A więc niech płoną - Kamilah Cole - ebook + książka

A więc niech płoną ebook

Cole Kamilah

3,5
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 438

Data ważności licencji: 1/17/2029

Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuSo Let Them Burn
Pro­jekt okładki JENNY KI­MU­RAS
Ad­ap­ta­cja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje na okładce© TAJ FRAN­CIS
Wy­ko­na­nie mapyNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaSPRAWA DLA KO­REK­TORA – SAN­DRA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2024 by Ka­mi­lah Cole This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Lit­tle Brown Bo­oks for Young Re­aders, an im­print of Ha­chette Book Group Inc., New York, New York, USA.All ri­ghts re­se­rved
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6883-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Lau­ren:

bez Cie­bie ta po­wieść na­dal by­łaby ba­zgra­niną z tyłu ze­szytu do ma­te­ma­tyki.

Mak­sowi:

ni­gdy Cię nie za­po­mnimy.

ROZ­DZIAŁ 1

FA­RON

Fa­ron Vin­cent była kłam­czu­chą dłu­żej niż świętą.

Już w naj­młod­szych la­tach na­uczyła się, że kłam­stwa są wa­lutą. Mo­gły ku­pić wol­ność i za­pew­nić prze­ba­cze­nie. Mo­gły zmie­nić rze­czy­wi­stość szyb­ciej niż ja­ka­kol­wiek ma­gia. Do­bre kłam­stwo samo w so­bie było ma­giczne, a Fa­ron była co naj­mniej prze­ko­nu­jąca.

Od rana skła­mała już trzy razy i każde kłam­stwo przy­po­mi­nało za­klę­cie. Po­wie­działa swo­jej na­uczy­cielce, że po­stara się po­pra­wić oceny do końca roku. Obie­cała sio­strze, że od razu po lek­cjach pój­dzie pro­sto do domu. I przy­się­gła, że nie wy­ko­rzy­sta przy­wo­ły­wa­nia do po­ko­na­nia Jor­dana Sim­monsa w tym wy­ścigu.

Czy to jej wina, że wszy­scy za­wsze jej wie­rzyli?

Trzeba przy­znać, że Fa­ron nie za­wsze wie­działa, że w da­nym mo­men­cie kła­mie. Za­mie­rzała do­trzy­mać przy­naj­mniej dwóch obiet­nic – może trzech, gdyby miała ochotę za­cho­wać się szcze­gól­nie ele­gancko. A po­tem ktoś roz­gło­sił na dzie­dzińcu, że urywa się ze szkoły, by wziąć udział w szczy­cie, i zna­la­zły ją kło­poty w po­staci Jor­dana Sim­monsa.

Do­ro­śli na wy­spie San Irie uwa­żali Fa­ron za święte dziecko, ale nie dało się po­wie­dzieć tego sa­mego o jej ró­wie­śni­kach. Jor­dan pod­szedł do niej przy bra­mie, gdzie stała w ko­lejce po sok. W tym go­rącu ża­ło­wała, że w ogóle żyje, a pod­wi­nię­cie rę­ka­wów szmi­zjerki nie przy­nio­sło ulgi. Fa­ron pa­trzyła na mroźne ob­łoki nad wóz­kiem sprze­dawcy z ta­kim utę­sk­nie­niem, że nie za­uwa­żyła Jor­dana, do­póki nie zna­lazł się kilka cen­ty­me­trów od niej.

– Znowu wa­ga­ru­jesz, Vin­cent? – za­drwił, oto­czony przez dwóch in­nych chło­pa­ków z pią­tej klasy. Ich koń­skie par­sk­nię­cia sta­no­wiły za­kłó­ce­nie jej ską­d­inąd har­mo­nij­nego dnia. Każdy upa­try­wałby w tym nad­cho­dzą­cego za­gro­że­nia. Fa­ron na­to­miast czuła tylko znu­dze­nie. – By­cie Em­pi­rejką to nie­zła ściema, co?

– Gdyby tak było – za­częła Fa­ron, na­wet się nie od­wra­ca­jąc – nie wą­cha­ła­bym łajna le­cą­cego ci z ust.

Nie za­wra­cała so­bie głowy wspo­mi­na­niem o re­aliach wojny, na­wra­ca­ją­cych kosz­ma­rach czy wiel­kich ocze­ki­wa­niach zwią­za­nych z by­ciem Dziec­kiem Em­pi­reum. Pięć lat temu, kiedy bo­go­wie nadali jej ty­tuł i wy­jąt­kową zdol­ność do przy­wo­ły­wa­nia ich nie­skoń­czo­nej ma­gii, my­ślała tylko o ochro­nie San Irie. Nie zda­wała so­bie sprawy, na co się pi­sze – ani czego się zrzeka.

Ale na­wet gdyby chciała z kim­kol­wiek się w to za­głę­biać, Jor­dan i jego banda tylko wy­ko­rzy­sta­liby to prze­ciwko niej. Nikt nie chciał sły­szeć, że by­cie wy­bra­nym przez bo­gów jest ra­czej prze­kleń­stwem niż bło­go­sła­wień­stwem. Fa­ron była sym­bo­lem, a sym­bole nie na­rze­kają.

Za­miast tego wy­mie­niła garść srebr­nych mo­net na to­rebkę soku anan­so­wego. Kiedy wy­gry­zała dziurę w to­rebce, żeby się na­pić, przyj­rzała się wy­ra­cho­wa­nej mi­nie Jor­dana. Na­le­żał do ro­dzaju drę­czy­cieli stra­te­gów, nie­ła­two tra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. De­li­be­ro­wał nad naj­lep­szym spo­so­bem ska­le­cze­nia ofiary, a po­tem za­da­wał śmier­telny cios. Dla­tego nie zdzi­wiła się, że pró­buje ude­rzyć ją tam, gdzie boli: w jej dumę.

– Je­śli je­steś taka ge­nialna, to po­ści­gaj się ze mną po szkole – po­wie­dział. – Żad­nych bo­gów, żad­nej ma­gii. Wojna się skoń­czyła. Czas udo­wod­nić, że nie je­steś lep­sza niż my.

A Fa­ron ni­gdy nie na­po­tkała kło­po­tów, w które nie chcia­łaby się wpa­ko­wać. Wy­cią­gnęła wolną rękę z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem.

– Trzy­dzie­ści rai, je­śli wy­gram?

– Umowa stoi.

Jor­dan Sim­mons uści­snął jej dłoń i przy­pie­czę­to­wał swój los. A przy­naj­mniej tak jej się wtedy wy­da­wało.

Te­raz byli w po­ło­wie uzgod­nio­nej trasy, oto­czeni przez wrzesz­czący tłum dzie­cia­ków z są­siedz­twa, a Fa­ron prze­gry­wała.

Luźne war­ko­cze, które wy­swo­bo­dziły się spod chu­sty na gło­wie, sma­gały ją po szyi i ple­cach. Spód­nica była pod­wią­zana w ta­lii, by jej zwinne stopy mo­gły tań­czyć po wy­schnię­tym bło­cie i gład­kich ka­mie­niach. Ale oto prze­gry­wała wy­ścig, który miał się za­koń­czyć przy ska­mie­nia­łym smo­czym jaju na placu miej­skim.

Na tym od­cinku nie było skró­tów do wy­bra­nia ani prze­szkód do rzu­ce­nia prze­ciw­ni­kowi. Była tylko pro­sta droga do jaja i za duża od­le­głość mię­dzy nią a wy­gry­wa­ją­cym chło­pa­kiem. Czy z umową, czy bez, ta sy­tu­acja była nie do przy­ję­cia.

Fa­ron wstrzy­mała od­dech, który jesz­cze jej nie opu­ścił, i przy­wo­łała bo­gów.

Czas zwol­nił, se­kunda roz­cią­gnęła się w nie­skoń­czo­ność. Świat spo­wił się płynną mgłą, jakby Fa­ron wsko­czyła do kry­sta­licz­nie czy­stego Oce­anu Ogni­stego ota­cza­ją­cego wy­spę. Jej du­sza na­brzmiała, prze­ista­cza­jąc się w boję, która krzy­czy: „przy­bądź­cie, przy­bądź­cie, przy­bądź­cie...”.

I – jak za­wsze – bo­go­wie od­po­wie­dzieli na wo­ła­nie.

Irie po­ja­wiła się w bły­sku świa­tła. Jej złota ko­rona prze­szyła niebo ni­czym ostrze. Miała na so­bie szatę z sze­ro­kimi rę­ka­wami ha­fto­waną złotą ni­cią i białą suk­nię z wy­so­kim de­kol­tem się­ga­jącą ły­dek. Wy­krzy­wiała po­ma­lo­wane na złoto pełne usta w gry­ma­sie. Na­wet ze swo­imi po­zba­wio­nymi źre­nic oczami, lśnią­cymi bursz­ty­no­wym bla­skiem, bo­gini słońca Irie, wład­czyni dnia i pa­tronka wy­spy, wy­glą­dała, jakby miała iść na sztukę w Port Sol, a nie od­wie­dzać sie­dem­na­sto­latkę w śród­lą­do­wym iryj­skim mia­steczku Ska­mie­lina.

Ale to był jej pro­blem. Fa­ron ją przy­wo­łała. Irie od­po­wie­działa. Mi­nęło pięć lat i to się nie zmie­niło.

Daj mi swoją siłę.

Fa­ron sap­nęła, gdy po­czuła moc Irie za­le­wa­jącą jej ciało. Na po­czątku pra­wie ją to przy­tło­czyło. Przy­wo­ły­wa­cze tre­nują la­tami, by móc dzier­żyć ma­gię jed­nego ze swo­ich ro­do­wych du­chów, zna­nych jako astrale, i nie umrzeć. Na­wet naj­bar­dziej za­awan­so­wani santi – przy­wo­ły­wa­cze, któ­rzy po­świę­cili swoje ży­cie świą­ty­niom – nie ośmie­lają się czer­pać mocy z wię­cej niż pię­ciu astrali na­raz. Ale na wy­spie San Irie nie było ani jed­nego przy­wo­ły­wa­cza, który po­tra­fił we­zwać boga.

Oprócz niej.

Fa­ron czuła, jakby pło­nęła przez se­kundę, mi­nutę, go­dzinę, całe ży­cie. Jej nerwy drżały, jakby ktoś po­trzą­sał nią od środka, jakby Irie wier­ciła się w nie­do­pa­so­wa­nej skó­rze Fa­ron, pró­bu­jąc zro­bić miej­sce na wię­cej ma­gii, niż jej ciało jest w sta­nie po­mie­ścić. Oczy dziew­czyny za­szły mgłą. Jej uszy dzwo­niły. Serce wa­liło jej tak szybko, że my­ślała, że sta­nie.

A po­tem było po wszyst­kim. Irie była w niej, ale Fa­ron miała kon­trolę.

I wy­ścig do wy­gra­nia.

Kro­pla potu spły­nęła Fa­ron po po­liczku, gdy mru­gnęła i wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Znów sły­szała wzbu­rzone okrzyki tłumu. Zo­ba­czyła smo­cze jajo wy­sta­jące zza szczytu na­roż­nego sklepu w od­dali. Jor­dan wciąż pro­wa­dził.

Ale nie na długo.

Fa­ron przy­wo­łała bo­ską ma­gię, którą miała te­raz na wy­cią­gnię­cie ręki, i zmu­siła swoje ciało do po­ko­na­nia jego gra­nic. Przez pięć lat, które spę­dziła z bo­gami, zna­la­zła bar­dziej kre­atywne za­sto­so­wa­nia dla mocy Irie niż pie­cze­nie owo­ców chle­bowca. Słońce było ogniem, ener­gią, mocą. Po­słała tę moc w swoje słab­nące mię­śnie i świsz­czące płuca, czu­jąc ma­gię Irie prze­ni­ka­jącą przez jawną dez­apro­batę bo­gini.

W jed­nej chwili Fa­ron sta­rała się nie ze­mdleć przed li­nią mety. W dru­giej po­ko­ny­wała dy­stans dzie­lący ją od Jor­dana, aż zbli­żyła się na tyle, by móc po­li­czyć jego dredy.

Zmarsz­czył brwi.

– Hej, Vin­cent! To nie fair!

– Zgłoś to mo­jej pa­tronce! – od­parła śpiew­nie. – Znaj­dziesz jej po­sąg w każ­dej świą­tyni!

Jor­dan prze­klął tak so­czy­ście, że Fa­ron się za­śmiała, prze­my­ka­jąc obok i zo­sta­wia­jąc go w tyle, by za­krztu­sił się kłę­bem ku­rzu, który wzbu­rzyła.

Plac miej­ski roz­po­starł się przed nią, oto­czony nie­fo­rem­nymi drew­nia­nymi wi­try­nami. Chwilę póź­niej klep­nęła ni­ski ce­glany mur wo­kół jaja. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, tu­taj koń­czył się wy­ścig, ale ad­re­na­lina bu­zo­wała w niej, spla­ta­jąc się z po­ży­czoną ma­gią. Fa­ron prze­sko­czyła mur i bie­gła da­lej, aż do­tknęła jaja, a po­tem się­gnęła do jed­nej z du­żych łu­sek skła­da­ją­cych się na tru­pio szarą sko­rupę. Mur zo­stał zbu­do­wany, by po­wstrzy­my­wać lu­dzi przed ro­bie­niem tego, co wła­śnie ro­biła, ale Fa­ron nie była ani pierw­szą na­sto­latką ze Ska­mie­liny, która za­mie­rzała wspiąć się po jaju, ani ostat­nią. Jajo było star­sze od ca­łej wy­spy, je­śli są­dzić po ska­mie­nia­łych łu­skach, a Fa­ron od­naj­dy­wała w tym otu­chę.

Ja­sne, smoki wy­klu­wały się z ży­wych jaj tej wiel­ko­ści – cu­dow­nie barw­nych jaj kry­ją­cych w so­bie prze­ra­ża­jące stwory – lecz aku­rat to było po­mni­kiem. Czę­ścią jej domu. Co wię­cej, było do­wo­dem, że smoki mogą nie tylko się wy­kluć, okrutne i nie­bez­pieczne, ale też upaść, za­bite i za­po­mniane.

Fa­ron prze­trwała cią­gnącą się przez de­kady wojnę z Im­pe­rium Lan­glij­skim, świa­tową po­tęgą na wschód od San Irie, która wy­ko­rzy­sty­wała smoki jako broń zio­nącą ogniem, by pod­bi­jać zie­mie, które ni­gdy do niej nie na­le­żały. Znała sła­bo­ści tych po­two­rów le­piej niż kto­kol­wiek inny. Ale miło było mieć coś wię­cej niż wspo­mnie­nia. Coś wię­cej niż kosz­mary.

Przy­cup­nęła na czubku jaja. Spód­nica opa­dła jej do ko­stek i Fa­ron uśmiech­nęła się, wy­glą­da­jąc Jor­dana. Z pod­stawy uno­sił się za­pach siarki, ale go igno­ro­wała. Ma­gia wciąż bu­zo­wała jej pod skórą, pra­gnąc po­mknąć da­lej, ale Fa­ron jesz­cze nie chciała pu­ścić. Nie była go­towa na miaż­dżącą pustkę i osza­ła­mia­jące wy­czer­pa­nie, które miały na­stą­pić.

To marne wy­ko­rzy­sta­nie mo­ich zdol­no­ści, Em­pi­rejko – za­grzmiał nę­cący głos z tyłu jej umy­słu. Za­wsze mu­sisz być taka dzie­cinna?

Spo­śród trójki bo­gów Irie była naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, by spra­wiać, żeby Fa­ron czuła się jak dziecko. Obie, bóg księ­życa i pan nocy, od­zy­wał się tak rzadko, że przez więk­szość czasu mo­gła igno­ro­wać jego dez­apro­batę. Mala, bo­gini gwiazd i opie­kunka astrali, naj­prę­dzej za­chę­cała Fa­ron do ro­bie­nia głu­pot. Jed­nak Irie trak­to­wała swoją rolę naj­wyż­szej bo­gini bar­dzo po­waż­nie – tak po­waż­nie, że Fa­ron czę­sto za­sta­na­wiała się, czy nie ża­łuje prze­ka­za­nia jej ich mocy.

Mimo że mi­nęło pięć lat, od­kąd Fa­ron wy­peł­niła swoje po­wo­ła­nie jako Dziecko Em­pi­reum i uwol­niła wy­spę spod oku­pa­cji Lan­glij­czy­ków.

Mimo że to bo­go­wie z ja­kie­goś po­wodu po­sta­no­wili zo­stać po wy­co­fa­niu się im­pe­rium.

Mimo że za­słu­żyła, by żyć wła­snym ży­ciem. Spo­koj­nym ży­ciem. Z apro­batą Irie czy bez.

Em­pi­rejko – fuk­nęła Irie, gdy Fa­ron nie od­po­wie­działa. Igno­ro­wa­nie mnie nie cof­nie two­jej nie­doj­rza­ło­ści.

Mam sie­dem­na­ście lat – przy­po­mniała Fa­ron bo­gini. I na­zy­wam się Fa­ron.

Je­steś Dziec­kiem Em­pi­reum. Te mdłe wy­bryki nie zmie­nią prawdy.

Fa­ron zmu­siła się, by nie od­po­wia­dać. Wszystko w tej chwili za­brzmia­łoby nie­do­rzecz­nie. Wojna się skoń­czyła, ko­lo­nialne kaj­dany Lan­gley pę­kły, a ich po­zo­stałe smoki zo­stały po­skro­mione, lecz iko­no­gra­fia Dziecka Em­pi­reum na­dal do­mi­no­wała na wy­spie. Santi bu­dzili sza­cu­nek za po­świę­ce­nie ży­cia bo­gom, któ­rzy mogą, choć nie mu­szą wy­słu­chać ich mo­dlitw, ale Fa­ron była le­gendą. Żywą świętą. Na­ma­cal­nym do­wo­dem na to, że iryj­scy bo­go­wie nie tylko ist­nieją... lecz także słu­chają.

Gdyby we­szła do na­roż­nego sklepu, obok któ­rego w tej chwili prze­bie­gał Jor­dan, zo­ba­czy­łaby swoją twarz, pięć lat młod­szą, uśmie­cha­jącą się z mi­nia­tu­ro­wych ręcz­nie rzeź­bio­nych fi­gu­rek. Co roku lu­dzie na wy­spie od­by­wali piel­grzymki do jej domu. Li­czyli, że ją zo­ba­czą, bła­gali, żeby wsta­wiła się za nimi u bo­gów. Ob­wi­niali ją, kiedy ich ży­cze­nia się nie speł­niały.

Mimo to nie miała im tego za złe. Wojna z Lan­glij­czy­kami ode­brała coś wszyst­kim, także tym, któ­rzy nie wal­czyli. Fa­ron le­piej niż kto­kol­wiek wie­działa, że po­nura bez­rad­ność może skło­nić lu­dzi do zwró­ce­nia się o po­moc do ko­goś po­tęż­niej­szego. Ża­ło­wała tylko, że nie może po­wie­dzieć tym peł­nym na­dziei tłu­mom, że nie­ko­niecz­nie mogą im się spodo­bać otrzy­mane od­po­wie­dzi.

– Oszustka – po­skar­żył się Jor­dan, gdy do­bie­gał, czym wy­rwał ją z mrocz­nych roz­my­ślań. – Ja nie przy­wo­ła­łem żad­nej mocy, żeby wy­grać wy­ścig.

– To nie moje zmar­twie­nie. – Fa­ron unio­sła brwi jak uoso­bie­nie nie­win­no­ści. – A poza tym nie wy­gra­łeś wy­ścigu.

– Po­wie­dzie­li­śmy: „żad­nej ma­gii”.

– Ty po­wie­dzia­łeś: „żad­nej ma­gii”. Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym się z tobą zga­dzała.

Jor­dan zgro­mił ją wzro­kiem.

– Za­wsze to ro­bisz.

– A jed­nak za­wsze się ze mną za­kła­dasz.

– Mogę za­cząć jaw­nie cię igno­ro­wać, je­śli tak wo­lisz. To z pew­no­ścią uła­twi­łoby mi ży­cie.

Fa­ron zbyła ten ko­men­tarz mach­nię­ciem ręki. To bez zna­cze­nia, ile razy kła­mała czy oszu­ki­wała. Lu­dzie pa­mię­tali o jej bo­ha­ter­skich czy­nach pod­czas wojny, tak samo jak za­po­mi­nali o jej mało bo­ha­ter­skich czy­nach po woj­nie. Na­wet Jor­dan po­wta­rzał te same rze­czy, które mó­wił pod­czas ich ostat­niego wy­ścigu, i nie po­wstrzy­mało go to przed rzu­ce­niem jej no­wego wy­zwa­nia. Wy­glą­dało na to, że w tym mo­men­cie nie ma nic, co Fa­ron mo­głaby zro­bić, żeby po­nieść re­alne kon­se­kwen­cje.

A może pro­blem po­le­gał na tym, że już je po­nio­sła. Wro­go­wie i wiel­bi­ciele byli je­dyną na­miastką przy­ja­ciół, jaką miała, od­kąd wró­ciła do domu żywa, ale udrę­czona, cuch­nąca dy­mem i po­pio­łem. Roz­ma­wiała z bo­gami czę­ściej niż z ludźmi w swoim wieku. Miała sio­strę, Elarę, ale Elara miała Re­eve’a i swo­ich przy­ja­ciół z szó­stej klasy. Fa­ron nie­na­wi­dziła szkoły i nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści, że ob­leje eg­za­min do szó­stej klasy – o ile nie ob­leje ca­łego roku – a szkoła była je­dyną oka­zją na in­te­rak­cje z ró­wie­śni­kami.

Może to była praw­dziwa cena, jaką pła­ciła za by­cie pa­tronką kłamstw. Nie było Fa­ron Vin­cent. Tylko Dziecko Em­pi­reum.

– Daj mi moje raje i przyj­mij lek­cję – po­wie­działa Fa­ron, od­pę­dza­jąc rów­nież te my­śli. – Je­śli cią­gle bę­dziesz pró­bo­wał wy­ko­rzy­stać swój ta­lent do bie­ga­nia, żeby mnie po­ko­nać, spo­dzie­waj się, że będę wy­ko­rzy­sty­wała moją moc.

Jor­dan jesz­cze bar­dziej zgro­mił ją wzro­kiem, ale prze­trzą­snął kie­sze­nie spodni khaki w po­szu­ki­wa­niu pie­nię­dzy. Fa­ron po­pra­wiła się na nie­wy­god­nym za­okrą­glo­nym czubku jaja, lu­stru­jąc mia­sto w dole. Za skle­pami stały rzędy do­mów z da­chami kry­tymi strze­chą i po­dwór­kami od­dzie­lo­nymi przez płoty bądź kak­tusy. Te­ren był upstrzony kur­ni­kami, a na otwar­tych po­lach pa­sły się kozy. Nie wi­działa stąd swo­jego domu, ale wie­działa, w któ­rym kie­runku pa­trzeć – gdyby zmru­żyła oczy, mo­głaby doj­rzeć plamy le­śnych zie­leni i cy­pry­so­wych brą­zów two­rzą­cych ogród jej ojca.

Ale te­raz ich nie wi­działa. Im da­lej się­gała wzro­kiem, tym bar­dziej kra­wę­dzie Ska­mie­liny roz­my­wały się we mgle.

Mgle, która jakby się po­ru­szała.

W męt­nych kłę­bach do­strze­gła kształt – nie, kształty. Ciemne, duże i nie­po­ko­jąco zna­jome. Ko­nie. I to nie tylko ko­nie, ale cały po­wóz. To był nie­zwy­kły wi­dok, za­równo dla­tego, że w wiej­skiej Ska­mie­li­nie czę­ściej dało się spo­tkać osły i muły, jak i dla­tego, że nie znała ni­kogo w mie­ście, kogo by­łoby stać na ja­ki­kol­wiek po­wóz. Im dłu­żej pa­trzyła, tym wy­raź­niej do­strze­gała błę­kit ka­biny, zie­leń za­słon i złoto de­ko­ra­cji mi­ga­jące w słońcu. Jej serce sta­nęło i w tej dłu­giej, ci­chej se­kun­dzie mię­dzy ude­rze­niami za­uwa­żyła flagę we wszyst­kich trzech ko­lo­rach po­wie­wa­jącą na da­chu. Iryj­ska flaga po­twier­dziła jej przy­pusz­cze­nia.

Po raz pierw­szy tego dnia Fa­ron po­czuła praw­dziwy strach.

Nad­jeż­dżała kró­lowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki