67,00 zł
Ten jest Bóg, o którym nie wiedzieliście, albowiem Ludzie go zapomnieli. Nazywamy go jego imieniem ABRAXAS. On jest jeszcze bardziej nieokreślony niż Bóg i Diabeł. Jest on nierzeczywiście urzeczywistniający, ponieważ jego urzeczywistnianie jest nieokreślone.
C.G. Jung, "Septem Sermones ad Mortuos"
Jest to powieść masywna, gęsta od wątków, często brutalna i niestroniąca od drastyczności, która może drażnić i niepokoić, ale nikogo nie pozostawi obojętnym.
Drugie imię Michiego Lucescu. głównego bohatera i narratora tej historii, powinno brzmieć… Niepowodzenie, gdyż kroczy od porażki do porażki, jakby był zahipnotyzowany złem i cierpieniem, które nieuchronnie stają się jego udziałem. Czterdziestolatek zamknięty w odosobnieniu, z dala od ludzi i życia, w obskurnym, wynajętym pokoiku na poddaszu, pozwala się ponieść nurtowi wspomnień wywołanych przez korytarze typowego bloku z czasów komunizmu. Zanim w pełni zanurzymy się w deliryczne wizje bohatera, przechodzimy wraz z nim proces dojrzewania od najmłodszych lat dzieciństwa, przez okres nastoletni i młodość, aż po wiek średni. Śledzimy jego relacje z bliskimi, zwłaszcza z matką, piękną i demoniczną Ralu, w których miłość sąsiaduje z nienawiścią, a czułość z okrucieństwem. Michi dryfuje w czasie i przestrzeni −od średniowiecznej Europy i wyprawy krzyżowej Fryderyka Barbarossy, przez Paryż literackiej awangardy dwudziestego wieku, po postapokaliptyczny świat zalany wodami oceanu. Zawsze jednak wraca do Bukaresztu − przedwojennego, komunistycznego lub tego z okresu transformacji. Miasto ze swoimi legendami i traumami z epoki Ceauşescu jest drugim bohaterem tej książki, którą można czytać jak subiektywny i niezwykle ekspresyjny przewodnik po labiryncie zarówno ulic, jak i ludzkiej podświadomości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 878
Tytuł oryginału:Abraxas
© Copyright by Bogdan-Alexandru Stănescu, 2022For the Polish editionCopyright © 2025, Noir sur Blanc, Warszawa
ISBN 978-83-8403-027-1
Opieka redakcyjnaMonika Szewczyk
Opracowanie redakcyjneBarbara Żebrowska
KorektaMichał GniazdowskiAgata Nocuń
Projekt okładki, rysunki i opracowanie graficzneKatarzyna Kaczmarek
Publikacja wydana dzięki dotacji z programu wsparcia tłumaczeń i publikacji Rumuńskiego Instytutu Kultury Support for this publication has been provided by a grant from the Romanian Cultural Institute’s Translation and Publication Support program
Zamówienia prosimy kierować: – telefonicznie: 800 42 10 40 (linia bezpłatna) – e-mailem: [email protected] księgarnia internetowa: www.noir.pl
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o., 2025 ul. Frascati 18, 00‐483 Warszawa
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Zgodnie z art. 4 Dyrektywy 2019/790/UE oraz odpowiednimi przepisami krajowymi, niniejszym zastrzegamy prawo do wyłączenia z eksploatacji tekstów i danych (TDM) dla celów innych niż badawcze, w odniesieniu do materiałów znajdujących się w tej publikacji niezależnie od formy jej udostępnienia. Wykorzystywanie tych materiałów w ramach działań TDM jest niedozwolone.
2
Dla Virgilia, który przeprowadził mnieprzez selva oscura
Zjaw się jak byk,
Lub wielogłowy smok,
Lub płomienisty lew!
Eurypides, Bachantki,przeł. Jan Kasprowicz, Warszawa 1918
Ten jest Bóg, o którym nie wiedzieliście,
albowiem Ludzie go zapomnieli.
Nazywamy go jego imieniem ABRAXAS.
On jest jeszcze bardziej nieokreślony
niż Bóg i Diabeł. Jest on nierzeczywiście
urzeczywistniający, ponieważ jego
urzeczywistnianie jest nieokreślone.
C.G. Jung, Septem Sermones ad Mortuos,przeł. Wacław Sobaszek, Warszawa 2000
Widzicie piękną kobiecą głowę w lokach,
wspaniale ubarwioną?
J.W. Goethe, godz. 10, 22.03.1832,przeł. Kazimierz Jurczak
Z oddali dobiegają stłumione odgłosy jeszcze owinięte w mokre sukno świata, do którego starasz się z całych sił wrócić, potem słodki, dyskretny zapach rumianku wkręcony w masywne ciało kawy neski (neska jest panią z szerokim tyłkiem w plisowanej spódnicy, rumianek zaś zadziorną dziewczynką podobną do Marii Mirabeli) – dopiero teraz zdajesz sobie sprawę, że wcześniejsze stukanie to była łyżeczka w kubku, ponieważ neskę należy ucierać, inaczej będzie niedobra, stopniowo hałas się nasila, a ty odrywasz się od latającej ciężarówki, w której siedzisz ściśnięty między Mioarą i Bogdanem, ciężarówka wiezie cię szybko z Antarktyki, jest ciepła i wilgotna, poruszasz nogą i trafiasz na zimny kawałek prześcieradła, więc szybko ją cofasz, czekasz chwilę i powtarzasz ruch, wreszcie noga się przyzwyczaja, wcale nie jest goła, wyziera spod kołdry, a zimno przenika przez dwie pary skarpet, te wewnątrz są cieńsze, te drugie grube, wełniane, zrobione na drutach przez Psihi Mu. W samym środku negocjacji nogi z zimnym powietrzem daje się słyszeć stukot drewnianych obcasów, pokonują kolejne stopnie schodów, są coraz bliżej, zaciskasz powieki, by dodać sobie odwagi przed tym, co ma nastąpić: mycie zimną wodą, jedzenie, na które nie masz ochoty w lodowatej kuchni, długi marsz w ciemnościach. Od progu słychać jej głos, jak co dzień mówi:
– No, Kic-Kic, pobudka! Przyszła krówka Mu i przyniosła ci ciepłe mleczko, przyszła kurka Kotkodak i zostawiła dla ciebie jajko!
A ja, czyli ty, pytam, też jak co dzień:
– Gdzie przyszły?
Ona podejmuje dialog:
– Pod okno, a gdzie miały przyjść? Tam, gdzie rośnie orzech. No, wstawaj, bo już późno i znów będę miała kłopoty z tym gnojkiem Fane.
Przez wiele lat miałem zwyczaj wracać na ulicę Trestiana od strony bulwaru Pionierilor, mijać park otoczony żywopłotem, krzewy z wiszącymi prehistorycznymi owocami, niebieskimi albo zielonymi, z kolcami jak u stegozaura, którego miałem w swojej kolekcji plastikowych dinozaurów – przypomnij sobie scenę odegraną przez Księżniczkę Ralu w księgarni, gdy prosiła o te dinozaury, ale nie chciała użyć słowa „dinozaur”, bo to oznaczałoby, że bierze na serio, przynajmniej trochę, moją zabawę, więc prosiła o torebkę „kangurów”, a sprzedawczyni, która nie miała ani czasu, ani ochoty na jej fochy, stawiała ją do pionu, mówiąc, że nie mają kangurów; wtedy Ralu z jej książęcej wysokości wskazywała palcem z masywnym złotym pierścionkiem i prychała:
– A to niby co jest?
– Zwierzęta prehistoryczne, towarzyszko.
– W porządku, proszę więc o torebkę prehistorycznych kangurów!
Na prawo od bocznego wejścia do parku, skąd zaczynała się aleja otoczona leciwymi brzozami, odwracałem się plecami do Doliny Płaczu i czekałem na zielone światło, przechodziłem przez ulicę i szedłem jeszcze dziesięć metrów wzdłuż osiedlowych bloków, aż między nimi pojawiał się mroczny pasaż, gdzie unosił się zapach zepsutego jedzenia i kałuż, które nigdy nie wysychały, nawet latem podczas wielkich upałów. Na samym środku wyboistej ścieżki, jednak nieco bardziej na lewo (beton wybrzuszył się i popękał pomiędzy murami, a w szczelinie pojawił się organiczny pancerz korzenia, który pomylił drogę i skręcił ku sąsiedniemu ogródkowi), wyrastało zielonkawe bajorko pokryte rzęsą wodną i niedopałkami, woda przelewała się niczym płyn owodniowy gotów wypluć w powietrze jakieś olbrzymie żabie potomstwo. Na końcu tunelu zawsze na mnie czekał cień bloków okalających ulicę Trestiana, nad kanałem zaś często leżał odnóżami do góry wielki chrabąszcz, jeden z największych, jakie w życiu widziałem. W pierwszym odruchu miałem ochotę wziąć nogi za pas i zapomnieć o nim, tkwiłem jednak przez dobrą chwilę jak sparaliżowany, zaciskając pośladki ze strachu, wpatrując się zafascynowany w te odnóża poruszające się w powietrzu w sposób, w który musieli, jak sądziłem, ruszać się ludzie zamknięci w drewnianych skrzyniach przygniecionych mokrą ziemią, a mój mózg odbierał wówczas sygnał z niepewnej przyszłości – tak prawdopodobnie miały poruszać się rączki niemowlaka właśnie przywiezionego przeze mnie ze szpitala, który oswajał się teraz z nowym domem, dotykając powietrza przybierającego moją postać. Kiedy już udało mi się wyrwać ze szponów potwora leżącego brzuchem do góry, moje spojrzenie wędrowało ponad ulicą na czwarte piętro bloku, gdzie, jeśli to była wiosna, lato albo jesień, Meri sadziła bratki i petunie w skrzynkach wiszących na balustradzie balkonowej. Wchodziłem po schodkach jak dla krasnoludków, prowadzących do wejścia, starając się nie stawać na krawędziach stopni, tylko pośrodku, i bacząc uważnie, by z kwitnącego żywopłotu nie dopadła mnie jakaś pszczoła, bo dobrze pamiętałem opowieści Ralu o ludziach zmarłych w kwiecie wieku po użądleniu w szyję przez te złowieszcze owady („całe szczęście, że był tam przypadkiem pewien towarzysz doktor, który mu przeciął gardło i włożył w nie długopis, żeby miał jak oddychać!”).
Przez długi czas, wchodząc do mrocznej klatki schodowej bloku, zanim dotarłeś do windy, mijałeś domową wystawę zdjęć oprawionych w ramki, każde z nich było wariantem szczęścia, tak jak je sobie wyobrażał gospodarz bloku: narciarze w Alpach, brzozowy lasek zastygły w wiecznej jesieni z liśćmi wyczerpującymi całą paletę możliwych kolorów, od jeszcze-zieleni po rażąco teatralną krwistość, potem szły wodospady ze strumieniami wody spadającej z niebotycznej wysokości prosto w oczy, w których ukryte jest piękno, a na końcu wisiało zdjęcie aktorki z lat osiemdziesiątych o nieco staromodnej delikatnej urodzie, ubranej w plisowaną spódnicę w pełni zgodną chromatycznie z brzozowymi liśćmi z sąsiedztwa, aktorkę tę, niełatwo mi przychodzi to wyznać, kocham od dzieciństwa, od kiedy tam wisi na ostatnim wolnym kawałku ściany przed windą. Kocham ją, odkąd wracałem z Owidiuszem z polowania na ślimaki w sąsiednim parku, gdzie szliśmy zaraz po deszczu, najczęściej rankiem, równie odległym jak wszystko, co opowiada teraz pewne bóstwo obudzone do życia z głębokiego snu. Każdy z nas brał ze sobą worek, Meri ogarniało rozbawienie pomieszane ze zgrozą na widok tych płóciennych, rzadko już spotykanych, pułapek na brzuchonogi, których dziesiątki znajdowaliśmy pod żywopłotem otaczającym park. Wracaliśmy z workami pełnymi oślizgłych stworzeń, które budziły we mnie gwałtowną czułość, on je posłusznie zbierał, nurkując pomiędzy krzakami, nie zważając na swoją pobrudzoną beżową bądź jasnozieloną pelerynę i spodnie z wypustkami, gdyż nie miał nawet czasu się przebrać po powrocie ze Sztabu Generalnego. Zdarzało mi się przeholować, żądając rzeczy niemożliwych, bo wiedziałem, że je zrobi, więc prowokowałem, zmuszałem go do tego czy innego z czystego sadyzmu, ale także z miłości, gdyż jako jedyny był wystarczająco rozkochany we mnie, by spełnić każdy dziecięcy kaprys, kazałem mu więc biec w rozpiętej pelerynie z fruwającymi połami, tak jak żołnierze rumuńscy w My, pierwsza linia, potem kazałem udawać przestrach na świst spadającej w pobliżu bomby, padać plackiem na ziemię z rękami z tyłu głowy, chroniącymi jego piękne, gładko zaczesane włosy, które układał troskliwie po każdej kąpieli, zakładał czepek i wyglądał niczym przedwojenny pisarz, jakiś Mihail albo Camil. Padał więc na ziemię, w błoto, dobrze go zapamiętałem, trochę jakby niezadowolonego z racji swojej uświnionej peleryny, z umazaną twarzą, patrzącego na mnie, jak klaszczę w dłonie, może z niejakim wyrzutem, że tym razem przesadziłem, ale nic się nie liczyło poza tym, że widział mnie uśmiechniętego, i wtedy mogliśmy już wracać do domu, gdzie czekała na nas Meri przygotowująca jakąś ulubioną potrawę z tego, co jemu udało się dostać w wojskowej kantynie, czyli z wołowego ozora, który zamieniała w „zimny talerz z oliwkami”, czy ze świńskiej nogi radośnie nazywanej przez nich adidasem, z której robiła galaretę. Kiedy wchodziliśmy do klatki schodowej wyłożonej terakotą i zielonymi flizami – czułem się tam za każdym razem jak w basenie w Herculane, dokąd wozili mnie co lato i gdzie mieliśmy naszą ulubioną skałę, na którą ona się wdrapywała i skąd, mimo swoich pięćdziesięciu lat, kokieteryjnie pozowała, on zaś ją fotografował z uśmiechem, emanując mieszczańskim zadowoleniem – więc kiedy już wchodziliśmy do tego wewnętrznego basenu, rejestrowałem wzrokiem wszystkie obrazki wiszące na ścianie, a dreszcz przebiegający mnie od głowy do krocza poprzedzał spotkanie ze spojrzeniem blond aktorki z grzywką na zdjęciu w ramce, jej oczy były oszałamiająco fioletowe niczym powierzchnia wody; nosiła krótki płaszczyk odsłaniający długie nogi w sabotach z korkową podeszwą, w prawej ręce trzymała niedbale okulary przeciwsłoneczne, miała szczupłe niekończące się palce jakby zamarłe w swoim locie w dół, kiedy więc dochodziłem do zdjęcia, wymyślałem zawsze jakąś przeszkodę, by zatrzymać się na chwilę, przyklękałem na kolano, żeby zawiązać sznurowadło albo opierałem się o ścianę, by zaczerpnąć powietrza, a on, niczego nieświadom, mijał mnie, rzucając przez ramię bez cienia złości:
– Chodź, chłopie, Meri czeka. Jedzenie już dawno gotowe.
Wtedy ja ruszałem pędem po schodach na czwarte piętro, on najpierw udawał zaskoczonego, potem prawdopodobnie się uśmiechał, przygładzał ręką swoje czarne przylizane włosy i naciskał guzik windy, jechał na górę, gdzie znów udawał zaskoczonego, kiedy wyskakiwałem, wołając: „pierwszyyy!”, po tym całym zaś aktorskim przedstawieniu czekałem, aż otworzy drzwi, nie dzwonił, żeby jej nie przeszkadzać w gotowaniu. Otwierał drzwi tak, jak robi to dotąd, po wielu latach, wtedy może nawet nieco wolniej, czyli wkładał czubek klucza do zamka, po czym popychał go opuszkiem kciuka, w sposób, którego nigdy nie widziałem u nikogo – a widziałem już wielu ludzi otwierających drzwi. Po czym zapalał światło w przedpokoju i wołał:
– Meri, chodź zobacz, co przyniósł Michişor!
Ona stawała w drzwiach kuchni w fartuszku, zawsze nienagannie uczesana, z włosami fantazyjnie ufarbowanymi, raz na fioletowo, innym razem na różowo, z długimi czerwonymi paznokciami, w brązowych spodniach dzwonach, które wtedy nosiła, i udawała przerażenie na widok dwóch worków ze ślimakami, po czym goniła mnie na balkon, bym je położył w doniczkach z kwiatkami i żeby, broń Boże, nie znalazła tego obrzydlistwa w mieszkaniu. Ja, oczywiście, pędziłem na balkon ze ślimakami, odsuwałem nogą siatkę na komary i kładłem je, jednego po drugim, na wilgotnej ziemi do kwiatków dotąd, aż nie było już widać żadnej brązowej bądź czarnej plamy, jedynie szarozielone spirale wijące się jak w kalejdoskopie, wtedy zaczynałem im śpiewać, a one wychodziły nieśmiało ze skorup i badały otoczenie. Czasami nocą, zanim jeszcze moi starzy zagonili mnie do wiśniowego łóżka z chłodnym atłasowym materacem, zdarzało mi się wymknąć na balkon i uchylić drewnianą ramkę siatki na komary, by one mogły wejść, w razie gdyby było im zimno. Następnego dnia jadalnia przypominała ogromną mapę z zaznaczonymi świetliście granicami albo asfaltową ścieżkę w parku, na której dzieci rysowały kredą, tyle że te nitki przędzy, te kredowe linie błyszczały, znaczone gwiezdnym pyłem jak u Ispirescu, na dodatek prowadziły do miejsc, o których wiedziały tylko ślimaki, więc rozpoczynała się całodzienna praca detektywistyczna, my troje przeciwko dziesiątkom złoczyńców z domkami na grzbiecie, każdy z nich polazł w swoją stronę, pod meble, pod dywan, za telewizor albo za meblościankę, na której stały w uporządkowanym szyku wszystkie pamiątki, wśród nich na poczesnym miejscu zdjęcia ze mną, brzuchatym i zadowolonym, szczerzącym się do obiektywu, w towarzystwie porcelanowego psa – chudego i z chytrą miną, oraz wstydliwej baleriny zasłaniającej łono piłką, którą nieraz próbowałem jej wyrwać z rąk.
Polowanie na ślimaki trwało cały dzień, ale zawsze liczba schwytanych była dużo mniejsza od liczby przyniesionych w worku poprzedniego dnia, i miejsca, dokąd uciekły, pozostały tajemnicą do dzisiaj. Prawdopodobnie ślimaki-uciekinierzy chowały się, żeby umrzeć, przeciskały się przez różne małe otwory za meblami, zjadając po drodze wapno ze ścian, i wpadały do świata znanego tylko istotom fantastycznym, takim jak żmija albo struś. Wtedy zrozumiałem, że zwierzęta przed śmiercią szukają kryjówki, nie było przypadku w tym, że ich zwłoki znajdowałem zawsze w zakamarkach, z wyjątkiem szczurów łapanych i zamęczanych przez dzieci oraz kotów rozjechanych przez samochody. Po latach, kiedy wspominałem ślimaki, najpierw stawał mi przed oczami delikatny szkielet ptaka, na który się natknąłem w naszym nowym domu, dokąd zawiózł nas Młody swoją dacią; kiedy otwarły się drzwi wejściowe i buchnęło na nas białe światło od strony parku, zobaczyłem w kącie pożółkły szkielet i dwa zlepione pióra. Ślimaki umierały jednak piękniej, z większą godnością, zamykały się w izbie tortur, pieczętując ją swoimi odchodami, po czym zwijały się w ciemnościach w oczekiwaniu strasznego końca, bo chyba tam umierały z głodu i pragnienia, a może zanurzały się w sen i nie czuły już żadnego bólu.