmówcy sprawiło, że Jula zaczęła mieć złe przeczucia. – Niech pan tylko nie mówi, że…

– Pani Ansorge, sprawy mają się inaczej, niż pani myśli. Dlatego właśnie jestem tutaj ja, a nie moi koledzy z argentyńskiej policji.

Jula w ogóle już nie dostrzegała pomieszczenia, w którym przez całe godziny była zamęczana przesłuchaniami. Jedyne, co teraz widziała, to ta przeklęta krokietowa twarz faceta w białym lnianym garniturze, który coś przed nią ukrywał.

– Niech pan wreszcie to powie! – Uderzyła w stół tak mocno, że przewróciła się pusta butelka po wodzie.

– Pani Ansorge, bardzo mi przykro, ale muszę panią poinformować, że zna pani gwałciciela.

W ułamku sekund przez głowę Juli przewinęły się różne obrazy. Młody mężczyzna w recepcji hotelu, który z szarmanckim uśmiechem wręczył jej klucze go pokoju, wesoły taksówkarz, który zawiózł ją do Casa Rosada, kelner w restauracji ze stekami lub ten facet, którego zapytała na ulicy o drogę – po prostu każdy mężczyzna, którego tego dnia spotkała, jeszcze raz przedefilował przed jej oczami jej wyobraźni.

– A więc dobrze – odezwała się tak spokojnie, jak to tylko możliwe. – Niech pan po prostu powie, kto mi to zrobił.

Verón spuścił wzrok, zanim spojrzał Juli prosto w oczy i odpowiedział bez ogródek:

– To był pani brat. Moritz Ansorge przyznał się wczoraj, że napadł na panią i zgwałcił.

6

Jula po prostu siedziała i przypatrywała się temu komicznemu typowi, na którego nosie i kościach policzkowych dawało się już dostrzec pierwsze czerwone żyłki, które wskazywały na regularne spożywanie alkoholu. Zapewne – pomyślała – pan Antonio lubi się uraczyć butelką lub dwiema czerwonego wina, gdy wieczorami siedzi z przyjaciółmi na tarasie niemieckiej ambasady. Jak oni mogą się do niego zwracać? Toni? Pewnie tak, ona przynajmniej tak będzie go nazywać. Nawet jeśli to imię wcale do niego nie pasuje.

– Pani Ansorge, czy zrozumiała pani, co przed chwilą powiedziałem?