34,90 zł
Anna Kamińska zostaje wepchnięta za żelazne bramy Auschwitz wraz ze swoją przerażoną młodą przyjaciółką Esterą Pasternak. Gdy docierają do czoła kolejki, Anna występuje z szeregu i cicho oznajmia, że jest akuszerką, Estera zaś jej asystentką. Po wytatuowaniu numerów na ich przedramionach zostają oddelegowane do baraku położniczego. Trzymając niewinne nowo narodzone dziecko, Anna zdaje sobie sprawę, że los tak wielu dzieci spoczywa w jej rękach, i przysięga uczynić, co w jej mocy, aby je ocalić.
Gdy strażnicy w mrożących krew w żyłach mundurach SS wparowują do baraku i wyrywają z ramion matki jasnowłose dzieciątko, Anna nie może tego znieść. Pocieszając zrozpaczoną kobietę, uświadamia sobie pośród głębokiego smutku, że jest iskierka nadziei. Esesmani zabierają najzdrowsze dzieci i umieszczają je w niemieckich rodzinach, a więc te maleństwa ocaleją. Krążą też słuchy, że zbliża się koniec wojny… Anna wraz z Esterą zaczynają po kryjomu tatuować noworodkom obozowe numery ich matek, modląc się, by dzieci mogły kiedyś powrócić do swoich rodzin.
Aż nagle pewnego poranka Anna zauważa niewielką wypukłość pod cienkim pasiakiem Estery…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Książkę tę poświęcam pamięci Stanisławy Leszczyńskiej oraz wszystkich tych, którzy, podobnie jak ona, walczyli o zachowanie nadziei w najmroczniejszych czasach Holokaustu.
Prolog
Kwiecień 1946
Wszędzie stoją dziecięce łóżeczka. Wypełniają salę z drewnianą podłogą, z każdego spoglądają wielkie, szeroko otwarte oczy. Nie ma w nich nadziei, dzieci są na to za małe, ale i tak widać w nich jakąś tęsknotę, która wnika we mnie głęboko i porusza czułą strunę. Nie tyle w sercu, co głębiej – w samym łonie. Minął szmat czasu, od kiedy nosiłam w sobie dziecko, ale tego uczucia chyba nigdy się nie zapomina. Może każde maleństwo, które wydałam na ten świat, pozostawiło we mnie jakąś cząsteczkę siebie, strzęp pępowiny, i dlatego na widok szeroko rozwartych dziecięcych oczu zawsze będzie mi topnieć serce. I może każde maleństwo, któremu pomogłam przyjść na świat w mojej dwudziestosiedmioletniej praktyce akuszerki, wpłynęło na mnie w taki sam sposób.
Robię kilka kroków, kierując się w głąb sali. Łóżeczka są stare i siermiężne, ale czyste i starannie pościelone. W jednym kwili dziecko, słyszę, jak delikatny, kojący głos zaczyna nucić kołysankę. Kwilenie przechodzi w czkawkę i cichnie, pozostaje sam śpiew. Podobnie jak wszystko inne w tej przestronnej sali nie jest piękny ani wyrafinowany, za to nasycony miłością. Uśmiecham się i modlę w duchu, by to miejsce okazało się właśnie tym, którego szukamy.
– Jesteś gotowa?
Odwracam się do czekającej w progu młodej kobiety, która kurczowo zaciska palce na bielonym drewnie futryny i patrzy oczami równie wielkimi jak oczy sierot w łóżeczkach.
– Nie wiem.
Dotykam jej dłoni.
– To było głupie pytanie. Nigdy nie będziesz gotowa, ale jesteś tu i to wystarczy.
– A jeśli okaże się, że…
– Będziemy szukać dalej. Chodź.
Ciągnę ją za sobą, życzliwa przełożona pielęgniarek krąży pomiędzy łóżeczkami, uśmiecha się szeroko.
– Jak dobrze, że udało się paniom dotrzeć. Ogromnie się cieszę. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt uciążliwa?
Trudno mi powstrzymać gorzki śmiech. Dzisiejsza podróż przebiegła gładko, ale tamta sprzed lat była jednym kłębem bólu i cierpienia. Podążałyśmy ciemną, brudną drogą, na którą nikt nie powinien wstępować, by dotrzeć do tego podupadłego miejsca kurczącej się nadziei. Podkopywała siły nas obu i nie wiem – bez względu na to, co przed chwilą powiedziałam – jak długo którakolwiek z nas mogłaby nią jeszcze kroczyć.
Przełożona wydaje się rozumieć. Kładzie mi dłoń na ramieniu i kiwa głową.
– Złe czasy minęły.
– Mam nadzieję, że się pani nie myli.
– Wszyscy straciliśmy zbyt wiele.
Spoglądam na moją drogą przyjaciółkę, która ukradkiem przysunęła się w stronę łóżeczka najbliżej okna. W promieniach wpadającego do środka słońca siedzi dziewczynka z jasnymi włosami, okalającymi poważną małą buzię. Gdy widzi, że ktoś się zbliża, podciąga się do pozycji stojącej i choć chwieje się na nóżkach, jest bardzo zdeterminowana. Moja młoda przyjaciółka szybkim krokiem pokonuje ostatnie metry i wyciąga rękę ku szczebelkom. Dziecko przekłada przez nie rączki i ten widok rozdziera mi serce – naoglądałam się zbyt wielu krat, zbyt wielu płotów, zbyt wielu segregacji i podziałów.
– To ona? – wykrztuszam.
– Ma coś w rodzaju opisanego przez panią tatuażu. – Przełożona z zakłopotaniem wzrusza ramionami.
Coś w rodzaju… To za mało. Tracę nadzieję i nagle to ja nie jestem gotowa, nagle pragnę, by tamta ciemna, brudna droga wiła się dalej, póki bowiem podróżujemy, póty jest nadzieja.
Stój! – chcę wykrzyknąć, ale słowo więźnie mi w gardle, ponieważ młoda kobieta wyciąga dziecko z łóżeczka, bierze je w ramiona, a tęsknota na jej twarzy jest większa niż wszystkich tych sierot razem wziętych. Czas poznać prawdę. Czas się przekonać, czy można uleczyć zranione serce.
Część pierwsza
Łódź
Rozdział 1
1 Wwrześnia 1939
Gdy zegar na wieży katedry Świętego Stanisława wybił południe, Estera Abrams usiadła na stopniach przed kościołem i wystawiła twarz do słońca. Ciepłe promienie ogrzewały skórę, ale jesień zapuszczała już swoje macki w kamieniu, który zdawał się chłodny w dotyku. Przez chwilę zastanawiała się nad zdjęciem płaszcza, żeby na nim usiąść, ale był nowy, w kolorze bladego błękitu, który zdaniem młodszej siostry podkreślał barwę jej oczu. Nie chciała ryzykować, że go zabrudzi.
Estera się zaczerwieniła. To był naprawdę nierozsądny zakup, ale Filip zawsze tak pięknie się ubierał. Nie zbytkownie – uczeń krawca miał niewiele więcej pieniędzy niż pielęgniarka na praktyce – za to starannie i z godnością. Była to jedna z pierwszych rzeczy, które przykuły jej uwagę tamtego kwietniowego dnia, gdy po raz pierwszy usiadł na drugim końcu schodów, ona zaś poczuła, jak każda komórka jej ciała budzi się do życia, niczym kwiat wiśni rozwijający się na pobliskim drzewie. Oczywiście natychmiast odwróciła wzrok i spuściła oczy na trzymane na kolanach pierogi, ale z emocji prawie nie czuła smaku wyśmienitego nadzienia z kapusty i grzybów, specjalności jej matki.
Nie śmiała ponownie podnieść wzroku, póki mężczyzna nie wstał, dopiero wtedy zaryzykowała szybki rzut oka. Wyobrażała go sobie w tej chwili – wysoka, szczupła sylwetka, niemal tyczkowata, za to pewny, zdecydowany krok; marynarka zgrzebna, lecz doskonale skrojona; na czubku głowy jarmułka z misterną obwódką. Syciła oczy jego widokiem, aż raptem się obejrzał i spojrzał prosto na nią. Od razu poczuła, jak rumieni się nie tylko jej twarz, ale i całe ciało, i to wcale nie ze spodziewanego w takiej sytuacji skrępowania, bardziej z… radości.
Następnego dnia przyszła tam wcześniej, cała spięta z niecierpliwości. Choć wybiło południe, żaden młody mężczyzna się nie zjawił, przydreptał jedynie wsparty na lasce starzec w zbyt głęboko wciśniętym na głowę kapeluszu. Pospieszyła mu z pomocą poniekąd dlatego, że tak wychowała ją matka, a częściowo w nadziei, że zanim wróci na swoje miejsce, młody mężczyzna już tam będzie. Nic z tego. Usiadła więc ze swoim bajglem, skubiąc go ze złością, jakby biedne pieczywo cokolwiek zawiniło, i dopiero gdy zjadła połowę, zdała sobie sprawę, że on tam jest, w tym samym miejscu co poprzednio. Spokojnie pałaszował drugie śniadanie, z nosem utkwionym w gazecie, ale ilekroć zerkała ukradkiem w jego kierunku, tylekroć zdawało się jej, że nie czyta, tylko gapi się przez szpaltę.
Przez sześć długich dni siadywali ze swoimi posiłkami na przeciwnych krańcach schodów, podczas gdy mieszkańcy Łodzi uwijali się, biegali, rozpychali i śmiali, przemierzając ulicę Piotrkowską. Każdego dnia ćwiczyła w myślach zdania, które za każdym razem, gdy próbowała wypowiedzieć je na głos, nieznośnie stawały kością w gardle. W pewnym momencie na schody między nimi weszła jakaś kobieta, głośno przy tym cmokając. Kto wie, co ją zirytowało, kiedy bowiem oboje podnieśli głowy, zdążyła już zniknąć w kościele. I wtedy ich spojrzenia się spotkały.
Esterze krążyły po głowie wszystkie te wyćwiczone błyskotliwe zdania, ale uparcie pozostawały tylko w myślach. W końcu on rzucił jakąś niemądrą uwagę o pogodzie, ona odpowiedziała jeszcze bardziej niemądrze, jednak uśmiechali się do siebie, jakby prowadzili bardzo uczoną dyskusję, więc może on też przygotował się wcześniej na tę okazję. Po przełamaniu pierwszych lodów kolejne słowa przychodziły im z większą łatwością i już wkrótce może nie tyle ze sobą gawędzili, jako że żadne z nich nie było rozmowne, co dzielili się prostymi faktami z życia.
– Podoba mi się twoja jarmułka – wykrztusiła. – Ma bardzo ładną obwódkę.
Nieśmiało dotknął nakrycia głowy.
– Dziękuję. Sam wyszywałem.
– Naprawdę?
Oblał się rumieńcem, zauważyła, że choć włosy ma ciemne, to oczy równie niebieskie jak ona.
– Uczę się na krawca. Szyję głównie marynarki, spodnie i koszule, ale lubię… – Pociągnął za brzeg jarmułki. – Ojciec nazywa to „dłubaniną”. Nie pochwala. Uważa, że haft jest dla kobiet.
– Haftujesz tak dobrze, że na pewno się myli.
Roześmiał się. Krótko, ale pełną piersią.
– Dziękuję. Moim zdaniem strój powinien wyrażać naszą osobowość.
Estera dotknęła bladoniebieskiego płaszcza, przypominając sobie tamtą uwagę oraz zaskoczenie, jakie w niej wywołała. Wychowywano ją w przekonaniu, że ubranie ma być schludne, czyste i skromne, nigdy nie przyszło jej do głowy, że może wyrażać coś więcej.
– Opowiedz mi coś jeszcze – poprosiła.
I opowiedział. Chłonęła jego słowa, chętnie słuchałaby go przez całe popołudnie, ale miała tylko pół godziny przerwy na drugie śniadanie, a z przełożoną nie było żartów. Wystarczyło spóźnić się choćby o minutę, a zostawało się oddelegowanym na resztę dnia do noszenia pacjentom basenów. I choć może chciałaby posiedzieć dłużej z tym młodym krawcem, rodzice wiele poświęcili, aby zapłacić za naukę w szkole pielęgniarskiej, była im więc coś winna, musiała przykładać się do obowiązków. Oddalała się z ciężkim sercem i właściwie równie dobrze mogłaby zmieniać baseny, bo tamtego popołudnia niespecjalnie skupiała się na pracy. Na szczęście przyszedł w to samo miejsce nazajutrz i kolejnego dnia, co sprawiło, że zaczęła wysoko sobie cenić te półgodzinne południowe przerwy, jakby były najszlachetniejszymi diamentami z rosyjskich kopalni. Więc dlaczego dzisiaj nie przychodzi?
Z niepokojem lustrowała Piotrkowską. Może zatrzymało go coś w pracy, a może coś się stało. Tego ranka w powietrzu wyczuwało się dziwne napięcie, ludzie byli bardziej ożywieni niż zazwyczaj, w sklepach panował większy tłok. Każdy przechodzień taszczył siatki wypchane zakupami spożywczymi, jakby obawiano się, że zapasy wyczerpią się w jakiś tajemniczy sposób. Gazeciarze pokrzykiwali głośniej niż kiedykolwiek, ale w ostatnich miesiącach Estera zbyt wiele razy słyszała tę okropną mieszaninę słów – naziści, Hitler, najazd, bomby – żeby się nimi nadmiernie przejmować. Był piękny jesienny dzień, mimo że od schodów ciągnął chłód, i z pewnością nikt nie zrobiłby niczego strasznego pod tak cudownie błękitnym niebem.
I oto wreszcie się pojawił, lawirował w tłumie pod sklepem rzeźnika, zamaszystym krokiem łatwo przebijał się przez chmary ludzi. Estera na pół się podniosła, ale zaraz zmusiła się do przycupnięcia znów na stopniu. Spotykali się tak od trzech miesięcy, spożywali swoje drugie śniadania na schodach katedry Świętego Stanisława, siadając coraz bliżej siebie. Na kwiatach wiśni zdążyły się zawiązać i dojrzeć owoce, liście pociemniały, powoli rudziały na brzegach.
Rozmawiali, nieśmiałość słabła z każdą wymienioną informacją. Znała jego nazwisko – Filip Pasternak. Oczywiście przymierzyła je już do swojego imienia – Estera Pasternak – choć kiedy jej młodsza siostra Lea zrobiła kiedyś to samo, Estera burknęła, żeby przestała się wygłupiać. Terminował w powszechnie szanowanym zakładzie krawieckim ojca, nie miał tam żadnej taryfy ulgowej i powiedział, że się z tego cieszy (nie była przekonana, czy to do końca prawda). Na razie też nie planował ożenku, jako że rodzina oczekiwała od niego „zawodowego rozwoju”.
Po tym rozmowa nieco utknęła. Estera wykrztusiła, że ma wielki talent do krawiectwa, Filip przyjął te słowa z uśmiechem wdzięczności, a potem dodał niespodziewanie szorstkim tonem, że „ojcowie nie zawsze i nie we wszystkim mają rację”. Rozejrzeli się dokoła z minami winowajców, na wypadek gdyby ktoś usłyszał takie bluźnierstwo, a wtedy zegar szczęśliwie wybił połowę godziny i oboje zerwali się z miejsc. Tamtego popołudnia Esterze przydzielono dyżur basenowy, ale ledwo to zauważała, ponieważ tłukły się jej w głowie nieprzyzwoite myśli.
Z całą pewnością jej rodzice uznaliby, że jest za młoda na zamążpójście albo przynajmniej zbyt zaangażowana w pielęgniarstwo. Trzeba jednak oddać im sprawiedliwość, bo przez ostatnie dwa lata powtarzała, że mężczyźni zupełnie jej nie interesują i prawdopodobnie już tak zostanie. Matka za każdym razem wymownie się uśmiechała, co okropnie ją irytowało, teraz jednak dodawało jej to otuchy. Nie żeby ktoś napomknął cokolwiek o małżeństwie czy choćby wspólnej kolacji albo spacerze w parku, czy w ogóle o czymkolwiek poza wspólnym drugim śniadaniem na stopniach katedry Świętego Stanisława. Ten ich rytuał był jak bańka mydlana, którą przez nieśmiałość oboje bali się przekłuć, na wypadek gdyby rzeczywiście okazała się pusta w środku.
– Estero! – zawołał przez tłum.
Nadjeżdżał tramwaj, przez jedną straszną chwilę myślała, że Filip zamierza przebiec tuż przed nim, ale choć był wyraźnie wzburzony, zatrzymał się, czekając przez kilka nieznośnych sekund, aż pojazd przetoczy się dalej. Znów go widziała; jednym susem przeskoczył przez tory i jeszcze raz zawołał:
– Estero!
Wstała.
– Wszystko dobrze, Filipie?
– Nie! To znaczy tak. Ze mną wszystko dobrze. Ale nie ze światem, Estero, nie z Polską.
– Dlaczego? Co się stało?
– Nie słyszałaś?
Uniosła brew, a on tak komicznie pacnął się w czoło, że pewnie by się roześmiała, gdyby nie to, że taka frywolność wydawała się zupełnie nie na miejscu przy jego posępnej minie.
– Oczywiście, że nie, bo byś nie pytała. Przepraszam.
Stanął dwa kroki przed nią, zrównali się wzrokiem. Zajrzała mu głęboko w oczy, zbyt zaniepokojona, by myśleć o skrępowaniu.
– Nie ma za co. Co się stało?
Westchnął.
– Niemcy zaatakowali. Żołnierze Wehrmachtu tłumnie wlewają się przez nasze granice i nikt nie jest bezpieczny.
– Będziesz musiał walczyć?
– Być może. Jeśli zdążę. Nadciągają szybko, Estero, nacierają na Kraków i Warszawę.
– A co z Łodzią?
– Nie wiadomo, ale pewnie i na nią przyjdzie pora. To piękne miasto z dobrze rozwiniętym przemysłem. Niemcy lubią przemysł.
– Za to nie lubią Żydów.
– Nie lubią – przyznał Filip. – Podobno niektórzy już wyjeżdżają, zabierają swoje złoto i jadą na wschód.
– A twoja rodzina?
Pokręcił głową.
– Ojciec nie zostawi zakładu za nic w świecie. A nawet gdyby…
Umilkł, głęboko zajrzał w oczy Estery.
– A nawet gdyby…? – ponagliła.
– Nawet gdyby wyjechał, nie zabrałbym się razem z nim. Nie zostawię cię.
– Nie wyjedziesz beze mnie? – wykrztusiła, lecz oto on już ujmował jej dłonie i przed nią klękał, długie nogi niezdarnie balansowały na wąskich stopniach.
– Estero Abrams, czy uczynisz mi ten wielki zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Zamrugała oszołomiona. Wydawało się, że cała Piotrkowska przerwała gorączkową krzątaninę i odwróciła się w ich stronę. Dwie starsze panie pchające taczki wyładowane zakupami przystanęły i się im przyglądały. Jedna z nich puściła do Estery oko i skinęła głową, więc dziewczyna ponownie zwróciła twarz ku przystojnemu mężczyźnie u jej stóp.
– Ale…
– Wybuchła wojna, Estero. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, gdy tylko wyobraziłem sobie żołnierzy z bronią, wroga maszerującego po ulicach naszego miasta, nie umiałem myśleć o niczym innym, tylko o tym, że mogą mi ciebie odebrać. A potem pomyślałem, jakie to absurdalne, że tego lata dzień w dzień marnowałem dwadzieścia trzy i pół godziny bez ciebie, i nie zniosę ani trzydziestu minut więcej. Więc jak, Estero?
– Pytasz, czy za ciebie wyjdę?
– Tak.
– Tak!
Wyrzuciła to z siebie bez namysłu, on już wstawał z klęczek, obejmował ją ramionami, zbliżał usta do jej ust. W głowie miała tylko jedną myśl: że i ona zmarnowała zbyt dużo czasu. Świat wirował z radości, w uszach huczał potężny głos, jakby Bóg zesłał zastępy śpiewających aniołów. Choć gdyby tak było, powinien wybrać lepszy chór, ten brzmiał bowiem raczej jak zawodzenie niż niebiański śpiew, i dopiero kiedy oderwała się od Filipa, uświadomiła sobie, że to odgłos syreny przeciwlotniczej dobywający się z trzeszczących, zardzewiałych głośników ustawionych wzdłuż ulicy.
– Szybko! – rzucił Filip, biorąc ją za rękę i ciągnąc po schodach do katedry.
Nad ich głowami dwa niemieckie samoloty, ciemne i złowieszcze, przecięły bezchmurne błękitne niebo, a Estera nie mogła się zdecydować, czy to najszczęśliwszy dzień w jej życiu, czy najgorszy.
Będzie zadawała sobie to pytanie wielokrotnie w ponurych latach, które wkrótce miały nadejść.
Rozdział 2
19 listopada 1939
Anna Kamińska wzięła męża pod ramię, gdy rodzice prowadzili do chupy najpierw Filipa, a potem zaróżowioną z emocji Esterę i młoda para stanęła naprzeciwko siebie pod pięknym baldachimem. Uśmiechnęła się, widząc, jak zakochani patrzą sobie w oczy, tak wyraźnie podekscytowani aktem łączenia ze sobą życia, i poczuła w duszy spokój. Chwała Bogu, że tu przybyła. Wahała się, kiedy przyszło zaproszenie. Może w wieku pięćdziesięciu paru lat robiła się nerwowa, ale nie była pewna, czy Bóg chce, by uczestniczyła w żydowskiej ceremonii. Na szczęście Bartek wyśmiał jej obawy.
– Oczywiście, że Bóg chce, abyś zobaczyła, jak ci młodzi ludzie świętują wzajemną miłość. Wokół nas rozlewa się tyle nienawiści, że należy chwytać oburącz taką okazję bez względu na to, w jakim miejscu się odbywa.
Miał rację, a jej zrobiło się wstyd, że w ogóle się tym martwiła. Żydzi byli ludźmi sumiennymi, uprzejmymi i pełnymi szacunku, to zaś należało cenić, zwłaszcza w świecie, w którym dyktowanie innym swojej woli stawało się normą. Minęły ponad dwa znienawidzone miesiące, odkąd naziści wkroczyli do Polski i narzucili jej ukochanemu krajowi sztywne reguły oraz ideologie. Miała ochotę rzucić się do gardła każdemu z tych zadowolonych z siebie żołnierzy paradujących przez ich miasto, zmieniających tabliczki z nazwami ulic, ustanawiających nowe prawa bez jakiegokolwiek poszanowania zwyczajów, tradycji, a nawet, wydawało się, zdrowego rozsądku czy przyzwoitości.
Jezus nauczał, by nadstawiać drugi policzek, ale naziści uderzyli w oba naraz i trudno było wybaczyć im tę napaść, skoro nadciągały już kolejne ciosy. W takich chwilach czuła się bardziej jak starotestamentowa chrześcijanka – żądna ognia i furii – niż nowotestamentowa, co było chyba niejaką ironią, zważywszy na miejsce, w którym się znajdowała.
Rozglądała się po synagodze, gdy kantor zaintonował cichą, mistyczną modlitwę, odbijającą się echem od malowanych ścian. Na chodnikach przed synagogą skrzył się szron, ale słońce świeciło jasno, wpadając ukośnie przez okna, połyskując na złotych kolumnach i wyposażeniu, a całe wnętrze zdawało się płonąć. Musiała przyznać, że wcale nie różniło się aż tak bardzo od ich ukochanej katedry Świętego Stanisława; przytuliła się do ramienia Bartka, wdzięczna, że nakłonił ją do przyjścia. Takiego spokoju jeszcze tej jesieni nie czuła.
Bacznie obserwowała, jak Lea, młodsza siostra Estery, siedmiokrotnie prowadzi ją dookoła pana młodego z uroczystą, poważną miną na ślicznej twarzy i wzrokiem utkwionym w podłodze, choć może nie tyle z pobożności, lecz by nie nadepnąć na rąbek sukni panny młodej. Anna pamiętała to uczucie. Co z tego, że jej ślub z Bartkiem odbył się dwadzieścia trzy lata temu, skoro wciąż żył we wspomnieniach. Był rok tysiąc dziewięćset szesnasty, środek innej wojny – wielkiej wojny, jak ją nazywano, wojny, która miała raz na zawsze położyć kres wszystkim wojnom, ale tak się nie stało. Z jakiegoś powodu wszystko zaczęło się od nowa, po raz kolejny zuchwałe potęgi po obu stronach biednej Polski pustoszyły spokojne miasteczka i wioski. Dlaczego nie zostawią ich w spokoju? Przez stulecia Rosja i Niemcy traktowały ojczyznę Anny jak ziemie, którymi można się podzielić, aż w końcu w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku Polska odzyskała niepodległość. Teraz jej sąsiedzi znów brutalnie ją tratowali – tym razem czołgami i wielkimi działami.
Annę przeszedł dreszcz, postanowiła się skupić na radosnej ceremonii. Okrążywszy Filipa po raz ostatni, Estera stanęła przed nim, on zaś delikatnie zasłonił welonem jej twarz, co miało symbolizować, że miłuje nie tylko ciało żony, ale i duszę. Ta chwila była błogosławieństwem, dniem miłości pośród strachu oraz przypomnieniem, że bez względu na to, o co potęgi toczą bój, co chcą zagarnąć, ludzie, którzy niefortunnie znaleźli się pod ich panowaniem, pragną po prostu zwyczajnego życia – chcą się żenić, mieć dzieci, zakładać rodziny. Czy istnieje coś cenniejszego?
Ręka Anny odruchowo powędrowała do dyplomu, który zawsze nosiła w kieszeni, ukrytego w starej puszce po proszku do zębów. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś może ją wezwać, i najlepiej mieć przy sobie potwierdzenie, że człowiek zna się na swoim fachu. Była w tym mieście akuszerką od dwudziestu lat, nieraz musiała wstać od kolacji, wyjść ze spotkania z przyjaciółmi, a nawet z teatru, żeby asystować przy porodzie. Jeśli zdarzało się, że przerywano sztukę, Anna tężała, czekając na nieunikniony komunikat: „Akuszerka Anna Kamińska proszona o zgłoszenie się we foyer”. Bartek wzdychał, całował ją w czoło, ona zaś brała płaszcz i niewielką torbę medyczną, z którą się nie rozstawała, a następnie ruszała w noc.
Było jej odrobinę żal, że nie doczekała zakończenia, ale gdy tylko zajęła się odbieraniem porodu, banalność wyreżyserowanego dramatu o znanej akcji znikała w ekscytacji wywołanej rozwijającą się na jej oczach akcją innego, naturalnego. Wykonywanie takiej pracy było wielkim przywilejem. Za każdym razem, gdy asystowała przy narodzinach nowego życia, czuła się, jakby była świadkiem ponownego przyjścia na świat Chrystusa, i ten radosny cud odganiał wszelkie zmęczenie. Jaką moc mają czołgi i działa wobec takiego aktu odrodzenia?
Anna bacznie przypatrywała się Esterze, nie mogąc uwierzyć, jak szybko płynie czas. Ta śliczna młoda kobieta, stojąca dziś przed swoim wybrankiem, była jednym z pierwszych dzieci, które Anna przyjęła na świat. Jako świeżo upieczona absolwentka szkoły położnych w Warszawie wciąż jeszcze nie mogła się nadziwić, że pozwolono jej na samodzielną praktykę. W czystym i schludnym domu powitał ją o świcie mąż Ruty, Mordechaj, przycupnięty w progu, nerwowo pykający z fajki. Na jej widok zerwał się na równe nogi i klasnął w dłonie.
– Chwała Bogu, że już pani jest. Żona pani potrzebuje. Moja Ruta pani potrzebuje. Zaopiekuje się nią pani, prawda? Będzie z panią bezpieczna?
Paplał jak dziecko, aż poczuła, jak ciąży jej ogrom jego miłości. Tamtego dnia jego szczęście spoczywało w jej rękach, a te ręce, powtarzała sobie, zostały wyszkolone w najlepszej szkole położnych w Polsce, tak więc zanosząc modlitwę do Boga, pospiesznie weszła do środka.
Koniec końców nietrudno było spełnić życzenia Mordechaja, Ruta była bowiem młoda i silna, miała wsparcie rzeczowej matki, która kazała jej zacisnąć zęby i przeć, gdy Anna o to prosiła. Estera urodziła się bezpiecznie w ciągu godziny od przybycia Anny, a Mordechaj nie szczędził jej pochwał. Wyjaśniła jednak, że całą pracę wykonała jego żona, po czym dyskretnie się odsunęła, on zaś ujął oburącz twarz Ruty, czule ją całując, a potem wziął dziecko w ramiona, jak coś najcenniejszego na świecie. Tamto niemowlę było teraz kobietą.
Anna przysłuchiwała się w skupieniu, jak Estera składa Filipowi przysięgę mocnym, czystym głosem. Stanowili doprawdy uroczą parę, oboje byli nieśmiali i poważnie traktowali wybrane przez siebie w życiu ścieżki. Dostrzegała w Esterze jakąś cząstkę siebie. Dziewczyna z pasją podchodziła do swojego zawodu i miała nadzieję, że podobnie jak Anna będzie mogła oddawać się swemu powołaniu po założeniu rodziny. Wzrok akuszerki spoczął na Filipie, wysokim, wyprostowanym, z dumą ślubującym swojej wybrance serca miłość i wierność. Jedynym dobrodziejstwem okupacji, pomyślała, jest to, że na razie nie powoływano do walki młodych mężczyzn, dzięki czemu Filip mógł stać tutaj ze swoim drużbą Tomaszem u boku. Kto wie, czy żarłoczna Rzesza nie postanowi ich zaciągnąć; ale chyba nawet Hitler nie jest na tyle szalony, by kazać wrogowi walczyć o jego sprawę, może więc Esterze uda się zatrzymać pana młodego w domu.
Biedak i tak nie mógł pracować. Cały obszar Łodzi „uhonorowano” włączeniem do Rzeszy, a dwa tygodnie temu niemiecki dowódca zabronił Żydom pracować w przemysłach tekstylnym i skórzanym – zakaz ten za jednym zamachem pozbawił dochodu niemal pięćdziesiąt procent mieszkańców miasta. Krawiecka praktyka Filipa została raptownie przerwana, ojca zmuszono do przekazania pracowni, swojego oczka w głowie, grubemu Niemcowi o tłustych paluchach i bez talentu.
Z powodu tego bezsensownego posunięcia miasto będzie gorzej ubrane, a tymczasem te rządzące Łodzią świnie wydały nakaz przymusowej pracy dla Żydów, wyciągały ich z domów oraz biur i kazały burzyć polskie pomniki, zamiatać chodniki i zmieniać tabliczki z nazwami ulic. Anna mijała niedawno dwóch mężczyzn ściągających ze łzami w oczach tabliczkę z nazwą starej, szacownej Piotrkowskiej i zastępujących ją nową, błyszczącą, z napisem Adolf-Hitler-Strasse. Naziści robili tak z każdą ulicą w mieście, wymazując stare jak świat nazwy i wpisując w ich miejsce aroganckie niemieckie. Żaden szanujący się Polak nie będzie posługiwał się tymi nowymi, ale i tak tam widniały, szydząc z mieszkańców.
Pojawiły się także opaski. Rozkaz przyszedł raptem kilka dni temu – wszyscy Żydzi mają nosić na ramieniu żółte opaski o szerokości dziesięciu centymetrów, tuż poniżej pachy, w miejscu wybranym specjalnie dla maksymalnej niewygody. Istny powrót do średniowiecza. Na przestrzeni stuleci jakże wielu despotycznych władców zmuszało ludność żydowską do noszenia odróżniających ją od reszty emblematów, by „zapobiec przypadkowemu mieszaniu się ras” – jakby ludzie ze sobą nie rozmawiali, nie poznawali swoich rodzin ani nie dzielili się historiami; jakby to państwo miało decydować, z kim dana jednostka ma się połączyć świętym węzłem małżeństwa.
Anna spotkała niedawno na ulicy Rutę i Leę, które załamywały ręce, że to nowe przeklęte rozporządzenie zepsuje im starannie wybrane na ślub kreacje, modliły się, by weszło w życie dopiero po dniu zaślubin, ale gdzie tam, esesmani – najbardziej bezwzględni, sadystyczni przedstawiciele niemieckiego reżimu – od tygodnia patrolowali ulice, mierząc z broni do każdego nieszczęsnego Żyda nieoznakowanego żółtą opaską, a czasem także pociągali za spust. Stary Eliasz Aarons, najlepszy piekarz w mieście, nie upiecze już kołaczków ani szarlotki, by mogły się nimi rozkoszować nieprzebrane masy klientów, został bowiem zastrzelony we własnej piekarni, gdy się tłumaczył, że nie znalazł jeszcze wystarczająco dużego kawałka żółtej tkaniny na swój pokaźny biceps. Tak więc niemal wszyscy zgromadzeni teraz w świątyni, z wyjątkiem Anny i Bartka, mieli przepasane na żółto ramiona. Nawet biedna Estera musiała założyć opaskę, choć ktoś zmyślny – zapewne Filip – w akcie wyzywającego posłuszeństwa uszył dwie, na oba rękawy, ze lśniącej złotej tkaniny, dzięki czemu panna młoda wyglądała bardziej jak królowa niż wyrzutek społeczeństwa.
Uroczystość dobiegała końca. Anna oderwała się od trapiących ją rozmyślań i zanurzyła się we wspaniałości tego, co działo się tu i teraz. Esterze ponownie odsłonięto welon, rabin wziął kielich i podał nowożeńcom. Gdy go opróżnili, wsunął naczynie do aksamitnego woreczka, mocno zaciągnął tasiemki i położył je przed Filipem na podłodze. Pan młody spojrzał na Esterę, która uśmiechnęła się zachęcająco i wzięła go za rękę. Goście podeszli bliżej, Filip uniósł stopę, a potem zdecydowanym ruchem rozdeptał szkło. Anna zdążyła usłyszeć pierwszy brzęk, zanim utonął w radosnych okrzykach „mazeł tow!”, a przyłączając się do nich, wiedziała, że bez względu na język, bez względu na świątynię, wszystkie kultury jednoczą się w błogosławieństwach dla szczęśliwych małżonków.
Pocałowała własnego męża, podczas gdy wszyscy wokół wesoło trajkotali, ściskali się nawzajem i obstępowali młodą parę, aby wziąć oboje na barki i okrążyć z nimi synagogę. Wesele miało się odbyć w sali na tyłach tego ładnego budynku, wydawało się jednak, że zaczyna się już teraz, absurdalne żółte opaski wirowały wokół nowożeńców. Anna widziała, jak Estera głośno się roześmiała, kiedy Tomasz wyrwał jej dłoń z uścisku Filipa, a następnie wsadził ją na czyjeś usłużne ramiona, po czym sam wziął Filipa na barana. Parę zaczęto obnosić dookoła synagogi, lecz gdy żywiołowe oklaski gości połączyły się w miarowym rytmie, nagle z impetem otworzyły się drzwi i rozległy strzały. Tłum zastygł, do środka wtargnęli żołnierze SS, szorstko pokrzykując: „Raus, raus!”. Wynocha.
Anna słyszała, jak śmiech Estery przechodzi w okrzyk przerażenia, ponieważ esesmani wycelowali w nią lufy, a ona, górując nad tłumem, była łatwym celem. Instynktownie zeskoczyła na podłogę.
– Proszę – powiedziała po niemiecku Anna. – To jest ślub.
Oficer spojrzał na nią zaskoczony. Nauczyła się tego języka w dzieciństwie, posługiwała się nim biegle. Przydawał się jej przez lata, ponieważ wiele pacjentek było osiedlonymi w Polsce Niemkami, nigdy jednak nie przypuszczała, że kiedyś zostanie zmuszona do rozmowy z żołnierzem.
– Ślub?
Oficer powstrzymał swoich ludzi uniesieniem ramienia, a sam rozglądał się po świątyni, co przynajmniej dało przerażonym gościom czas na postawienie nowożeńców na podłodze i zapewnienie im względnego bezpieczeństwa w tłumie. Niemiec roześmiał się paskudnie.
– Żydowski ślub! A właśnie temu, droga pani, przyszliśmy położyć kres. Ta hołota nie może się rozmnażać. I tak jest ich już wystarczająco dużo. – Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, zauważając porządne ubranie niesplamione opaską. – Co tutaj robicie?
– Świętujemy miłość – odparła śmiało.
Tym razem śmiech zabrzmiał bardziej złowrogo. Kątem oka Anna dostrzegła, jak Tomasz stoi na straży, a Ruta i Mordechaj niepostrzeżenie wyprowadzają państwa młodych tylnymi drzwiami. Dziękowała Bogu, że udało im się wymknąć, ale reszta zgromadzonych nadal była w niebezpieczeństwie. Rodzice Filipa, Beniamin i Sara, próbowali wszystkich uspokajać, jednak panika narastała.
– W czymś panom pomóc? – zapytała, siląc się na uprzejmość, chociaż słowa zdawały się kaleczyć gardło.
– Czy nam pomóc? Tak, proszę pani, w zburzeniu tego haniebnego budynku, dopóki ci wszyscy przeklęci Żydzi są w środku. Ej, wy, stać! Ani kroku dalej.
Zauważył tylne wyjście, którym próbowali wymykać się inni goście, podbiegł tam i brutalnie wciągnął do środka druhnę Estery. Annie ścisnęło się serce. Czternastoletnia Lea wydawała się taka dorosła za plecami siostry, w upiętych wysoko, nietypowo jasnych jak na Żydówkę włosach i delikatnym makijażu podkreślającym rysy twarzy, w tej jednak chwili wyglądała jak wystraszone dziecko – i trudno się jej dziwić. Lufy pistoletów znajdowały się tak blisko, takie duże, o tak niszczycielskiej mocy. Gdyby esesmani postanowili otworzyć ogień w tej ograniczonej przestrzeni, nikt z gości Ruty i Mordechaja nie zdołałby się ukryć.
– Proszę – odezwała się ponownie. – Proszę ich puścić. Są tu starzy ludzie, dzieci.
– Żydowskie dzieci!
– Takie same jak inne.
Patrzył na nią z twarzą wykręconą w grymasie nienawiści.
– Nie takie same – warknął. – Żydzi są plagą tej ziemi, a naszym obowiązkiem jest ją wyplenić.
Anna poczuła się, jakby ktoś wyssał jej z płuc całe powietrze. Widziała Żydów zmuszanych do zasypywania kałuż piaskiem, zamykania sklepów i ukrywania się w domach, ale aż do tej pory nie zdawała sobie sprawy z głębi wymierzonej w nich nienawiści. To nie szyderstwo i złośliwość; to było czyste zło. Zabrakło jej tchu, obraz zamazywał się przed oczami. Poczuła, jak silne ramię Bartka zdecydowanym gestem obejmuje ją w pasie.
– I jesteśmy wam za to wdzięczni – powiedział spokojnie Bartek; jego niemiecki nie był tak dobry jak jej, ale całkowicie zrozumiały. – Ale jakie macie rozkazy na dziś?
Anna miała ochotę obić mu pięściami pierś za tę rzekomą solidarność z wrogiem, ale próbując dojść do siebie, zauważyła, jak wypastowane buty żołnierza niepewnie szurają po podłodze. Rozkazy. Bartek miał rację, do tych automatów przemawiają tylko rozkazy.
– Mamy rozkaz wysadzenia w powietrze wszystkich synagog w Łodzi.
– Ale nie ludzi?
– Na razie nie – odburknął.
Tym razem Anna usłyszała w jego głosie wahanie i przywarła do Bartka, gdy ten znów przemówił.
– Może więc pozwólcie im wyjść na ulicę, skąd będą obserwować, jak wali się ich świątynia.
– Tak! – Oficer podchwycił pomysł. – Będzie to dla nich upokorzenie i ostrzeżenie przed potęgą Rzeszy. Raus! – wrzasnął, a reszta żołnierzy natychmiast poszła w jego ślady. Raus, raus, raus!
Lea pierwsza rzuciła się do drzwi, za nią przepychała się reszta gości, potykając się w pośpiechu, by zdążyć uciec, zanim zburzą świątynię, jak to aż nazbyt często działo się w ich historii. Bartek złapał się za głowę i uderzył nią w kolumnę; tym razem to Anna objęła go wpół i prowadziła do wyjścia.
– Co ja powiedziałem? – lamentował. – To było straszne, straszne!
– Raczej śmiałe i odważne i ocaliło tym wszystkim ludziom życie – zaoponowała Anna.
– Na razie – odparł posępnie.
Tłum chaotycznie i w pośpiechu wylegał na Piotrkowską – Adolf-Hitler-Strasse – Anna zaś wiedziała, że mąż ma rację. Najeźdźcy zajęli ich miasto, a teraz będą dzielić jego mieszkańców. Jakiś głupiec zdecydował, że dziecko, któremu Anna pomogła przyjść na świat osiemnaście lat temu, niewinne i nagusieńkie, jest mniej wartościowe od innych, i zamierzał zetrzeć je z tej ziemi wraz ze wszystkimi, w których żyłach płynęła ta sama krew. Przecież to nie zwykła wojna, ale zagłada cywilizacji. W drodze powrotnej do domu z jej serca ulotnił się cały spokój tej pięknej ceremonii zaślubin, zastąpiły go okropnie złe przeczucia. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko modlić się, by Estera i Filip nacieszyli się kilkoma dniami wspólnego szczęścia, ponieważ siła, którą z nich zaczerpną, będzie im bardzo potrzebna w nadchodzących tygodniach i miesiącach.
Rozdział 3
8 lutego 1940
– Filipie, jestem!
Och, jakże uwielbiała te słowa. Nigdy by nie pomyślała, że prosta czynność, taka jak przestępowanie progu domu, okaże się taka cudowna. Choć ich mieszkanko było niewielkie, skromnie umeblowane i prowadziło do niego strasznie dużo schodów, mieli je tylko dla siebie i ceniła je bardziej od najwspanialszego pałacu.
– Obiad prawie gotowy! – odkrzyknął Filip, a Estera ze śmiechem odwiesiła płaszcz, po czym weszła do wąskiej kuchni. Stał przy kuchence, zaróżowiony od buchającej z garnka pary, w pasie miał przewiązany fartuch.
– Pachnie cudownie – zauważyła, wpadając w jego rozpostarte ramiona i całując na powitanie.
– Bigos, przynajmniej w założeniu. Mama dała mi przepis, ale nie mogłem znaleźć w sklepach potrzebnych składników. Powinien zawierać siedem różnych rodzajów mięsa, a są tam dwa i szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy któreś z nich rzeczywiście można uznać za mięso w czystym znaczeniu tego słowa.
Znów go pocałowała, ścierając mu sos z policzka.
– Będzie pyszny, Filipie. Dziękuję.
Uśmiechnął się zadowolony.
– Musiałem godzinami stać w kolejce, a kiedy byłem już blisko lady, ktoś mnie wypchnął.
– Nie protestowałeś?
– Przy esesmanach sterczących na każdym rogu? Już widzę, jak ochoczo pospieszyliby mi z pomocą.
Estera się skrzywiła. Z każdym kolejnym dniem tysiąc dziewięćset czterdziestego roku ich znajomi i krewni coraz częściej stawali się zabawkami w rękach nazistów, którzy ich bili, kopali, uderzali. Któregoś dnia przyjaciółka Estery, Maja, zjawiła się zapłakana pod ich drzwiami, błagając o pomoc. Naziści zmusili jej starzejącego się ojca do przenoszenia gołymi rękami cegieł z jednej strony ulicy na drugą przez cały poranek, a później kazali mu je odnosić. Miał poranione palce, plecy niemal zgięte wpół, a żebra sine od kopniaków, które wymierzano mu przy każdym upadku.
Estera zrobiła, co mogła, przemyła i opatrzyła rany, ale rano następnego dnia esesmani znów załomotali do jego drzwi, kazali mu zabierać leniwe gnaty do pracy i cały koszmar rozpoczął się od nowa. Ojciec trafił do szpitala, a Maja poprzysięgła zemstę, lecz cóż mogli zrobić? Naziści mieli broń, a dzięki broni władzę. Świat, przychodząc Polsce w sukurs, wypowiedział Niemcom wojnę, ale najwyraźniej sama Polska musi przystąpić do działania i modlić się o ratunek. Wielu młodych mężczyzn uciekło za granicę, chcąc dołączyć gdzieś do armii, i choć Estera ich rozumiała, była nieskończenie rada, że Filip został przy niej.
– Wszystko wywróciło się do góry nogami, prawda? – powiedział. – Ty wychodzisz do pracy, a ja prowadzę dom.
– I to mi się podoba – odparła, uśmiechając się do niego. – Do twarzy ci w fartuchu.
Zabawnie dygnął, Estera znów zachichotała, a następnie przyciągnęła go do siebie. Ten pocałunek był dłuższy, głębszy. Nie mogła uwierzyć, że nie minął nawet rok od czasu, kiedy ten cudowny mężczyzna siedział po drugiej stronie schodów, a oto teraz są małżeństwem i wiodą wspólne życie. Nie umiała już sobie przypomnieć, jak świat wyglądał bez niego, i nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogło się jej znudzić wpadanie mu w ramiona.
– Gotowe? – zapytała.
Skosztował aromatycznego bigosu, w skupieniu marszcząc czoło.
– Myślę, że przydałoby się jeszcze z pół godziny.
– I dobrze! – wykrzyknęła, biorąc go za rękę i prowadząc do sypialni.
– Pani Pasternak, czy pani mnie uwodzi?
– Tak – odparła, nie kryjąc radości.
Cielesna strona ich małżeństwa miała dość niefortunny początek – wypędzono ich z synagogi, gdy uroczystość dopiero rozkręcała się na dobre. Rodzina Filipa zorganizowała im kilkudniowy pobyt w uroczym domku w lesie łagiewnickim, ale pierwszej nocy byli tak wstrząśnięci grozą wydarzeń, że poprzestali na przytulaniu się do siebie i wpatrywaniu w ogień. Chcieli wrócić do bliskich, by mieć pewność, że wszyscy są cali i zdrowi.
Zmęczeni i niespokojni położyli się w końcu do łóżka, a sen we wzajemnych objęciach ukoił ich na tyle, że rano, kiedy pierwsze promienie słońca ukośnie wdzierały się pomiędzy drzewa, odnaleźli drogę do siebie. A później Estera nie miała ochoty w ogóle wychodzić z łóżka, z przyjemnością zostałaby tam na wieczność. Odkryła, że przy Filipie nie musi się krępować. W pełni mu ufała, więc wstyd wydawał się zbędny, a poza tym oboje wstąpili w związek małżeński tak samo niewinni, wspólnie więc odbyli podróż w nieznane i Estera miała nadzieję, że będą w nią wyruszać jeszcze przez długie lata.
– Łóżko? – zapytała, unosząc brew.
Zobaczyła, jak w odpowiedzi ciemnieją mu oczy.
– Z przyjemnością. Ale zaraz, muszę ci coś powiedzieć.
– To nie może zaczekać? Ojej! – Odsunęła kołdrę, gotowa wskoczyć w pościel, ale materac był zasłany ubraniami. – Filipie?
Zebrał je w pośpiechu i wepchnął do jutowego worka.
– Przeróbki krawieckie. Wszyscy tak szybko tracą na wadze, że potrzebują zwężać ubrania, a rozeszła się wieść, że jestem gotów się tym zająć. Płacą gotówką albo w artykułach spożywczych, co jest nawet lepsze, ale…
– Ale musisz robić to po kryjomu – dokończyła za niego Estera. Ścierpła jej skóra na myśl, co by się stało, gdyby ktoś wtargnął do ich mieszkania. Praca przy tekstyliach była zakazana, nawet we własnej sypialni.
– Mogę przestać, jeśli chcesz – rzekł Filip, mocno ją do siebie przytulając.
Pokręciła głową. Żartowali co prawda z mężowskiego fartuszka, ale wiedziała, że tkwienie całymi dniami w domu jest dla niego trudne, a ta praca pomoże mu zachować zdrowe zmysły. Poza tym było na nią zapotrzebowanie. Opaski naramienne zastąpiono żółtymi gwiazdami Dawida, które miały być przyszyte na piersi i plecach każdego elementu garderoby. Ponieważ zamrożono wszystkie żydowskie konta oszczędnościowe oraz narzucono limity wypłat gotówki, coraz trudniej było dobrze się ubierać, nikt jednak nie chciał, by nienagannie umundurowani żołnierze SS odbierali ludziom godność. Jeśli tacy krawcy jak Filip mogli mieć swój udział w tym drobnym zwycięstwie, tym lepiej.
– Przyszywasz gwiazdy? – zapytała, wskazując na leżący obok stos żółtych skrawków materiału.
– Tak.
Przynajmniej to było dozwolone i niektórzy z zamożniejszych Żydów zamawiali dość fantazyjne gwiazdy, obracając tę przeciwność losu w szyk, póki Niemcy tego nie ukrócili. Dzięki małostkowości SS Filip zdobył więcej zamówień, wymieniał wymyślne emblematy na preferowane przez wroga siermiężne naszywki, a jeśli zdarzyło mu się nieco zwęzić przy okazji ubranie albo wyhaftować rąbek czy dodać falbankę, kto by o tym wiedział?
– Więc jak Niemcy mogą narzekać? Już dość uprzykrzają nam życie, nie tylko w kwestii ubrań, prawda?
Filip z zakłopotaniem poruszył się w jej ramionach.
– Naprawdę muszę ci o czymś powiedzieć.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Nie chodziło o tę odzież?
– Nie.
– Aha. A to też nie może zaczekać? – zapytała, ale zaczynała odczuwać, że „to coś” i tak już zepsuło cały nastrój. – Więc mów.
– Nie, nie, nie. Może zaczekać. Chodź.
Zaczął rozpinać jej pielęgniarski uniform, ale trzęsły mu się palce, więc powstrzymała go delikatnie.
– Lepiej powiedz, Filipie. Wspólny kłopot…
– To nadal kłopot – dokończył posępnie.
– Póki jesteśmy tu razem, to…
– I w tym sęk.
Załomotało jej serce.
– Chodzi o mieszkanie? Czy właściciel…
– Nie, nie właściciel. Tylko… zaczekaj.
Pobiegł pędem do kuchni i wrócił z gazetą „Lodscher Zeitung”. Powoli ją rozłożył i podsunął Esterze. Na pierwszej szpalcie zamieszczono plan miasta, na którym zakreskowano obszar wokół bałuckiego targu i podpisano: Die Wohngebiet der Juden.
– Wohngebiet? – zapytała Filipa.
– Dzielnica mieszkaniowa – przetłumaczył, gorzko dodając: – Getto.
Opadła na łóżko, jakby zapomniała o stojącym nad nią Filipie, zmagając się ze zrozumieniem niemieckich słów. Rozkaz napisany władczym stylem okupantów piętnował Żydów jako „rasę wyzbytą poczucia czystości” i stwierdzał, że odseparowanie ich od „porządnych mieszkańców” miasta, zanim zdążą ich zainfekować, jest pilną sprawą dla zdrowia publicznego. Choć Estera w kółko czytała te słowa, docierały do niej tylko w połowie.
– „Wyzbytą poczucia czystości” – wyrzuciła wreszcie z siebie. – Jak oni śmią?
Oburzona rozejrzała się po ich mieszkaniu – dość starym, skromnym, może nawet trochę sfatygowanym, za to nieskazitelnie czystym.
– To nieprawda, Estero – rzekł łagodnie Filip.
– Wiem! Co tylko pogarsza sprawę. Jak mogą bezkarnie mówić o nas takie rzeczy? Nie istnieje żadne prawo zabraniające zniesławiania? Dlaczego nikt ich nie powstrzyma?
Filip przygryzł wargę.
– Są zdobywcami, moja kochana. A to znaczy, że mogą robić, co chcą.
– Włącznie z umieszczaniem nas w… w getcie?
Już samo słowo brzmiało wstrętnie – krótkie, oschłe, napastliwe jak rozjuszony owad.
– Na to wygląda.
– Kiedy?
Głośno przełknął ślinę.
– Mamy trzy dni.
Wpatrywała się w niego ze zgrozą, a potem wstała, podeszła do drzwi sypialni i za nie wyjrzała. Płaszcz wisiał na kołku w korytarzu, tam, gdzie go zostawiła, w podskokach wpadając do kuchni, skuszona zapachem bigosu i rozczulającym widokiem męża w fartuchu. Chciała okładać Filipa pięściami za to, że nie protestował, gdy próbowała zwabić go do łóżka, skoro o tym wszystkim wiedział, a równocześnie żałowała, że nie zatrzymał tej nowiny dla siebie do czasu… No właśnie, do kiedy?
– Co robimy, Filipie?
Podszedł do niej i ją objął, wsparła się na jego piersi. Musnął ustami jej szyję.
– Trzymamy się siebie z całej siły, kochana. Lubię to mieszkanie tak samo jak ty, ale dla mnie dom jest tam, gdzie jesteś ty, i jeżeli Niemcom się wydaje, że mogą nas złamać, poniewierając nami i przenosząc we własnym mieście, są w błędzie. Zjedzmy bigos, chodźmy do łóżka, a jutro wraz z rodzinami urządzimy sobie nowy dom, lepszy niż jakiś wyszukany niemiecki pałac, bo wypełniony miłością, a nie nienawiścią.
Starali się. Oboje bardzo się starali, ale bigos smakował jak trociny i nie mogli zasnąć, wiedząc, że być może to ich ostatnia noc w tym małżeńskim gniazdku, toteż z ulgą powitali szary, wilgotny świt wpełzający w szczelinę między zasłonami. Słyszeli pokrzykiwania za oknem, leżeli wtuleni w siebie, przedłużając te ostatnie bezpieczne chwile, ale wkrótce pukanie do drzwi oznajmiło przybycie rodziców i siostry, nie pozostawało zatem nic innego, jak wstać i zmierzyć się z koszmarem.
Wszyscy wokół biegali w panice. Getto najwyraźniej miało powstać w okolicy wielkiego targu na Bałutach w północnej części miasta, już teraz zamieszkiwanej przez wielu Żydów, ale równie wielu zasiedlało inne dzielnice. Zdawało się, że nikt nie wie, dokąd iść.
– Przy Południowej jest biuro kwaterunkowe – poinformował ich Tomasz, jednak gdy dotarli na miejsce, zastali tam gęsty tłum.
– Co będzie ze szkołą? – zapytała Lea, z przejęciem rozglądając się dokoła. W wieku czternastu lat jako jedyna spośród nich traktowała tę sytuację jak przygodę.
– Szkoła? – Przechodzący obok Niemiec parsknął śmiechem. – Po co takim jak wy szkoła? Szkoda dla was dobrych nauczycieli.
Lea wsparła dłonie na zaokrąglających się od niedawna biodrach.
– Jestem w klasie prymuską, żeby pan wiedział.
– Tak? Coś ci powiem, podejdź tu do mnie, a cię nauczę, do czego nadają się takie jak ty.
Wykonał sprośny gest ku głośnej uciesze swoich towarzyszy.
Wściekła Lea zrobiła krok naprzód, ale Estera pociągnęła ją do tyłu.
– Daj spokój, Lea. Nie są tego warci.
– Nie mogą się tak do nas odnosić – wypaliła z oburzeniem.
Estera smutno się uśmiechnęła. Bo cóż mogła powiedzieć? Lea miała rację, lecz szkaradna prawda była taka, że w okupowanej Łodzi zdobywcy mogli sobie mówić, co im się żywnie podobało.
– Ustawmy się w kolejce.
Pełni obaw czekali długo, zanim udało im się wreszcie wejść do biura kwaterunkowego. Przy biurkach siedzieli urzędnicy o zmęczonych twarzach, nadzorowani przez Chaima Rumkowskiego, mianowanego przez Niemców w zeszłym miesiącu „przewodniczącym Starszeństwa Żydów”, wyznaczonym do zawiadywania gettem. Miał białe włosy i krzepiący uśmiech, za to oczy przenikliwe, gdy omiatał wzrokiem tłumy „swoich” ludzi. Obok niego stało dwóch esesmanów. Estera się ucieszyła, gdy skierowano ją do młodej kobiety przy biurku stojącym najdalej od wysokiego krzesła Chaima.
– Potrzebujemy małego lokum dla mnie i mojego męża oraz drugiego, dla rodziców z siostrą – oznajmiła.
Kobieta podniosła na nią wzrok i się roześmiała, lecz po chwili jej twarz wykrzywił grymas.
– Dobrze się pani czuje? – zaniepokoiła się Estera.
– Na tyle dobrze, na ile to możliwe, gdy trzeba każdemu po kolei przekazywać złe wieści – odparła ze znużeniem kobieta. – Będziecie musieli dzielić mieszkanie.
– Wszyscy razem?
Westchnęła.
– Wszyscy razem i jeszcze z innymi.
– Mamy mieszkać z obcymi ludźmi?
– Niestety. W getcie jest o połowę mniej domów niż rodzin do zakwaterowania. Poza tym w większości z nich nadal mieszkają Polacy.
– Co się z nimi stanie?
– Zostaną przesiedleni.
Użyła tego słowa z przekonaniem, lecz zdaniem Estery było ono zupełnie nieadekwatne do sytuacji. Z przerażeniem spojrzała na Filipa. Ich mieszkanie było maciupkie, ale mieli je tylko dla siebie. A teraz będą dzielić przestrzeń z innymi, jak dzieci, a na domiar złego zamieszkają z obcymi ludźmi!
– Są jeszcze moi rodzice – zasugerował Filip. – A gdybyśmy dodali moich rodziców?
– I byłoby was siedmioro? – zapytała kobieta.
Przytaknęli.
Ich rodzice widzieli się zaledwie kilka razy, ale obecność Estery i Filipa związałaby ich ze sobą.
– Mam coś takiego, tutaj, przy Kreuzstrasse.
– Gdzie?
– Kobieta się pochyliła.
– Dawna ulica Krzyżowa – wyszeptała, jak gdyby samo wymienienie polskiej nazwy było zbrodnią. – Dwa pokoje.
– Dwa?
– I poddasze.
– Bierzemy – zdecydował Filip. Ścisnął dłoń Estery i szepnął jej do ucha: – Poddasza są bardzo romantyczne.
Kochała go w tej chwili za ten optymizm bardziej niż kiedykolwiek, ale gdy wręczono im klucz do nieznanego lokum, gdzie mieli zamieszkać z rodzicami, nie mogła opędzić się od myśli, że w życiu nie słyszała o czymś mniej romantycznym. Oddają ich najukochańsze mieszkanie jakiejś niemieckiej parze intruzów, a oni trafią do getta. Ze złamanym sercem przepychali się do wyjścia. Estera tak mocno ściskała rękę Filipa, że zbielały mu knykcie.
Rozdział 4
9 lutego 1940
Łup, łup, łup!
Wyrwana ze snu Anna niechętnie wstała z łóżka i po omacku sięgnęła po swój pielęgniarski strój, który wisiał zawsze w pogotowiu na drzwiach sypialni. Musiało już świtać, ponieważ zza zasłon wdzierała się smuga światła, lecz Anna nie czuła się jeszcze gotowa stawić czoła kolejnemu dniowi. Tak wiele dzieci upierało się na poród w nocy. Ktoś kiedyś powiedział, że ciało chce, by matka wydała dziecko na świat przed codzienną domową krzątaniną, i ta uwaga wydawała się właściwie słuszna. Czasem Anna żałowała, że Bóg, którego zresztą szczerze kochała, nie jest kobietą, bo pewnie wtedy ciąża byłaby jakoś lepiej zorganizowana.
– Już idę! – zawołała, gdy znów rozległ się łomot.
Najwyraźniej jakaś kobieta znalazła się w pilnej potrzebie; przewinęła w myślach listę pacjentek bliskich rozwiązania. W tym tygodniu nie spodziewała się żadnej z nich, ale dzieci miały własne plany – rodziły się, gdy były gotowe, a nie kiedy gotowa była matka. Anna naciągnęła na nogi najgrubsze pończochy, mocując się z przypięciem ich do pasa, i zaczęła się zastanawiać, czy nie czas przerzucić się na spodnie, jak niektóre młodsze położne. Spodnie wydawały się bardzo praktyczne, ale jakoś jej nie leżały. Starzała się, na tym polegał problem, starzała się, robiła się konserwatywna i coraz wolniej gramoliła się z łóżka o świcie.
– Idę! – krzyknęła ponownie.
Uprzedziła wszystkich, że dotarcie do drzwi w środku nocy zajmie jej kilka minut, ale zdjęci paniką ojcowie rzadko o tym pamiętali. Nie potrafili myśleć o niczym innym poza swoimi ukochanymi żonami i rodzącymi się dzieciątkami, no i w zasadzie właśnie tak powinno być. W końcu się wyszykowała, ruszyła do schodów. Bartek poruszył się w łóżku i przesłał jej całusa, odwzajemniła ten gest, ale on już zamykał z powrotem oczy, szczęściarz. Zostały mu jeszcze dwie godziny snu, zanim będzie musiał stawić się przy prasie w drukarni, gdzie pracował jako zecer – wybrał dużo rozsądniejszy zawód. Mimo wszystko Anna poczuła znajomą ekscytację na myśl o nowym życiu, które przyjmie na ten świat; układanie czcionek takich doznań nie zapewni.
Z uśmiechem spojrzała na zamknięte drzwi pokoju synów. Bronisław i Aleksander postanowili pójść w jej ślady w wyborze profesji; Bronek był już od roku lekarzem, a Alek studiował na uczelni medycznej. Ich najmłodszy syn Jakub chciał terminować u Bartka; wiedziała, że mąż jest w głębi duszy zachwycony, że choć jeden z trzech wybrał zawodową ścieżkę ojca.
Zerknęła na rodzinną fotografię, dumnie zawieszoną na dole schodów. Och, ileż ceregieli towarzyszyło jej powstaniu, ale było warto. Wszyscy wyglądali nieco sztywno, odrobinę nienaturalnie, stojąc nieruchomo i patrząc prosto w obiektyw, zamiast biegać, śmiać się, przekomarzać i siłować. Grunt, że zostali uwiecznieni – rodzina w komplecie.
– Otwierać! – Zza drzwi dobiegł szorstki okrzyk.
Zawahała się.
Nie brzmiał jak zdesperowany głos przyszłego ojca. Mimo to zdjęła z wieszaka płaszcz i sięgnęła po torbę akuszerki, a następnie przekręciła klucz w zamku. Drzwi natychmiast otworzyły się z impetem, Anna w pośpiechu cofnęła się do korytarza, gdy dwaj mężczyźni wparowali do środka ciężkim krokiem. Zamarło jej serce na widok mundurów SS, ale przypomniała sobie, że niemieckie kobiety także rodzą dzieci – w swoim czasie pomogła wielu – starała się więc opanować strach.
– W czym mogę panom pomóc?
Tym zagajeniem zbiła ich z tropu.
– Gdzie mąż?
– W łóżku.
– Pozwala kobiecie otwierać drzwi w nocy? – Spojrzeli po sobie, parskając prostackim śmiechem. – Ech, ci Polacy!
– Otworzyłam z własnej woli, ponieważ gdy ktoś przychodzi o takiej porze, to zawsze po mnie. Jestem akuszerką.
Cofnęli się, zmierzyli ją wzrokiem od stóp do głów, zauważyli pielęgniarski mundurek i torbę. Starszy z nich niezdarnie się ukłonił.
– Przepraszamy. Szlachetna profesja.
– Dziękuję.
Młodszy spojrzał podejrzliwie na kompana.
– Moja matka jest położną – warknął starszy. – Cofnij się.
Obaj poszurali do drzwi, nadal otwartych, przez które wpadało do środka lodowate lutowe powietrze.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytała nerwowo.
– A, tak. Hm…
Starszy żołnierz wydawał się speszony, jego rodak przejął więc pałeczkę, wystąpił naprzód i szybkim ruchem podetknął Annie pod nos jakiś dokument.
– Będziecie przesiedleni.
– Słucham?
– Wyprowadzacie się. Nie możecie tu zostać.
– Dlaczego? To mój dom od prawie trzydziestu lat. Jest własnością moją i męża. Spłaciliśmy go w całości.
– Rzesza go potrzebuje.
Anna poczuła, że zaczyna się trząść, musiała podeprzeć się ręką o ścianę. Zawadziła o portret rodzinny, przekrzywiając go. Z trudem się wyprostowała.
– W jakim celu?
– Ten rejon miasta ma być odtąd przekształcony w dzielnicę mieszkaniową dla żydowskich gnid.
– Niemożliwe.
Czytali o getcie poprzedniego dnia. Razem z Bartkiem analizowali zamieszczony w gazecie rozkaz, przerażeni bezdusznym tonem, bezwzględną skutecznością oraz ideą segregacji ludzi w oparciu o arbitralne decyzje odnośnie do „czystości rasowej”. Złamało jej to serce – w każdym razie tak sobie sentymentalnie pomyślała – i głęboko współczuła Żydom wysiedlanym z własnych domów i wypychanym na obszar wokół bałuckiego targu kilka ulic dalej, ale nigdy nie przemknęło jej przez myśl, że i ona może zostać wysiedlona. Cóż za niefrasobliwa arogancja. Wcale nie miała złamanego serca, ono złamało się dopiero teraz.
– Proszę. Co możemy zrobić? Chodzi o pieniądze? Możemy…
– Nie chodzi o pieniądze, proszę pani. Takie są rozkazy. Wasz dom znajduje się strefie przesiedleńczej, musicie się wyprowadzić. Niech się pani nie martwi. Dostaniecie inny. Może nawet lepszy. Niektórzy z tych Żydów żyją jak pączki w maśle dzięki zyskom ze swoich lichwiarskich interesów.
– Lichwiarskich? Bez żydowskich krawców pół miasta chodziłoby nago.
Młodszy żołnierz zachichotał, starszy spiorunował go wzrokiem.
– Nonsens – odparł. – Po prostu dobrzy niemieccy krawcy mieliby pracę. Polacy też – dodał, jakby wyświadczał jej uprzejmość.
Anna poczuła, jak krew zaczyna wrzeć w jej żyłach. Na szczęście usłyszała, jak na górze otwierają się drzwi, a potem mąż i synowie wychodzą z pokoi. Bartek zbiegł po schodach w szlafroku, opiekuńczo objął ją ramieniem. Przyjęła ten gest z wdzięcznością.
– Co się dzieje?
– Będą nas „przesiedlać” – wyjaśniła z goryczą.
– Dokąd?
– Do innej części miasta – odparł Niemiec wyraźnie zadowolony, że w końcu ma do czynienia z mężczyzną. – Macie dwa dni na spakowanie się; zgłosicie się do biura kwaterunkowego dwunastego lutego między – zerknął do oprawionego w skórę notesu – dziesiątą a dwunastą rano. Przekażecie swoje klucze i odbierzecie inne do przydzielonego wam mieszkania. W jakimś czystym miejscu.
– Tutaj jest czysto.
– Ale nie będzie, gdy wokół zamieszkają Żydzi.
Anna spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Naprawdę pan w to wierzy? – spytała.
Żołnierz zmarszczył czoło.
– To prawda, proszę pani. Nasi wybitni naukowcy przeprowadzili wiele eksperymentów.
– Eksperymentów sprawdzających czystość żydowskich domów?
– Oczywiście, że nie. To znacznie głębsza kwestia. Kwestia krwi, czystości rasy. Nie zrozumie pani.
– Niby dlaczego?
Poczuła, jak Bartek ściska jej ramię, dostrzegła zatroskane spojrzenia synów, ale nie mogła się pohamować.
– Ponieważ jest pani kobietą.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
– Może i jestem kobietą, ale z wykształceniem medycznym.
– Tylko w zakresie noworodków. To nie jest prawdziwa nauka.
– Nie jest prawdziwa… Coś panu powiem, młody człowieku. Bez tej nauki mógłby pan umrzeć w macicy własnej matki, nieprawidłowo ułożony, zanim w ogóle zdążyłby pan wziąć pierwszy w życiu oddech. Albo urodzić się z okręconą wokół szyi pępowiną, cały siny i z uszkodzonym mózgiem, choć jeśli się nad tym zastanowić, może właśnie tak się stało, skoro wierzy pan…
– Dosyć, Anno! – Głos Bartka ostrzegawczo zadźwięczał jej w uszach. Obaj żołnierze poczerwienieli ze złości i już sięgali po broń. Bartek odebrał z rąk Anny dokument i wymachiwał nim jak białą flagą. – Dziękujemy za informację. Uważnie wszystko przeczytamy.
– I zastosujcie się do instrukcji – warknął starszy. – W przeciwnym razie poniesiecie konsekwencje. To dla waszego dobra, nawet jeśli – popatrzył wymownie na Annę – jesteście zbyt głupi, by to zrozumieć. Do widzenia.
Wymaszerowali ciężkim krokiem, a Anna zatrzasnęła drzwi i przywarła do nich plecami, jakby jej starzejące się ciało mogło powstrzymać brutalnych przedstawicieli bezlitosnej Rzeszy przed wtargnięciem do środka.
– Jak oni mogą? – płakała. – Jak mogą nas wyrzucać z własnego domu?
– Zdaje się – odparł gorzko Bartek – że mogą robić, co im się podoba. Chodź, zjedzmy śniadanie i lepiej zacznijmy się pakować.
To były dwa okropne dni. W pracy nie dało się liczyć na żadne ustępstwa czy zwolnienia, tak więc Anna wraz z Bartkiem i synami nie spali przez prawie całe dwie noce, pakując ubrania, kołdry, pościel, naczynia kuchenne, garnki oraz meble. Rzesza dawała im inny dom, ale żadnego zasiłku na przeprowadzkę, musieli wydać więc część swoich mizernych oszczędności na horrendalnie drogą furmankę do przeprowadzki, której żadne z nich nie chciało.
Anna ze łzami w oczach owijała ślubny serwis w gazety ze znienawidzonym anonsem o utworzeniu getta. W teorii ich także przenoszono do odrębnej, polskiej „dzielnicy mieszkaniowej”, ponieważ jednak sąsiadom przydzielano mieszkania w lokalizacjach rozsianych po całej Łodzi, zdawało się, że na razie polskie getto nie powstanie. Tylko jak mieli się gdzieś zadomowić, skoro nad ich głowami wisiała groźba kolejnej przeprowadzki? Dom jest gniazdem, miejscem, w którym rodzina ma poczucie bezpieczeństwa, a teraz naziści odbierali im nawet to.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki