A gdyby tak ze świata zniknęły koty? - Kawamura Genki - ebook + książka

A gdyby tak ze świata zniknęły koty? ebook

Kawamura Genki

3,8
33,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wiesz, co tak naprawdę jest w życiu ważne?

Młody listonosz, mieszkający samotnie z kotem Kapustkiem, otrzymuje szokującą diagnozę lekarską – zostały mu tylko miesiące, a może nawet tygodnie życia. Zanim jednak zdąży się oswoić z tą trudną wiadomością, pojawia się diabeł ze specjalną ofertą: otrzyma dodatkowy dzień życia za każdą rzecz, którą postanowi usunąć ze świata. Tak oto rozpoczyna się naprawdę niezwykły tydzień…

Jak oddzielić to, bez czego można się obejść, od tego, co rzeczywiście niezbędne? Gdzie doprowadzi bohatera i jego ukochanego kota ten układ z diabłem?

A gdyby tak ze świata zniknęły koty?? w dowcipny, a jednocześnie wzruszający sposób opowiada o stracie i pojednaniu, a także poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o istotę życia.

  
Refleksyjna, ale niepozbawiona humoru opowieść medytacja w duchu magicznego realizmu. To urocza miniatura, która trafi do każdego, kto kocha koty.
Olga Drenda, pisarka i miłośniczka kotów
 
Niezwykła i ciepła historia o życiu, miłości, samotności i tym, co po nas pozostaje.
„The Observer”

Przejmująca i poruszająca książka o stawianiu czoła własnej śmiertelności, braniu odpowiedzialności za swoje wybory i rozstrzyganiu o tym, co naprawdę w życiu ważne.
„The Herald”
 
Ta książka sprawi, że czytelnicy ponownie ocenią swój dobytek i zastanowią się nad tym, co mogą zyskać, pozbywając się jego części… I na pewno, gdy zakończą lekturę, będą postrzegać świat i ludzi dookoła siebie nieco inaczej.
„International Examiner”


Genki Kawamura – japoński pisarz, scenarzysta i producent filmowy. Jego pierwsza powieść A gdyby tak ze świata zniknęły koty?? została przetłumaczona na czternaście języków, a w samej Japonii sprzedała się w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. Na jej podstawie powstał film pod tym samym tytułem w reżyserii Akiry Nagaiego. Kawamura jest autorem dwóch innych powieści, próbuje swoich sił również jako pisarz literatury dziecięcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 130

Oceny
3,8 (16 ocen)
5
5
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaasia74

Całkiem niezła

Pomysł relacji z siłą nieczystą intrygujący, relacja z kotem ujmująca, relacje rodzinne zbyt amerykańskie
00

Popularność




Seria z Żurawiem

Projekt okładki Małgorzata Flis

Tytuł oryginału: Sekai kara neko ga kieta nara

Sekai kara neko ga kieta nara © 2012 Genki Kawamura

All rights reserved

Publication rights for this Polish edition arranged through Kodansha Ltd., Tokyo

© Copyright for the Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2021

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-4856-6
ISBN 978-83-233-7188-5 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663 23 80, tel./faks 12 663 23 83 Dystrybucja: tel. 12 631 01 97, tel./faks 12 631 01 98 tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, nr 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325 www.wuj.pl

Gdyby ze świata zniknęły koty…

Jak zmieniłby się nasz świat? Jak odmieniłoby się moje życie?

Gdybym ze świata zniknął ja…

Czy kolejny dzień nadszedłby tak jak zwykle, bez żadnej różnicy?

Myślisz pewnie, że to bezsensowne rozważania, ale chcę, żebyś mi uwierzył.

Zaraz przeczytasz o wydarzeniach, które spotkały mnie przez ostatnie siedem dni.

To był bardzo dziwny tydzień.

Lada chwila umrę.

Jak do tego doszło?

Właśnie o tym chcę napisać.

Wyjdzie z tego bardzo długi list, ale proszę, przeczytaj do końca.

Oto moja pierwsza i zarazem ostatnia wiadomość do ciebie.

Tak, to moje pożegnanie. Mój testament.

Poniedziałek

Diabeł wpada z wizytą

Nie miałem nawet dziesięciu rzeczy, które chciałbym zrobić przed śmiercią.

Widziałem kiedyś taki film. Bohaterka dowiaduje się, że niedługo umrze, i tworzy listę z dziesięcioma rzeczami.

To bujda.

No, może nie bujda, ale na takiej liście na pewno nie zapisuje się jakichś bardzo ważnych spraw.

Hm? Pytasz, dlaczego tak myślę?

Bo… Jak by to ująć… Wiesz, wstyd przyznać, ale sam próbowałem. W sensie stworzyć taką listę.

Siedem dni temu.

Od dłuższego czasu chodziłem do pracy na poczcie i roznosiłem listy z przeciągającym się przeziębieniem. Ciągle miałem niewysoką gorączkę, do tego czułem lekki ból z prawej strony głowy. Jakoś sobie radziłem na lekach bez recepty (jak wiesz, nie znoszę lekarzy), ale po dwóch tygodniach nadal mi nie przechodziło, więc udałem się do przychodni.

To nie było przeziębienie.

Guz mózgu. Czwartego stopnia.

Taką diagnozę podał doktor. Zostało mi najwyżej pół roku, ale równie dobrze mogłem nie przeżyć nawet tygodnia. Przedstawił różne opcje: radioterapię, chemioterapię, opiekę paliatywną. W ogóle go nie słyszałem.

Kiedy byłem mały, latem chodziłem na basen. Skakałem do zimnej, niebieskiej wody. Plusk. Bul, bul. Opadałem coraz głębiej.

„Masz się najpierw porządnie rozgrzać!” To głos mojej mamy. Pod wodą dochodził do mnie stłumiony, nie słyszałem jej wyraźnie. Wspomnienie dźwięku, o którym zupełnie zapomniałem, wróciło do mnie wtedy zupełnie nagle.

Długa wizyta dobiegła końca.

Jak tylko lekarz skończył mówić, upuściłem torbę na podłogę i wyszedłem z gabinetu chwiejnym krokiem. Wybiegłem ze szpitala z panicznym krzykiem, ignorując doktora, który wołał, bym się zatrzymał; wpadłem na kogoś idącego z naprzeciwka, runąłem na ziemię, podniosłem się, znów biegłem, żałośnie wymachując rękami, biegłem aż do mostu – dalej już nie mogłem, osunąłem się na kolana, szlochając…

Wcale nie. Zmyślam.

W takich momentach człowiek jest zaskakująco spokojny.

W pierwszej chwili pomyślałem o zupełnie głupich sprawach – że szkoda, bo brakowało mi tylko jednej pieczątki do darmowego masażu w pobliskim salonie, albo że niepotrzebnie kupiłem zapas papieru toaletowego i proszku do prania.

Chwilę później nadszedł ogromny smutek.

Miałem dopiero trzydzieści lat. Co prawda przeżyłem Jimiego Hendrixa i Basquiata, ale i tak czułem, że coś jeszcze zostało mi do zrobienia. Coś dla dobra świata, czego nikt poza mną nie mógł dokonać. Na pewno istniała taka rzecz.

Szedłem zdezorientowany, kompletnie nie mogąc wymyślić, co konkretnie mogłoby to być. Dwóch chłopaków z gitarami stało przed stacją kolejową i śpiewało głośno:

Życie kiedyś się skończy, więc zanim przyjdzie kres,

Rób to, czego pragniesz, rób, co robić chcesz.

Właśnie tak witaj każdy nowy dzień.

Kretyni. To się nazywa brak wyobraźni. Śpiewajcie przed tą stacją do końca życia.

Powoli wróciłem do siebie, czując równocześnie ogromną irytację i przytłaczający brak jakiegokolwiek pomysłu, co powinienem robić dalej. Wszedłem po schodach, głośno stawiając kroki. Kiedy otworzyłem liche drzwi i zobaczyłem wnętrze mojego ciasnego mieszkania, wreszcie dopadła mnie rozpacz. Całkiem dosłownie zrobiło mi się ciemno przed oczami i straciłem przytomność.

Ile godzin mogło minąć? Obudziłem się w przedpokoju.

Przede mną majaczył okrągły kształt, w którym mieszały się biel, czerń i szarość. Zamiauczał. Wróciła ostrość widzenia. Kot.

Mój ulubieniec. Mieszkaliśmy razem już cztery lata, on i ja.

Podszedł bliżej. Znów miauknął z troską. Najwidoczniej jeszcze nie umarłem. Wstałem. Jak zwykle miałem gorączkę, głowa bolała. Widać choroba też była prawdziwa.

– Dzień dobry!

Z salonu dobiegł mnie przesadnie wesoły głos.

Stałem tam ja.

No nie, ja stałem tam, gdzie stałem, więc precyzyjnie rzecz ujmując, w pokoju był ktoś inny, ale wyglądał identycznie.

W pierwszej chwili przypomniałem sobie słowo doppelgänger. Trafiłem na nie kiedyś w jakiejś książce. To drugie ja, które pojawia się, kiedy człowiek umiera. Zwariowałem? A może przyszła na mnie pora? Poczułem, że zaraz znowu zemdleję, ale jakoś utrzymałem się na nogach. Postanowiłem stawić czoła sytuacji.

– Y… Kim jesteś?

– A jak myślisz?

– Eee… Śmiercią?

– Blisko!

– Blisko?

– Jestem diabłem!

– Diabłem?

– Tak!

Tak oto – w wyjątkowo luźnej atmosferze – poznałem diabła.

Wiesz, jak wygląda?

Ja wiem.

Nie ma czarnej twarzy ani ostro zakończonego ogona. I żadnych wideł, absolutnie. On wygląda jak ja. Mój doppelgänger okazał się diabłem!

Sytuacja nie była z rodzaju tych szczególnie łatwych do zaakceptowania, ale na razie postanowiłem po prostu przyjąć do wiadomości, że pojawił się przede mną zaskakująco pogodny diabeł.

Przyjrzałem mu się uważniej. Twarz i budowę ciała miał identyczne jak ja, ale ubrany był zupełnie inaczej. Zazwyczaj noszę tylko białe albo czarne rzeczy. Na przykład czarne spodnie, białą koszulę i czarny kardigan. Taki ze mnie czarno-biały facet. Mama od zawsze się denerwowała: „Znowu kupiłeś takie same ubrania!”, a ja i tak ciągle wybierałem tylko takie.

Za to diabeł nosił się na pstrokato. Miał żółtą hawajską koszulę w palmy i amerykańskie samochody retro, krótkie spodnie, a na głowie okulary przeciwsłoneczne. Stuprocentowo letnia stylizacja, mimo że na zewnątrz wciąż było całkiem zimno.

Czułem wzbierającą irytację, której źródła nie potrafiłem sprecyzować. Diabeł przemówił.

– No to co zamierzasz?

– Słucham?

– Chyba niewiele ci zostało.

– No tak…

– To co planujesz?

– Na razie zastanawiam się nad dziesięcioma rzeczami, które chcę zrobić przed śmiercią.

– Żartujesz, jak w tym filmie?

– No… tak…

– Serio? Trochę wstyd, nie uważasz?

– Czyli jednak nie powinienem…?

– Nie no, wielu ludzi wpada na taki pomysł. Wiesz: „Przed śmiercią zrobię wszystko, o czym marzyłem!”, coś takiego. Każdy musi choć raz przez to przejść… Nie żeby było drugie podejście!

Aż złapał się za brzuch ze śmiechu.

– Dla mnie to wcale nie jest zabawne…

– A, tak, oczywiście. Masz rację. Trzeba spróbować, żeby się przekonać. Proszę czym prędzej sporządzić listę!

Tak oto zapisałem na czystej kartce: „Dziesięć rzeczy, które chcę zrobić przed śmiercią”. „Co ja wyprawiam – myślałem sobie – przecież niedługo umrę”. Było mi smutno i okropnie głupio, czułem w głowie coraz większy mętlik, ale mimo to zapełniłem wszystkie dziesięć punktów, zasłaniając się przed próbującym podglądać diabłem i usiłującym wejść na kartkę kotem (uwielbia papier tak jak wszystkie koty świata):

1. Skoczyć ze spadochronem.

2. Wejść na Mount Everest.

3. Przejechać się ferrari po niemieckiej autostradzie.

4. Wziąć udział w królewskiej uczcie.

5. Siąść za sterami Gundama.

6. Kochać jak Sokrates z tej książki Katayamy.

7. Pójść na randkę z Nausicaä.

8. Zakochać się w pięknej kobiecie niosącej kawę, po tym, jak wpadnę na nią na rogu ulicy.

9. Schronić się gdzieś przed ulewą i przez przypadek spotkać starszą koleżankę ze szkoły, w której się podkochiwałem.

10. Chcę się zakochać…

– Co to ma być?

– No, ten…

– W gimnazjum się zatrzymałeś czy co?! Miej trochę wstydu!

– Przepraszam…

Żałosne. Tyle się zastanawiałem, żeby w końcu napisać coś takiego? Nawet mój kot nie podchodził, jakby miał mnie już dość. Posmutniałem.

– Hm, w każdym razie zacznijmy natychmiast, od skoku ze spadochronem. Wypłać oszczędności i prosto na lotnisko! – powiedział diabeł, klepiąc mnie mocno po ramieniu.

Dwie godziny później wsiadłem na pokład samolotu i wzniosłem się na wysokość trzech tysięcy metrów.

– No to śmiało! Do dzieła!

Skoczyłem, zachęcony pogodnym zawołaniem diabła.

Tak. To było moje marzenie. Rozciągające się przed oczami błękitne niebo. Dostojne chmury. Bezkresny horyzont. Mój system wartości odmieni się, gdy spojrzę na ziemię z przestworzy. Zapomnę o drobnostkach codzienności i doznam radości z życia na tym świecie.

A przynajmniej ktoś mi tak kiedyś powiedział, ale nic podobnego nie nastąpiło.

Miałem dość już przed samym skokiem. Było zimno. Za wysoko. Strasznie. Spadając, myślałem apatycznie: „Dlaczego ludzie robią coś takiego z własnej woli? Ja naprawdę tego chciałem?”. Chwilę później dosłownie zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem w swoim łóżku.

Obudziło mnie miauczenie. Podniosłem się, głowa nadal bolała. Czyli to nie był sen.

– Weź mnie tak nie strasz!

Obok mnie był Aloha (w myślach tak nazywałem diabła).

– Przepraszam za kłopot.

– Mało co nie zginąłeś… Choć ty akurat wiele byś nie stracił!

Znów się roześmiał.

Nie odpowiedziałem, tylko przytuliłem kota. Był miękki i ciepły. Miły w dotyku. Zwykle przytulałem go odruchowo, za to teraz pomyślałem, że na tym właśnie polega życie.

– Ja… Chyba nie bardzo mam cokolwiek, co chciałbym zrobić przed śmiercią.

– Tak?

– A przynajmniej nie mam dziesięciu takich rzeczy. Nawet gdyby znalazło się aż tyle, to chyba same nudziarstwa. A raczej na pewno.

– No, zapewne masz rację.

– A tak na marginesie, ty…

– Ja? Co?

– Dlaczego tu jesteś? W sensie po co mnie nawiedziłeś?

Aloha uśmiechnął się złowieszczo.

– Na pewno chcesz zadać to pytanie? Dobrze, powiem ci.

– Ch-chwila, zaczekaj.

Zawahałem się, przytłoczony naglą zmianą na jego twarzy. Miałem złe przeczucia. Instynkt podpowiadał mi, że zaraz będę w niebezpieczeństwie.

– Co się stało? – zapytał.

Wziąłem głęboki oddech, opanowałem się. Spokojnie. Tylko go wysłucham, przecież nic mi się od tego nie stanie.

– Nie, nic, w porządku. Mów.

– Otóż… Jutro umrzesz.

– Co?!

– Umrzesz. Jutro. Przyszedłem, żeby ci o tym powiedzieć.

Odebrało mi mowę. Po pierwszej fali szoku nadeszła głęboka, czarna rozpacz. Uszła ze mnie cała energia, kolana zaczęły się trząść.

– Ale nie rób takiej miny, głowa do góry! – zawołał Aloha beztrosko. – Mam coś dla ciebie! Specjalnie na taką okazję!

– …„okazję”?

– Chcesz tak po prostu umrzeć?

– Nie, chcę żyć. Jeśli to tylko możliwe…

– Jest pewien sposób – przerwał mi.

– Jaki?

– Możesz to nazwać magią. Potrafię wydłużyć twoje życie.

– Naprawdę?

– Ale pod jednym warunkiem. Światem rządzą pewne zasady, których musimy przestrzegać.

– To znaczy?

– By coś zyskać, należy coś utracić.

– …co mam zrobić?

– Nic trudnego. Musisz dobić ze mną targu, nic więcej.

– Jakiego targu?

– Trzeba usunąć ze świata jedną rzecz. W zamian dostaniesz jeden dzień życia.

Nie potrafiłem w to uwierzyć tak od razu.

Byłem jedną nogą w grobie, owszem, ale nie straciłem jeszcze rozumu. Przede wszystkim: jakim prawem Aloha posiadał taką moc?

– Pewnie się zastanawiasz, jakim prawem mam taką…

– Co? Nie, nie, skądże…

Naprawdę był diabłem? I do tego potrafił czytać w myślach?

– I to z łatwością. W końcu jestem diabłem.

– No nie wiem…

– Nie mamy czasu. Uwierzysz mi wreszcie? Z tym targiem to najprawdziwsza prawda!

– Skoro tak mówisz…

– Dobrze, w takim razie wyjaśnię, skąd w ogóle wziął się taki pomysł. Bo widzę, że nadal masz wątpliwości.

Zrobił pauzę, po czym zaczął wyjaśnienia.

– Kojarzysz Księgę Rodzaju?

– Tę z Pisma Świętego? Kojarzę, ale nie czytałem.

– Aha… Szkoda, poszłoby szybciej, gdybyś się zapoznał…

– Przepraszam.

– Trudno, w takim razie szybkie streszczenie. Bóg stworzył świat w siedem dni.

– O tym słyszałem.

– Na początku była pustka. Pierwszego dnia Bóg stworzył światło i oddzielił je od ciemności. Drugiego dnia stworzył niebo, trzeciego oddzielił wody od ziemi, na suchy ląd dodał rośliny i – tadam! Pierwszy etap gotowy!

– Niesamowite.

– Prawda? Czwartego dnia zabrał się za Słońce i Księżyc, tak powstał kosmos. Piątego stworzył ryby oraz ptaki, szóstego zwierzęta i wreszcie człowieka na swój obraz i podobieństwo. Komplet!

– Stworzenie świata, potem kosmosu, na koniec człowiek, rozumiem. A siódmego dnia?

– Odpoczywał! Wiesz, nawet Bóg potrzebuje odsapnąć.

– No tak, dlatego mamy wolne niedziele.

– Owszem. Niewiarygodne, co? Machnął wszystko w tydzień. Bóg to jest gość. Szacuneczek, no naprawdę!

To chyba trochę za małe słowo, no ale… Słuchałem dalej.

– Wracając. Pierwszym człowiekiem był mężczyzna imieniem Adam. Wszystko fajnie, ale Stwórca pomyślał sobie, że tak samemu będzie Adamowi smutno, więc wyjął mu żebro i stworzył z niego Ewę. Tylko wiesz, troszkę zbyt beztrosko się tym gołąbeczkom żyło, więc rzuciłem Bogu taki pomysł: a może by ich pokusić, żeby zjedli jabłko?

– Jabłko?

– Tak. W Edenie, czyli rajskim ogrodzie, gdzie mieszkali, mogli robić wszystko i jeść wszystko. Mało tego, byli nieśmiertelni i wiecznie młodzi. Obowiązywał ich tylko jeden zakaz: nie wolno im było jeść owoców z drzewa poznania dobra i zła.

– Rozumiem.

– I wiesz co? Wystarczyło lekko pokusić i jedli, aż im się uszy trzęsły!

– Karygodne. No ale czego się spodziewać po diable…

– Oj tam, oj tam. W rezultacie Adam i Ewa zostali wypędzeni z raju i stracili wieczną młodość oraz nieśmiertelność. Tak rozpoczęła się krwawa i pełna bezlitosnych konfliktów historia ludzkości.

– Szczyt diabelstwa, słowo daję.

– Bez przesady, od razu „szczyt”… Po drodze Bóg postanowił zesłać na ziemię swojego syna Jezusa, ale nie udało mu się sprawić, by ludzie przemyśleli swoje postępowanie. Delikatnie mówiąc. Na koniec jeszcze go zabili…

– Tę historię akurat znam całkiem dobrze.

– Później przez całe wieki ludzkość tworzyła najróżniejsze rzeczy wedle własnego widzimisię. Najwięcej takich, co do których nawet nie bardzo wiadomo, czy są komukolwiek potrzebne.

– No tak.

– Dlatego wyszedłem z pewną propozycją. Do Boga, w sensie. Mówię tak: „A może pozwolić ludziom zdecydować, czego tak naprawdę potrzebują, a czego nie?”. Zawarliśmy wtedy umowę. Jeśli człowiek zdecyduje, by usunąć coś ze świata, w zamian można wydłużyć mu życie o jeden dzień. Bóg dał mi taką moc. Od tamtej pory chodzę i patrzę, z kim by tu zawrzeć pakt. Trochę już takich osób znalazłem. Tak się składa, że jesteś sto ósmy.

– Dopiero?

– Owszem! Zaskakujące, prawda? Sto osiem osób w skali całego świata. Jesteś niewiarygodnym szczęściarzem. Powiesz, by usunąć jedną rzecz, a dostaniesz caluteńki dzień życia. Całkiem niezły układ, co?

Jego oferta była kompletnie niespodziewana i absurdalnie głupia. Brzmiała jak promocja z telezakupów. Niemożliwe, żeby dało się tak łatwo przedłużyć sobie życie. Inna sprawa, że i tak nie miałem wyboru. Wierzyłem czy nie, musiałem przyjąć propozycję – przecież i tak miałem umrzeć.