Akuszerka w Auschwitz - Anna Stuart - ebook + książka

Akuszerka w Auschwitz ebook

Stuart Anna

0,0
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna Kamińska zostaje wepchnięta za żelazne bramy Auschwitz wraz ze swoją przerażoną młodą przyjaciółką Esterą Pasternak. Gdy docierają do czoła kolejki, Anna występuje z szeregu i cicho oznajmia, że jest akuszerką, Estera zaś jej asystentką. Po wytatuowaniu numerów na ich przedramionach zostają oddelegowane do baraku położniczego. Trzymając niewinne nowo narodzone dziecko, Anna zdaje sobie sprawę, że los tak wielu dzieci spoczywa w jej rękach, i przysięga uczynić, co w jej mocy, aby je ocalić.

Gdy strażnicy w mrożących krew w żyłach mundurach SS wparowują do baraku i wyrywają z ramion matki jasnowłose dzieciątko, Anna nie może tego znieść. Pocieszając zrozpaczoną kobietę, uświadamia sobie pośród głębokiego smutku, że jest iskierka nadziei. Esesmani zabierają najzdrowsze dzieci i umieszczają je w niemieckich rodzinach, a więc te maleństwa ocaleją. Krążą też słuchy, że zbliża się koniec wojny… Anna wraz z Esterą zaczynają po kryjomu tatuować noworodkom obozowe numery ich matek, modląc się, by dzieci mogły kiedyś powrócić do swoich rodzin.

Aż nagle pewnego poranka Anna zauważa niewielką wypukłość pod cienkim pasiakiem Estery…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Książkę tę poświę­cam pamięci Sta­ni­sławy Lesz­czyń­skiej oraz wszyst­kich tych, któ­rzy, podob­nie jak ona, wal­czyli o zacho­wa­nie nadziei w naj­mrocz­niej­szych cza­sach Holo­kau­stu.

Prolog. Kwiecień 1946

Pro­log

Kwie­cień 1946

Wszę­dzie stoją dzie­cięce łóżeczka. Wypeł­niają salę z drew­nianą pod­łogą, z każ­dego spo­glą­dają wiel­kie, sze­roko otwarte oczy. Nie ma w nich nadziei, dzieci są na to za małe, ale i tak widać w nich jakąś tęsk­notę, która wnika we mnie głę­boko i poru­sza czułą strunę. Nie tyle w sercu, co głę­biej – w samym łonie. Minął szmat czasu, od kiedy nosi­łam w sobie dziecko, ale tego uczu­cia chyba ni­gdy się nie zapo­mina. Może każde maleń­stwo, które wyda­łam na ten świat, pozo­sta­wiło we mnie jakąś czą­steczkę sie­bie, strzęp pępo­winy, i dla­tego na widok sze­roko roz­war­tych dzie­cię­cych oczu zawsze będzie mi top­nieć serce. I może każde maleń­stwo, któ­remu pomo­głam przyjść na świat w mojej dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niej prak­tyce aku­szerki, wpły­nęło na mnie w taki sam spo­sób.

Robię kilka kro­ków, kie­ru­jąc się w głąb sali. Łóżeczka są stare i sier­miężne, ale czy­ste i sta­ran­nie poście­lone. W jed­nym kwili dziecko, sły­szę, jak deli­katny, kojący głos zaczyna nucić koły­sankę. Kwi­le­nie prze­cho­dzi w czkawkę i cich­nie, pozo­staje sam śpiew. Podob­nie jak wszystko inne w tej prze­stron­nej sali nie jest piękny ani wyra­fi­no­wany, za to nasy­cony miło­ścią. Uśmie­cham się i modlę w duchu, by to miej­sce oka­zało się wła­śnie tym, któ­rego szu­kamy.

– Jesteś gotowa?

Odwra­cam się do cze­ka­ją­cej w progu mło­dej kobiety, która kur­czowo zaci­ska palce na bie­lo­nym drew­nie futryny i patrzy oczami rów­nie wiel­kimi jak oczy sie­rot w łóżecz­kach.

– Nie wiem.

Doty­kam jej dłoni.

– To było głu­pie pyta­nie. Ni­gdy nie będziesz gotowa, ale jesteś tu i to wystar­czy.

– A jeśli okaże się, że…

– Będziemy szu­kać dalej. Chodź.

Cią­gnę ją za sobą, życz­liwa prze­ło­żona pie­lę­gnia­rek krąży pomię­dzy łóżecz­kami, uśmie­cha się sze­roko.

– Jak dobrze, że udało się paniom dotrzeć. Ogrom­nie się cie­szę. Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt uciąż­liwa?

Trudno mi powstrzy­mać gorzki śmiech. Dzi­siej­sza podróż prze­bie­gła gładko, ale tamta sprzed lat była jed­nym kłę­bem bólu i cier­pie­nia. Podą­ża­ły­śmy ciemną, brudną drogą, na którą nikt nie powi­nien wstę­po­wać, by dotrzeć do tego pod­upa­dłego miej­sca kur­czą­cej się nadziei. Pod­ko­py­wała siły nas obu i nie wiem – bez względu na to, co przed chwilą powie­dzia­łam – jak długo któ­ra­kol­wiek z nas mogłaby nią jesz­cze kro­czyć.

Prze­ło­żona wydaje się rozu­mieć. Kła­dzie mi dłoń na ramie­niu i kiwa głową.

– Złe czasy minęły.

– Mam nadzieję, że się pani nie myli.

– Wszy­scy stra­ci­li­śmy zbyt wiele.

Spo­glą­dam na moją drogą przy­ja­ciółkę, która ukrad­kiem przy­su­nęła się w stronę łóżeczka naj­bli­żej okna. W pro­mie­niach wpa­da­ją­cego do środka słońca sie­dzi dziew­czynka z jasnymi wło­sami, oka­la­ją­cymi poważną małą buzię. Gdy widzi, że ktoś się zbliża, pod­ciąga się do pozy­cji sto­ją­cej i choć chwieje się na nóż­kach, jest bar­dzo zde­ter­mi­no­wana. Moja młoda przy­ja­ciółka szyb­kim kro­kiem poko­nuje ostat­nie metry i wyciąga rękę ku szcze­bel­kom. Dziecko prze­kłada przez nie rączki i ten widok roz­dziera mi serce – naoglą­da­łam się zbyt wielu krat, zbyt wielu pło­tów, zbyt wielu segre­ga­cji i podzia­łów.

– To ona? – wykrztu­szam.

– Ma coś w rodzaju opi­sa­nego przez panią tatu­ażu. – Prze­ło­żona z zakło­po­ta­niem wzru­sza ramio­nami.

Coś w rodzaju… To za mało. Tracę nadzieję i nagle to ja nie jestem gotowa, nagle pra­gnę, by tamta ciemna, brudna droga wiła się dalej, póki bowiem podró­żu­jemy, póty jest nadzieja.

Stój! – chcę wykrzyk­nąć, ale słowo więź­nie mi w gar­dle, ponie­waż młoda kobieta wyciąga dziecko z łóżeczka, bie­rze je w ramiona, a tęsk­nota na jej twa­rzy jest więk­sza niż wszyst­kich tych sie­rot razem wzię­tych. Czas poznać prawdę. Czas się prze­ko­nać, czy można ule­czyć zra­nione serce.

Część pierwsza. Łódź

Część pierw­sza

Łódź

Rozdział 1. 1 Wwrześnia 1939

Roz­dział 1

1 Wwrze­śnia 1939

ESTERA

Gdy zegar na wieży kate­dry Świę­tego Sta­ni­sława wybił połu­dnie, Estera Abrams usia­dła na stop­niach przed kościo­łem i wysta­wiła twarz do słońca. Cie­płe pro­mie­nie ogrze­wały skórę, ale jesień zapusz­czała już swoje macki w kamie­niu, który zda­wał się chłodny w dotyku. Przez chwilę zasta­na­wiała się nad zdję­ciem płasz­cza, żeby na nim usiąść, ale był nowy, w kolo­rze bla­dego błę­kitu, który zda­niem młod­szej sio­stry pod­kre­ślał barwę jej oczu. Nie chciała ryzy­ko­wać, że go zabru­dzi.

Estera się zaczer­wie­niła. To był naprawdę nie­roz­sądny zakup, ale Filip zawsze tak pięk­nie się ubie­rał. Nie zbyt­kow­nie – uczeń krawca miał nie­wiele wię­cej pie­nię­dzy niż pie­lę­gniarka na prak­tyce – za to sta­ran­nie i z god­no­ścią. Była to jedna z pierw­szych rze­czy, które przy­kuły jej uwagę tam­tego kwiet­nio­wego dnia, gdy po raz pierw­szy usiadł na dru­gim końcu scho­dów, ona zaś poczuła, jak każda komórka jej ciała budzi się do życia, niczym kwiat wiśni roz­wi­ja­jący się na pobli­skim drze­wie. Oczy­wi­ście natych­miast odwró­ciła wzrok i spu­ściła oczy na trzy­mane na kola­nach pie­rogi, ale z emo­cji pra­wie nie czuła smaku wyśmie­ni­tego nadzie­nia z kapu­sty i grzy­bów, spe­cjal­no­ści jej matki.

Nie śmiała ponow­nie pod­nieść wzroku, póki męż­czy­zna nie wstał, dopiero wtedy zary­zy­ko­wała szybki rzut oka. Wyobra­żała go sobie w tej chwili – wysoka, szczu­pła syl­wetka, nie­mal tycz­ko­wata, za to pewny, zde­cy­do­wany krok; mary­narka zgrzebna, lecz dosko­nale skro­jona; na czubku głowy jar­mułka z misterną obwódką. Syciła oczy jego wido­kiem, aż rap­tem się obej­rzał i spoj­rzał pro­sto na nią. Od razu poczuła, jak rumieni się nie tylko jej twarz, ale i całe ciało, i to wcale nie ze spo­dzie­wa­nego w takiej sytu­acji skrę­po­wa­nia, bar­dziej z… rado­ści.

Następ­nego dnia przy­szła tam wcze­śniej, cała spięta z nie­cier­pli­wo­ści. Choć wybiło połu­dnie, żaden młody męż­czy­zna się nie zja­wił, przy­drep­tał jedy­nie wsparty na lasce sta­rzec w zbyt głę­boko wci­śnię­tym na głowę kape­lu­szu. Pospie­szyła mu z pomocą ponie­kąd dla­tego, że tak wycho­wała ją matka, a czę­ściowo w nadziei, że zanim wróci na swoje miej­sce, młody męż­czy­zna już tam będzie. Nic z tego. Usia­dła więc ze swoim baj­glem, sku­biąc go ze zło­ścią, jakby biedne pie­czywo cokol­wiek zawi­niło, i dopiero gdy zja­dła połowę, zdała sobie sprawę, że on tam jest, w tym samym miej­scu co poprzed­nio. Spo­koj­nie pała­szo­wał dru­gie śnia­da­nie, z nosem utkwio­nym w gaze­cie, ale ile­kroć zer­kała ukrad­kiem w jego kie­runku, tyle­kroć zda­wało się jej, że nie czyta, tylko gapi się przez szpaltę.

Przez sześć dłu­gich dni sia­dy­wali ze swo­imi posił­kami na prze­ciw­nych krań­cach scho­dów, pod­czas gdy miesz­kańcy Łodzi uwi­jali się, bie­gali, roz­py­chali i śmiali, prze­mie­rza­jąc ulicę Piotr­kow­ską. Każ­dego dnia ćwi­czyła w myślach zda­nia, które za każ­dym razem, gdy pró­bo­wała wypo­wie­dzieć je na głos, nie­zno­śnie sta­wały kością w gar­dle. W pew­nym momen­cie na schody mię­dzy nimi weszła jakaś kobieta, gło­śno przy tym cmo­ka­jąc. Kto wie, co ją ziry­to­wało, kiedy bowiem oboje pod­nie­śli głowy, zdą­żyła już znik­nąć w kościele. I wtedy ich spoj­rze­nia się spo­tkały.

Este­rze krą­żyły po gło­wie wszyst­kie te wyćwi­czone bły­sko­tliwe zda­nia, ale upar­cie pozo­sta­wały tylko w myślach. W końcu on rzu­cił jakąś nie­mą­drą uwagę o pogo­dzie, ona odpo­wie­działa jesz­cze bar­dziej nie­mą­drze, jed­nak uśmie­chali się do sie­bie, jakby pro­wa­dzili bar­dzo uczoną dys­ku­sję, więc może on też przy­go­to­wał się wcze­śniej na tę oka­zję. Po prze­ła­ma­niu pierw­szych lodów kolejne słowa przy­cho­dziły im z więk­szą łatwo­ścią i już wkrótce może nie tyle ze sobą gawę­dzili, jako że żadne z nich nie było roz­mowne, co dzie­lili się pro­stymi fak­tami z życia.

– Podoba mi się twoja jar­mułka – wykrztu­siła. – Ma bar­dzo ładną obwódkę.

Nie­śmiało dotknął nakry­cia głowy.

– Dzię­kuję. Sam wyszy­wa­łem.

– Naprawdę?

Oblał się rumień­cem, zauwa­żyła, że choć włosy ma ciemne, to oczy rów­nie nie­bie­skie jak ona.

– Uczę się na krawca. Szyję głów­nie mary­narki, spodnie i koszule, ale lubię… – Pocią­gnął za brzeg jar­mułki. – Ojciec nazywa to „dłu­ba­niną”. Nie pochwala. Uważa, że haft jest dla kobiet.

– Haftu­jesz tak dobrze, że na pewno się myli.

Roze­śmiał się. Krótko, ale pełną pier­sią.

– Dzię­kuję. Moim zda­niem strój powi­nien wyra­żać naszą oso­bo­wość.

Estera dotknęła bla­do­nie­bie­skiego płasz­cza, przy­po­mi­na­jąc sobie tamtą uwagę oraz zasko­cze­nie, jakie w niej wywo­łała. Wycho­wy­wano ją w prze­ko­na­niu, że ubra­nie ma być schludne, czy­ste i skromne, ni­gdy nie przy­szło jej do głowy, że może wyra­żać coś wię­cej.

– Opo­wiedz mi coś jesz­cze – popro­siła.

I opo­wie­dział. Chło­nęła jego słowa, chęt­nie słu­cha­łaby go przez całe popo­łu­dnie, ale miała tylko pół godziny prze­rwy na dru­gie śnia­da­nie, a z prze­ło­żoną nie było żar­tów. Wystar­czyło spóź­nić się choćby o minutę, a zosta­wało się odde­le­go­wa­nym na resztę dnia do nosze­nia pacjen­tom base­nów. I choć może chcia­łaby posie­dzieć dłu­żej z tym mło­dym kraw­cem, rodzice wiele poświę­cili, aby zapła­cić za naukę w szkole pie­lę­gniar­skiej, była im więc coś winna, musiała przy­kła­dać się do obo­wiąz­ków. Odda­lała się z cięż­kim ser­cem i wła­ści­wie rów­nie dobrze mogłaby zmie­niać baseny, bo tam­tego popo­łu­dnia nie­spe­cjal­nie sku­piała się na pracy. Na szczę­ście przy­szedł w to samo miej­sce naza­jutrz i kolej­nego dnia, co spra­wiło, że zaczęła wysoko sobie cenić te pół­go­dzinne połu­dniowe prze­rwy, jakby były naj­szla­chet­niej­szymi dia­men­tami z rosyj­skich kopalni. Więc dla­czego dzi­siaj nie przy­cho­dzi?

Z nie­po­ko­jem lustro­wała Piotr­kow­ską. Może zatrzy­mało go coś w pracy, a może coś się stało. Tego ranka w powie­trzu wyczu­wało się dziwne napię­cie, ludzie byli bar­dziej oży­wieni niż zazwy­czaj, w skle­pach pano­wał więk­szy tłok. Każdy prze­cho­dzień tasz­czył siatki wypchane zaku­pami spo­żyw­czymi, jakby oba­wiano się, że zapasy wyczer­pią się w jakiś tajem­ni­czy spo­sób. Gaze­cia­rze pokrzy­ki­wali gło­śniej niż kie­dy­kol­wiek, ale w ostat­nich mie­sią­cach Estera zbyt wiele razy sły­szała tę okropną mie­sza­ninę słów – nazi­ści, Hitler, najazd, bomby – żeby się nimi nad­mier­nie przej­mo­wać. Był piękny jesienny dzień, mimo że od scho­dów cią­gnął chłód, i z pew­no­ścią nikt nie zro­biłby niczego strasz­nego pod tak cudow­nie błę­kit­nym nie­bem.

I oto wresz­cie się poja­wił, lawi­ro­wał w tłu­mie pod skle­pem rzeź­nika, zama­szy­stym kro­kiem łatwo prze­bi­jał się przez chmary ludzi. Estera na pół się pod­nio­sła, ale zaraz zmu­siła się do przy­cup­nię­cia znów na stop­niu. Spo­ty­kali się tak od trzech mie­sięcy, spo­ży­wali swoje dru­gie śnia­da­nia na scho­dach kate­dry Świę­tego Sta­ni­sława, sia­da­jąc coraz bli­żej sie­bie. Na kwia­tach wiśni zdą­żyły się zawią­zać i doj­rzeć owoce, liście pociem­niały, powoli rudziały na brze­gach.

Roz­ma­wiali, nie­śmia­łość sła­bła z każdą wymie­nioną infor­ma­cją. Znała jego nazwi­sko – Filip Paster­nak. Oczy­wi­ście przy­mie­rzyła je już do swo­jego imie­nia – Estera Paster­nak – choć kiedy jej młod­sza sio­stra Lea zro­biła kie­dyś to samo, Estera burk­nęła, żeby prze­stała się wygłu­piać. Ter­mi­no­wał w powszech­nie sza­no­wa­nym zakła­dzie kra­wiec­kim ojca, nie miał tam żad­nej taryfy ulgo­wej i powie­dział, że się z tego cie­szy (nie była prze­ko­nana, czy to do końca prawda). Na razie też nie pla­no­wał ożenku, jako że rodzina ocze­ki­wała od niego „zawo­do­wego roz­woju”.

Po tym roz­mowa nieco utknęła. Estera wykrztu­siła, że ma wielki talent do kra­wiec­twa, Filip przy­jął te słowa z uśmie­chem wdzięcz­no­ści, a potem dodał nie­spo­dzie­wa­nie szorst­kim tonem, że „ojco­wie nie zawsze i nie we wszyst­kim mają rację”. Rozej­rzeli się dokoła z minami wino­waj­ców, na wypa­dek gdyby ktoś usły­szał takie bluź­nier­stwo, a wtedy zegar szczę­śli­wie wybił połowę godziny i oboje zerwali się z miejsc. Tam­tego popo­łu­dnia Este­rze przy­dzie­lono dyżur base­nowy, ale ledwo to zauwa­żała, ponie­waż tłu­kły się jej w gło­wie nie­przy­zwo­ite myśli.

Z całą pew­no­ścią jej rodzice uzna­liby, że jest za młoda na zamąż­pój­ście albo przy­naj­mniej zbyt zaan­ga­żo­wana w pie­lę­gniar­stwo. Trzeba jed­nak oddać im spra­wie­dli­wość, bo przez ostat­nie dwa lata powta­rzała, że męż­czyźni zupeł­nie jej nie inte­re­sują i praw­do­po­dob­nie już tak zosta­nie. Matka za każ­dym razem wymow­nie się uśmie­chała, co okrop­nie ją iry­to­wało, teraz jed­nak doda­wało jej to otu­chy. Nie żeby ktoś napo­mknął cokol­wiek o mał­żeń­stwie czy choćby wspól­nej kola­cji albo spa­ce­rze w parku, czy w ogóle o czym­kol­wiek poza wspól­nym dru­gim śnia­da­niem na stop­niach kate­dry Świę­tego Sta­ni­sława. Ten ich rytuał był jak bańka mydlana, którą przez nie­śmia­łość oboje bali się prze­kłuć, na wypa­dek gdyby rze­czy­wi­ście oka­zała się pusta w środku.

– Estero! – zawo­łał przez tłum.

Nad­jeż­dżał tram­waj, przez jedną straszną chwilę myślała, że Filip zamie­rza prze­biec tuż przed nim, ale choć był wyraź­nie wzbu­rzony, zatrzy­mał się, cze­ka­jąc przez kilka nie­zno­śnych sekund, aż pojazd prze­to­czy się dalej. Znów go widziała; jed­nym susem prze­sko­czył przez tory i jesz­cze raz zawo­łał:

– Estero!

Wstała.

– Wszystko dobrze, Fili­pie?

– Nie! To zna­czy tak. Ze mną wszystko dobrze. Ale nie ze świa­tem, Estero, nie z Pol­ską.

– Dla­czego? Co się stało?

– Nie sły­sza­łaś?

Unio­sła brew, a on tak komicz­nie pac­nął się w czoło, że pew­nie by się roze­śmiała, gdyby nie to, że taka fry­wol­ność wyda­wała się zupeł­nie nie na miej­scu przy jego posęp­nej minie.

– Oczy­wi­ście, że nie, bo byś nie pytała. Prze­pra­szam.

Sta­nął dwa kroki przed nią, zrów­nali się wzro­kiem. Zaj­rzała mu głę­boko w oczy, zbyt zanie­po­ko­jona, by myśleć o skrę­po­wa­niu.

– Nie ma za co. Co się stało?

Wes­tchnął.

– Niemcy zaata­ko­wali. Żoł­nie­rze Wehr­machtu tłum­nie wle­wają się przez nasze gra­nice i nikt nie jest bez­pieczny.

– Będziesz musiał wal­czyć?

– Być może. Jeśli zdążę. Nad­cią­gają szybko, Estero, nacie­rają na Kra­ków i War­szawę.

– A co z Łodzią?

– Nie wia­domo, ale pew­nie i na nią przyj­dzie pora. To piękne mia­sto z dobrze roz­wi­nię­tym prze­my­słem. Niemcy lubią prze­mysł.

– Za to nie lubią Żydów.

– Nie lubią – przy­znał Filip. – Podobno nie­któ­rzy już wyjeż­dżają, zabie­rają swoje złoto i jadą na wschód.

– A twoja rodzina?

Pokrę­cił głową.

– Ojciec nie zostawi zakładu za nic w świe­cie. A nawet gdyby…

Umilkł, głę­boko zaj­rzał w oczy Estery.

– A nawet gdyby…? – pona­gliła.

– Nawet gdyby wyje­chał, nie zabrał­bym się razem z nim. Nie zosta­wię cię.

– Nie wyje­dziesz beze mnie? – wykrztu­siła, lecz oto on już ujmo­wał jej dło­nie i przed nią klę­kał, dłu­gie nogi nie­zdar­nie balan­so­wały na wąskich stop­niach.

– Estero Abrams, czy uczy­nisz mi ten wielki zaszczyt i zosta­niesz moją żoną?

Zamru­gała oszo­ło­miona. Wyda­wało się, że cała Piotr­kow­ska prze­rwała gorącz­kową krzą­ta­ninę i odwró­ciła się w ich stronę. Dwie star­sze panie pcha­jące taczki wyła­do­wane zaku­pami przy­sta­nęły i się im przy­glą­dały. Jedna z nich puściła do Estery oko i ski­nęła głową, więc dziew­czyna ponow­nie zwró­ciła twarz ku przy­stoj­nemu męż­czyź­nie u jej stóp.

– Ale…

– Wybu­chła wojna, Estero. Gdy tylko się o tym dowie­dzia­łem, gdy tylko wyobra­zi­łem sobie żoł­nie­rzy z bro­nią, wroga masze­ru­ją­cego po uli­cach naszego mia­sta, nie umia­łem myśleć o niczym innym, tylko o tym, że mogą mi cie­bie ode­brać. A potem pomy­śla­łem, jakie to absur­dalne, że tego lata dzień w dzień mar­no­wa­łem dwa­dzie­ścia trzy i pół godziny bez cie­bie, i nie zniosę ani trzy­dzie­stu minut wię­cej. Więc jak, Estero?

– Pytasz, czy za cie­bie wyjdę?

– Tak.

– Tak!

Wyrzu­ciła to z sie­bie bez namy­słu, on już wsta­wał z klę­czek, obej­mo­wał ją ramio­nami, zbli­żał usta do jej ust. W gło­wie miała tylko jedną myśl: że i ona zmar­no­wała zbyt dużo czasu. Świat wiro­wał z rado­ści, w uszach huczał potężny głos, jakby Bóg zesłał zastępy śpie­wa­ją­cych anio­łów. Choć gdyby tak było, powi­nien wybrać lep­szy chór, ten brzmiał bowiem raczej jak zawo­dze­nie niż nie­biań­ski śpiew, i dopiero kiedy ode­rwała się od Filipa, uświa­do­miła sobie, że to odgłos syreny prze­ciw­lot­ni­czej doby­wa­jący się z trzesz­czą­cych, zardze­wia­łych gło­śni­ków usta­wio­nych wzdłuż ulicy.

– Szybko! – rzu­cił Filip, bio­rąc ją za rękę i cią­gnąc po scho­dach do kate­dry.

Nad ich gło­wami dwa nie­miec­kie samo­loty, ciemne i zło­wiesz­cze, prze­cięły bez­chmurne błę­kitne niebo, a Estera nie mogła się zde­cy­do­wać, czy to naj­szczę­śliw­szy dzień w jej życiu, czy naj­gor­szy.

Będzie zada­wała sobie to pyta­nie wie­lo­krot­nie w ponu­rych latach, które wkrótce miały nadejść.

Rozdział 2. 19 listopada 1939

Roz­dział 2

19 listo­pada 1939

ANNA

Anna Kamiń­ska wzięła męża pod ramię, gdy rodzice pro­wa­dzili do chupy naj­pierw Filipa, a potem zaró­żo­wioną z emo­cji Esterę i młoda para sta­nęła naprze­ciwko sie­bie pod pięk­nym bal­da­chi­mem. Uśmiech­nęła się, widząc, jak zako­chani patrzą sobie w oczy, tak wyraź­nie pod­eks­cy­to­wani aktem łącze­nia ze sobą życia, i poczuła w duszy spo­kój. Chwała Bogu, że tu przy­była. Wahała się, kiedy przy­szło zapro­sze­nie. Może w wieku pięć­dzie­się­ciu paru lat robiła się ner­wowa, ale nie była pewna, czy Bóg chce, by uczest­ni­czyła w żydow­skiej cere­mo­nii. Na szczę­ście Bar­tek wyśmiał jej obawy.

– Oczy­wi­ście, że Bóg chce, abyś zoba­czyła, jak ci mło­dzi ludzie świę­tują wza­jemną miłość. Wokół nas roz­lewa się tyle nie­na­wi­ści, że należy chwy­tać obu­rącz taką oka­zję bez względu na to, w jakim miej­scu się odbywa.

Miał rację, a jej zro­biło się wstyd, że w ogóle się tym mar­twiła. Żydzi byli ludźmi sumien­nymi, uprzej­mymi i peł­nymi sza­cunku, to zaś nale­żało cenić, zwłasz­cza w świe­cie, w któ­rym dyk­to­wa­nie innym swo­jej woli sta­wało się normą. Minęły ponad dwa znie­na­wi­dzone mie­siące, odkąd nazi­ści wkro­czyli do Pol­ski i narzu­cili jej uko­cha­nemu kra­jowi sztywne reguły oraz ide­olo­gie. Miała ochotę rzu­cić się do gar­dła każ­demu z tych zado­wo­lo­nych z sie­bie żoł­nie­rzy para­du­ją­cych przez ich mia­sto, zmie­nia­ją­cych tabliczki z nazwami ulic, usta­na­wia­ją­cych nowe prawa bez jakie­go­kol­wiek posza­no­wa­nia zwy­cza­jów, tra­dy­cji, a nawet, wyda­wało się, zdro­wego roz­sądku czy przy­zwo­ito­ści.

Jezus nauczał, by nad­sta­wiać drugi poli­czek, ale nazi­ści ude­rzyli w oba naraz i trudno było wyba­czyć im tę napaść, skoro nad­cią­gały już kolejne ciosy. W takich chwi­lach czuła się bar­dziej jak sta­ro­te­sta­men­towa chrze­ści­janka – żądna ognia i furii – niż nowo­te­sta­men­towa, co było chyba nie­jaką iro­nią, zwa­żyw­szy na miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wała.

Roz­glą­dała się po syna­go­dze, gdy kan­tor zain­to­no­wał cichą, mistyczną modli­twę, odbi­ja­jącą się echem od malo­wa­nych ścian. Na chod­ni­kach przed syna­gogą skrzył się szron, ale słońce świe­ciło jasno, wpa­da­jąc uko­śnie przez okna, poły­sku­jąc na zło­tych kolum­nach i wypo­sa­że­niu, a całe wnę­trze zda­wało się pło­nąć. Musiała przy­znać, że wcale nie róż­niło się aż tak bar­dzo od ich uko­cha­nej kate­dry Świę­tego Sta­ni­sława; przy­tu­liła się do ramie­nia Bartka, wdzięczna, że nakło­nił ją do przyj­ścia. Takiego spo­koju jesz­cze tej jesieni nie czuła.

Bacz­nie obser­wo­wała, jak Lea, młod­sza sio­stra Estery, sied­mio­krot­nie pro­wa­dzi ją dookoła pana mło­dego z uro­czy­stą, poważną miną na ślicz­nej twa­rzy i wzro­kiem utkwio­nym w pod­ło­dze, choć może nie tyle z poboż­no­ści, lecz by nie nadep­nąć na rąbek sukni panny mło­dej. Anna pamię­tała to uczu­cie. Co z tego, że jej ślub z Bart­kiem odbył się dwa­dzie­ścia trzy lata temu, skoro wciąż żył we wspo­mnie­niach. Był rok tysiąc dzie­więć­set szes­na­sty, śro­dek innej wojny – wiel­kiej wojny, jak ją nazy­wano, wojny, która miała raz na zawsze poło­żyć kres wszyst­kim woj­nom, ale tak się nie stało. Z jakie­goś powodu wszystko zaczęło się od nowa, po raz kolejny zuchwałe potęgi po obu stro­nach bied­nej Pol­ski pusto­szyły spo­kojne mia­steczka i wio­ski. Dla­czego nie zosta­wią ich w spo­koju? Przez stu­le­cia Rosja i Niemcy trak­to­wały ojczy­znę Anny jak zie­mie, któ­rymi można się podzie­lić, aż w końcu w tysiąc dzie­więć­set osiem­na­stym roku Pol­ska odzy­skała nie­pod­le­głość. Teraz jej sąsie­dzi znów bru­tal­nie ją tra­to­wali – tym razem czoł­gami i wiel­kimi dzia­łami.

Annę prze­szedł dreszcz, posta­no­wiła się sku­pić na rado­snej cere­mo­nii. Okrą­żyw­szy Filipa po raz ostatni, Estera sta­nęła przed nim, on zaś deli­kat­nie zasło­nił welo­nem jej twarz, co miało sym­bo­li­zo­wać, że miłuje nie tylko ciało żony, ale i duszę. Ta chwila była bło­go­sła­wień­stwem, dniem miło­ści pośród stra­chu oraz przy­po­mnie­niem, że bez względu na to, o co potęgi toczą bój, co chcą zagar­nąć, ludzie, któ­rzy nie­for­tun­nie zna­leźli się pod ich pano­wa­niem, pra­gną po pro­stu zwy­czaj­nego życia – chcą się żenić, mieć dzieci, zakła­dać rodziny. Czy ist­nieje coś cen­niej­szego?

Ręka Anny odru­chowo powę­dro­wała do dyplomu, który zawsze nosiła w kie­szeni, ukry­tego w sta­rej puszce po proszku do zębów. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy ktoś może ją wezwać, i naj­le­piej mieć przy sobie potwier­dze­nie, że czło­wiek zna się na swoim fachu. Była w tym mie­ście aku­szerką od dwu­dzie­stu lat, nie­raz musiała wstać od kola­cji, wyjść ze spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi, a nawet z teatru, żeby asy­sto­wać przy poro­dzie. Jeśli zda­rzało się, że prze­ry­wano sztukę, Anna tężała, cze­ka­jąc na nie­unik­niony komu­ni­kat: „Aku­szerka Anna Kamiń­ska pro­szona o zgło­sze­nie się we foyer”. Bar­tek wzdy­chał, cało­wał ją w czoło, ona zaś brała płaszcz i nie­wielką torbę medyczną, z którą się nie roz­sta­wała, a następ­nie ruszała w noc.

Było jej odro­binę żal, że nie docze­kała zakoń­cze­nia, ale gdy tylko zajęła się odbie­ra­niem porodu, banal­ność wyre­ży­se­ro­wa­nego dra­matu o zna­nej akcji zni­kała w eks­cy­ta­cji wywo­ła­nej roz­wi­ja­jącą się na jej oczach akcją innego, natu­ral­nego. Wyko­ny­wa­nie takiej pracy było wiel­kim przy­wi­le­jem. Za każ­dym razem, gdy asy­sto­wała przy naro­dzi­nach nowego życia, czuła się, jakby była świad­kiem ponow­nego przyj­ścia na świat Chry­stusa, i ten rado­sny cud odga­niał wszel­kie zmę­cze­nie. Jaką moc mają czołgi i działa wobec takiego aktu odro­dze­nia?

Anna bacz­nie przy­pa­try­wała się Este­rze, nie mogąc uwie­rzyć, jak szybko pły­nie czas. Ta śliczna młoda kobieta, sto­jąca dziś przed swoim wybran­kiem, była jed­nym z pierw­szych dzieci, które Anna przy­jęła na świat. Jako świeżo upie­czona absol­wentka szkoły położ­nych w War­sza­wie wciąż jesz­cze nie mogła się nadzi­wić, że pozwo­lono jej na samo­dzielną prak­tykę. W czy­stym i schlud­nym domu powi­tał ją o świ­cie mąż Ruty, Mor­de­chaj, przy­cup­nięty w progu, ner­wowo pyka­jący z fajki. Na jej widok zerwał się na równe nogi i kla­snął w dło­nie.

– Chwała Bogu, że już pani jest. Żona pani potrze­buje. Moja Ruta pani potrze­buje. Zaopie­kuje się nią pani, prawda? Będzie z panią bez­pieczna?

Paplał jak dziecko, aż poczuła, jak ciąży jej ogrom jego miło­ści. Tam­tego dnia jego szczę­ście spo­czy­wało w jej rękach, a te ręce, powta­rzała sobie, zostały wyszko­lone w naj­lep­szej szkole położ­nych w Pol­sce, tak więc zano­sząc modli­twę do Boga, pospiesz­nie weszła do środka.

Koniec koń­ców nie­trudno było speł­nić życze­nia Mor­de­chaja, Ruta była bowiem młoda i silna, miała wspar­cie rze­czo­wej matki, która kazała jej zaci­snąć zęby i przeć, gdy Anna o to pro­siła. Estera uro­dziła się bez­piecz­nie w ciągu godziny od przy­by­cia Anny, a Mor­de­chaj nie szczę­dził jej pochwał. Wyja­śniła jed­nak, że całą pracę wyko­nała jego żona, po czym dys­kret­nie się odsu­nęła, on zaś ujął obu­rącz twarz Ruty, czule ją cału­jąc, a potem wziął dziecko w ramiona, jak coś naj­cen­niej­szego na świe­cie. Tamto nie­mowlę było teraz kobietą.

Anna przy­słu­chi­wała się w sku­pie­niu, jak Estera składa Fili­powi przy­sięgę moc­nym, czy­stym gło­sem. Sta­no­wili doprawdy uro­czą parę, oboje byli nie­śmiali i poważ­nie trak­to­wali wybrane przez sie­bie w życiu ścieżki. Dostrze­gała w Este­rze jakąś cząstkę sie­bie. Dziew­czyna z pasją pod­cho­dziła do swo­jego zawodu i miała nadzieję, że podob­nie jak Anna będzie mogła odda­wać się swemu powo­ła­niu po zało­że­niu rodziny. Wzrok aku­szerki spo­czął na Fili­pie, wyso­kim, wypro­sto­wa­nym, z dumą ślu­bu­ją­cym swo­jej wybrance serca miłość i wier­ność. Jedy­nym dobro­dziej­stwem oku­pa­cji, pomy­ślała, jest to, że na razie nie powo­ły­wano do walki mło­dych męż­czyzn, dzięki czemu Filip mógł stać tutaj ze swoim drużbą Toma­szem u boku. Kto wie, czy żar­łoczna Rze­sza nie posta­nowi ich zacią­gnąć; ale chyba nawet Hitler nie jest na tyle sza­lony, by kazać wro­gowi wal­czyć o jego sprawę, może więc Este­rze uda się zatrzy­mać pana mło­dego w domu.

Bie­dak i tak nie mógł pra­co­wać. Cały obszar Łodzi „uho­no­ro­wano” włą­cze­niem do Rze­szy, a dwa tygo­dnie temu nie­miecki dowódca zabro­nił Żydom pra­co­wać w prze­my­słach tek­styl­nym i skó­rza­nym – zakaz ten za jed­nym zama­chem pozba­wił dochodu nie­mal pięć­dzie­siąt pro­cent miesz­kań­ców mia­sta. Kra­wiecka prak­tyka Filipa została rap­tow­nie prze­rwana, ojca zmu­szono do prze­ka­za­nia pra­cowni, swo­jego oczka w gło­wie, gru­bemu Niem­cowi o tłu­stych palu­chach i bez talentu.

Z powodu tego bez­sen­sow­nego posu­nię­cia mia­sto będzie gorzej ubrane, a tym­cza­sem te rzą­dzące Łodzią świ­nie wydały nakaz przy­mu­so­wej pracy dla Żydów, wycią­gały ich z domów oraz biur i kazały burzyć pol­skie pomniki, zamia­tać chod­niki i zmie­niać tabliczki z nazwami ulic. Anna mijała nie­dawno dwóch męż­czyzn ścią­ga­ją­cych ze łzami w oczach tabliczkę z nazwą sta­rej, sza­cow­nej Piotr­kow­skiej i zastę­pu­ją­cych ją nową, błysz­czącą, z napi­sem Adolf-Hitler-Strasse. Nazi­ści robili tak z każdą ulicą w mie­ście, wyma­zu­jąc stare jak świat nazwy i wpi­su­jąc w ich miej­sce aro­ganc­kie nie­miec­kie. Żaden sza­nu­jący się Polak nie będzie posłu­gi­wał się tymi nowymi, ale i tak tam wid­niały, szy­dząc z miesz­kań­ców.

Poja­wiły się także opa­ski. Roz­kaz przy­szedł rap­tem kilka dni temu – wszy­scy Żydzi mają nosić na ramie­niu żółte opa­ski o sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, tuż poni­żej pachy, w miej­scu wybra­nym spe­cjal­nie dla mak­sy­mal­nej nie­wy­gody. Istny powrót do śre­dnio­wie­cza. Na prze­strzeni stu­leci jakże wielu despo­tycz­nych wład­ców zmu­szało lud­ność żydow­ską do nosze­nia odróż­nia­ją­cych ją od reszty emble­ma­tów, by „zapo­biec przy­pad­ko­wemu mie­sza­niu się ras” – jakby ludzie ze sobą nie roz­ma­wiali, nie pozna­wali swo­ich rodzin ani nie dzie­lili się histo­riami; jakby to pań­stwo miało decy­do­wać, z kim dana jed­nostka ma się połą­czyć świę­tym węzłem mał­żeń­stwa.

Anna spo­tkała nie­dawno na ulicy Rutę i Leę, które zała­my­wały ręce, że to nowe prze­klęte roz­po­rzą­dze­nie zepsuje im sta­ran­nie wybrane na ślub kre­acje, modliły się, by weszło w życie dopiero po dniu zaślu­bin, ale gdzie tam, eses­mani – naj­bar­dziej bez­względni, sady­styczni przed­sta­wi­ciele nie­miec­kiego reżimu – od tygo­dnia patro­lo­wali ulice, mie­rząc z broni do każ­dego nie­szczę­snego Żyda nie­ozna­ko­wa­nego żółtą opa­ską, a cza­sem także pocią­gali za spust. Stary Eliasz Aarons, naj­lep­szy pie­karz w mie­ście, nie upie­cze już kołacz­ków ani szar­lotki, by mogły się nimi roz­ko­szo­wać nie­prze­brane masy klien­tów, został bowiem zastrze­lony we wła­snej pie­karni, gdy się tłu­ma­czył, że nie zna­lazł jesz­cze wystar­cza­jąco dużego kawałka żół­tej tka­niny na swój pokaźny biceps. Tak więc nie­mal wszy­scy zgro­ma­dzeni teraz w świą­tyni, z wyjąt­kiem Anny i Bartka, mieli prze­pa­sane na żółto ramiona. Nawet biedna Estera musiała zało­żyć opa­skę, choć ktoś zmyślny – zapewne Filip – w akcie wyzy­wa­ją­cego posłu­szeń­stwa uszył dwie, na oba rękawy, ze lśnią­cej zło­tej tka­niny, dzięki czemu panna młoda wyglą­dała bar­dziej jak kró­lowa niż wyrzu­tek spo­łe­czeń­stwa.

Uro­czy­stość dobie­gała końca. Anna ode­rwała się od tra­pią­cych ją roz­my­ślań i zanu­rzyła się we wspa­nia­ło­ści tego, co działo się tu i teraz. Este­rze ponow­nie odsło­nięto welon, rabin wziął kie­lich i podał nowo­żeń­com. Gdy go opróż­nili, wsu­nął naczy­nie do aksa­mit­nego woreczka, mocno zacią­gnął tasiemki i poło­żył je przed Fili­pem na pod­ło­dze. Pan młody spoj­rzał na Esterę, która uśmiech­nęła się zachę­ca­jąco i wzięła go za rękę. Goście pode­szli bli­żej, Filip uniósł stopę, a potem zde­cy­do­wa­nym ruchem roz­dep­tał szkło. Anna zdą­żyła usły­szeć pierw­szy brzęk, zanim uto­nął w rado­snych okrzy­kach „mazeł tow!”, a przy­łą­cza­jąc się do nich, wie­działa, że bez względu na język, bez względu na świą­ty­nię, wszyst­kie kul­tury jed­no­czą się w bło­go­sła­wień­stwach dla szczę­śli­wych mał­żon­ków.

Poca­ło­wała wła­snego męża, pod­czas gdy wszy­scy wokół wesoło traj­ko­tali, ści­skali się nawza­jem i obstę­po­wali młodą parę, aby wziąć oboje na barki i okrą­żyć z nimi syna­gogę. Wesele miało się odbyć w sali na tyłach tego ład­nego budynku, wyda­wało się jed­nak, że zaczyna się już teraz, absur­dalne żółte opa­ski wiro­wały wokół nowo­żeń­ców. Anna widziała, jak Estera gło­śno się roze­śmiała, kiedy Tomasz wyrwał jej dłoń z uści­sku Filipa, a następ­nie wsa­dził ją na czy­jeś usłużne ramiona, po czym sam wziął Filipa na barana. Parę zaczęto obno­sić dookoła syna­gogi, lecz gdy żywio­łowe okla­ski gości połą­czyły się w mia­ro­wym ryt­mie, nagle z impe­tem otwo­rzyły się drzwi i roz­le­gły strzały. Tłum zastygł, do środka wtar­gnęli żoł­nie­rze SS, szorstko pokrzy­ku­jąc: „Raus, raus!”. Wyno­cha.

Anna sły­szała, jak śmiech Estery prze­cho­dzi w okrzyk prze­ra­że­nia, ponie­waż eses­mani wyce­lo­wali w nią lufy, a ona, góru­jąc nad tłu­mem, była łatwym celem. Instynk­tow­nie zesko­czyła na pod­łogę.

– Pro­szę – powie­działa po nie­miecku Anna. – To jest ślub.

Ofi­cer spoj­rzał na nią zasko­czony. Nauczyła się tego języka w dzie­ciń­stwie, posłu­gi­wała się nim bie­gle. Przy­da­wał się jej przez lata, ponie­waż wiele pacjen­tek było osie­dlo­nymi w Pol­sce Niem­kami, ni­gdy jed­nak nie przy­pusz­czała, że kie­dyś zosta­nie zmu­szona do roz­mowy z żoł­nie­rzem.

– Ślub?

Ofi­cer powstrzy­mał swo­ich ludzi unie­sie­niem ramie­nia, a sam roz­glą­dał się po świą­tyni, co przy­naj­mniej dało prze­ra­żo­nym gościom czas na posta­wie­nie nowo­żeń­ców na pod­ło­dze i zapew­nie­nie im względ­nego bez­pie­czeń­stwa w tłu­mie. Nie­miec roze­śmiał się paskud­nie.

– Żydow­ski ślub! A wła­śnie temu, droga pani, przy­szli­śmy poło­żyć kres. Ta hołota nie może się roz­mna­żać. I tak jest ich już wystar­cza­jąco dużo. – Zmie­rzył ją wzro­kiem od stóp do głów, zauwa­ża­jąc porządne ubra­nie nie­spla­mione opa­ską. – Co tutaj robi­cie?

– Świę­tu­jemy miłość – odparła śmiało.

Tym razem śmiech zabrzmiał bar­dziej zło­wrogo. Kątem oka Anna dostrze­gła, jak Tomasz stoi na straży, a Ruta i Mor­de­chaj nie­po­strze­że­nie wypro­wa­dzają pań­stwa mło­dych tyl­nymi drzwiami. Dzię­ko­wała Bogu, że udało im się wymknąć, ale reszta zgro­ma­dzo­nych na­dal była w nie­bez­pie­czeń­stwie. Rodzice Filipa, Benia­min i Sara, pró­bo­wali wszyst­kich uspo­ka­jać, jed­nak panika nara­stała.

– W czymś panom pomóc? – zapy­tała, siląc się na uprzej­mość, cho­ciaż słowa zda­wały się kale­czyć gar­dło.

– Czy nam pomóc? Tak, pro­szę pani, w zbu­rze­niu tego hanieb­nego budynku, dopóki ci wszy­scy prze­klęci Żydzi są w środku. Ej, wy, stać! Ani kroku dalej.

Zauwa­żył tylne wyj­ście, któ­rym pró­bo­wali wymy­kać się inni goście, pod­biegł tam i bru­tal­nie wcią­gnął do środka druhnę Estery. Annie ści­snęło się serce. Czter­na­sto­let­nia Lea wyda­wała się taka doro­sła za ple­cami sio­stry, w upię­tych wysoko, nie­ty­powo jasnych jak na Żydówkę wło­sach i deli­kat­nym maki­jażu pod­kre­śla­ją­cym rysy twa­rzy, w tej jed­nak chwili wyglą­dała jak wystra­szone dziecko – i trudno się jej dzi­wić. Lufy pisto­le­tów znaj­do­wały się tak bli­sko, takie duże, o tak nisz­czy­ciel­skiej mocy. Gdyby eses­mani posta­no­wili otwo­rzyć ogień w tej ogra­ni­czo­nej prze­strzeni, nikt z gości Ruty i Mor­de­chaja nie zdo­łałby się ukryć.

– Pro­szę – ode­zwała się ponow­nie. – Pro­szę ich puścić. Są tu sta­rzy ludzie, dzieci.

– Żydow­skie dzieci!

– Takie same jak inne.

Patrzył na nią z twa­rzą wykrę­coną w gry­ma­sie nie­na­wi­ści.

– Nie takie same – wark­nął. – Żydzi są plagą tej ziemi, a naszym obo­wiąz­kiem jest ją wyple­nić.

Anna poczuła się, jakby ktoś wyssał jej z płuc całe powie­trze. Widziała Żydów zmu­sza­nych do zasy­py­wa­nia kałuż pia­skiem, zamy­ka­nia skle­pów i ukry­wa­nia się w domach, ale aż do tej pory nie zda­wała sobie sprawy z głębi wymie­rzo­nej w nich nie­na­wi­ści. To nie szy­der­stwo i zło­śli­wość; to było czy­ste zło. Zabra­kło jej tchu, obraz zama­zy­wał się przed oczami. Poczuła, jak silne ramię Bartka zde­cy­do­wa­nym gestem obej­muje ją w pasie.

– I jeste­śmy wam za to wdzięczni – powie­dział spo­koj­nie Bar­tek; jego nie­miecki nie był tak dobry jak jej, ale cał­ko­wi­cie zro­zu­miały. – Ale jakie macie roz­kazy na dziś?

Anna miała ochotę obić mu pię­ściami pierś za tę rze­komą soli­dar­ność z wro­giem, ale pró­bu­jąc dojść do sie­bie, zauwa­żyła, jak wypa­sto­wane buty żoł­nie­rza nie­pew­nie szu­rają po pod­ło­dze. Roz­kazy. Bar­tek miał rację, do tych auto­ma­tów prze­ma­wiają tylko roz­kazy.

– Mamy roz­kaz wysa­dze­nia w powie­trze wszyst­kich syna­gog w Łodzi.

– Ale nie ludzi?

– Na razie nie – odburk­nął.

Tym razem Anna usły­szała w jego gło­sie waha­nie i przy­warła do Bartka, gdy ten znów prze­mó­wił.

– Może więc pozwól­cie im wyjść na ulicę, skąd będą obser­wo­wać, jak wali się ich świą­ty­nia.

– Tak! – Ofi­cer pod­chwy­cił pomysł. – Będzie to dla nich upo­ko­rze­nie i ostrze­że­nie przed potęgą Rze­szy. Raus! – wrza­snął, a reszta żoł­nie­rzy natych­miast poszła w jego ślady. Raus, raus, raus!

Lea pierw­sza rzu­ciła się do drzwi, za nią prze­py­chała się reszta gości, poty­ka­jąc się w pośpie­chu, by zdą­żyć uciec, zanim zbu­rzą świą­ty­nię, jak to aż nazbyt czę­sto działo się w ich histo­rii. Bar­tek zła­pał się za głowę i ude­rzył nią w kolumnę; tym razem to Anna objęła go wpół i pro­wa­dziła do wyj­ścia.

– Co ja powie­dzia­łem? – lamen­to­wał. – To było straszne, straszne!

– Raczej śmiałe i odważne i oca­liło tym wszyst­kim ludziom życie – zaopo­no­wała Anna.

– Na razie – odparł posęp­nie.

Tłum cha­otycz­nie i w pośpie­chu wyle­gał na Piotr­kow­ską – Adolf-Hitler-Strasse – Anna zaś wie­działa, że mąż ma rację. Najeźdźcy zajęli ich mia­sto, a teraz będą dzie­lić jego miesz­kań­ców. Jakiś głu­piec zde­cy­do­wał, że dziecko, któ­remu Anna pomo­gła przyjść na świat osiem­na­ście lat temu, nie­winne i nagu­sień­kie, jest mniej war­to­ściowe od innych, i zamie­rzał zetrzeć je z tej ziemi wraz ze wszyst­kimi, w któ­rych żyłach pły­nęła ta sama krew. Prze­cież to nie zwy­kła wojna, ale zagłada cywi­li­za­cji. W dro­dze powrot­nej do domu z jej serca ulot­nił się cały spo­kój tej pięk­nej cere­mo­nii zaślu­bin, zastą­piły go okrop­nie złe prze­czu­cia. Nie pozo­sta­wało jej nic innego, jak tylko modlić się, by Estera i Filip nacie­szyli się kil­koma dniami wspól­nego szczę­ścia, ponie­waż siła, którą z nich zaczerpną, będzie im bar­dzo potrzebna w nad­cho­dzą­cych tygo­dniach i mie­sią­cach.

Rozdział 3. 8 lutego 1940

Roz­dział 3

8 lutego 1940

ESTERA

– Fili­pie, jestem!

Och, jakże uwiel­biała te słowa. Ni­gdy by nie pomy­ślała, że pro­sta czyn­ność, taka jak prze­stę­po­wa­nie progu domu, okaże się taka cudowna. Choć ich miesz­kanko było nie­wiel­kie, skrom­nie ume­blo­wane i pro­wa­dziło do niego strasz­nie dużo scho­dów, mieli je tylko dla sie­bie i ceniła je bar­dziej od naj­wspa­nial­szego pałacu.

– Obiad pra­wie gotowy! – odkrzyk­nął Filip, a Estera ze śmie­chem odwie­siła płaszcz, po czym weszła do wąskiej kuchni. Stał przy kuchence, zaró­żo­wiony od bucha­ją­cej z garnka pary, w pasie miał prze­wią­zany far­tuch.

– Pach­nie cudow­nie – zauwa­żyła, wpa­da­jąc w jego roz­po­starte ramiona i cału­jąc na powi­ta­nie.

– Bigos, przy­naj­mniej w zało­że­niu. Mama dała mi prze­pis, ale nie mogłem zna­leźć w skle­pach potrzeb­nych skład­ni­ków. Powi­nien zawie­rać sie­dem róż­nych rodza­jów mięsa, a są tam dwa i szcze­rze mówiąc, nie jestem pewien, czy któ­reś z nich rze­czy­wi­ście można uznać za mięso w czy­stym zna­cze­niu tego słowa.

Znów go poca­ło­wała, ście­ra­jąc mu sos z policzka.

– Będzie pyszny, Fili­pie. Dzię­kuję.

Uśmiech­nął się zado­wo­lony.

– Musia­łem godzi­nami stać w kolejce, a kiedy byłem już bli­sko lady, ktoś mnie wypchnął.

– Nie pro­te­sto­wa­łeś?

– Przy eses­ma­nach ster­czą­cych na każ­dym rogu? Już widzę, jak ocho­czo pospie­szy­liby mi z pomocą.

Estera się skrzy­wiła. Z każ­dym kolej­nym dniem tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego roku ich zna­jomi i krewni coraz czę­ściej sta­wali się zabaw­kami w rękach nazi­stów, któ­rzy ich bili, kopali, ude­rzali. Któ­re­goś dnia przy­ja­ciółka Estery, Maja, zja­wiła się zapła­kana pod ich drzwiami, bła­ga­jąc o pomoc. Nazi­ści zmu­sili jej sta­rze­ją­cego się ojca do prze­no­sze­nia gołymi rękami cegieł z jed­nej strony ulicy na drugą przez cały pora­nek, a póź­niej kazali mu je odno­sić. Miał pora­nione palce, plecy nie­mal zgięte wpół, a żebra sine od kop­nia­ków, które wymie­rzano mu przy każ­dym upadku.

Estera zro­biła, co mogła, prze­myła i opa­trzyła rany, ale rano następ­nego dnia eses­mani znów zało­mo­tali do jego drzwi, kazali mu zabie­rać leniwe gnaty do pracy i cały kosz­mar roz­po­czął się od nowa. Ojciec tra­fił do szpi­tala, a Maja poprzy­się­gła zemstę, lecz cóż mogli zro­bić? Nazi­ści mieli broń, a dzięki broni wła­dzę. Świat, przy­cho­dząc Pol­sce w sukurs, wypo­wie­dział Niem­com wojnę, ale naj­wy­raź­niej sama Pol­ska musi przy­stą­pić do dzia­ła­nia i modlić się o ratu­nek. Wielu mło­dych męż­czyzn ucie­kło za gra­nicę, chcąc dołą­czyć gdzieś do armii, i choć Estera ich rozu­miała, była nie­skoń­cze­nie rada, że Filip został przy niej.

– Wszystko wywró­ciło się do góry nogami, prawda? – powie­dział. – Ty wycho­dzisz do pracy, a ja pro­wa­dzę dom.

– I to mi się podoba – odparła, uśmie­cha­jąc się do niego. – Do twa­rzy ci w far­tu­chu.

Zabaw­nie dygnął, Estera znów zachi­cho­tała, a następ­nie przy­cią­gnęła go do sie­bie. Ten poca­łu­nek był dłuż­szy, głęb­szy. Nie mogła uwie­rzyć, że nie minął nawet rok od czasu, kiedy ten cudowny męż­czy­zna sie­dział po dru­giej stro­nie scho­dów, a oto teraz są mał­żeń­stwem i wiodą wspólne życie. Nie umiała już sobie przy­po­mnieć, jak świat wyglą­dał bez niego, i nie wyobra­żała sobie, by kie­dy­kol­wiek mogło się jej znu­dzić wpa­da­nie mu w ramiona.

– Gotowe? – zapy­tała.

Skosz­to­wał aro­ma­tycz­nego bigosu, w sku­pie­niu marsz­cząc czoło.

– Myślę, że przy­da­łoby się jesz­cze z pół godziny.

– I dobrze! – wykrzyk­nęła, bio­rąc go za rękę i pro­wa­dząc do sypialni.

– Pani Paster­nak, czy pani mnie uwo­dzi?

– Tak – odparła, nie kry­jąc rado­ści.

Cie­le­sna strona ich mał­żeń­stwa miała dość nie­for­tunny począ­tek – wypę­dzono ich z syna­gogi, gdy uro­czy­stość dopiero roz­krę­cała się na dobre. Rodzina Filipa zor­ga­ni­zo­wała im kil­ku­dniowy pobyt w uro­czym domku w lesie łagiew­nic­kim, ale pierw­szej nocy byli tak wstrzą­śnięci grozą wyda­rzeń, że poprze­stali na przy­tu­la­niu się do sie­bie i wpa­try­wa­niu w ogień. Chcieli wró­cić do bli­skich, by mieć pew­ność, że wszy­scy są cali i zdrowi.

Zmę­czeni i nie­spo­kojni poło­żyli się w końcu do łóżka, a sen we wza­jem­nych obję­ciach ukoił ich na tyle, że rano, kiedy pierw­sze pro­mie­nie słońca uko­śnie wdzie­rały się pomię­dzy drzewa, odna­leźli drogę do sie­bie. A póź­niej Estera nie miała ochoty w ogóle wycho­dzić z łóżka, z przy­jem­no­ścią zosta­łaby tam na wiecz­ność. Odkryła, że przy Fili­pie nie musi się krę­po­wać. W pełni mu ufała, więc wstyd wyda­wał się zbędny, a poza tym oboje wstą­pili w zwią­zek mał­żeń­ski tak samo nie­winni, wspól­nie więc odbyli podróż w nie­znane i Estera miała nadzieję, że będą w nią wyru­szać jesz­cze przez dłu­gie lata.

– Łóżko? – zapy­tała, uno­sząc brew.

Zoba­czyła, jak w odpo­wie­dzi ciem­nieją mu oczy.

– Z przy­jem­no­ścią. Ale zaraz, muszę ci coś powie­dzieć.

– To nie może zacze­kać? Ojej! – Odsu­nęła koł­drę, gotowa wsko­czyć w pościel, ale mate­rac był zasłany ubra­niami. – Fili­pie?

Zebrał je w pośpie­chu i wepchnął do juto­wego worka.

– Prze­róbki kra­wiec­kie. Wszy­scy tak szybko tracą na wadze, że potrze­bują zwę­żać ubra­nia, a roze­szła się wieść, że jestem gotów się tym zająć. Płacą gotówką albo w arty­ku­łach spo­żyw­czych, co jest nawet lep­sze, ale…

– Ale musisz robić to po kry­jomu – dokoń­czyła za niego Estera. Ścier­pła jej skóra na myśl, co by się stało, gdyby ktoś wtar­gnął do ich miesz­ka­nia. Praca przy tek­sty­liach była zaka­zana, nawet we wła­snej sypialni.

– Mogę prze­stać, jeśli chcesz – rzekł Filip, mocno ją do sie­bie przy­tu­la­jąc.

Pokrę­ciła głową. Żar­to­wali co prawda z mężow­skiego far­tuszka, ale wie­działa, że tkwie­nie całymi dniami w domu jest dla niego trudne, a ta praca pomoże mu zacho­wać zdrowe zmy­sły. Poza tym było na nią zapo­trze­bo­wa­nie. Opa­ski nara­mienne zastą­piono żół­tymi gwiaz­dami Dawida, które miały być przy­szyte na piersi i ple­cach każ­dego ele­mentu gar­de­roby. Ponie­waż zamro­żono wszyst­kie żydow­skie konta oszczęd­no­ściowe oraz narzu­cono limity wypłat gotówki, coraz trud­niej było dobrze się ubie­rać, nikt jed­nak nie chciał, by nie­na­gan­nie umun­du­ro­wani żoł­nie­rze SS odbie­rali ludziom god­ność. Jeśli tacy krawcy jak Filip mogli mieć swój udział w tym drob­nym zwy­cię­stwie, tym lepiej.

– Przy­szy­wasz gwiazdy? – zapy­tała, wska­zu­jąc na leżący obok stos żół­tych skraw­ków mate­riału.

– Tak.

Przy­naj­mniej to było dozwo­lone i nie­któ­rzy z zamoż­niej­szych Żydów zama­wiali dość fan­ta­zyjne gwiazdy, obra­ca­jąc tę prze­ciw­ność losu w szyk, póki Niemcy tego nie ukró­cili. Dzięki małost­ko­wo­ści SS Filip zdo­był wię­cej zamó­wień, wymie­niał wymyślne emble­maty na pre­fe­ro­wane przez wroga sier­miężne naszywki, a jeśli zda­rzyło mu się nieco zwę­zić przy oka­zji ubra­nie albo wyha­fto­wać rąbek czy dodać fal­bankę, kto by o tym wie­dział?

– Więc jak Niemcy mogą narze­kać? Już dość uprzy­krzają nam życie, nie tylko w kwe­stii ubrań, prawda?

Filip z zakło­po­ta­niem poru­szył się w jej ramio­nach.

– Naprawdę muszę ci o czymś powie­dzieć.

Spoj­rzała na niego zasko­czona.

– Nie cho­dziło o tę odzież?

– Nie.

– Aha. A to też nie może zacze­kać? – zapy­tała, ale zaczy­nała odczu­wać, że „to coś” i tak już zepsuło cały nastrój. – Więc mów.

– Nie, nie, nie. Może zacze­kać. Chodź.

Zaczął roz­pi­nać jej pie­lę­gniar­ski uni­form, ale trzę­sły mu się palce, więc powstrzy­mała go deli­kat­nie.

– Lepiej powiedz, Fili­pie. Wspólny kło­pot…

– To na­dal kło­pot – dokoń­czył posęp­nie.

– Póki jeste­śmy tu razem, to…

– I w tym sęk.

Zało­mo­tało jej serce.

– Cho­dzi o miesz­ka­nie? Czy wła­ści­ciel…

– Nie, nie wła­ści­ciel. Tylko… zacze­kaj.

Pobiegł pędem do kuchni i wró­cił z gazetą „Lod­scher Zeitung”. Powoli ją roz­ło­żył i pod­su­nął Este­rze. Na pierw­szej szpal­cie zamiesz­czono plan mia­sta, na któ­rym zakre­sko­wano obszar wokół bałuc­kiego targu i pod­pi­sano: Die Wohn­ge­biet der Juden.

– Wohn­ge­biet? – zapy­tała Filipa.

– Dziel­nica miesz­ka­niowa – prze­tłu­ma­czył, gorzko doda­jąc: – Getto.

Opa­dła na łóżko, jakby zapo­mniała o sto­ją­cym nad nią Fili­pie, zma­ga­jąc się ze zro­zu­mie­niem nie­miec­kich słów. Roz­kaz napi­sany wład­czym sty­lem oku­pan­tów pięt­no­wał Żydów jako „rasę wyzbytą poczu­cia czy­sto­ści” i stwier­dzał, że odse­pa­ro­wa­nie ich od „porząd­nych miesz­kań­ców” mia­sta, zanim zdążą ich zain­fe­ko­wać, jest pilną sprawą dla zdro­wia publicz­nego. Choć Estera w kółko czy­tała te słowa, docie­rały do niej tylko w poło­wie.

– „Wyzbytą poczu­cia czy­sto­ści” – wyrzu­ciła wresz­cie z sie­bie. – Jak oni śmią?

Obu­rzona rozej­rzała się po ich miesz­ka­niu – dość sta­rym, skrom­nym, może nawet tro­chę sfa­ty­go­wa­nym, za to nie­ska­zi­tel­nie czy­stym.

– To nie­prawda, Estero – rzekł łagod­nie Filip.

– Wiem! Co tylko pogar­sza sprawę. Jak mogą bez­kar­nie mówić o nas takie rze­czy? Nie ist­nieje żadne prawo zabra­nia­jące znie­sła­wia­nia? Dla­czego nikt ich nie powstrzyma?

Filip przy­gryzł wargę.

– Są zdo­byw­cami, moja kochana. A to zna­czy, że mogą robić, co chcą.

– Włącz­nie z umiesz­cza­niem nas w… w get­cie?

Już samo słowo brzmiało wstręt­nie – krót­kie, oschłe, napa­stliwe jak roz­ju­szony owad.

– Na to wygląda.

– Kiedy?

Gło­śno prze­łknął ślinę.

– Mamy trzy dni.

Wpa­try­wała się w niego ze zgrozą, a potem wstała, pode­szła do drzwi sypialni i za nie wyj­rzała. Płaszcz wisiał na kołku w kory­ta­rzu, tam, gdzie go zosta­wiła, w pod­sko­kach wpa­da­jąc do kuchni, sku­szona zapa­chem bigosu i roz­czu­la­ją­cym wido­kiem męża w far­tu­chu. Chciała okła­dać Filipa pię­ściami za to, że nie pro­te­sto­wał, gdy pró­bo­wała zwa­bić go do łóżka, skoro o tym wszyst­kim wie­dział, a rów­no­cze­śnie żało­wała, że nie zatrzy­mał tej nowiny dla sie­bie do czasu… No wła­śnie, do kiedy?

– Co robimy, Fili­pie?

Pod­szedł do niej i ją objął, wsparła się na jego piersi. Musnął ustami jej szyję.

– Trzy­mamy się sie­bie z całej siły, kochana. Lubię to miesz­ka­nie tak samo jak ty, ale dla mnie dom jest tam, gdzie jesteś ty, i jeżeli Niem­com się wydaje, że mogą nas zła­mać, ponie­wie­ra­jąc nami i prze­no­sząc we wła­snym mie­ście, są w błę­dzie. Zjedzmy bigos, chodźmy do łóżka, a jutro wraz z rodzi­nami urzą­dzimy sobie nowy dom, lep­szy niż jakiś wyszu­kany nie­miecki pałac, bo wypeł­niony miło­ścią, a nie nie­na­wi­ścią.

Sta­rali się. Oboje bar­dzo się sta­rali, ale bigos sma­ko­wał jak tro­ciny i nie mogli zasnąć, wie­dząc, że być może to ich ostat­nia noc w tym mał­żeń­skim gniazdku, toteż z ulgą powi­tali szary, wil­gotny świt wpeł­za­jący w szcze­linę mię­dzy zasło­nami. Sły­szeli pokrzy­ki­wa­nia za oknem, leżeli wtu­leni w sie­bie, prze­dłu­ża­jąc te ostat­nie bez­pieczne chwile, ale wkrótce puka­nie do drzwi oznaj­miło przy­by­cie rodzi­ców i sio­stry, nie pozo­sta­wało zatem nic innego, jak wstać i zmie­rzyć się z kosz­ma­rem.

Wszy­scy wokół bie­gali w panice. Getto naj­wy­raź­niej miało powstać w oko­licy wiel­kiego targu na Bału­tach w pół­noc­nej czę­ści mia­sta, już teraz zamiesz­ki­wa­nej przez wielu Żydów, ale rów­nie wielu zasie­dlało inne dziel­nice. Zda­wało się, że nikt nie wie, dokąd iść.

– Przy Połu­dnio­wej jest biuro kwa­te­run­kowe – poin­for­mo­wał ich Tomasz, jed­nak gdy dotarli na miej­sce, zastali tam gęsty tłum.

– Co będzie ze szkołą? – zapy­tała Lea, z prze­ję­ciem roz­glą­da­jąc się dokoła. W wieku czter­na­stu lat jako jedyna spo­śród nich trak­to­wała tę sytu­ację jak przy­godę.

– Szkoła? – Prze­cho­dzący obok Nie­miec par­sk­nął śmie­chem. – Po co takim jak wy szkoła? Szkoda dla was dobrych nauczy­cieli.

Lea wsparła dło­nie na zaokrą­gla­ją­cych się od nie­dawna bio­drach.

– Jestem w kla­sie pry­mu­ską, żeby pan wie­dział.

– Tak? Coś ci powiem, podejdź tu do mnie, a cię nauczę, do czego nadają się takie jak ty.

Wyko­nał spro­śny gest ku gło­śnej ucie­sze swo­ich towa­rzy­szy.

Wście­kła Lea zro­biła krok naprzód, ale Estera pocią­gnęła ją do tyłu.

– Daj spo­kój, Lea. Nie są tego warci.

– Nie mogą się tak do nas odno­sić – wypa­liła z obu­rze­niem.

Estera smutno się uśmiech­nęła. Bo cóż mogła powie­dzieć? Lea miała rację, lecz szka­radna prawda była taka, że w oku­po­wa­nej Łodzi zdo­bywcy mogli sobie mówić, co im się żyw­nie podo­bało.

– Ustawmy się w kolejce.

Pełni obaw cze­kali długo, zanim udało im się wresz­cie wejść do biura kwa­te­run­ko­wego. Przy biur­kach sie­dzieli urzęd­nicy o zmę­czo­nych twa­rzach, nad­zo­ro­wani przez Cha­ima Rum­kow­skiego, mia­no­wa­nego przez Niem­ców w zeszłym mie­siącu „prze­wod­ni­czą­cym Star­szeń­stwa Żydów”, wyzna­czo­nym do zawia­dy­wa­nia get­tem. Miał białe włosy i krze­piący uśmiech, za to oczy prze­ni­kliwe, gdy omia­tał wzro­kiem tłumy „swo­ich” ludzi. Obok niego stało dwóch eses­ma­nów. Estera się ucie­szyła, gdy skie­ro­wano ją do mło­dej kobiety przy biurku sto­ją­cym naj­da­lej od wyso­kiego krze­sła Cha­ima.

– Potrze­bu­jemy małego lokum dla mnie i mojego męża oraz dru­giego, dla rodzi­ców z sio­strą – oznaj­miła.

Kobieta pod­nio­sła na nią wzrok i się roze­śmiała, lecz po chwili jej twarz wykrzy­wił gry­mas.

– Dobrze się pani czuje? – zanie­po­ko­iła się Estera.

– Na tyle dobrze, na ile to moż­liwe, gdy trzeba każ­demu po kolei prze­ka­zy­wać złe wie­ści – odparła ze znu­że­niem kobieta. – Będzie­cie musieli dzie­lić miesz­ka­nie.

– Wszy­scy razem?

Wes­tchnęła.

– Wszy­scy razem i jesz­cze z innymi.

– Mamy miesz­kać z obcymi ludźmi?

– Nie­stety. W get­cie jest o połowę mniej domów niż rodzin do zakwa­te­ro­wa­nia. Poza tym w więk­szo­ści z nich na­dal miesz­kają Polacy.

– Co się z nimi sta­nie?

– Zostaną prze­sie­dleni.

Użyła tego słowa z prze­ko­na­niem, lecz zda­niem Estery było ono zupeł­nie nie­ade­kwatne do sytu­acji. Z prze­ra­że­niem spoj­rzała na Filipa. Ich miesz­ka­nie było maciup­kie, ale mieli je tylko dla sie­bie. A teraz będą dzie­lić prze­strzeń z innymi, jak dzieci, a na domiar złego zamiesz­kają z obcymi ludźmi!

– Są jesz­cze moi rodzice – zasu­ge­ro­wał Filip. – A gdy­by­śmy dodali moich rodzi­ców?

– I byłoby was sied­mioro? – zapy­tała kobieta.

Przy­tak­nęli.

Ich rodzice widzieli się zale­d­wie kilka razy, ale obec­ność Estery i Filipa zwią­za­łaby ich ze sobą.

– Mam coś takiego, tutaj, przy Kreuz­strasse.

– Gdzie?

– Kobieta się pochy­liła.

– Dawna ulica Krzy­żowa – wyszep­tała, jak gdyby samo wymie­nie­nie pol­skiej nazwy było zbrod­nią. – Dwa pokoje.

– Dwa?

– I pod­da­sze.

– Bie­rzemy – zde­cy­do­wał Filip. Ści­snął dłoń Estery i szep­nął jej do ucha: – Pod­da­sza są bar­dzo roman­tyczne.

Kochała go w tej chwili za ten opty­mizm bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, ale gdy wrę­czono im klucz do nie­zna­nego lokum, gdzie mieli zamiesz­kać z rodzi­cami, nie mogła opę­dzić się od myśli, że w życiu nie sły­szała o czymś mniej roman­tycz­nym. Oddają ich naj­uko­chań­sze miesz­ka­nie jakiejś nie­miec­kiej parze intru­zów, a oni tra­fią do getta. Ze zła­ma­nym ser­cem prze­py­chali się do wyj­ścia. Estera tak mocno ści­skała rękę Filipa, że zbie­lały mu knyk­cie.

Rozdział 4. 9 lutego 1940

Roz­dział 4

9 lutego 1940

ANNA

Łup, łup, łup!

Wyrwana ze snu Anna nie­chęt­nie wstała z łóżka i po omacku się­gnęła po swój pie­lę­gniar­ski strój, który wisiał zawsze w pogo­to­wiu na drzwiach sypialni. Musiało już świ­tać, ponie­waż zza zasłon wdzie­rała się smuga świa­tła, lecz Anna nie czuła się jesz­cze gotowa sta­wić czoła kolej­nemu dniowi. Tak wiele dzieci upie­rało się na poród w nocy. Ktoś kie­dyś powie­dział, że ciało chce, by matka wydała dziecko na świat przed codzienną domową krzą­ta­niną, i ta uwaga wyda­wała się wła­ści­wie słuszna. Cza­sem Anna żało­wała, że Bóg, któ­rego zresztą szcze­rze kochała, nie jest kobietą, bo pew­nie wtedy ciąża byłaby jakoś lepiej zor­ga­ni­zo­wana.

– Już idę! – zawo­łała, gdy znów roz­legł się łomot.

Naj­wy­raź­niej jakaś kobieta zna­la­zła się w pil­nej potrze­bie; prze­wi­nęła w myślach listę pacjen­tek bli­skich roz­wią­za­nia. W tym tygo­dniu nie spo­dzie­wała się żad­nej z nich, ale dzieci miały wła­sne plany – rodziły się, gdy były gotowe, a nie kiedy gotowa była matka. Anna nacią­gnęła na nogi naj­grub­sze poń­czo­chy, mocu­jąc się z przy­pię­ciem ich do pasa, i zaczęła się zasta­na­wiać, czy nie czas prze­rzu­cić się na spodnie, jak nie­które młod­sze położne. Spodnie wyda­wały się bar­dzo prak­tyczne, ale jakoś jej nie leżały. Sta­rzała się, na tym pole­gał pro­blem, sta­rzała się, robiła się kon­ser­wa­tywna i coraz wol­niej gra­mo­liła się z łóżka o świ­cie.

– Idę! – krzyk­nęła ponow­nie.

Uprze­dziła wszyst­kich, że dotar­cie do drzwi w środku nocy zaj­mie jej kilka minut, ale zdjęci paniką ojco­wie rzadko o tym pamię­tali. Nie potra­fili myśleć o niczym innym poza swo­imi uko­cha­nymi żonami i rodzą­cymi się dzie­ciąt­kami, no i w zasa­dzie wła­śnie tak powinno być. W końcu się wyszy­ko­wała, ruszyła do scho­dów. Bar­tek poru­szył się w łóżku i prze­słał jej całusa, odwza­jem­niła ten gest, ale on już zamy­kał z powro­tem oczy, szczę­ściarz. Zostały mu jesz­cze dwie godziny snu, zanim będzie musiał sta­wić się przy pra­sie w dru­karni, gdzie pra­co­wał jako zecer – wybrał dużo roz­sąd­niej­szy zawód. Mimo wszystko Anna poczuła zna­jomą eks­cy­ta­cję na myśl o nowym życiu, które przyj­mie na ten świat; ukła­da­nie czcio­nek takich doznań nie zapewni.

Z uśmie­chem spoj­rzała na zamknięte drzwi pokoju synów. Bro­ni­sław i Alek­san­der posta­no­wili pójść w jej ślady w wybo­rze pro­fe­sji; Bro­nek był już od roku leka­rzem, a Alek stu­dio­wał na uczelni medycz­nej. Ich naj­młod­szy syn Jakub chciał ter­mi­no­wać u Bartka; wie­działa, że mąż jest w głębi duszy zachwy­cony, że choć jeden z trzech wybrał zawo­dową ścieżkę ojca.

Zer­k­nęła na rodzinną foto­gra­fię, dum­nie zawie­szoną na dole scho­dów. Och, ileż cere­gieli towa­rzy­szyło jej powsta­niu, ale było warto. Wszy­scy wyglą­dali nieco sztywno, odro­binę nie­na­tu­ral­nie, sto­jąc nie­ru­chomo i patrząc pro­sto w obiek­tyw, zamiast bie­gać, śmiać się, prze­ko­ma­rzać i siło­wać. Grunt, że zostali uwiecz­nieni – rodzina w kom­ple­cie.

– Otwie­rać! – Zza drzwi dobiegł szorstki okrzyk.

Zawa­hała się.

Nie brzmiał jak zde­spe­ro­wany głos przy­szłego ojca. Mimo to zdjęła z wie­szaka płaszcz i się­gnęła po torbę aku­szerki, a następ­nie prze­krę­ciła klucz w zamku. Drzwi natych­miast otwo­rzyły się z impe­tem, Anna w pośpie­chu cof­nęła się do kory­ta­rza, gdy dwaj męż­czyźni wpa­ro­wali do środka cięż­kim kro­kiem. Zamarło jej serce na widok mun­du­rów SS, ale przy­po­mniała sobie, że nie­miec­kie kobiety także rodzą dzieci – w swoim cza­sie pomo­gła wielu – sta­rała się więc opa­no­wać strach.

– W czym mogę panom pomóc?

Tym zaga­je­niem zbiła ich z tropu.

– Gdzie mąż?

– W łóżku.

– Pozwala kobie­cie otwie­rać drzwi w nocy? – Spoj­rzeli po sobie, par­ska­jąc pro­stac­kim śmie­chem. – Ech, ci Polacy!

– Otwo­rzy­łam z wła­snej woli, ponie­waż gdy ktoś przy­cho­dzi o takiej porze, to zawsze po mnie. Jestem aku­szerką.

Cof­nęli się, zmie­rzyli ją wzro­kiem od stóp do głów, zauwa­żyli pie­lę­gniar­ski mun­du­rek i torbę. Star­szy z nich nie­zdar­nie się ukło­nił.

– Prze­pra­szamy. Szla­chetna pro­fe­sja.

– Dzię­kuję.

Młod­szy spoj­rzał podejrz­li­wie na kom­pana.

– Moja matka jest położną – wark­nął star­szy. – Cof­nij się.

Obaj poszu­rali do drzwi, na­dal otwar­tych, przez które wpa­dało do środka lodo­wate lutowe powie­trze.

– Mogę w czymś pomóc? – zapy­tała ner­wowo.

– A, tak. Hm…

Star­szy żoł­nierz wyda­wał się spe­szony, jego rodak prze­jął więc pałeczkę, wystą­pił naprzód i szyb­kim ruchem pode­tknął Annie pod nos jakiś doku­ment.

– Będzie­cie prze­sie­dleni.

– Słu­cham?

– Wypro­wa­dza­cie się. Nie może­cie tu zostać.

– Dla­czego? To mój dom od pra­wie trzy­dzie­stu lat. Jest wła­sno­ścią moją i męża. Spła­ci­li­śmy go w cało­ści.

– Rze­sza go potrze­buje.

Anna poczuła, że zaczyna się trząść, musiała pode­przeć się ręką o ścianę. Zawa­dziła o por­tret rodzinny, prze­krzy­wia­jąc go. Z tru­dem się wypro­sto­wała.

– W jakim celu?

– Ten rejon mia­sta ma być odtąd prze­kształ­cony w dziel­nicę miesz­ka­niową dla żydow­skich gnid.

– Nie­moż­liwe.

Czy­tali o get­cie poprzed­niego dnia. Razem z Bart­kiem ana­li­zo­wali zamiesz­czony w gaze­cie roz­kaz, prze­ra­żeni bez­dusz­nym tonem, bez­względną sku­tecz­no­ścią oraz ideą segre­ga­cji ludzi w opar­ciu o arbi­tralne decy­zje odno­śnie do „czy­sto­ści raso­wej”. Zła­mało jej to serce – w każ­dym razie tak sobie sen­ty­men­tal­nie pomy­ślała – i głę­boko współ­czuła Żydom wysie­dla­nym z wła­snych domów i wypy­cha­nym na obszar wokół bałuc­kiego targu kilka ulic dalej, ale ni­gdy nie prze­mknęło jej przez myśl, że i ona może zostać wysie­dlona. Cóż za nie­fra­so­bliwa aro­gan­cja. Wcale nie miała zła­ma­nego serca, ono zła­mało się dopiero teraz.

– Pro­szę. Co możemy zro­bić? Cho­dzi o pie­nią­dze? Możemy…

– Nie cho­dzi o pie­nią­dze, pro­szę pani. Takie są roz­kazy. Wasz dom znaj­duje się stre­fie prze­sie­dleń­czej, musi­cie się wypro­wa­dzić. Niech się pani nie mar­twi. Dosta­nie­cie inny. Może nawet lep­szy. Nie­któ­rzy z tych Żydów żyją jak pączki w maśle dzięki zyskom ze swo­ich lichwiar­skich inte­re­sów.

– Lichwiar­skich? Bez żydow­skich kraw­ców pół mia­sta cho­dzi­łoby nago.

Młod­szy żoł­nierz zachi­cho­tał, star­szy spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Non­sens – odparł. – Po pro­stu dobrzy nie­mieccy krawcy mie­liby pracę. Polacy też – dodał, jakby wyświad­czał jej uprzej­mość.

Anna poczuła, jak krew zaczyna wrzeć w jej żyłach. Na szczę­ście usły­szała, jak na górze otwie­rają się drzwi, a potem mąż i syno­wie wycho­dzą z pokoi. Bar­tek zbiegł po scho­dach w szla­froku, opie­kuń­czo objął ją ramie­niem. Przy­jęła ten gest z wdzięcz­no­ścią.

– Co się dzieje?

– Będą nas „prze­sie­dlać” – wyja­śniła z gory­czą.

– Dokąd?

– Do innej czę­ści mia­sta – odparł Nie­miec wyraź­nie zado­wo­lony, że w końcu ma do czy­nie­nia z męż­czy­zną. – Macie dwa dni na spa­ko­wa­nie się; zgło­si­cie się do biura kwa­te­run­ko­wego dwu­na­stego lutego mię­dzy – zer­k­nął do opra­wio­nego w skórę notesu – dzie­siątą a dwu­na­stą rano. Prze­ka­że­cie swoje klu­cze i odbie­rze­cie inne do przy­dzie­lo­nego wam miesz­ka­nia. W jakimś czy­stym miej­scu.

– Tutaj jest czy­sto.

– Ale nie będzie, gdy wokół zamiesz­kają Żydzi.

Anna spoj­rzała na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Naprawdę pan w to wie­rzy? – spy­tała.

Żoł­nierz zmarsz­czył czoło.

– To prawda, pro­szę pani. Nasi wybitni naukowcy prze­pro­wa­dzili wiele eks­pe­ry­men­tów.

– Eks­pe­ry­men­tów spraw­dza­ją­cych czy­stość żydow­skich domów?

– Oczy­wi­ście, że nie. To znacz­nie głęb­sza kwe­stia. Kwe­stia krwi, czy­sto­ści rasy. Nie zro­zu­mie pani.

– Niby dla­czego?

Poczuła, jak Bar­tek ści­ska jej ramię, dostrze­gła zatro­skane spoj­rze­nia synów, ale nie mogła się poha­mo­wać.

– Ponie­waż jest pani kobietą.

Rzu­ciła mu gniewne spoj­rze­nie.

– Może i jestem kobietą, ale z wykształ­ce­niem medycz­nym.

– Tylko w zakre­sie nowo­rod­ków. To nie jest praw­dziwa nauka.

– Nie jest praw­dziwa… Coś panu powiem, młody czło­wieku. Bez tej nauki mógłby pan umrzeć w macicy wła­snej matki, nie­pra­wi­dłowo uło­żony, zanim w ogóle zdą­żyłby pan wziąć pierw­szy w życiu oddech. Albo uro­dzić się z okrę­coną wokół szyi pępo­winą, cały siny i z uszko­dzo­nym mózgiem, choć jeśli się nad tym zasta­no­wić, może wła­śnie tak się stało, skoro wie­rzy pan…

– Dosyć, Anno! – Głos Bartka ostrze­gaw­czo zadźwię­czał jej w uszach. Obaj żoł­nie­rze poczer­wie­nieli ze zło­ści i już się­gali po broń. Bar­tek ode­brał z rąk Anny doku­ment i wyma­chi­wał nim jak białą flagą. – Dzię­ku­jemy za infor­ma­cję. Uważ­nie wszystko prze­czy­tamy.

– I zasto­suj­cie się do instruk­cji – wark­nął star­szy. – W prze­ciw­nym razie ponie­sie­cie kon­se­kwen­cje. To dla waszego dobra, nawet jeśli – popa­trzył wymow­nie na Annę – jeste­ście zbyt głupi, by to zro­zu­mieć. Do widze­nia.

Wyma­sze­ro­wali cięż­kim kro­kiem, a Anna zatrza­snęła drzwi i przy­warła do nich ple­cami, jakby jej sta­rze­jące się ciało mogło powstrzy­mać bru­tal­nych przed­sta­wi­cieli bez­li­to­snej Rze­szy przed wtar­gnię­ciem do środka.

– Jak oni mogą? – pła­kała. – Jak mogą nas wyrzu­cać z wła­snego domu?

– Zdaje się – odparł gorzko Bar­tek – że mogą robić, co im się podoba. Chodź, zjedzmy śnia­da­nie i lepiej zacznijmy się pako­wać.

To były dwa okropne dni. W pracy nie dało się liczyć na żadne ustęp­stwa czy zwol­nie­nia, tak więc Anna wraz z Bart­kiem i synami nie spali przez pra­wie całe dwie noce, paku­jąc ubra­nia, koł­dry, pościel, naczy­nia kuchenne, garnki oraz meble. Rze­sza dawała im inny dom, ale żad­nego zasiłku na prze­pro­wadzkę, musieli wydać więc część swo­ich mizer­nych oszczęd­no­ści na hor­ren­dal­nie drogą fur­mankę do prze­pro­wadzki, któ­rej żadne z nich nie chciało.

Anna ze łzami w oczach owi­jała ślubny ser­wis w gazety ze znie­na­wi­dzo­nym anon­sem o utwo­rze­niu getta. W teo­rii ich także prze­no­szono do odręb­nej, pol­skiej „dziel­nicy miesz­ka­nio­wej”, ponie­waż jed­nak sąsia­dom przy­dzie­lano miesz­ka­nia w loka­li­za­cjach roz­sia­nych po całej Łodzi, zda­wało się, że na razie pol­skie getto nie powsta­nie. Tylko jak mieli się gdzieś zado­mo­wić, skoro nad ich gło­wami wisiała groźba kolej­nej prze­pro­wadzki? Dom jest gniaz­dem, miej­scem, w któ­rym rodzina ma poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a teraz nazi­ści odbie­rali im nawet to.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki