Alektromanta - Christopher Slatsky - ebook

Alektromanta ebook

Christopher Slatsky

4,5

Opis

Antyczne, przedludzkie cywilizacje, żyjące rzeźby, przeklęte filmy, spiskujące lalki, architektura będąca okultystycznym językiem przepisującym fundamenty rzeczywistości. A także tajne, ezoteryczne stowarzyszenia, nielegalne walki kogutów jako klucz do metafizycznego porządku świata oraz obłęd pomnożony przez szaleństwo - właśnie taki świat kreuje Christopher Slatsky w swoich niesamowitych opowiadaniach.

Nic nie jest tu oczywiste. Nie ma żadnych granic i żadnych zasad. Poza jedną: realne jest tylko to, w co nie potrafisz uwierzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Alectryomancer and Other Weird Tales

Tytuł: Alektromanta i inne opowieści niesamowite

Autor: Christopher Slatsky

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2023

Copyright © Christopher Slatsky, 2015

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Przekład: Wojciech Gunia

Redakcja i korekta: Marta Kładź-Kocot

Projekt okładki i wykonanie: Wojciech Gunia

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2023

ISBN 978-83-67342-49-0

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Piękno jak cień

Twarz rozciągała się na znacznej części ściany.

Mimo że Eleanor zachowywała daleko posunięty sceptycyzm względem nawiedzeń, demonów i całej reszty paranormalnych bzdur, aura jej mieszkania była złowieszcza. Formacja na ścianie przywodziła na myśl twarze z Bélmez1 – dziwaczne obrazy, które pojawiły się na betonowej podłodze pewnego domu w Hiszpanii kilka dekad temu. Co było tym bardziej niepokojące, że jeśli wziąć pod uwagę ilość wypełniających mieszkanie rzeźb w różnym etapie zaawansowania, znajdowało się tu zbyt wiele przedmiotów, z którymi można było nawiązać kontakt wzrokowy.

Przypomniała sobie opowieści babki o domowikach, domowych duchach, których wybryki miały czasami wymiar dobroczynny, ochronny, a nieraz diaboliczny i niszczycielski. Eleanor niemal spodziewała się ujrzeć błysk kosmyk ich białych włosów albo błysk oka, niczym żarzący się w ciemności węgielek. Ale to były przecież tylko przesądy starego świata.

To tylko plama, zaciek. Wadliwa instalacja wodno-kanalizacyjna. Skondensowana wilgoć. Kiedy twarz zaczęła przesączać się przez ścianę, Eleanor pomyślała, że to być może sprawka jednej z rzeźb. Może pleśń, której zarodniki przetrwały w paczce gliny modelarskiej i przedostały się na ściany, gdy zaczęła pracować z materiałem – ugniatać go i formować. Kiedy wezwany hydraulik znalazł cieknącą rurę i ją uszczelnił, Eleanor założyła, że prawdziwy winowajca został ujawniony i unieszkodliwiony.

Niestety, okazało się, że jednak nie w tym przypadku. Hydraulika budynku musiała pamiętać jeszcze epokę wiktoriańską i za przeciek prawdopodobnie odpowiadała starsza, leżąca głębiej rura.

W takie gówno się pakujesz, gdy zgarniasz wszystkie manatki i lecisz do Londynu, żeby prowadzić swoje studio w jakiejś dziurze. Jebana bohema, głupie marzenie emigrantki.

Następnego ranka plama nabrała wyrazistości. Zarysowany podbródek, pełne usta, grube brwi, głębokie, ciemne plamy oczu, pasmo włosów.

Jeden z kącików ust na kwadratowej szczęce opadał niżej, układ warg sugerował bardziej starczy wiek niż jakieś deficyty intelektualne. Twarz zdawała się wychudzona, na poznaczonych bruzdami policzkach o wyrazistych kościach zdawała się opinać cienka skóra. Wizerunek niejasno przypominał jej twarz jednej z rzeźb.

To jak zobaczyć w kształcie chmury jakieś gówno, którego tam nie ma – powiedziała sobie, ale ta ostentacyjnie lekceważąca postawa wcale nie przełożyła się na lepszy nastrój.

Kiedy twarz pojawiła się po raz pierwszy, próbowała ją jakoś zetrzeć, ale udało się jedynie rozsmarować szary szlam po kremowo białej ścianie. Po południu obraz był tam z powrotem. O zwrocie kaucji za wynajem mogła już zapomnieć. Nic nigdy nie szło zgodnie z planem. Za każdym razem gdy próbowała jakoś poskładać i naprawić swoje życie, pakowała się w jeszcze większą niedolę. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Choć od rozwodu minął rok, Eleanor wciąż lizała rany. Kiedy miała trzydzieści pięć lat, jej małżeństwo pokonały „różnice nie do pogodzenia” – ona chciała dziecka, ale Joel uznał, że nie życzy sobie, aby na drodze w górę korporacyjnej drabiny stanęła mu jakakolwiek przeszkoda. Eleanor nie uważała wprawdzie, aby syn czy córka byli warunkiem jej życiowego spełnienia, ale znienawidziła Joela za to, że tak bezwzględnie odrzucił jej pragnienia i potrzeby. Nie czuła wprawdzie szczególnego instynktu macierzyńskiego, ale to, że Joel miał za nic jej uczucia, przelało czarę goryczy.

Oto wreszcie mogła spełniać swoje pasje bez oglądania się na kaprysy i ambicje Joela. Już nie bolało jej, że zaniedbuje swoją sztukę, wspierając męża w błyskotliwej karierze prawniczej, odkładając swoje własne ambicje do szuflady oznaczonej etykietą „do zrealizowania w nieokreślonej przyszłości”.

Tym niemniej zrobiłaby wszystko, żeby go odzyskać. Ciągnąć dwa etaty? Proszę bardzo. Udawać, że to, czym się zajmował w ciągu dnia jest ważniejsze od tego, z czym ona sama mierzy się na co dzień? Jak najbardziej. Uprawiać seks według jego harmonogramu, obchodzić się z nim i jego nastrojami jak z jajkiem, dusić się w ciszy, by on mógł się skupić, by mógł stawać się lepszym człowiekiem? Pewnie, dlaczego nie.

Poczuła się winna, że wyjechała, aby pozbierać jakoś resztki samej siebie i że zrezygnowała z pozorów oczekiwanej przez wszystkich żałoby po zakończeniu piętnastoletniego związku. To z nim spaliła swoje pierwsze papierosy pod trybunami Cottage Hollow podczas meczu uświetniającego powitanie absolwentów2, z nim obejrzała swój pierwszy film dla dorosłych, gdy jego przyjaciele wpuścili ich tylnym wejściem do kina. To z nim pierwszy raz się upiła, z nim pierwszy raz ukradła ubrania w sklepie odzieżowym. Poślubiła swoją pierwszą miłość.

Nie bolało jej to, że Joel był wspaniały, nawet z tą kępką cienkich włosów udających brodę. Pobrali się młodo i jej dziadkowie wydali stanowczo zbyt dużo pieniędzy na wesele w obrządku prawosławnym. Jako nowożeńcy świetnie bawili się prezentami otrzymanymi z vykupu nevesty3,Eleanor nie śmiała się tak nigdy wcześniej, przez wszystkie spędzone razem lata. Cała ta radość – jej wspomnienie – mieszająca się z bólem rosły i puchły w środku jak komórki rakowe. Wspomnienia z przerzutami. Może przyszła pora polecieć do Stanów, wrócić do mieszkania w Pasadenie. Zapobiec dalszym stratom…

Ale nie. Znajdowała się w Wielkiej Brytanii i nie miała już odwrotu. A przynajmniej dopóki nie pogodzi się z faktem, że została sama. Było w tym coś wyzwalającego. Przyjechała tu, żeby pracować nad swoją sztuką; to jedyny powód, dla którego opuściła dom. Umożliwiła jej to ugoda rozwodowa. Nie zamierzała teraz z tego wszystkiego rezygnować tylko dlatego, że na ścianie pojawił się jakiś cień, pleśń czy zaciek. Zresztą już raz omal się nie poddała, w ubiegłym roku, gdy nadzwyczaj mglista, lepka pogoda najwyraźniej zachęciła Tamizę do wykaszlenia z siebie wyjątkowo dokuczliwej plagi owadów. Eleanor nie miała pojęcia, dlaczego Brytyjczycy nie widzą powodu instalowania klimatyzacji i moskitier w każdym domu.

Kiedy przeprowadziła się na Wyspy, jej przyjaciele robili wszystko, byle tylko ją rozweselić. Zabijanie czasu turystyką, newage’owe pomysły na łagodzenie depresji: medytacje w Stonehenge, techniki samorealizacji, wicca. Realizowała bezwiednie te zrytualizowane strategie, ale w końcu zdała sobie sprawę, że wszelkie koncepcje, według których może uzyskać jakikolwiek wpływ na świat zewnętrzny, to tanie brednie. Głupie pozy udające głęboką mądrość. Musiała po prostu pogodzić się z faktem, że nie wróci już nigdy do swojego byłego. Dystansowanie się od wszystkiego pod kamienną maską apatii zdawało się odnosić najlepszy skutek. Mimo to uważała, że może albo pławić się w nieszczęściu przez resztę życia, albo zrobić coś, co sprawi, że to życie przestanie być drogą przez mękę.

Dziecko wszystko by zniszczyło – mówiła sobie. Ale jednocześnie nie czuła się do tego przekonana. Nie była pewna, czy to wahanie brało się ze szczerego pragnienia, by począć i wychować drugą istotę ludzką, czy z jedynej możliwej formy sprzeciwu wobec Joela.

Odkryła tak nowe poczucie celu dla swojej sztuki. Ukrytą w niej iskierkę nadziei. I tak się złożyło, że o jej wolności zadecydowało zerwanie wszelkich więzów z Joelem. Cóż, los miewa swoje kaprysy.

Po około tygodniu nękania poprzez media społecznościowe Eleanor w końcu uległa i zgodziła się przyjąć zaproszenie od swojej przyjaciółki Lydii do jednej z galerii w Soho. Wystawa miała prezentować prace kilku artystów, ale Eleanor była ciekawa głównie udziału Vashti.

Vashti była fenomenalna.

Eleanor dawno nie czuła takiego dreszczu emocji jak wówczas, gdy pierwszy raz trafiła w internecie na jej dzieła. Jej rzeźby poruszały kontrowersyjne kwestie: kiedy po poczęciu zaczyna się życie, w jaki sposób świadomość wpisuje się w cielesność mózgu zamkniętego w fizycznej głowie o takich, a nie innych cechach? Vashti tworzyła płodokształtne formy wyposażone w dorosłej wielkości czaszki, twarze ulepione z miękkiej ziemi, uwypuklające ontogenetyczny rozwój form żywych, skalpy przyozdobione grzywami prawdziwych ludzkich włosów… Rzeźbiarstwo musiało być jej prawdziwym powołaniem, wiarą, a także stanowiło bardzo konkretny cel. To, co tworzyła Vashti, miało dezorientować, wprawiać w oburzenie i prowokować do dyskusji. Jak można było wnioskować z komentarzy na jej stronie, udawało się jej to z nawiązką.

Eleanor przesunęła palcem wskazującym po gładkich wargach swojej ostatniej rzeźby. Warsztatowo nie umywała się do prac Vashti, nie była nawet w połowie tak interesująca. Nie było nawet co porównywać. Ot, kolejna twarz. Nie miała pojęcia, do kogo mogłaby należeć, choć nieznajomy raz za razem wyłaniał się spod palców Eleanor. Glina ugięła się lekko pod jej dotykiem. Było w niej coś organicznego, i to, że nie wyczuwała pod opuszkami pulsu wydało się jej… niewłaściwe. Glinka samoutwardzalna powinna niebawem nabrać twardości.

Ktoś płakał w mieszkaniu po drugiej stronie.

Eleanor wyjrzała przez jedyne okno. Od budynku naprzeciw oddzielała ją wąska uliczka, na dnie której zalegały kontenery na śmieci, zamieszkiwane przez karmiącego się wrzucanymi do nich resztkami lisa. Obecność stworzenia w tym miejscu wydała się jej ujmująca, na swój sposób romantyczna i o wiele ciekawsza niż spotykanie w podobnych okolicznościach w USA oposy i szopy. Od mieszkania naprzeciw dzieliły ją tylko dwa metry. Światła wewnątrz były zgaszone.

Eleanor, odkąd się tu sprowadziła, widziała tamtą kobietę zaledwie kilka razy, wyłącznie za dnia, gdy wychodziła załatwić jakieś swoje sprawy. Nocą w mieszkaniu naprzeciw zawsze panowała absolutna ciemność.

Kobieta była wysoką, smukłą istotą pełną gracji. Musiała być już starsza, choć Eleanor nigdy nie ujrzała jej skrytej za zasłonką twarzy i o wieku wnioskowała jedynie z miarowego, dystyngowanego kroku, którym kobieta szła po ulicy.

Było w niej coś nieuchwytnego, jakaś niemożliwa do wyrażenia właściwość skrywająca się w staromodnych, choć eleganckich ubraniach, w błysku zdrowych, pięknych włosów. Może była emerytowaną modelką? Eks-aktorką, która postanowiła spędzić resztę życia z dala od blichtru i bogactwa? Zasłona na twarz i liczna społeczność muzułmanów w Whitechapel zasugerowały Eleanor religijny kontekst ubrania, ale kiedy bardziej wnikliwie się nad tym zastanowiła, pomyślała, że ta zasłonka na twarz przypomina bardziej welon niż tradycyjny hidżab.

Ku zaskoczeniu Eleanor w mieszkaniu nagle zajaśniał płomień świecy. Migotliwy niczym płonący język węża. Po raz pierwszy doświadczyła nocnej obecności kogokolwiek po drugiej stronie uliczki. Płacz stał się bardziej przeszywający, jak przenikający duszę wrzask, przywodzący Eleanor na myśl bezradność i rozpacz, które stały się jej udziałem, gdy Joel zniknął z jej życia. Albo jeden z tych obezwładniających zgrozą epizodów paraliżu sennego – zaburzenia, które na powrót zagościło w jej życiu, wzmożone przez stres.

Po raz pierwszy doznała tego stanu, gdy miała pięć lat. Spała na dolnym poziomie piętrowego łóżka, jej starsza siostra pochrapywała na górze. Wtedy na klatce piersiowej Eleanor usiadła chuda, naga kobieta, jak skoncentrowany ciężar z luźną skórą opadającą z żeber na podłogę i dziką burzą sztywnych włosów trzęsących się wokół czaszki niczym kreski wokół komiksowej postaci. Miała zaskakująco piękną twarz. Jak maskę, należącą do kogoś innego. Włosy trzęsły się, a istota syczała w ślepej furii. Eleanor nie była w stanie poruszyć żadnym mięśniem. Czuła się jak oddychająca marmurowa rzeźba.

Ale teraz była już dorosła i nie bała się tych nocnych wizyt. Rozumiała, na czym polega fizjologia snu i jego zaburzeń. Sprawa czysto biologiczna, całkowicie wytłumaczalna. Nie istniał żaden nieludzki byt nadchodzący z nienazwanych dziedzin, którego skutecznie nie odstraszyłby Xanax.

Wstrzymała oddech, by lepiej przysłuchać się płaczowi, ale ten ucichł równie nagle, jak wybuchł.

Następnego dnia Eleanor zjadła lunch z Lydią. W drodze do domu wpadła na zakupy do Sainsbury. Cieszyła się, że szybko udało się jej opuścić sklep spożywczy, to miejsce było zatłoczonym domem wariatów. Morze twarzy zbijających się w jednorodną masę wykrzywioną grymasem głupoty, rozdrażnienia i irracjonalnej wściekłości. Kretyńskie oblicza wykute w granicie. Jej wózek z zakupami podskakiwał na każdej nierówności krzywego chodnika. Torby szeleściły, szkło brzęczało.

Myślała o degradującej się nieubłaganie infrastrukturze Londynu, o różnych dziwnych przypadkach, jak na przykład chodnikach eksplodujących nad kablami, które – zużyte – pękały od zwarć podczas deszczu. Te wszystkie kilometry podziemnych tuneli kanalizacyjnych prowadzących do oczyszczalni w Battersea… Te wszystkie podziemne chodniki, kanały i rury niosące ze sobą niewyczerpany potencjał katastrofy, tuż pod jej nogami…

Drzwi do mieszkania tajemniczej sąsiadki były uchylone. Musiała być w domu. Eleanor pomyślała, że mieszka tu już na tyle długo, że może przyszedł czas się przedstawić. Jasne, londyńczycy byli bardziej skryci niż przybysze ze Stanów i Eleanor ryzykowała wtargnięcie poza granicę uprzejmości swoją amerykańską bezpośredniością, ale – z drugiej strony – byłoby bardzo niegrzecznie nie powitać w końcu swoich sąsiadów. Zostawiła wózek na chodniku i zapukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Nachyliła głowę w stronę szczeliny między framugą i skrzydłem. Nic. Żadnych głosów, żadnych kroków, żadnego dźwięku i ruchu.

– Halo? Mieszkam obok. Jestem Eleanor. Zostawiłaś otwarte drzwi.

Cisza.

Eleanor weszła powoli do ciemnego mieszkania. Było nieumeblowane. Na ścianach nie wisiały żadne obrazy, na parapecie okna – z którego mogła widzieć swoje mieszkanie – nie stały żadne ozdoby. Czuła się tak, jakby szła po własnych śladach. Ale to nie mogła być prawda, wszak nigdy wcześniej tu nie była. Otworzyła jedne z zamkniętych drzwi. Łazienka. Nie było w niej żadnych ręczników. Nawet dozownik papieru toaletowego był pusty. Zamknęła drzwi i poszła zbadać drugi pokój. Drewniana podłoga zaskrzypiała pod jej krokami, gdy do niego weszła. Pokój był wysoki i wąski, o wiele dłuższy, niż się spodziewała. Wysokie, smukłe okno na końcu wpuszczało dość światła szarego dnia, by Eleanor dostrzegła zdobiące ściany owalne wzory o różnych odcieniach. Deseń pokrywał nawet wysoki sufit. Światła pociągu linii Hammersmith przejeżdżającego po drugiej stronie na chwilę rozjaśniły wnętrze. Owalne wzory miały włosy – czarne i blond. Niektóre nosiły okulary. To nie była tapeta. Wnętrze pokoju pokrywały tysiące zdjęć paszportowych albo fotografii z fotobudki. Były pozszywane i przyklejone do każdej możliwej powierzchni. Obcy patrzyli w dół, jak kamienne popiersia w opuszczonej galerii. Twarze pokrywały nawet wewnętrzną stronę drzwi. Eleanor instynktownie odwróciła wzrok od wyciętych głów.

W kącie pokoju stało niewielkie pudełko. Wiedziała, że tam będzie. Ale to przecież niemożliwe. Nie mogła przecież wiedzieć, że tam się znajduje.

Podniosła wieczko. Wnętrze wypełniały okaleczone, pocięte zdjęcia, prawa jazdy i paszporty z różnych krajów. Wsadziła palce do środka i zaczęła grzebać w kawałkach pociętego papieru i plastiku. Na samym dnie coś było. Notatnik, jeden, następny, i jeszcze następny. Niektóre oprawione w bordową sztuczną skórę, inne w czarną, jeszcze jeden w jasnobrązową albo w błyszczącą czerwoną folię. Otworzyła. Jeden po francusku, inny po japońsku. Poczuła się nieswojo. Wepchnęła dzienniki na dno pudła, pod stertę śmieci. Ale chwilę potem – ulegając kaprysowi – wyjęła oprawiony w fioletową folię notes i otworzyła na przypadkowej stronie.

4/11

Piszę to z pełną świadomością. Jeśli jeszcze nie spoglądaliście na to, co wisi u stropu, to już wkrótce będziecie musieli to zrobić. Mogę sobie tylko wyobrazić wyraz waszych twarzy; może irytację, że nie potraficie zidentyfikować tego, na co patrzycie, pomieszaną ze zdumieniem nad tym, jak to możliwe, że coś podobnych rozmiarów zdołało tam wpełznąć i się ukryć.

Wiem, wam wszystkim co do jednego brakuje cierpliwości. Nauczyłem się nie narzekać na tę waszą szczególną cechę. Cóż, powiem krótko: pora spalić za sobą mosty, i pora to zrobić w nader spektakularny sposób. Pora wypuścić kota z worka.

Tylko jeśli to nie kot?

Eleanor usłyszała szloch. Pełen wyczerpania, pozbawiony cienia nadziei płacz kogoś, kto stracił wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie. Histeryczne, acz na swój sposób powściągliwe westchnienia mówiące o śmierci i miłości. Coś w tym głosie zdawało się sugerować, że nic z życiu nie było warte zachodu, a tchórzostwo stało się jedyną motywacją do jego kontynuowania. Eleanor wiele razy słyszała w sobie taki głos, zbyt wiele razy, odkąd opuściła dom i rodzinę.

Zamknęła dziennik i schowała go na dnie pudełka razem z innymi.

Była pewna, że dźwięk, który słyszy, dobiega gdzieś spod jej stóp. Spojrzała na środek pokoju. Nagie deski podłogi były mocno porysowane. Zawiasy i metalowa rączka odcinały się wyraźne na tle ciemnego drewna.

Stara kobieta musiała się prześlizgnąć przez tamten właz. Pewnie biegnie tam tunel łączący się ze wszystkimi innymi kryjówkami w Londynie. Bo niby dlaczego, kurwa, nie?

Eleanor pociągnęła za rączkę. Klapa ani drgnęła, zapewne była zamknięta od drugiej strony. Ktokolwiek tam był, prawdopodobnie umiał wydostać się stamtąd na własną rękę. Ta świadomość przyniosła jej ulgę. Nagle uderzył w nią zapach. Gadzie piżmo. Gnijące mięso. Jak zaniedbane wiwarium.

Stara kobieta jest tam, porusza się. Niezauważona, w tajemnicy.

Zawodzenie przybrało na sile, choć jego ton zupełnie się zmienił: było w nim coś pierwotnego, nieskrępowanego.

Jak płacz noworodka.

Eleanor cofnęła się. Może powinna głośno zapytać, czy wszystko jest w porządku? Wezwać policję? Zamiast tego cicho wyszła z pokoju.

Pospiesznym, nerwowym krokiem udała się do wyjścia. Drzwi zostawiła tak, jak je zastała. To nie była jej rzecz. Wsadziła nos w nie swoje sprawy. Lepiej sobie odpuścić.

Wszystko, co robiła, wydało się jej w jakiś sposób znajome, jak stare nagranie video przebijające urywkami klatek spod nowszego programu. Kiedy była w środku, rozpadał się deszcz. Tłuste, grube krople oblepiały każdą powierzchnię. Wciągnęła wózek na zakupy do mieszkania. Rozmokła zawartość toreb przewalała się, szeleściła i chlupotała na każdej nierówności chodnika. Kiedy tylko znalazła się w domu, zaciągnęła rolety, byle tylko nie patrzeć na mieszkanie po drugiej stronie.

Twarz na ścianie stała się bardziej wyrazista – miała teraz mocno zarysowany podbródek i subtelne czoło Eleanor, choć w miejscu, w którym powinny być oczy, nadal ziały dwie czarne, tłuste skazy. Wyglądała tak, jakby namalowało ją dziecko, uderzając o ścianę dłońmi umazanymi w węglowym miale, rozmazując cienie na powierzchni. Strużka wilgoci wciąż wykrzywiała oblicze, rozmywała je, wydłużała w kształt klina przypominającego głowę węża. Włosy były mocno zarysowane, wyraźne, pięły się wzwyż ściany aż na sufit.

Eleanor nie patrzyła na swoją twarz. Widziała coś, czego najwyraźniej tam nie było, przekonując samą siebie, że przesiąknięte pasmem wilgoci włosy falują, giętkie, obdarzone własnym życiem. Głupio zrobiła, że weszła do domu nieznajomej – musiał ją na chwilę opuścić zdrowy rozsądek. Teraz, z powodu stresu, wszystko wydawało się jej groźne i złowieszcze.

Pociągnęła łyk merlota ze szklanki. Namalowany na denku wzór żonkila wyblakł i popękał. W winie pływał jakiś ciemny płatek. Eleanor pozwoliła, by kropla, która wysączyła się spomiędzy jej warg, spłynęła z powrotem do naczynia, po czym postawiła je na porysowanym nożem blacie kuchennym. W lodówce było trochę soku porzeczkowego, ale kiedy pomyślała o słodko-mdlącym smaku napoju, straciła na niego chęć.

Dostała SMS od Lydii z przypomnieniem, że tego dnia jest wernisaż, więc zaczęła tworzyć nową rzeźbę, aby wprawić się we właściwy, artystyczny nastrój.

Ale ta nowa praca wyglądała dokładnie tak, jak wszystkie poprzednie. Ten sam tępy wyraz twarzy. Te same rysy. Nie czuła się już artystką, bardziej antropologiem sądowym, odtwarzającym wizerunek trupa z resztek dawnego życia; kimś odtwarzającym dawną tożsamość zniekształconą przez przemoc i rozpad. Spróbowała zrobić jakiś prosty przedmiot – miskę, wazon, cokolwiek byle nie twarz, ale za każdym razem, gdy brała w dłonie kawałek gliny, ten układał się w kształt zbyt dobrze znanej jej głowy.

Odłożyła narzędzia i odepchnęła ze złością statyw modelarski. Kółka zaskrzypiały, wózek uderzył lekko o ścianę. Spacer. Spacer po okolicy dobrze jej zrobi. Świeże powietrze potrafi zdziałać cuda. Na wystawę lepiej iść z czystą, świeżą głową.

Krople deszczu stukały w jej parasolkę jak niecierpliwie przebierające koniuszki palców. Szła szybko, z opuszczoną głową. Potrzeba rozprostowania nóg i napełnienia płuc zimnym powietrzem była najważniejsza, o wiele ważniejsza niż kierunek marszu. Kiedy wychodziła, spojrzała przelotnie na drzwi mieszkania tajemniczej kobiety. Były zamknięte.

Szła szybkim, nerwowym krokiem, aż doszła do Shoreditch i wtopiła się w tętniący życiem tłum.

Jej parasol otarł się o kogoś. Eleanor odwróciła się, aby przeprosić. Biznesmen szedł dalej, najwyraźniej nieświadomy niczego. Mżawka i kłąb papierosowego dymu wokół jego ramion sprawiały wrażenie, jakby jego głowa była grudką gliny – lśniącą, plastyczną tkanką.

Eleanor nerwowo przedzierała się przez gęstniejący tłum, po schodach, do metra. Poślizgnęła się prawą stopą na mokrym chodniku. Przyłożyła kartę do czytnika i przeszła przez bramkę. Zamknęła parasol, wciąż trzymała głowę opuszczoną, jakby bojąc się kontaktu wzrokowego z nieznajomymi. Nie wiedziała, skąd ten niepokój, ale uczucie lęku przed patrzeniem w twarze było tak dotkliwe, że nie podniosła wzroku nawet wtedy, gdy wysiadający z pociągu człowiek brutalnie ją potrącił.

Stała teraz w wypełnionym ludźmi wagonie, jedną ręką trzymając się uchwytu, a drugą ściskając parasol jak broń. Pasażerowie kołysali się apatycznie w rytm stukotu kół pociągu przedzierającego się z rykiem przez ciemne tunele. Światła przygasły, pociemniało, po czym jasność znów zalała wnętrze. Eleanor miała wrażenie, że ludzkie twarze drżą za każdym razem, gdy światło migocze, jakby przesuwały się między osobami, zamieniały tożsamość. Milcząca twarz brodatego mężczyzny zamieniła się miejscami z twarzą kobiety noszącej chustę, której zmarszczone brwi przeniosły się na fizys krępej kobiety rozmawiającej przez telefon, której twarz… Głos płynący z głośnika obwieścił nazwę następnego przystanku, wyrywając Eleanor z zamyślenia. Pociąg zwolnił. Jeszcze zanim drzwi się otworzyły, Eleanor przepchnęła się do wyjścia, przed pozostałych pasażerów. Wybiegła po schodach na ulicę. Gęsty tłum poruszał się nienaturalnie, jak statyści w filmie tak niskobudżetowym, że wszyscy musieli używać jednej, tej samej twarzy.

W tym pośpiechu potrąciła starszą kobietę, która przewróciła się, mimo desperackich prób Eleanor, by spowolnić jej upadek. Zdenerwowana, natychmiast ruszyła, by pomóc kobiecie wstać.

To pewnie z powodu niebiesko-zielonego, fluoroscencyjnego światła padającego z pobliskiego baru fish&chips czoło, policzki i usta kobiety przypominały coś miękkiego, plastycznego. Siwe włosy, których pasemko wyślizgnęło się z ciasno upiętego koka, tylko pogłębiły wrażenie, że czaszka kobiety wgniotła się w miejscu, w którym oparła się o bankomat.

Kobieta uniosła twarz o wodnistych oczach i wykrztusiła z siebie słowa, które brzmiały bardziej jak pękająca bańka smoły niż jakiekolwiek zrozumiałe zdanie. Eleanor przepraszała gorączkowo, ale kobieta nic już nie powiedziała. Odzyskawszy równowagę, stanęła na nogach i poszła przed siebie. Zza okna baru wpatrywała się tępa, ospowata twarz kasjera. Zamglony owal, jak plama tłuszczu. Poczuła, że zaczyna się atak paniki. Co takiego mogło sprawić, że ludzie na ulicy zmienili się na jej oczach w glinianogłowy tłum? Jak to możliwe, że ich twarze zaczęły tężeć w kamień?

Zamrożone mono-tożsamości, sfabrykowane posągi. Linia montażowa nas wszystkich. Niepokój i wyobraźnia artysty. Poczucie winy z powodu wtargnięcia i węszenia w domu starej kobiety. Tak, to tłumaczyło wszystko. Wszystko. Eleanor otworzyła parasol i szybkim, ale ostrożnym krokiem na śliskim chodniku, skierowała się w stronę galerii.

„Całun turyński nie przedstawia oblicza Chrystusa”.

Niski mężczyzna stał o zaledwie kilkanaście centymetrów od tapiserii. Anonimowy artysta naniósł ten niesławny wizerunek na płachtę dżinsu, być może jako antykonsumencki manifest.

„Nie zrozumcie źle, to jest acheiropoietos4, ale nie patrzymy w ten sposób w oblicze naszego Pana i Zbawcy. Całun turyński przedstawia oblicze demona”.

Eleanor uśmiechnęła się krzywo, kiwając głową z uznaniem. Dziwny mężczyzna był krępy, przysadzisty. Bardzo się pocił. Lydii nie było nigdzie w pobliżu. Eleanor coraz bardziej niepokoiła się tym, że jej przyjaciółka nie odpisała jeszcze na żadną wiadomość. Wokół, w galerii, byli sami obcy. Nie potrafiła sobie przypomnieć żadnej wyrazistej, indywidualnej cechy żadnego ze stojących wokół ludzi. Tak, jakby nagle dopadła ją spontaniczna prozopagnozja.

– Znasz całun? – zapytał nagle niski mężczyzna, nie odrywając wzroku od zakrwawionej twarzy Chrystusa. Zza grubych szkieł okularów jego oczy wydawały się nienaturalnie duże.

– Wiem, w czym rzecz – odparła Eleanor. – Że niby niewykonany ludzką ręką. Nie sądzę, aby prawdziwy całun był czymś cudownym czy nadnaturalnym. To średniowieczny malunek.

Eleanor rozglądała się wokół, mając nadzieję dostrzec w tłumie twarz Lydii.

– A więc czy to jest sztuka? Czy świętokradztwo? – Mężczyzna machnął w stronę dżinsowego obrazu, jakby obrażony. Eleanor uniosła kieliszek do ust, by ukryć uśmiech.

– Sztuka. Marcel Duchamp mógłby coś takiego…

– Och. A więc ty…

Ale Eleanor nie słyszała już reszty.

Opłynęła ją fala déjà-vu. Nie pasowała tutaj. Ta rozmowa wydarzyła się wcześniej, wszystko było zbyt rozpoznawalne. Nie znajdowała się w galerii i nie trzymała w ręku lampki wina. Była w mieszkaniu, z wyszczerbioną szklanką soku w ręku i wpatrywała się w coś, czego nie mogła do końca rozpoznać ani sobie przypomnieć. Czuła zapach taniej wody kolońskiej bijący od mężczyzny. Czuła powiew chłodnego londyńskiego powietrza wślizgującego się przez uchylone okno. Jej uszu dobiegał gwar pretensjonalnych rozmów.

Widziała Vashti w jej własnej osobie.

Była oszałamiająca. Wysoka, szczupła kobieta w dopasowanym, ciemnozielonym kostiumie. Dolną część jej twarzy zasłaniał czerwony woal. Poruszała się jak myśl, jak wspomnienie – bez najmniejszego wysiłku, w sposób zbyt trudny do opisania. Woal, postawa, wdzięk, z jakim witała gości – Eleanor miała wrażenie, że już tego kiedyś doświadczyła. Patrzyła, jak Vashti przygląda się tłumowi. Woal nie zasłaniał całkowicie jej doskonałej twarzy. Nieskazitelnie gładka skóra odejmowała jej wieku, sugerowanego przez głos i mowę ciała. Proste, srebrzyste włosy opadały aż do pasa. Była piękna, jak ucieleśniony artystyczny geniusz. Eleanor była pewna, że już ją gdzieś widziała, i że było to całkiem niedawno. Musiała być blisko. Może minęły się w metrze?

Oczy Vashti były tak piękne, że Eleanor musiała siłą woli pilnować się, aby nie cofnąć się z wrażenia. Stała obok jednej ze swoich rzeźb. Eleanor podeszła. Kieliszek wymsknął się jej z palców i z brzdękiem roztrzaskał na posadzce. Śmiech.

Eleanor spuściła wzrok na przedmiot. Wyglądał jak skamieniały organ wewnętrzny. Vashti dotknęła jej ramienia. Kąciki oczu artystki zmarszczyły się, zdradzając ukryty za woalem uśmiech. Nachyliła się ku Eleanor. Zakrywająca jej usta zasłonka falowała.

– Wyobraź sobie – powiedziała – że wszyscy powstaliśmy jako odbitka jednej osobowości. Wszystko to, kim jesteśmy, wszystko to, co czyni nas takimi, jakimi jesteśmy…

Mlasnęła lekko.

– …czyni nas jedynie drobną modyfikacją ustalonego wcześniej wzorca. A wszystko to niemal niezmienne.

Eleanor nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć. Powiedziała więc pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy.

– Uwielbiam twoje rzeźby. Są piękne.

– Jesteś zbyt uprzejma. Ta też ci się podoba? – zapytała Vashti, kładąc dłoń na organicznej skale.

– Jest niezwykła.

– To moje – powiedziała Vashti.

– Przyszłam tu specjalnie po to, żeby podziwiać twoje prace.

– Nie, mówię, że to jest moje.

Eleanor poczuła się zmieszana.

– Nie rozumiem.

Rzeźby wydawały się drżeć, a wraz z nimi rzucane przez nie cienie.

Dłonie Eleanor były twarde od zaschniętej gliny, a biust przed nią został uformowany w przerażający kształt. Nigdy nie sądziła, że będzie zdolna zrobić takiego. Chciała się napić, ale w kieliszku wina pływało coś ciemnego, a perspektywa picia soku porzeczkowego wcale nie wydawała się kusząca. Ktoś szlochał za oknem. Nie, myliła się. Była przecież w galerii i rozmawiała z Vashti. Spojrzała na rzeźbę. Zatytułowano ją LITHOPEDION XXIV.

– To moje – wyszeptała Vashti. – One wszystkie są moje.

Galeria wypełniła się zapachem gadziego piżma, bijącym gdzieś spod ziemi. To wszystko już się wydarzyło. Eleanor podziękowała Vashti, przeprosiła i skierowała się w stronę wyjścia. Gdzieś zapłakał noworodek.

Eleanor siedziała w mieszkaniu, wpatrując się w smużystą twarz rozciągającą się na ścianie. Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Jakiś wewnętrzny zegar sugerował jej, że upłynęły godziny, a może musiały minąć kolejne. Pamiętała głowy chwiejące się jak gliniane popiersia na rozklekotanych stelażach. W pokrytych wapnem palcach trudno było jej utrzymać kieliszek wina.

Goście przewracają się, roztrzaskują w sypkie szczątki zaścielające podłogę. Przemknęła jej przez głowę złowieszcza myśl, że nie wyszła z mieszkania od tygodni, jeśli nie miesięcy. Ta myśl była daleka, jak histeryczne delirium, jak miazmat boskiego snu. Wszechobecny wzrok, tkwiący w niekończącym się spojrzeniu wbitym w zamarznięty świat. Eleanor była potwornie zmęczona, jej kończyny nienaturalnie, nieznośnie ciężkie.

Gdzie była Lydia?

Słyszała coś za oknem i miała nadzieję, że to lis buszujący w śmietniku. Ale wiedziała, że to nie jest jej stary futrzany znajomy. Dźwięk nie był dość delikatny, nie, odgłos sugerował ciężkie ciało falujące na ziemi. I płacz, ten wszechobecny, nieznośny płacz, przeklęty płacz, jakby ciągnący się nawet po śmierci. Jak długo była w swoim mieszkaniu? Dlaczego jest taka chuda? Dlaczego czuła się taka wygłodniała? Kiedy wychodziła, zasunęła rolety.

Teraz ktoś je otworzył.

Nie, nie otworzył. Zerwał. Rolety leżały zmięte na podłodze.

Nie, myliła się. Okna już nie było.

Ziejąca dziura łączyła jej mieszkanie z uliczką i pustym lokalem naprzeciw. Zasłony wokół dziury wiły się na wietrze, zwijały w garb, formowały tors, który unosząc się w podmuchach powietrza zwężał się w straszliwą, ale delikatną twarz, wiszącą wysoko jak obsceniczna ozdoba. Twarz nie była już za niczym zakryta, nie przesłaniał jej żaden woal.

Jestem smutkiem ukrytym w pięknie.

Eleanor nie musiała spoglądać na rzeźby, żeby wiedzieć, że wszystkie noszą jej własne oblicze. Spojrzała na plamę twarzy na ścianie. Było tak, jakby patrzyła w lustro. Wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłam, to być kimś, kto decyduje, jak ma osiągnąć szczęście.

Wzięła jeszcze wdech, zanim jej płuca zupełnie skostniały, i wypuściła powietrze na chwilę przed tym, jak jej ciało stało się zbyt sztywne, by mówić:

Jeśli moje serce skamienieje, nie poczuję nigdy, jak pęka na kawałki.

Zdołała się jeszcze uśmiechnąć do plamy na ścianie, a ona odpowiedziała jej tym samym.

[1] Niewyjaśniony do dziś fenomen, który objawił się w andaluzyjskim miasteczku Bélmez 50 lat temu, kiedy w jednym z domów na ścianach i posadzkach zaczęły pojawiać się tajemnicze twarze. [Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza – W. G.].

[2]Homecoming (powrót do domu) – tradycja w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w ramach której pod koniec września albo w październiku lokalne społeczności spotykają się, by powitać absolwentów szkół bądź uczelni lub tych, którzy się wyprowadzili.

[3] Jeden z tradycyjnych rosyjskich obyczajów weselnych.

[4] Wizerunek postaci stworzony nadnaturalnie, bez udziału ludzkich rąk.