7EW - Neal Stephenson - ebook

7EW ebook

Neal Stephenson

4,3

Opis

Co by się stało, gdyby nastąpił koniec świata?

Kiedy kataklizm przemienia Ziemię w tykająca bombę zegarową, rozpoczyna się rozpaczliwy wyścig z tym, co nieuchronne. Zostaje opracowany ambitny plan, który ma zagwarantować przetrwanie ludzkości poza obszarem ziemskiej atmosfery, ale na nieustraszonych pionierów czyhają nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Ostatecznie zostaje ich dosłownie garstka…

Pięć tysięcy lat później ich potomkowie –trzy miliardy ludzi zaliczające się do siedmiu odrębnych ras – rozpoczynają kolejną zuchwałą podróż w nieznane, na obcą planetę, którą kosmiczna katastrofa i upływ czasu zmieniły nie do poznania. Na Ziemię.

Neal Stephenson –obdarzony oszałamiającą wyobraźnią literacki geniusz i wizjoner – łączy naukę, filozofię, technikę, psychologię i literaturę w arcydziele prozy spekulatywnej, w którym wizja przyszłości jest zarazem niecodzienna i upiornie znajoma. Podejmuje ważne współczesne idee i niewiarygodne wyzwania w absolutnie wspaniałej sadze – śmiałej, wciągającej i zapierającej dech w piersi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (130 ocen)
71
34
17
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tomsta6550

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna
10
velasco

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna space-opera, czytac i podziwiac.
10
szklanytygrys

Nie oderwiesz się od lektury

Wizja przyszłości z epickim rozmachem. na długo zapada w pamięci. A pomysły wracają w różnych obrazach
10
Inwestor2021

Całkiem niezła

Pierwsza połowa książki zdecydowanie lepsza i na niej polecam skończyć. Druga połowa niestety ma dużo problemów narracyjnych i widać, że zdecydowanie odstaje od pierwszej części.
00
EmiliaJan

Dobrze spędzony czas

3.75
00

Popularność



Kolekcje



Część pierwsza

Część pierw­sza

Epoka Jednego Księżyca

Epoka Jed­nego Księ­życa

Księ­życ eks­plo­do­wał bez uprze­dze­nia i bez żad­nego widocz­nego powodu. Jeden dzień dzie­lił go od pełni. Była godzina 05:03:12 czasu UTC. W póź­niej­szym okre­sie chwilę tę przy­jęto nazy­wać A+0.0.0 lub po pro­stu „Dniem Zero”.

Astro­nom-ama­tor z Utah był pierw­szym czło­wie­kiem na Ziemi, który zdał sobie sprawę, że dzieje się coś nie­zwy­kłego. Chwilę wcze­śniej dostrzegł plamę wykwi­ta­jącą w rejo­nie for­ma­cji Reiner Gamma, w pobliżu księ­ży­co­wego rów­nika. Przy­pusz­cza­jąc, że ma przed sobą obłok pyłu wznie­cony ude­rze­niem mete­orytu, wyjął tele­fon i zaczął wysy­łać donie­sie­nie o wyda­rze­niu na swo­jego bloga, poru­sza­jąc zesztyw­nia­łymi kciu­kami (znaj­do­wał się wysoko w górach, gdzie powie­trze było rów­nie przej­rzy­ste jak zimne) naj­szyb­ciej, jak potra­fił, żeby tylko zagwa­ran­to­wać sobie palmę pierw­szeń­stwa. Inni astro­no­mo­wie wkrótce zwrócą tele­skopy na tę samą chmurę pyłu – może nawet już to robili! – ale on, jeśli tylko będzie odpo­wied­nio szybko prze­bie­rał kciu­kami, pierw­szy zawia­domi świat o swoim odkry­ciu. Zdo­bę­dzie sławę. Jeżeli mete­oryt zosta­wił po sobie widoczny kra­ter, może nawet nazwą go na jego cześć.

Jego nazwi­sko zostało zapo­mniane. Prawdę mówiąc, domnie­many kra­ter prze­stał ist­nieć, zanim jesz­cze jego odkrywca zdą­żył na dobre wycią­gnąć tele­fon. Razem z nim prze­stał zresztą ist­nieć cały Księ­życ.

Kiedy astro­nom scho­wał tele­fon i znów przy­tknął oko do oku­laru, zaklął pod nosem, ponie­waż pole widze­nia wypeł­niła bru­natna plama; musiał nie­chcący trą­cić przy­rząd, układ optyczny roz­je­chał się i zgu­bił ostrość. Zaczął krę­cić pokrę­tłem ostro­ści. Nie poma­gało.

W końcu odsu­nął się od tele­skopu i gołym okiem spoj­rzał na miej­sce, w któ­rym powi­nien znaj­do­wać się Księ­życ. W tym momen­cie prze­stał być naukow­cem dys­po­nu­ją­cym wie­dzą zastrze­żoną dla wybra­nych i stał się jed­nym z milio­nów miesz­kań­ców obu Ame­ryk, któ­rzy z zasko­cze­niem i naboż­nym lękiem śle­dzili naj­bar­dziej nie­zwy­kły widok, jaki czło­wiek kie­dy­kol­wiek oglą­dał na nie­bie.

Kiedy w fil­mie pla­neta eks­plo­duje, zmie­nia się w ogni­stą kulę i po pro­stu prze­staje ist­nieć. Z Księ­ży­cem było ina­czej. Agent (bo tak ludzie nauczyli się nazy­wać tajem­ni­czy czyn­nik odpo­wie­dzialny za jego znisz­cze­nie) z całą pew­no­ścią wyzwo­lił ogromną ilość ener­gii, nie dość jed­nak dużą, żeby spo­pie­lić całą księ­ży­cową mate­rię.

Wedle naj­pow­szech­niej przy­ję­tej teo­rii zaob­ser­wo­wany przez astro­noma z Utah obło­czek pyłu był skut­kiem zde­rze­nia. Ina­czej mówiąc, pewien czyn­nik zewnętrzny (zwany z angiel­ska „Agen­tem”) prze­bił powierzch­nię Księ­życa, wnik­nął głę­boko do jego wnę­trza, a następ­nie uwol­nił prze­no­szoną ener­gię – albo, co jest rów­nie praw­do­po­dobne, po pro­stu prze­bił się na wylot, wyzwa­la­jąc po dro­dze dosta­teczną ilość ener­gii, żeby dopro­wa­dzić do roz­padu pla­nety. Według innej hipo­tezy Agent – w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych pogrze­bany we wnę­trzu Księ­życa przez obcych – był urzą­dze­niem zapro­gra­mo­wa­nym na deto­na­cję w chwili wystą­pie­nia okre­ślo­nych warun­ków.

Tak czy ina­czej, skutki były dwo­ja­kiej natury: po pierw­sze, Księ­życ roz­pękł się na sie­dem dużych odłam­ków i nie­zli­czone mro­wie mniej­szych; po dru­gie, odłamki te odsu­nęły się od sie­bie wystar­cza­jąco daleko, żeby dało się je postrze­gać jako odrębne obiekty (olbrzy­mie, chro­po­wate głazy), a zara­zem nie dość daleko, by to roz­pro­sze­nie postę­po­wało. Szczątki Księ­życa utwo­rzyły spę­tane siłą przy­cią­ga­nia sku­pi­sko gigan­tycz­nych gła­zów, które po cha­otycz­nie wykre­ślo­nych orbi­tach okrą­żały wspólny śro­dek cięż­ko­ści.

Ten punkt – nie­gdy­siej­szy śro­dek Księ­życa, teraz zaś wyłącz­nie abs­trak­cyjny punkt w prze­strzeni – na­dal krą­żył wokół Ziemi, dokład­nie tak samo, jak czy­nił to od miliar­dów lat. Od tej pory, ile­kroć miesz­kańcy Ziemi spo­glą­dali w nocne niebo, zamiast Księ­życa widzieli w jego miej­scu kon­ste­la­cję wolno kozioł­ku­ją­cych bia­łych zło­mów skal­nych.

Ści­śle rzecz bio­rąc, to wła­śnie zoba­czyli, gdy opadł kurz, bo przez pierw­sze kilka godzin zamiast Księ­życa widoczna była nieco więk­sza od niego chmura pyłu, która przed świ­tem poczer­wie­niała i na oczach zdu­mio­nego astro­noma-ama­tora zaszła za zachod­nim wid­no­krę­giem Utah. Azja przez całą noc mogła oglą­dać plamę w księ­ży­co­wym kolo­rze, w któ­rej pomału wyróż­niały się jaśniej­sze plamy, gdy dro­binki kurzu zaczęły gra­wi­to­wać ku naj­bliż­szym cięż­szym odłam­kom. Europa, a póź­niej także Ame­ryka mogły już roz­ko­szo­wać się wyraź­nym wido­kiem nowego stanu rze­czy: w miej­scu, w któ­rym powi­nien znaj­do­wać się Księ­życ, po nie­bie szy­bo­wało sie­dem olbrzy­mich gła­zów.

***

Zanim lumi­na­rze nauki, dowódcy woj­skowi i przy­wódcy poli­tyczni zaczęli uży­wać słowa „Agent” na okre­śle­nie tego cze­goś, co roze­rwało Księ­życ na kawałki, hasło to w umy­śle prze­cięt­nego członka opi­nii publicz­nej budziło sko­ja­rze­nia głów­nie na pozio­mie fil­mów klasy B – z „taj­nym agen­tem” lub „agen­tem FBI”. Osob­nicy bar­dziej obyci z języ­kiem nauk ści­słych mogli uży­wać go rów­nież na okre­śle­nie nie­któ­rych sub­stan­cji che­micz­nych – na przy­kład „cle­aning agent”, czyli „śro­dek czysz­czący”. Tym­cza­sem naj­lep­sze przy­bli­że­nie zna­cze­nia, jakie słowo to miało już na zawsze przy­jąć, można zna­leźć w anglo­ję­zycz­nej nomen­kla­tu­rze szer­mier­czej. Kiedy na tre­ningu jeden z uczest­ni­ków prze­pro­wa­dza natar­cie, drugi zaś się przed nim broni, napast­nika nazywa się „agen­tem”, bro­nią­cego zaś „patien­tem”. Agent działa. Patient pozo­staje bierny. W tym kon­kret­nym przy­padku agent o nie­zna­nym cha­rak­te­rze oddzia­łał na Księ­życ. Księ­życ i zamiesz­ku­jąca pod­księ­ży­cowe kró­le­stwo ludz­kość stali się bier­nymi ofia­rami tego dzia­ła­nia. Być może za jakiś czas ludzie prze­bu­dzą się, sami zaczną dzia­łać i rów­nież staną się agen­tami – na razie jed­nak i przez wiele, wiele lat w przy­szło­ści mieli pozo­stać bier­nymi patien­tami.

Siedem sióstr

Sie­dem sióstr

Rufus MacQu­arie obser­wo­wał to wszystko na nie­bie ponad Górami Bro­oksa na pół­nocy Ala­ski. Miał tam kopal­nię. W pogodne noce wjeż­dżał pika­pem na szczyt tej samej góry, którą za dnia on i jego ludzie patro­szyli, wypa­ko­wy­wał przy­wie­ziony na skrzyni ładun­ko­wej tele­skop (dwu­na­sto­ca­lowy Cas­se­grain), roz­sta­wiał go na wierz­chołku i patrzył w gwiazdy. Kiedy robiło się nie­do­rzecz­nie zimno, cho­wał się w kabi­nie samo­chodu (nie gasił sil­nika) i tak długo przy­ty­kał dło­nie do wylo­tów dmu­chawy, aż odzy­ski­wał czu­cie w pal­cach. Potem zaś, cze­ka­jąc, aż roz­grzeje się także reszta jego ciała, zatrud­niał zmar­twych­wstałe palce do nawią­zy­wa­nia kon­tak­tów z przy­ja­ciółmi, rodziną i nie­zna­jo­mymi na całej Ziemi.

Oraz poza nią.

Kiedy Rufus doszedł w końcu do wnio­sku, że Księ­życ naprawdę eks­plo­do­wał, uru­cho­mił apli­ka­cję poda­jącą poło­że­nie roz­ma­itych ciał nie­bie­skich – tych natu­ral­nych i tych stwo­rzo­nych przez czło­wieka. Spraw­dził pozy­cję ISS, Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Kosmicz­nej: bujała się na nie­bo­skło­nie na wyso­ko­ści dwu­stu sześć­dzie­się­ciu mil, dwa tysiące mil na połu­dnie od miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wał.

Poło­żył sobie na kola­nie małe urzą­dze­nie, które samo­dziel­nie zmaj­stro­wał w swoim nie­wiel­kim warsz­ta­cie (skła­dało się z klu­cza tele­gra­ficz­nego, który – na oko – mógł mieć dobre sto pięć­dzie­siąt lat, zamon­to­wa­nego na wypro­fi­lo­wa­nej pla­sti­ko­wej płytce moco­wa­nej do kolana za pomocą haczyka i pętelki) i zaczął pośpiesz­nie wystu­ki­wać kropki i kre­ski. Przy­mo­co­wana do zde­rzaka długa i giętka antena wysy­łała je do gwiazd.

Dwa tysiące mil na połu­dnie od niego na wyso­ko­ści dwu­stu sześć­dzie­się­ciu mil kropki i kre­ski popły­nęły z tanich gło­śni­ków umo­co­wa­nych pla­sti­ko­wymi obej­mami do rury w cia­snym, pusz­ko­kształt­nym module sta­no­wią­cym część skła­dową Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Kosmicz­nej.

***

Na jed­nym końcu ISS tkwiła przy­twier­dzona do niej kar­to­flo­wata aste­ro­ida o nazwie Amal­thea. Gdyby – co było nie­zwy­kle mało praw­do­po­dobne – prze­trans­por­to­wać ją na Zie­mię i ostroż­nie poło­żyć na boisku do piłki noż­nej, się­gnę­łaby od jed­nego pola kar­nego do dru­giego i cał­ko­wi­cie przy­kryła koło środ­kowe. Krą­żyła wokół Słońca przez cztery i pół miliarda lat nie­wi­doczna gołym okiem ani przez tele­skop. Jej orbita była bar­dzo zbli­żona do ziem­skiej, co w uży­wa­nej przez astro­no­mów kla­sy­fi­ka­cji kwa­li­fi­ko­wało ją jako aste­ro­idę klasy Arjuna. Ze względu na bli­skość Ziemi Arjuny odzna­czały się wyso­kim praw­do­po­do­bień­stwem wej­ścia w ziem­ską atmos­ferę i spad­nię­cia w zamiesz­ka­nych rejo­nach globu, ale zara­zem sto­sun­kowo łatwo było je zna­leźć i prze­chwy­cić. Z tych też dwóch powo­dów – jed­nego złego, dru­giego dobrego – Arjuny sku­piały na sobie uwagę astro­no­mów.

Pięć lat wcze­śniej Amal­theę wypa­trzył rój uzbro­jo­nych w tele­skopy sate­li­tów wystrze­lo­nych na orbitę przez Arjuna Expe­di­tions – firmę z Seat­tle zało­żoną przez zespół inży­nie­rów-miliar­de­rów z myślą o pozy­ski­wa­niu z aste­roid surow­ców natu­ral­nych. Ponie­waż została roz­po­znana jako obiekt nie­bez­pieczny (praw­do­po­do­bień­stwo jej zde­rze­nia z Zie­mią w naj­bliż­szych stu latach okre­ślono na 0,01 pro­centa), wystrze­lono kolejny rój sate­li­tów z zada­niem pochwy­ce­nia jej w sieć i spro­wa­dze­nia na orbitę geo­syn­chro­niczną (od tej pory miała obie­gać nie Słońce, lecz Zie­mię), którą następ­nie stop­niowo dopa­so­wano do orbity ISS.

Przez ten czas pla­nowa roz­bu­dowa sta­cji postę­po­wała stale, choć nie­zbyt szybko. Na obu koń­cach ISS docze­piono nowe moduły: przy­słane rakie­tami dmu­chane kap­suły i meta­lowe puszki z powie­trzem. Na dzio­bie sta­cji (gdyby wyobra­zić ją sobie jako w przy­bli­że­niu pta­ko­kształtny obiekt lata­jący wokół Ziemi) zbu­do­wano dom dla Amal­thei i gór­ni­czego przy­czółka, który w przy­szło­ści miał wokół niej wyro­snąć. Na rufie dobu­do­wano tym­cza­sem torus – moduł miesz­kalny w kształ­cie pączka z dziurką, mie­rzący około czter­dzie­stu metrów śred­nicy i wiru­jący jak karu­zela, dzięki czemu w jego wnę­trzu pano­wała skromna namiastka cią­że­nia.

W któ­rymś momen­cie pod­czas tych roz­licz­nych ulep­szeń sta­ro­winkę prze­stano nazy­wać Mię­dzy­na­ro­dową Sta­cją Kosmiczną czy ISS i prze­chrzczono na „Izzy”. Może za sprawą przy­padku, a może nie, prze­zwi­sko to zostało spo­pu­la­ry­zo­wane w okre­sie, gdy dwiema koń­ców­kami sta­cji zarzą­dzały kobiety: Dinah Macqu­arie (piąte dziecko i jedyna córka Rufusa) nad­zo­ro­wała wyda­rze­nia zacho­dzące w czę­ści dzio­bo­wej, a Ivy Xiao – głów­no­do­wo­dząca całej ISS – urzę­do­wała w toru­sie na „rufie”.

Więk­szość czasu nie­prze­zna­czo­nego na sen Dinah spę­dzała na prze­dzie Izzy, w małym pomiesz­cze­niu robo­czym („mój warsz­tat”, mówiła o nim), skąd przez kwar­cowe okienko mogła pod­glą­dać Amal­theę („moją dziew­czynę”, jak ją nazy­wała). Amal­thea skła­dała się z niklu i żelaza: cięż­kie pier­wiastki naj­praw­do­po­dob­niej pogrą­żyły się w głębi pra­sta­rej roz­pa­lo­nej pla­nety, która następ­nie – dawno temu – ule­gła znisz­cze­niu w jakiejś pier­wot­nej kata­stro­fie kosmicz­nej (inne aste­ro­idy skła­dały się z lżej­szych sub­stan­cji). I tak jak z powodu swo­jej zie­mio­po­dob­nej orbity Amal­thea była zarówno poważ­nym zagro­że­niem, jak i obie­cu­jącą kan­dy­datką do eks­plo­ata­cji, tak i wysoka zawar­tość cięż­kich metali z jed­nej strony dia­bel­nie utrud­niała manew­ro­wa­nie nią w Ukła­dzie Sło­necz­nym, z dru­giej zaś czy­niła z niej wdzięczny obiekt badań.

Nie­które aste­ro­idy skła­dały się głów­nie z wody, którą można było pozy­skać do spo­ży­cia przez ludzi lub roz­bić na tlen i wodór wyko­rzy­sty­wane następ­nie jako paliwo rakie­towe. Inne obfi­to­wały w cenne kruszce, które po wydo­by­ciu i prze­trans­por­to­wa­niu na Zie­mię tra­fiały do sprze­daży. Wyto­pione z Amal­thei nikiel i żelazo mogły zostać użyte do budowy orbi­tal­nych kap­suł miesz­kal­nych. Jed­nakże tego rodzaju przed­się­wzię­cie zakro­jone na skalę więk­szą niż skromny pilo­taż wyma­ga­łoby opra­co­wa­nia zupeł­nie nowej tech­no­lo­gii. Zatrud­nie­nie gór­ni­ków nie wcho­dziło w grę: wysła­nie ich na orbitę, a następ­nie utrzy­ma­nie tam przy życiu byłoby zbyt kosz­towne. Oczy­wi­stym roz­wią­za­niem było więc uży­cie robo­tów. Dinah została skie­ro­wana na Izzy, żeby przy­go­to­wać grunt pod budowę labo­ra­to­rium robo­tyki, które doce­lowo miało zatrud­niać sze­ścioro pra­cow­ni­ków. Waszyng­toń­skie wojenki budże­towe zre­du­ko­wały jego per­so­nel do jed­nej osoby.

Co zresztą bar­dzo Dinah odpo­wia­dało. Dora­stała w suro­wych oko­li­cach, prze­pro­wa­dza­jąc się wraz z ojcem (Rufu­sem), matką (Cathe­rine) i czwórką braci do odlud­nych kopalni w takich miej­scach jak ala­skań­skie Góry Bro­oksa, pusty­nia Karoo w Afryce Połu­dnio­wej czy Pil­bara w zachod­niej Austra­lii. Jej akcent do dziś zdra­dzał ślady tej wędrówki. Zamiast cho­dzić do szkół, uczyła się w domu pod kie­run­kiem rodzi­ców oraz licz­nych spro­wa­dza­nych do niej nauczy­cieli, z któ­rych żaden nie zagrzał miej­sca dłu­żej niż rok. Cathe­rine nauczyła ją sub­tel­no­ści gry na for­te­pia­nie i arty­stycz­nego skła­da­nia ser­we­tek, Rufus zaś mate­ma­tyki, histo­rii woj­sko­wo­ści, alfa­betu Morse’a, lata­nia samo­lo­tem w dzi­czy oraz wysa­dza­nia róż­nych rze­czy w powie­trze – a wszystko to, zanim skoń­czyła dwa­na­ście lat, kiedy to rodzina prze­gło­so­wała przy obie­dzie, że Dinah jest zbyt bystra i nie­sforna, żeby mar­no­wać się w kolej­nych osa­dach gór­ni­czych. A ponie­waż cał­kiem nie­źle im się powo­dziło (z czego wcze­śniej nie zda­wała sobie sprawy), mogli sobie pozwo­lić na wysła­nie jej do szkoły z inter­na­tem na wschod­nim wybrzeżu Sta­nów.

W szkole oka­zało się, że świet­nie gra w piłkę nożną, i prze­kuła ten talent w sty­pen­dium spor­towe na Uni­ver­sity of Pen­n­sy­lva­nia. Kiedy na dru­gim roku zerwa­nie wię­za­dła krzy­żo­wego w pra­wym kola­nie zmu­siło ją do porzu­ce­nia marzeń o poważ­nej karie­rze spor­towej, na serio zain­te­re­so­wała się geo­lo­gią. Ta nowa pasja, gór­ni­cza prze­szłość oraz trzy­letni zwią­zek z chło­pa­kiem uwiel­bia­ją­cym kon­stru­ować roboty uczy­niły z niej ide­alną kan­dy­datkę na sta­no­wi­sko, które obec­nie pia­sto­wała. W ści­słej współ­pracy z pozo­sta­wio­nymi na terra firma mania­kami robo­tyki (naukow­cami z uni­wer­sy­tetu, wol­nymi strzel­cami ze spo­łecz­no­ści haker­skiej oraz per­so­ne­lem Arjuna Expe­di­tions) pro­gra­mo­wała, testo­wała i oce­niała praw­dziwą robo­cią mena­że­rię, któ­rej naj­mniejsi przed­sta­wi­ciele mieli roz­miary kara­lu­cha, naj­więksi zaś coc­ker spa­niela, a wszy­scy zostali przy­sto­so­wani do peł­za­nia po powierzchni Amal­thei, ana­li­zo­wa­nia jej składu che­micz­nego, wyci­na­nia jej skraw­ków i prze­no­sze­nia ich do pieca hut­ni­czego, który – podob­nie jak wszystko inne w tym miej­scu – został zapro­jek­to­wany spe­cjal­nie z myślą o funk­cjo­no­wa­niu w kosmo­sie. Wycho­dzące z niego meta­lowe wlewki z tru­dem spraw­dzały się w roli przy­ci­sków do papieru, były jed­nak pierw­szymi pół­fa­bry­ka­tami hut­ni­czymi uzy­ska­nymi na orbi­cie, w związku z czym przy­ci­skały nie­zwy­kle ważne papiery na biur­kach miliar­de­rów w całej Doli­nie Krze­mo­wej. Były o wiele cen­niej­sze jako pre­tekst do kon­wer­sa­cji oraz sym­bol sta­tusu niż jako praw­dziwy towar.

Rufus – zatwar­działy radio­ama­tor sta­rej daty, który wciąż poro­zu­mie­wał się alfa­be­tem Morse’a z kur­czącą się gro­madką przy­ja­ciół na całym świe­cie – zwró­cił uwagę, że komu­ni­ka­cja radiowa pomię­dzy Zie­mią i Izzy jest w grun­cie rze­czy bar­dzo pro­sta: miał cel w zasięgu wzroku (przy­naj­mniej wów­czas, gdy Izzy prze­la­ty­wała mu nad głową), a dzie­ląca ich odle­głość była wedle radio­ama­torskich stan­dar­dów niczym. Zmon­to­wa­nie pro­stego apa­ratu nadaw­czo-odbior­czego na pod­sta­wie wska­zó­wek taty nie sta­no­wiło pro­blemu dla Dinah, stale obra­ca­ją­cej się wśród lutow­nic i elek­tro­nicz­nych sto­łów warsz­ta­to­wych – przy­pięty pla­sti­ko­wymi obej­mami do ściany zwie­szał się nad jej sta­no­wi­skiem pracy i syczał bia­łym szu­mem, który na co dzień ginął w dono­śnym ryku sys­temu wen­ty­la­cyj­nego. Cza­sem jed­nak odbior­nik popi­ski­wał.

Czło­wiek, który kilka minut po roz­pad­nię­ciu się Księ­życa wyszedłby z Izzy w prze­strzeń kosmiczną po stro­nie Dinah, zoba­czyłby przede wszyst­kim Amal­theę: ogromną poskrę­caną bryłę metalu, w nie­któ­rych miej­scach wciąż przy­ku­rzoną kosmicz­nym dro­bia­zgiem, który na prze­strzeni tysiąc­leci dostał się w zasięg jej skrom­niut­kiego pola gra­wi­ta­cyj­nego, w innych oczysz­czoną i błysz­czącą. Na jej powierzchni uwi­jały się dzie­siątki robo­ci­ków nale­żą­cych do czte­rech odręb­nych „gatun­ków”: jeden przy­po­mi­nał węża, drugi poru­szał się bokiem jak krab, trzeci wyglą­dał jak kopuła geo­de­zyjna, a czwarty jak rój owa­dów. Wszyst­kie rzu­cały na Amal­theę odro­binę świa­tła, a to dzięki nie­bie­skim i bia­łym dio­dom świe­cą­cym, które pozwa­lały Dinah śle­dzić ich ruch; lase­rom, któ­rymi ska­no­wały powierzch­nię; oraz ośle­pia­ją­cym fio­le­to­wym łukom pla­zmo­wym, któ­rymi od czasu do czasu wrzy­nały się w głąb aste­ro­idy. Izzy znaj­do­wała się aku­rat w cie­niu Ziemi, po noc­nej stro­nie pla­nety, toteż poza tymi punk­ci­kami bla­sku jedy­nym źró­dłem ilu­mi­na­cji Amal­thei był snop świa­tła z kwar­co­wego okienka przy sta­no­wi­sku pracy Dinah.

Jej głowa z krótko przy­ciętą strze­chą blond wło­sów led­wie mie­ściła się w ilu­mi­na­to­rze. Dinah ni­gdy nie przy­wią­zy­wała wiel­kiej wagi do swo­jego wyglądu. W osie­dlu gór­ni­czym bra­cia zawsze się z niej śmiali, gdy eks­pe­ry­men­to­wała z ciu­chami i kosme­ty­kami. Kiedy w szkol­nej księ­dze pamiąt­ko­wej nazwano ją „chłop­czycą”, potrak­to­wała to jak strzał ostrze­gaw­czy i prze­szła w fazę bar­dziej dziew­częcą, która w spo­sób natu­ralny prze­cią­gnęła się przez okres nasto­letni aż do wieku lat dwu­dzie­stu paru, gdy Dinah zaczęła się z kolei mar­twić tym, by inni inży­nie­ro­wie trak­to­wali ją poważ­nie. Dostaw­szy się na Izzy, auto­ma­tycz­nie tra­fiła do Inter­netu – zarówno za sprawą wywia­dów (sta­ran­nie reży­se­ro­wa­nych przez dział public rela­tions w NASA), jak i fotek robio­nych ukrad­kiem przez innych astro­nau­tów. Dłu­gie włosy, które w sta­nie nie­waż­ko­ści uno­siły się puszy­stą chmurą wokół jej głowy, w końcu jej się znu­dziły, więc po kilku tygo­dniach upy­cha­nia ich pod cza­pecz­kami bejs­bo­lo­wymi doszła do wnio­sku, że naj­lep­sza będzie krótka fry­zura. Nowe ucze­sa­nie wywo­łało całe tera­bajty inter­ne­to­wych komen­ta­rzy ze strony męż­czyzn (a także nie­licz­nych kobiet), któ­rzy naj­wy­raź­niej cier­pieli na nad­miar wol­nego czasu.

Podob­nie jak zazwy­czaj, teraz także sie­działa przed moni­to­rem, na któ­rym linie kodu kom­pu­te­ro­wego opi­sy­wały zacho­wa­nie jej robo­tów. Prze­ciętny pro­gra­mi­sta musi napi­sać kod, skom­pi­lo­wać go, a następ­nie uru­cho­mić, żeby się prze­ko­nać, czy pro­gram speł­nia zało­że­nia. Dinah pisała kod, trans­mi­to­wała go bez­po­śred­nio do robo­tów krzą­ta­ją­cych się po powierzchni Amal­thei i wyglą­dała przez okno, żeby spraw­dzić, czy wszystko działa, jak należy. Naj­wię­cej uwagi poświę­cała tym pra­cu­ją­cym naj­bli­żej okna, przez co wykształ­cił się swo­isty mecha­nizm doboru natu­ral­nego: robo­ciki sku­pia­jące się pod czuj­nym błę­kit­no­okim spoj­rze­niem matki sta­wały się coraz mądrzej­sze, tym zaś, które błą­kały się samo­pas po ciem­nej stro­nie aste­ro­idy, inte­li­gen­cji nie przy­by­wało.

Tak czy ina­czej, Dinah od paru godzin poświę­cała uwagę albo moni­to­rowi kom­pu­tera, albo samym robo­tom – do chwili gdy z zawie­szo­nego na ścia­nie odbior­nika dobie­gła seria popi­ski­wań, bo wtedy na chwilę się zde­kon­cen­tro­wała i zapa­trzyła w dal, a jej mózg auto­ma­tycz­nie prze­ło­żył kropki i kre­ski na litery i cyfry: sygnał wywo­ław­czy ojca.

– Nie teraz, tatku – mruk­nęła.

Tar­gnęły nią wyrzuty sumie­nia, gdy zer­k­nęła na otrzy­many od taty dębowo-mosiężny klucz tele­gra­ficzny – kupiony za duże pie­nią­dze wik­to­riań­ski zaby­tek, o który Rufus sto­czył na eBayu zaciętą walkę z armią deko­ra­to­rów wnętrz i kusto­szów muzeów tech­niki.

spójrz na księ­życ

– Nie teraz, tatku. Wiem, że Księ­życ jest bar­dzo ładny, ale w tej chwili debu­guję metodę…

a wła­ści­wie to co z niego zostało

– Że co?

Dinah przy­sta­wiła twarz do okna i wykrę­ciła szyję w poszu­ki­wa­niu Księ­życa. Zoba­czyła, co z niego zostało. I wszech­świat się zmie­nił.

***

Nazy­wał się dok­tor Dubois Jerome Xavier Har­ris. Fran­cu­skie pierw­sze imię zawdzię­czał swoim luizjań­skim przod­kom ze strony matki. Har­risowie byli czar­nymi z Kanady, któ­rych przod­ko­wie przy­byli do Toronto w cza­sach nie­wol­nic­twa. Jerome i Xavier to z kolei imiona świę­tych – na wszelki wypa­dek dostał aż dwóch patro­nów, nie jed­nego. Rodzina osie­dliła się po obu stro­nach gra­nicy w rejo­nie Detroit-Wind­sor. W szkole – co było do prze­wi­dze­nia – doro­bił się prze­zwi­ska Doob; byli jesz­cze wtedy za mło­dzi, żeby wie­dzieć, że „doobie” to slan­gowe okre­śle­nie skręta z mari­hu­aną. Ostat­nio zna­ko­mita więk­szość ludzi nazy­wała go „Doc Dubois”, a to za sprawą jego czę­stych wystę­pów w tele­wi­zji, gdzie tak wła­śnie zwra­cali się do niego gospo­da­rze talk-show i dzien­ni­ka­rze pro­wa­dzący z nim wywiady. Jego zada­nie w tele­wi­zji pole­gało na tłu­ma­cze­niu zwy­kłym widzom zagad­nień z zakresu nauk ści­słych; peł­nił dzięki temu rolę pio­ru­no­chronu dla ludzi, któ­rzy nie potra­fili się pogo­dzić z impli­ka­cjami nauki odno­śnie do ich świa­to­po­glądu i spo­sobu życia i wyka­zy­wali abso­lut­nie kre­tyń­ską pomy­sło­wość w wynaj­dy­wa­niu spo­so­bów na zaprze­cza­nie fak­tom.

W śro­do­wi­sku aka­de­mic­kim na przy­kład, kiedy pro­wa­dził sym­po­zja astro­no­miczne i pisał arty­kuły do prasy nauko­wej, był – natu­ral­nie – dok­to­rem Har­ri­sem.

Kiedy Księ­życ eks­plo­do­wał, Har­ris uczest­ni­czył w przy­ję­ciu połą­czo­nym ze zbiórką pie­nię­dzy urzą­dzo­nym na dzie­dzińcu Cal­tech Athe­na­eum. Na początku wie­czoru Księ­życ był zaja­dle zim­nym krę­giem sino­bia­łego świa­tła wscho­dzą­cym nad Chino Hills. Laik pomy­ślałby, że to dobra noc na obser­wa­cje astro­no­miczne (przy­naj­mniej jak na połu­dniową Kali­for­nię), ale dok­tor Har­ris okiem pro­fe­sjo­na­li­sty dostrzegł deli­katną nie­ostrość zarysu księ­ży­co­wej tar­czy i już wie­dział, że wyce­lo­wa­nie w nią tele­skopu nie mia­łoby sensu – w każ­dym razie nie w celach nauko­wych, bo prze­cież efekt pro­pa­gan­dowy i popu­la­ry­za­tor­ski to zupeł­nie co innego. Zda­rzało mu się cza­sem wystę­po­wać bar­dziej w duchu Doca Dubois i orga­ni­zo­wać gwiezdne zloty, na któ­rych astro­no­mo­wie-ama­to­rzy roz­sta­wiali tele­skopy w Eaton Canyon Park, żeby pod­glą­dać miłe oku prze­cięt­nego widza obiekty: Księ­życ, pier­ście­nie Saturna czy księ­życe Jowi­sza. Ta noc dosko­nale nada­wa­łaby się na taką wła­śnie imprezę.

On jed­nak chwi­lowo miał inne zaję­cie: popi­jał dobre czer­wone wino w towa­rzy­stwie zamoż­nych ludzi, głów­nie lumi­na­rzy świata nowo­cze­snych tech­no­lo­gii, i wcie­lał się w rolę Doca Dubois, dobro­dusz­nego popu­la­ry­za­tora nauki, gwiazdy tele­wi­zji i Twit­tera, na któ­rym miał cztery miliony wiel­bi­cieli. Umiał oce­nić swoją publicz­ność. Wie­dział, że inży­nie­ro­wie, któ­rzy do swo­ich miliar­dów doszli ciężką samo­dzielną pracą, lubią się spie­rać; że ary­sto­kra­cja z Pasa­deny tego nie lubi; oraz że żony przed­sta­wi­cieli kali­for­nij­skiej socjety lubią słu­chać wykła­dów, o ile wykłady te są krót­kie i zabawne. Zda­wał sobie rów­nież sprawę, że ma tych ludzi ocza­ro­wać, nic wię­cej, po to tylko, by póź­niej prze­ka­zać ich w ręce zawo­do­wych kwe­sta­rzy.

Wra­cał wła­śnie do baru po kolejny kie­li­szek pinot noir – stu­pro­cen­towy Doc Dubois, pokle­pu­jący ludzi po ple­cach, przy­bi­ja­jący żół­wiki i pro­mie­nie­jący sze­ro­kim uśmie­chem – gdy wtem jed­nemu z gości wyraź­nie zaparło dech w piersi. Wszy­scy zwró­cili się ku niemu; Doob oba­wiał się nawet, że nie­szczę­śnik padł ofiarą jakiejś zbłą­ka­nej kuli lub podob­nego nie­szczę­ścia: stał cał­ko­wi­cie nie­ru­chomo, spa­ra­li­żo­wany w pół kroku, z zadartą głową. Jakaś kobieta spoj­rzała tam, gdzie on, i zaczęła krzy­czeć.

Doob stał się wów­czas jed­nym z zapewne kilku milio­nów ludzi na ciem­nej stro­nie naszego globu, któ­rych widok nieba wpra­wił we wstrząs tak głę­boki, że ośrodki w ich mózgach odpo­wie­dzialne za funk­cje wyż­sze, takie jak mówie­nie, ule­gły wyłą­cze­niu. Pierw­szym, co przy­szło mu do głowy (znaj­do­wali się prze­cież na przed­mie­ściach Los Ange­les), było to, że ma przed sobą czarny ekran pro­jek­cyjny, roz­po­starty (dys­kret­nie i pota­jem­nie) nad sąsied­nią posia­dło­ścią, na któ­rym ogląda wyświe­tlane z ukry­tego rzut­nika hol­ly­wo­odz­kie efekty spe­cjalne. Nikt go wpraw­dzie nie uprze­dził, że szy­kuje się tego rodzaju pokaz, ale prze­cież mógł to być jakiś nie­wia­ry­god­nie udziw­niony pomysł na zbie­ra­nie fun­du­szy. Albo ele­ment jakiejś pro­duk­cji fil­mo­wej.

Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łały go elek­tro­niczne melo­dyjki dobie­ga­jące z mnó­stwa tele­fo­nów – w tym także jego wła­snego. Poro­dowy krzyk nowej ery.

***

Ivy Xiao, głów­no­do­wo­dząca Izzy, pra­wie nie opusz­czała torusa na rufie – po czę­ści dla­tego, że tam wła­śnie mie­ściło się jej biuro, po czę­ści zaś dla­tego, że była bar­dziej podatna na cho­robę kosmiczną, niżby chciała przy­znać. To fizyczne roz­dzie­le­nie – Ivy w toru­sie, a Dinah na dzio­bie, bli­sko Amal­thei – zda­niem wielu ludzi w spo­sób sym­bo­liczny odwzo­ro­wy­wało dzie­lącą je róż­nicę, która w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie ist­niała. Ow­szem, kon­tra­stów nie bra­ko­wało – poczy­na­jąc cho­ciażby od wyglądu: Ivy była o cztery cale wyż­sza, zbu­do­wana jak siat­karka i miała dłu­gie, czarne włosy, okieł­zny­wane poprzez zaple­ce­nie ich w war­kocz, któ­rego koń­cówkę wci­skała następ­nie pod koł­nierz kom­bi­ne­zonu. Pocho­dziła z Los Ange­les, była jedy­naczką i miała nie­zwy­kle ner­wo­wych rodzi­ców. Dzięki zna­ko­mi­tym wyni­kom egza­mi­nów, udzia­łowi w pik­ni­kach nauko­wych i świet­nej grze w siat­kówkę dostała się do Aka­de­mii Mary­narki Wojen­nej w Anna­po­lis, po czym zro­biła jesz­cze dok­to­rat z fizyki sto­so­wa­nej w Prin­ce­ton, zanim woj­sko upo­mniało się o obo­wiąz­kowe lata służby, któ­rymi miała odpła­cić za swoją edu­ka­cję. Zgłę­biw­szy taj­niki pilo­tażu śmi­głow­ców, więk­szość czasu poświę­ciła pro­gra­mowi szko­le­nia astro­nau­tów, w któ­rym zresztą szybko awan­so­wała. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści astro­nau­tów – naukow­ców i inży­nie­rów spe­cja­li­zu­ją­cych się w wąskich dzie­dzi­nach wie­dzy, wyko­nu­ją­cych na orbi­cie ści­śle zapla­no­wane bada­nia – Ivy, ze swoją lot­ni­czą prze­szło­ścią, peł­niła także rolę pilota, umiała bowiem kie­ro­wać rakie­tami. Czasy pro­mów kosmicz­nych dawno minęły i nikt już nie musiał spro­wa­dzać waha­dłow­ców na zie­mię, ale w manew­ro­wa­niu stat­kami kosmicz­nymi na orbi­cie i cumo­wa­niu ich do sta­cji ide­al­nie spraw­dzał się czło­wiek łączący moto­rykę pilota heli­kop­tera ze ści­słym umy­słem fizyka.

Kwa­li­fi­ka­cje miała więc Ivy impo­nu­jące, wręcz odpy­cha­jące dla ludzi, któ­rym takie rze­czy impo­nują. Dinah one nie impo­no­wały, pozo­sta­wała na nie obo­jętna, a jej swo­bodny spo­sób bycia w kon­tak­tach z Ivy bywał przez postron­nych obser­wa­to­rów inter­pre­to­wany jako prze­jaw braku sza­cunku. Dra­ma­tyczny wize­ru­nek dwóch bar­dzo róż­nych od sie­bie kobiet trwa­ją­cych w per­ma­nent­nym spo­rze sprze­da­wał się znacz­nie lepiej niż prawda. Dinah i Ivy nie mogły się nadzi­wić wysił­kom per­so­nelu Izzy i pra­cow­ni­ków naziem­nego ośrodka kon­troli lotów zmie­rza­ją­cym do zasy­pa­nia dzie­lą­cej je nie­ist­nie­ją­cej prze­pa­ści – albo, co było znacz­nie mniej zabawne, do wyko­rzy­sta­nia ich rze­ko­mego kon­fliktu w iście bizan­tyj­skich intry­gach poli­tycz­nych.

Cztery godziny po eks­plo­zji Księ­życa Dinah, Ivy i pozo­sta­łych dzie­się­cioro człon­ków załogi Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Kosmicz­nej spo­tkali się w Bana­nie, jak nazy­wano naj­dłuż­szy nie­prze­rwany odci­nek wiru­ją­cego torusa, poszat­ko­wa­nego poza tym na kawałki dosta­tecz­nie krót­kie, żeby mózg był w sta­nie prze­ko­nać oko, że pod­łoga jest pła­ska, a siła gra­wi­ta­cji zwró­cona tylko w jed­nym kie­runku. Banan – zaj­mu­jący około pięć­dzie­się­ciu stopni na łuku okręgu – był jed­nak na tyle długi, że pod­łoga w oczy­wi­sty spo­sób się zakrzy­wiała i „gra­wi­ta­cja” przy jed­nym jego końcu miała kie­ru­nek wyraź­nie inny niż przy dru­gim. Zain­sta­lo­wany w Bana­nie długi stół kon­fe­ren­cyjny rów­nież był sto­sow­nie zakrzy­wiony i ludzie zasia­da­jący na jed­nym jego końcu postrze­gali drugi jako znaj­du­jący się „wyżej”, mimo że kiedy prze­miesz­czali się w jego stronę, nie mieli wra­że­nia, że brną pod górę. Nowi­cju­sze zwy­kle spo­dzie­wali się, że przed­miot poło­żony w dowol­nym miej­scu na stole powi­nien stur­lać się lub zsu­nąć wprost do nich.

Ściany miały odcień jasno­żółty. Tra­dy­cyjna bate­ria szwan­ku­ją­cego sprzętu audio­wi­zu­al­nego miała prze­ka­zy­wać na żywo obraz i dźwięk z Ziemi, teo­re­tycz­nie umoż­li­wia­jąc pro­wa­dze­nie tele­kon­fe­ren­cji z Houston, Baj­ko­nu­rem i Waszyng­to­nem.

Kiedy o godzi­nie A+0.0.4 (zero lat, zero dni i cztery godziny od chwili, gdy Agent oddzia­łał na Księ­życ) roz­po­częło się spo­tka­nie, nic nie dzia­łało, więc załoga Izzy miała parę minut, żeby poroz­ma­wiać we wła­snym gro­nie. Przez ten czas Frank Casper i Jibran Haroun posztur­chi­wali wtyczki, wkle­py­wali pole­ce­nia do kom­pu­te­rów i rese­to­wali wszyst­kie urzą­dze­nia. Frank i Jibran – obaj ze sto­sun­kowo nie­dłu­gim sta­żem na sta­cji – nie­opatrz­nie dali się poznać jako spe­cja­li­ści od tele­ko­mu­ni­ka­cji, toteż tego rodzaju robota zawsze już spa­dała na ich barki; nie mieli zresztą nic prze­ciwko temu, bo lepiej radzili sobie z apa­ra­turą niż z poga­dusz­kami.

„Pier­wotna oso­bli­wość” – tak brzmiały pierw­sze słowa, jakie wychwy­ciła Dinah, kiedy wpły­nęła do pomiesz­cze­nia. Cią­że­nie w Bana­nie było dzie­się­cio­krot­nie niż­sze od ziem­skiego, toteż okre­śle­nie „weszła” nie odda­wa­łoby nale­ży­cie natury jej ruchu: w toru­sie ludzie poru­szali się dłu­gimi sko­kami, łączą­cymi zwy­kły marsz z pró­bami szy­bo­wa­nia.

Słowa te wypo­wie­dział Kon­rad Barth, astro­nom z Nie­miec. Reak­cja pozo­sta­łych dowo­dziła nie­dwu­znacz­nie, że spo­śród wszyst­kich obec­nych w Bana­nie osób tylko sie­dząca dokład­nie naprze­ciwko Kon­rada Ivy ma jakie takie poję­cie, o czym mowa.

– To zna­czy? – spy­tała Dinah, wcho­dząc w przy­pi­saną jej rolę.

Pozo­stali albo trak­to­wali Ivy z czo­ło­bit­nym sza­cun­kiem, albo bali się zdra­dzić ze swoją nie­wie­dzą: tak czy ina­czej, nie zada­wali pytań.

– Mała czarna dziura.

– Co w niej „pier­wot­nego”?

– Prze­ciętna czarna dziura jest skut­kiem zapad­nię­cia się gwiazdy – odparła Ivy. – Ist­nieje jed­nak teo­ria, według któ­rej nie­które czarne dziury powstały nie­długo po Wiel­kim Wybu­chu. Wszech­świat był wtedy gru­zło­waty i nie­które z tych gru­złów mogły mieć dosta­tecz­nie dużą gęstość, żeby nastą­pił kolaps gra­wi­ta­cyjny. W ten spo­sób powsta­łyby czarne dziury o wiele mniej­sze i lżej­sze od tych two­rzą­cych się w miej­scu zapad­nię­tych gwiazd.

– Jak małe?

– Wydaje mi się, że nie ma dol­nego ogra­ni­cze­nia ich roz­mia­rów. Istotne jest jed­nak co innego: taka czarna dziura mogłaby nie­po­strze­że­nie prze­le­cieć pół wszech­świata i prze­bić pla­netę na wylot. Kie­dyś poja­wiła się nawet teo­ria, że mete­oryt tun­gu­ski był w rze­czy­wi­sto­ści taką czarną dziurą. Teo­ria ta z cza­sem została oba­lona.

Dinah znała tę histo­rię, ponie­waż ojciec lubił o tym opo­wia­dać: przed stu laty gigan­tyczna eks­plo­zja na sybe­ryj­skim pust­ko­wiu powa­liła miliony drzew.

– To było coś dużego, ale mimo to nie aż tak dużego, żeby roz­sa­dzić Księ­życ – zauwa­żyła.

– Do roz­bi­cia Księ­życa potrzebna byłaby więk­sza – zgo­dziła się Ivy. – I szyb­sza. Zresztą to tylko hipo­teza.

– I co dalej? Czarna dziura znik­nęła?

– Dawno jej tu nie ma. Prze­le­ciała jak kula pisto­le­towa przez jabłko.

Fakt, że tak rze­czowo roz­pra­wiają o tak nie­zwy­kłym wyda­rze­niu, wydał się Dinah dosyć nie­zwy­kły, nie było jed­nak innego spo­sobu. Emo­cje były bez­radne wobec zda­rze­nia w takiej skali. Poza tym na razie mieli do czy­nie­nia tylko z efek­tem wizu­al­nym, jakby oglą­dali film z wyłą­czo­nym dźwię­kiem.

– Czy to będzie miało wpływ na przy­pływy i odpływy mórz? – zain­te­re­so­wała się Lina Fer­re­ira. U bio­loga mor­skiego zain­te­re­so­wa­nie przy­pły­wami było czymś zupeł­nie zro­zu­mia­łym. – Skoro są wywo­ły­wane przez przy­cią­ga­nie Księ­życa…

– Słońca też. – Ivy uśmiech­nęła się i ski­nęła lekko głową. Wła­śnie dla­tego to ona kie­ro­wała Izzy, a nie Dinah: nie wahała się wytknąć błędu bio­lo­gowi mor­skiemu w obec­no­ści dzie­siątki świad­ków, a przy tym potra­fiła to zro­bić w spo­sób zgoła bez­bo­le­sny. – Odpo­wiedź brzmi: zapewne tak, lecz wpływ ten będzie zaska­ku­jąco zni­komy. Masa Księ­życa nie znik­nęła, znaj­duje się nie­mal w tym samym punk­cie co zawsze, co naj­wy­żej nieco bar­dziej roz­pro­szona… Odłamki mają ten sam wspólny śro­dek cięż­ko­ści, któ­rego orbita rów­nież pozo­staje nie­zmie­niona. Dla­tego tablice przy­pły­wów i odpły­wów nie prze­staną być uży­teczne.

Dinah nie dała nic po sobie poznać, ale podo­bał jej się spo­sób, w jaki Ivy wypo­wia­dała się na tematy naukowe – z zachwy­tem, jaki mógłby cecho­wać małą pasjo­natkę, nawet teraz, pomimo nad­zwy­czaj nie­po­ko­ją­cego tematu roz­mowy. To dla­tego Ivy zawsze chęt­nie udzie­lała wywia­dów, pod­czas gdy Dinah trzeba było nie­mal siłą wywle­kać z jej robo­ciej kan­ciapy, a potem raz za razem upo­mi­nać, żeby się uśmie­chała. Klu­czowy był ton głosu: kiedy Ivy wyda­wała roz­kazy albo pre­zen­to­wała slajdy w Power­Po­in­cie, szat­ko­wała zda­nia po woj­sko­wemu; kiedy zaś zaczy­nała mówić o nauce, entu­zjazm roz­świe­tlał jej twarz, a głos przy­bie­rał lekko śpiewną, jakby man­da­ryń­ską nutę.

– Skąd tyle wiesz na ten temat? – spy­tała Dinah, ścią­ga­jąc na sie­bie zanie­po­ko­jone lub nie­przy­chylne spoj­rze­nia: jej obce­so­wość wobec sze­fo­wej nie wszyst­kim przy­pa­dła do gustu. – Ile czasu minęło? Cztery godziny?

– Jak się zapewne domy­ślasz, w sieci wprost roi się od komen­ta­rzy – wyja­śniła Ivy. – Jest w tym całym zamę­cie także kilka zor­ga­ni­zo­wa­nych na chyb­cika forów dys­ku­syj­nych.

Na moni­to­rze zawie­szo­nym nad jed­nym koń­cem stołu wyświe­tliło się jed­no­li­cie nie­bie­skie tło, któ­rego miej­sce po chwili zajęło logo NASA.

– W porządku – mruk­nął Jibran i bokiem prze­fru­nął na krze­sło. – Jest.

I nagle zoba­czyli zna­jome wnę­trze gma­chu Kon­troli Lotów ISS w Cen­trum Kosmicz­nym im. John­sona w Houston. Kie­row­nik misji sie­dział przed kamerą i gła­skał swo­jego iPada; chyba się nie zorien­to­wał, że kamera już działa. Chwilę póź­niej gdzieś spoza kadru dobiegł odgłos otwie­ra­nia drzwi i KM, były woj­skowy, odru­chowo wstał i wycią­gnął rękę do kobiety, która weszła w kadr z pra­wej strony. Była nią zastęp­czyni dyrek­tora NASA Aure­lia Mac­key, numer dwa w agen­cyj­nej hie­rar­chii, rzadko uczest­ni­cząca w takich spo­tka­niach. Eme­ry­to­wana astro­nautka więk­szość czasu spę­dzała w Waszyng­to­nie i teraz wystę­po­wała w sto­sow­nym do tego faktu biz­ne­so­wym kostiu­mie.

– Mamy połą­cze­nie? – spy­tała kogoś poza kadrem.

– Tak – odpo­wie­dział z Banana chór kil­korga gło­sów.

Aure­lia tro­chę się zdzi­wiła, co dało się poznać nawet pomimo faktu, że oboje z KM od samego początku byli nieco oszo­ło­mieni.

– Jak samo­po­czu­cie? – spy­tała abso­lut­nie bez­na­mięt­nym, rze­czo­wym tonem, jakby nic się nie wyda­rzyło. Dzia­łała na auto­pi­lo­cie; jej mózg wciąż jesz­cze prze­twa­rzał nowe fakty.

– W porządku – odpo­wie­działo kilka osób w Bana­nie. Kilka innych par­sk­nęło ner­wo­wym śmie­chem.

– Na pewno wszy­scy wie­cie, co się wyda­rzyło.

– Mamy tu dobry widok – odparła Dinah.

Ivy posłała jej ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście. Z przy­jem­no­ścią dłu­żej bym z wami poroz­ma­wiała o waszych spo­strze­że­niach i doświad­cze­niach, ale tym razem musimy się stresz­czać. Rober­cie?

KM ode­rwał wzrok od iPada i pochy­lił się na krze­śle.

– Spo­dzie­wamy się zwięk­szo­nej liczby lata­ją­cych kamul­ców w kosmo­sie – powie­dział, mając na myśli odłamki Księ­życa. – To nie powinno być nic wiel­kiego, bo te naj­więk­sze są spę­tane gra­wi­ta­cją, ale coś tam mogło się wymknąć. Dla­tego wy tam u sie­bie zamy­ka­cie szczel­nie włazy, a my wstrzy­mu­jemy wszel­kie misje z Ziemi. Przy­go­tuj­cie się na zde­rze­nia.

Zgro­ma­dzeni w Bana­nie ludzie słu­chali w mil­cze­niu, roz­my­śla­jąc o tym, co ta decy­zja dla nich ozna­cza. Będzie trzeba wzmóc środki ostroż­no­ści i podzie­lić Izzy na osobne prze­działy, żeby ewen­tu­alne lokalne uszko­dze­nie nie dopro­wa­dziło od wyssa­nia całego powie­trza ze sta­cji. Będą musieli zwe­ry­fi­ko­wać stan­dar­dowe pro­ce­dury. Bio­lo­giczne eks­pe­ry­menty Lindy mogą ucier­pieć. Roboty Dinah dostaną urlop.

– Wszel­kie loty kosmiczne zostają wstrzy­mane do odwo­ła­nia – prze­mó­wiła Aure­lia wprost do kamery. – Nikt nie leci na górę, nikt nie wraca na dół.

Wszy­scy w Bana­nie spoj­rzeli na Ivy.

***

Gdy tylko prze­nio­sły się do maciu­peń­kiego kan­torka, gdzie Ivy uznała, że może sobie pozwo­lić na łzy w oczach, prze­szły na Kod Q.

Okre­śle­nie to pocho­dziło z gwary radio­ama­tor­skiej, w któ­rej Kod Q ozna­czał zbiór pew­nych okre­ślo­nych kom­bi­na­cji trzech liter, w któ­rych pierw­sza zawsze była Q. Dla zaosz­czę­dze­nia czasu w trans­mi­sjach alfa­be­tem Morse’a utarło się zastę­po­wać nimi różne czę­sto wyko­rzy­sty­wane frazy, takie jak „Czy mam przejść na inną czę­stotliwość?”.

Skró­towce skła­da­jące się na pry­watny Kod Q Dinah i Ivy nie zaczy­nały się od litery Q, ale nie­które z nich fak­tycz­nie były trzy­li­te­rowe.

Mała Zaro­zu­miała Wie­śniara – takiego prze­zwi­ska doro­biła się Dinah, gdy przy­była do pry­wat­nej szkoły i pod­czas boisko­wej prze­py­chanki prze­chwy­ciła poda­nie skie­ro­wane do dziew­czyny z Nowego Jorku.

Wredna Abs­ty­nencka Sucz – tak z kolei prze­zwano Ivy w Anna­po­lis, gdy odmó­wiła udziału w pijac­kiej gierce na pik­niku samo­cho­do­wym.

Dyna­mikę rela­cji MZW/WAS czę­sto wyko­rzy­sty­wały na zebra­niach, cza­sem nawet spo­ty­ka­jąc się spe­cjal­nie na przedzebra­niach, żeby zawczasu zapla­no­wać jej uży­cie.

„Szkoda Faj­nej Laski” przy­lgnęło do Dinah po dra­ma­tycz­nej zmia­nie fry­zury, w wyniku nie­praw­do­po­dob­nego wręcz ciągu chy­bio­nych „Odpo­wiedz wszyst­kim”. Kiedy zdy­szana z pod­nie­ce­nia przy­bie­gła z tym do Ivy, zgod­nie wpro­wa­dziły „SFL” do swo­jej pry­wat­nej książki kodów.

„Zapo­mnia­łam” wypo­wie­dziane chro­pa­wym gło­sem małej dziew­czynki było skró­tem od „Zapo­mnia­łam zro­bić maki­jaż”, co z kolei sta­no­wiło dosłowny cytat z rzecz­niczki pra­so­wej NASA.

DIA pocho­dziło ze zgryź­li­wej wymiany zdań pomię­dzy Ivy i jed­nym z admi­ni­stra­to­rów w NASA, który po prze­czy­ta­niu któ­re­goś z jej rapor­tów zarzu­cił jej „nie­mal pato­lo­giczną skłon­ność do nad­uży­wa­nia zbęd­nych skró­tów”. Oskar­że­nie to wydało się Ivy nieco dzi­waczne, bio­rąc pod uwagę fakt, że w języku NASA co dru­gie słowo było jakimś akro­ni­mem. Kiedy jed­nak popro­siła o dodat­kowe wyja­śnie­nia, dowie­działa się, że jej skróty są „dzie­cinne i abs­trak­cyjne”.

Mia­nem „Obozu kosmicz­nego” (w któ­rym obie brały udział jako nasto­latki, choć w róż­nym okre­sie) okre­ślały nie tyle samą Izzy, ile raczej całą sub­kul­turę orga­ni­zo­wa­nych przez NASA lotów zało­go­wych.

– Co powiesz Macie­rzy­stemu Orga­ni­zmowi? – spy­tała Dinah, gdy Ivy bobro­wała po szafce w poszu­ki­wa­niu butelki tequ­ili.

Ivy zamarła na moment, a potem wyjęła butelkę i mach­nęła nią jak pałką, mie­rząc w głowę Dinah. Zamiast uchy­lić się przed ude­rze­niem, Dinah patrzyła ze spo­ko­jem, jak butelka w dłoni Ivy wyha­mo­wuje w powie­trzu nad jej głową.

– No co?

– Nie mogę uwie­rzyć, że Morg do tego stop­nia zaanek­to­wała mój ślub, że pierw­sza rzecz, jaka przy­cho­dzi ci do głowy, to: jak ona na to zare­aguje.

Dinah skrzy­wiła się, jakby ogar­nęły ją mdło­ści.

– Nie przej­muj się – dodała Ivy. – Zapo­mnia­łaś.

Zro­bić maki­jaż.

– Prze­pra­szam, moja droga. Po pro­stu pomy­śla­łam o tym, że… ty i Cal, tak czy ina­czej, pobie­rze­cie się i czeka was wspa­niałe życie.

– Ale teraz to Morg naj­bar­dziej się obe­rwie. – Ivy poki­wała głową, roz­le­wa­jąc tequ­ilę do dwóch pla­sti­ko­wych kubecz­ków. – Będzie musiała wszystko poprze­kła­dać.

– Jak ją znam, to będzie w swoim żywiole. Niczego jej nie ujmu­jąc.

– Abso­lut­nie.

– Za Morg.

– Za Morg.

Stuk­nęły się kubecz­kami i wypiły. Jedną z dodat­ko­wych zalet prze­by­wa­nia w toru­sie była moż­li­wość nor­mal­nego spo­ży­wa­nia napo­jów zamiast zasy­sa­nia wszyst­kiego przez słomkę. Picie przy tak niskim cią­że­niu wyma­gało wpraw­dzie pew­nego doświad­cze­nia, ale Dinah i Ivy zdą­żyły już nabrać wprawy.

– A co sły­chać u two­jej rodzinki? – spy­tała Ivy. – Rufus się odzy­wał?

– Ojciec dopo­mina się o nie­prze­two­rzone dane z Sze­ro­ko­po­lo­wej Pod­czer­wo­nej Plat­formy Obser­wa­cyj­nej Kon­rada, o któ­rej prze­czy­tał w Inter­ne­cie. Zżera go cie­ka­wość, co takiego ude­rzyło w Księ­życ.

– I co, zamie­rzasz mu je prze­słać mor­sem?

– Ma dostęp do netu, stwo­rzył już pusty fol­der na Drop­bok­sie… Jak tylko dostar­czę mu te pliki, zacznie jak zwy­kle narze­kać na zbyt wyso­kie podatki i doma­gać się okro­je­nia rządu fede­ral­nego do takich roz­mia­rów, żeby mógł go oso­bi­ście zadep­tać oku­tymi meta­lem bucio­rami.

***

To, czego astro­no­mo­wie nie wie­dzieli, prze­wyż­szało w stop­niu nie­mal nie­skoń­czo­nym to, co wie­dzieli. Wśród ludzi nawy­kłych do upo­rząd­ko­wa­nego sys­temu wie­dzy, w któ­rym wszystko można zna­leźć w Wiki­pe­dii, zapa­no­wało powszechne odczu­cie, że spo­łecz­ność astro­no­miczna wyka­zuje się rażącą nie­kom­pe­ten­cją (a w każ­dym razie kom­pe­ten­cją nie­do­sta­teczną), gdy na nie­bie dzieje się coś nie­zwy­kłego.

Prawdę mówiąc, rze­czy nie­zwy­kłe zda­rzają się na nie­bie codzien­nie, tyle że więk­szość z nich jest widoczna wyłącz­nie dla astro­no­mów, któ­rzy dzięki temu byli w sta­nie zacho­wać w tej spra­wie coś na kształt tajem­nicy zawo­do­wej. Gdy nastę­po­wały wyda­rze­nia rażąco oczy­wi­ste, takie jak upa­dek mete­orytu, tele­fon Doca Dubois śpie­wał, a jego śpiew zazwy­czaj zwia­sto­wał występy w licz­nych talk-show, w któ­rych mógł się spo­dzie­wać (mię­dzy innymi) pytań o to, dla­czego astro­no­mo­wie tego nie prze­wi­dzieli. Dla­czego nie spo­strze­gli zbli­ża­ją­cego się mete­orytu? I czy to nie dowo­dzi, że w grun­cie rze­czy są nikomu nie­po­trzeb­nymi sza­lo­nymi naukow­cami?

Odro­bina pokory potra­fiła zdzia­łać cuda, toteż jeśli tylko pro­wa­dzący nie prze­rwał mu zbyt szybko, Docowi Dubois uda­wało się zwy­kle prze­my­cić apel o szer­sze rzą­dowe wspar­cie dla nauki. Opi­nia publiczna mogła nie inte­re­so­wać się gwiaz­dami Wolfa-Ray­eta w gro­ma­dzie Quin­tu­plet, ale dosko­nale rozu­miała, że warto uni­kać sytu­acji, w któ­rej czło­wie­kowi spada na głowę roz­ża­rzony kawał skały.

Zawsze nazy­wał to roz­pa­dem Księ­życa, nie eks­plo­zją, cho­ciaż to dru­gie okre­śle­nie (opa­trzone hash­ta­giem BUM) robiło osza­ła­mia­jącą karierę na Twit­te­rze, ale bez względu na przy­jętą nomen­kla­turę była to sprawa znacz­nie poważ­niej­sza niż ude­rze­nie zbłą­ka­nego mete­orytu – i jako taka wyma­gała szer­szego wytłu­ma­cze­nia. Tyle że na razie żad­nego wytłu­ma­cze­nia nie było. Z mete­ory­tami sprawa wyglą­dała pro­sto: w kosmo­sie wprost roiło się od gła­zów zbyt małych i ciem­nych, żeby dało się je obser­wo­wać przez tele­skop; cza­sem nie­które z nich wpa­dały w atmos­fe­ryczne sidła i spa­dały na Zie­mię. Jed­nakże roz­pad Księ­życa nie mógł być skut­kiem zwy­czaj­nego zja­wi­ska kosmicz­nego. Dla­tego Doc Dubois, który więk­szość następ­nego tygo­dnia spę­dził przed kame­rami tele­wi­zji, przy każ­dej oka­zji pod­kre­ślał nie­zwy­kłość sytu­acji, roz­po­czy­na­jąc swoje wystą­pie­nia od szcze­rego stwier­dze­nia faktu: ani on, ani żaden inny astro­nom na świe­cie nie zna przy­czyn obec­nego stanu rze­czy. Tak wła­śnie mówił, pro­sto z mostu, bez ogró­dek, jakby rzu­cał łatwą piłkę… którą dopiero w następ­nym kroku lekko pod­krę­cał: cokol­wiek się zda­rzyło, jest to naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i bez­gra­nicz­nie fascy­nu­jące wyda­rze­nie w dzie­jach ludz­ko­ści. Ow­szem, sytu­acja wygląda nie­po­ko­jąco, może nawet prze­ra­ża­jąco, ale fakty są takie, że na razie nikt z powodu roz­padu ziem­skiego sate­lity nie zgi­nął – pomi­nąw­szy nie­licz­nych kie­row­ców, któ­rzy, wypa­tru­jąc roz­bi­tego Księ­życa na nie­bie, stra­cili pano­wa­nie nad kie­row­nicą i albo zje­chali do rowu, albo wyrżnęli w tył sto­ją­cych przed nimi w korku samo­cho­dów.

O godzi­nie A+0.4.16 (cztery dni i szes­na­ście godzin po roz­pa­dzie Księ­życa) Doc Dubois był zmu­szony sko­ry­go­wać stwier­dze­nie „nikt nie zgi­nął” po tym, jak mete­oryt (nie­mal na pewno będący odłam­kiem Księ­życa) wszedł w atmos­ferę nad tery­to­rium Peru, strza­skał wszyst­kie szyby na tra­sie swo­jego dwu­dzie­sto­mi­lo­wego prze­lotu, a na koniec zrów­nał z zie­mią gospo­dar­stwo rolne i uni­ce­stwił zamiesz­ku­jącą je nie­liczną rodzinę.

Istota jego komu­ni­katu pozo­stała jed­nak nie­zmie­niona: potrak­tujmy to wyda­rze­nie jak zja­wi­sko naukowe i zacznijmy od tego, co o nim wiemy. Sekun­do­wała mu w tym witryna inter­ne­towa astro­no­mi­cal­bo­dies­for­mer­lyk­now­na­sthe­moon.com, przez dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę nada­jąca na żywo obraz chmury księ­ży­co­wych odłam­ków. Pod­czas roz­mowy Doc Dubois przy pierw­szej dogod­nej oka­zji wywo­ły­wał tę trans­mi­sję na ekran i dzie­lił się swo­imi spo­strze­że­niami na temat chmury – bo spo­strze­że­nia uspo­ka­jały ludzi. Księ­życ roz­le­ciał się na sie­dem dużych odłam­ków (które prze­zwano Sied­mioma Sio­strami) oraz nie­prze­li­czone mro­wie mniej­szych. Więk­sze stop­niowo dora­biały się odręb­nych nazw, za które w więk­szo­ści był odpo­wie­dzialny Doc Dubois; skła­niał się ku nazwom opi­so­wym, żeby nie stra­szyć opi­nii publicz­nej bez potrzeby. Nie mogąc więc ochrzcić ich Neme­zis, Thor czy Grond, wybrał co nastę­puje: Kar­to­fel, Krę­cio­łek, Żołądź, Pestka, Cho­chla, Dry­blas i Fasolka. Wska­zy­wał je kolejno na ekra­nie, po czym zwra­cał uwagę widzów na ich ruch, któ­rym w stu pro­cen­tach rzą­dziły prawa mecha­niki new­to­now­skiej. Odłamki przy­cią­gały się wza­jem­nie z więk­szą lub mniej­szą siłą, zależną od ich masy i dzie­lą­cej je odle­gło­ści. Symu­la­cja kom­pu­te­rowa całej sytu­acji przed­sta­wiała się nad­zwy­czaj pro­sto. Cały obłok odłam­ków był spę­tany gra­wi­ta­cją. Wszel­kie odłamki dosta­tecz­nie szyb­kie, żeby się z niego wyrwać, już to zro­biły, reszta zaś utwo­rzyła dry­fu­jące w prze­strzeni luźne sku­pi­sko kamieni, które cza­sem się ze sobą zde­rzały, lecz osta­tecz­nie w przy­szło­ści miały się sku­pić i zapo­cząt­ko­wać odtwa­rza­nie się Księ­życa.

Taka przy­naj­mniej obo­wią­zy­wała teo­ria do czasu gwiezd­nego zlotu urzą­dzo­nego na środku kam­pusu Cal­te­chu o godzi­nie A+0.7.0, czyli dokład­nie tydzień po wie­ko­pom­nym wyda­rze­niu.

Zazwy­czaj gwiezdne zloty orga­ni­zo­wano wśród wzgórz, gdzie pano­wały lep­sze warunki do obser­wa­cji prze­strzeni kosmicz­nej, ale oglą­da­nie gigan­tycz­nych gła­zów znaj­du­ją­cych się tak bli­sko Ziemi było banal­nie pro­ste i nie było sensu pchać się samo­cho­dami w góry. Zaprze­cza­łoby to zresztą myśli prze­wod­niej imprezy, jaką było zgro­ma­dze­nie moż­li­wie naj­więk­szej grupy zwy­kłych ludzi, któ­rzy w przy­jem­nej, par­ko­wej atmos­fe­rze mieli popa­trzeć przez tele­skopy i poczy­nić wła­sne spo­strze­że­nia. Przy Beck­mann Mall zapar­ko­wał sznur żół­tych auto­bu­sów szkol­nych, z rzadka prze­ty­kany wozami trans­mi­syj­nymi sieci tele­wi­zyj­nych (lokal­nych i ogól­no­kra­jo­wych), z roz­ło­żo­nymi ante­nami umoż­li­wia­ją­cymi trans­mi­sję do cen­trum mia­sta. Repor­te­rzy poroz­sta­wiali się w pla­mach świa­tła na tle traw­nika usia­nego tele­sko­pami wszel­kich moż­li­wych typów i roz­mia­rów. Roz­dano zestawy ilu­stra­cji zło­żone z sied­miu kart, przed­sta­wia­jące poszcze­gólne frag­menty Księ­życa z wła­ści­wymi pod­pi­sami; dzie­ciaki miały za zada­nie roz­po­znać każdą z kosmicz­nych skał przez tele­skop, odha­czyć ją w zeszy­cie do prac domo­wych i zapi­sać wynik swo­ich obser­wa­cji. Więk­szość tele­skopów – co oczy­wi­ste – wyce­lo­wano w Sie­dem Sióstr, jed­nakże pewna nie­liczna gro­madka gapiów badała (przez lor­netki lub gołym okiem) inny, ciem­niej­szy sek­tor nieba, wypa­tru­jąc na nim mete­ory­tów. W ciągu ostat­nich sied­miu dni kil­ka­set księ­ży­co­wych okru­chów weszło w ziem­ską atmos­ferę (w każ­dym razie kil­ka­set na tyle dużych, żeby dało się je zaob­ser­wo­wać); w więk­szo­ści spło­nęły przed dotar­ciem na Zie­mię. W jakichś dwu­dzie­stu przy­pad­kach mete­oryt wykre­ślił na nie­bie ośle­pia­jąco białą kre­chę, rzu­ca­jąc upiorną błę­kitną poświatę na teren, nad któ­rym prze­la­ty­wał, a jego poja­wie­niu się towa­rzy­szył ogłu­sza­jący grom dźwię­kowy. Pół tuzina takich oka­zów spa­dło na Zie­mię, wyrzą­dza­jąc mniej­sze lub więk­sze szkody, ale zebrane przez nie śmier­telne żniwo na­dal nie wyra­stało ponad sta­ty­styczny szum gene­ro­wany przez ataki reki­nów i tra­fie­nia pio­ru­nem.

Wie­czór prze­bie­gał bez zakłó­ceń. Doob, który docho­wał się trójki doro­słych dzieci, dawno już się prze­ko­nał, że każda impreza, za któ­rej orga­ni­za­cję odpo­wia­dają głów­nie nauczy­ciele ze szkół pod­sta­wo­wych, będzie udana z punktu widze­nia logi­styki i pano­wa­nia nad tłu­mem. Uznał więc, że może się odprę­żyć i wcie­lić w Doca Dubois; roz­da­wał malu­chom auto­grafy na kar­tach Sied­miu Sióstr, a od czasu do czasu wcho­dził w rolę dok­tora Har­risa, by wdać się w dys­putę z któ­rymś z zaprzy­jaź­nio­nych astro­no­mów.

Krę­cąc się po kam­pu­sie, trzy­krot­nie napa­to­czył się przez przy­pa­dek na tę samą nauczy­cielkę, nie­jaką panią Hino­josa… i się w niej zako­chał. To było coś nie­zwy­kłego. Od dwu­na­stu lat w nikim się nie kochał, od dzie­wię­ciu był roz­wie­dziony i to nagłe zako­cha­nie było dla niego na swój spo­sób nie mniej wstrzą­sa­jące niż roz­pad Księ­życa. Nawet pró­bo­wał sobie z nim pora­dzić w taki sam spo­sób: doko­nu­jąc nauko­wych obser­wa­cji zja­wi­ska. W myśl przy­ję­tej przez niego robo­czej hipo­tezy roz­pad Księ­życa odmło­dził go, zdarł z jego duszy liczne war­stwy emo­cjo­nal­nego zro­go­wa­ce­nia i odsło­nił różowe, błysz­czące, podatne na wpływy serce, gotowe dać się sko­lo­ni­zo­wać pierw­szej z brzegu atrak­cyj­nej kobie­cie.

Roz­ma­wiał aku­rat z Ame­lią (bo tak wła­śnie, jak się z cza­sem oka­zało, miała na imię), gdy nad traw­ni­kiem z wolna poniósł się szmer, jakby powiał deli­katny zefi­rek. Wszy­scy spoj­rzeli w górę.

Dwa więk­sze odłamki – Cho­chla i Fasolka – zbli­żały się do sie­bie. Nie byłoby to pierw­sze ich zde­rze­nie, bo takie koli­zje co rusz się zda­rzały, ale widok dwóch dużych odłam­ków pędzą­cych sobie na spo­tka­nie ze sporą pręd­ko­ścią zapo­wia­dał nie­złe wido­wi­sko. Doob sta­rał się uci­szyć kieł­ku­jący w piersi nie­po­kój – może spo­wo­do­wany inte­rak­cją z Ame­lią, a może zupeł­nie natu­ralną trwogą, jaką każdy zdrowy na umy­śle czło­wiek powi­nien odczu­wać, gdy dokład­nie nad jego głową dwa gigan­tyczne kamulce obrały kurs na zde­rze­nie. Dobra wia­do­mość była taka, że gapie zaczy­nali postrze­gać ewo­lu­cję skal­nego roju jako coś w rodzaju wyda­rze­nia spor­to­wego, któ­rego śle­dze­nie może być zabawne i fascy­nu­jące, ale raczej nie prze­ra­ża­jące.

Ostra kra­wędź Cho­chli grzmot­nęła w zagłę­bie­nie, od któ­rego Fasolka wzięła swoją nazwę, i roz­łu­pała Fasolkę na dwoje. Wszystko to oczy­wi­ście wyda­rzyło się w super zwol­nio­nym tem­pie i bez dźwięku.

– I już jest ich osiem! – powie­działa Ame­lia. Odru­chowo odwró­ciła się od Dooba w stronę swo­jej trzódki liczą­cej dwa­dzie­ścioro dwoje uczniów. – Co się stało z Fasolką? – zapy­tała w ten cha­rak­te­ry­styczny nauczy­ciel­ski spo­sób, wypa­tru­jąc unie­sio­nych rąk, szu­ka­jąc ochot­nika, któ­rego mogłaby wyrwać do odpo­wie­dzi. – Kto mi powie?

Dzieci mil­czały. Chyba czuły się tro­chę nie­swojo.

Ame­lia pod­nio­sła swoją kartę Fasolki i przedarła ją na pół.

Dok­tor Har­ris szedł już w stronę swo­jego samo­chodu, gdy nie­spo­dzie­wa­nie zadzwo­nił jego tele­fon. Wypło­szony Har­ris o mało nie zde­rzył się ze szkol­nym auto­bu­sem. Co się z nim działo? Poczuł, że mrowi go skóra głowy, i zdał sobie sprawę, że wszyst­kie włosy wła­śnie pró­bują sta­nąć mu dęba. Spoj­rzał na wyświe­tlacz tele­fonu: dzwo­nił kolega po fachu z Man­che­steru. Odrzu­cił połą­cze­nie i na ekra­nie poja­wiła się nie do końca utwo­rzona karta kon­taktu Ame­lii: zdję­cie jej twa­rzy – zarys pro­filu na tle tele­wi­zyj­nych reflek­to­rów – i numer tele­fonu. Pac­nął pal­cem „Gotowe”.

Zda­rzyło mu się już kie­dyś, że skóra na gło­wie drę­twiała mu w podobny spo­sób. To było na safari w Tan­za­nii. Odwró­cił się wtedy i stwier­dził, że stado hien przy­gląda mu się z nie­zwy­kłym zain­te­re­so­wa­niem. Jed­nakże to nie one naj­bar­dziej go prze­ra­ziły, bo w tam­tej oko­licy nie bra­ko­wało ani hien, ani innych, groź­niej­szych zwie­rząt. Zgrozą napa­wała go świa­do­mość, że się odsło­nił, opu­ścił gardę, sku­pił całą uwagę na nie­wła­ści­wej rze­czy, pod­czas gdy praw­dziwe nie­bez­pie­czeń­stwo zakra­dło się do niego od tyłu.

Stra­cił tydzień na roz­trzą­sa­nie fascy­nu­ją­cej zagadki nauko­wej pod tytu­łem „Co roz­sa­dziło Księ­życ?”.

To był błąd.

Skauci

Skauci

– Musimy prze­stać zada­wać sobie pyta­nie: „co się stało?” i zacząć dys­ku­to­wać o tym, co dopiero się sta­nie – powie­dział dok­tor Har­ris, zwra­ca­jąc się do pani pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, jej doradcy do spraw nauko­wych, prze­wod­ni­czą­cego Kole­gium Połą­czo­nych Sze­fów Szta­bów i mniej wię­cej połowy pre­zy­denc­kiego gabi­netu.

Pani pre­zy­dent – Julia Bliss Fla­herty, zbli­ża­jąca się do końca pierw­szego roku na tym sta­no­wi­sku – nie była zachwy­cona. Prze­wod­ni­czący Kole­gium poki­wał głową, ale pre­zy­dent Fla­herty zmru­żyła oczy (nie tylko dla­tego, że ośle­piało ją wpa­da­jące przez okno świa­tło z nieba nad Camp David) i spio­ru­no­wała go gniew­nym wzro­kiem. Miała wra­że­nie, że on coś knuje. Szuka kozła ofiar­nego. Pró­buje reali­zo­wać wła­sny ukryty plan.

– Pro­szę kon­ty­nu­ować – pole­ciła, po czym, przy­po­mniaw­szy sobie o dobrych manie­rach, dodała: – Dok­to­rze Har­ris.

– Cztery dni temu na wła­sne oczy widzia­łem, jak Fasolka roz­pa­dła się na dwie czę­ści – mówił dalej Doob – i z Sied­miu Sióstr zro­biło się osiem. Od tam­tej pory nie­mal doszło do koli­zji, która mogła roz­bić Krę­ciołka.

– Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu, gdy­by­śmy dzięki temu pozbyli się tych nie­do­rzecz­nych nazw – przy­znała pani pre­zy­dent.

– To kwe­stia czasu – odparł Doob. – Pozo­staje tylko pyta­nie: ile Krę­cioł­kowi zostało życia? I co z tego dla nas wynika?

Pstryk­nąw­szy trzy­ma­nym w ręce małym pilo­tem, wyświe­tlił slajd. Wszy­scy spoj­rzeli na ekran, a Doob z nie­jaką ulgą przy­jął fakt, że pre­zy­dent prze­stała się w niego wpa­try­wać. Slajd przed­sta­wiał kulę śnieżną sta­cza­jącą się ze zbo­cza góry, kosmatą kul­turę bak­te­rii na szalce Petriego, chmurę w kształ­cie grzyba i jesz­cze kilka innych, na pozór nie­zwią­za­nych ze sobą, zja­wisk.

– Co je łączy? – zapy­tał Doob. – Wykład­ni­czy wzrost. Ludzie chęt­nie sza­fują tym okre­śle­niem, kiedy mówią o czymś, co szybko się roz­wija, ale te słowa mają także bar­dzo ści­sły sens mate­ma­tyczny. Opi­sują każdy pro­ces, który, im bar­dziej się roz­wija, tym szyb­ciej postę­puje. Eks­plo­zja demo­gra­ficzna. Jądrowa reak­cja łań­cu­chowa. Kula śnieżna, któ­rej tempo powięk­sza­nia się jest tym więk­sze, im więk­sze osią­gnęła roz­miary. – Prze­łą­czył na następny slajd przed­sta­wia­jący wykresy funk­cji wykład­ni­czych, a potem na kolejny: foto­gra­fię ośmiu księ­ży­co­wych odłam­ków. – Dopóki Księ­życ pozo­sta­wał w jed­nym kawałku, praw­do­po­do­bień­stwo zde­rzeń było równe zeru.

– Bo nie miał z czym się zde­rzać – wyja­śnił Pete Star­ling, doradca pre­zy­dent do spraw nauko­wych.

Pani pre­zy­dent poki­wała głową.

– Dzię­kuję, dok­to­rze Star­ling. Kiedy zamiast jed­nego mamy dwa obiekty, te jak naj­bar­dziej mogą się zde­rzyć. Im wię­cej odłam­ków, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo zde­rze­nia dowol­nych dwóch z nich. A co się dzieje, gdy rze­czy­wi­ście doj­dzie do takiej koli­zji? – Doob pstryk­nął przy­ci­skiem i na ekra­nie wyświe­tlił się fil­mik z roz­bi­cia Fasolki. – Cza­sem, choć nie zawsze, jeden ele­ment z pary może się roz­paść na dwa. A zatem odłam­ków przy­bywa: osiem w miej­sce sied­miu, dzie­więć w miej­sce ośmiu i tak dalej. Wzrost ich liczby ozna­cza wzrost praw­do­po­do­bień­stwa dal­szych zde­rzeń.

– Wzrost wykład­ni­czy – domy­ślił się prze­wod­ni­czący Kole­gium.

– Istot­nie. Cztery dni temu przy­szło mi do głowy, że obser­wo­wany przez nas roz­pad wyka­zuje wszel­kie oznaki typo­wego pro­cesu wykład­ni­czego. A my już wiemy, czym to pach­nie.

Pre­zy­dent Fla­herty, do tej pory upo­rczy­wie przy­glą­da­jąca się Doobowi, prze­nio­sła teraz wzrok na Pete’a Star­linga, który wyko­nał dra­ma­tyczny gest, kre­śląc ręką w powie­trzu pro­fil kija hoke­jo­wego.

– Kiedy krzywa wykład­ni­cza osiąga punkt zała­ma­nia, taki jak w kiju do hokeja – cią­gnął Doob – dal­szy wzrost może być wybu­chowy i spek­ta­ku­larny, ale rów­nie dobrze może nastę­po­wać powoli i mia­rowo. Wszystko zależy od sta­łej cza­so­wej, natu­ral­nej pręd­ko­ści pro­cesu. A także od naszej, ludz­kiej per­cep­cji tego zja­wi­ska.

– Czyli może to nie być nic wiel­kiego – skon­sta­to­wał prze­wod­ni­czący Kole­gium.

– Może się oka­zać, że na poja­wie­nie się dzie­wią­tego odłamka przyj­dzie nam cze­kać sto lat – potwier­dził Doob, ski­nąw­szy głową. – Tyle że cztery dni temu zaczą­łem się nie­po­koić, że jed­nak możemy mieć do czy­nie­nia z tą wer­sją bliż­szą eks­plo­zji, i wspól­nie z moimi dok­to­ran­tami doko­na­łem pew­nych obli­czeń. Stwo­rzy­li­śmy model mate­ma­tyczny pro­cesu, żeby lepiej zro­zu­mieć jego skalę cza­sową.

– Jakie uzy­ska­li­ście wyniki, dok­to­rze Har­ris? Bo domy­ślam się, że jakieś uzy­ska­li­ście; ina­czej by tu pana nie było.

– Dobra wia­do­mość jest taka, że pew­nego dnia Zie­mia doczeka się pięk­nego sys­temu pier­ścieni, takich, jakie ma Saturn. Zła wia­do­mość jest zaś taka, że nie obej­dzie się bez kom­pli­ka­cji.

– Ina­czej mówiąc – prze­jął pałeczkę Star­ling – odłamki Księ­życa będą się zde­rzać i roz­pa­dać na coraz mniej­sze i mniej­sze kawałki, które z cza­sem utwo­rzą pier­ście­nie orbi­talne. Jed­nakże część tych kamieni będzie spa­dała na Zie­mię i doko­ny­wała znisz­czeń.

– Może mi pan powie­dzieć, dok­to­rze Har­ris, kiedy to nastąpi? – spy­tała pre­zy­dent. – W jakim okre­sie?

– Na­dal gro­ma­dzimy dane, zmie­niamy para­me­try i dostra­jamy nasz model – zastrzegł się Doob. – W swo­ich obli­cze­niach dopusz­czam więc moż­li­wość dwu-, może nawet trzy­krot­nego nie­do­sza­co­wa­nia lub prze­sza­co­wa­nia; pro­cesy wykład­ni­cze bywają zdra­dziec­kie… Nie­mniej jed­nak widzę to nastę­pu­jąco. – Następny slajd, następny wykres: nie­bie­ska krzywa ilu­stro­wała powolny sys­te­ma­tyczny wzrost z upły­wem czasu. – Oś pozioma to oś czasu, mniej wię­cej od jed­nego do trzech lat… W tym okre­sie liczba zde­rzeń i, co za tym idzie, liczba nowych odłam­ków będą stale rosły.

– Co to jest TRB? – zain­te­re­so­wał się Pete Star­ling. Takim opi­sem opa­trzono bowiem oś rzęd­nych.

– Tempo Roz­padu Boli­dów – wyja­śnił Doob. – Jak szybko powstają nowe odłamki.

– To stan­dar­dowe okre­śle­nie? – docie­kał Star­ling raczej z nie­po­ko­jem niż wro­go­ścią w gło­sie.

– Nie, sam je wymy­śli­łem – przy­znał Doob. – Wczo­raj. W samo­lo­cie.

Kusiło go, żeby dodać: „Wolno mi wymy­ślać nowe ter­miny naukowe”, ale nie chciał tak szybko zra­żać do sie­bie słu­cha­czy. Widząc, że Star­ling przy­naj­mniej chwi­lowo został spa­cy­fi­ko­wany, spró­bo­wał odzy­skać rytm wypo­wie­dzi:

– Zacznie spa­dać coraz wię­cej mete­ory­tów. Nie­które z nich wyrzą­dzą znaczne szkody, ale nasze życie nie ule­gnie jakimś wiel­kim zmia­nom, przy­naj­mniej do czasu… – pstryk­nął pilo­tem: wykres pobie­lał i zakrzy­wił się ostro ku górze – …gdy sta­niemy się świad­kami zda­rze­nia, które nazwa­łem „Bia­łym Nie­bem”. To nastąpi szybko, w ciągu kilku godzin, naj­wy­żej dni. Te nie­liczne pla­ne­to­idy, które na razie obser­wu­jemy na nie­bie, zostaną prze­mie­lone na rój znacz­nie mniej­szych odłam­ków, a te przy­kryją niebo jak biała chmura. I ta chmura będzie się szybko roz­prze­strze­niać.

Pstryk. Wykres biegł stromo w górę i zmie­niał kolor na czer­wony.

– Dzień, dwa po Bia­łym Nie­bie roz­pocz­nie się tak zwany „Kamienny Deszcz”, ponie­waż nie wszyst­kie te odłamki zechcą pozo­stać tam, na orbi­cie. Część z nich wpad­nie w ziem­ską atmos­ferę.

Doob wyłą­czył rzut­nik. To dość nie­co­dzienne posu­nię­cie sku­tecz­nie wyrwało słu­cha­czy z power­po­in­to­wej hip­nozy i kazało im spoj­rzeć na pre­le­genta. Sie­dzący w głębi sali asy­stenci dalej bawili się swo­imi tele­fo­nami, ale nie miało to wiel­kiego zna­cze­nia.

– Kiedy mówię „część z nich”, mam na myśli biliony – dodał.

Nikt się nie ode­zwał.

– Takiego bom­bar­do­wa­nia mete­ory­to­wego Zie­mia nie doświad­czyła od cza­sów przed­po­to­po­wych, kiedy Układ Sło­neczny dopiero nabie­rał kształ­tów – cią­gnął Doob. – Koja­rzy­cie pań­stwo ogni­ste ślady, jakie od nie­dawna obser­wu­jemy na nie­bie, gdy mete­oryty spa­lają się w atmos­fe­rze? Będzie ich tyle, że przy­kryją Zie­mię ogni­stą kopułą, od któ­rej wszystko zaj­mie się ogniem. Powierzch­nia globu zosta­nie wyja­ło­wiona. Lodowce się wygo­tują. Jedyny spo­sób na prze­trwa­nie to ucieczka przed roz­pa­loną atmos­ferą: można schro­nić się albo pod zie­mią, albo w kosmo­sie.

– Jeżeli to prawda, to jest to iście hio­bowa wieść – wtrą­ciła pre­zy­dent.

Sie­dzieli i roz­my­ślali w mil­cze­niu przez chwilę, która mogła trwać minutę… a mogła i pięć.

– Będziemy musieli zro­bić jedno i dru­gie – orze­kła w końcu pre­zy­dent. – Uciec w kosmos i schro­nić się pod zie­mią. Oczy­wi­ście to dru­gie wyj­ście jest łatwiej­sze.

– Natu­ral­nie.

– Możemy roz­po­cząć budowę pod­ziem­nych schro­nów dla… – Pre­zy­dent ugry­zła się w język, zanim wypsnęło jej się coś nie­dy­plo­ma­tycz­nego. – Dla naszych oby­wa­teli.

Doob mil­czał.

– Dok­to­rze Har­ris… – zabrał głos prze­wod­ni­czący Kole­gium Połą­czo­nych Sze­fów Szta­bów. – Ja jestem czło­wiek sta­rej daty, spec od logi­styki. Inte­re­sują mnie kon­krety: jak duże zapasy musimy zabrać ze sobą pod zie­mię; ile wor­ków ziem­nia­ków i rolek papieru toa­le­to­wego przy­pad­nie na jed­nego miesz­kańca schronu… Ina­czej mówiąc, chciał­bym się dowie­dzieć, ile potrwa ten cały Kamienny Deszcz.

– Wedle moich naj­lep­szych osza­co­wań – odparł Doob – od pię­ciu do dzie­się­ciu tysięcy lat.

***

– Nikt z was nie sta­nie wię­cej na terra firma, nie dotknie swo­ich bli­skich, nie ode­tchnie powie­trzem ojczy­stej pla­nety – powie­działa pre­zy­dent. – Okrutny to los, lecz i tak lep­szy od tego, jaki czeka sie­dem miliar­dów ludzi, któ­rzy na powierzchni Ziemi zna­leźli się w potrza­sku. Ostatni sta­tek do domu już odpły­nął. Rakiety na­dal będą star­to­wać i docie­rać na orbitę, ale przez następne dzie­sięć tysięcy lat nie będzie dla nich powrotu.

Dwa­na­ścioro ludzi zebra­nych w Bana­nie słu­chało w mil­cze­niu. Podob­nie jak znisz­cze­nie Księ­życa, ta wia­do­mość rów­nież była zbyt trudna, żeby ją sobie przy­swoić i zna­leźć dla niej odpo­wied­nie emo­cje. Umysł Dinah zaprzą­tały dro­bia­zgi – na przy­kład kon­sta­ta­cja faktu, że JBF, pani pre­zy­dent, cho­ler­nie dobrze radzi sobie z wygła­sza­niem takich tek­stów.

– Dok­to­rze Har­ris? – ode­zwał się Kon­rad Barth, astro­nom. – Prze­pra­szam, pani pre­zy­dent, czy mógł­bym pro­sić do kamery dok­tora Har­risa?

– Natu­ral­nie.

Julia Bliss Fla­herty nieco nie­chęt­nie ustą­piła miej­sca wyż­szemu od niej Har­ri­sowi, który Dinah i tak wydał się dziw­nie mały w porów­na­niu z tym sław­nym naukow­cem z tele­wi­zji. Jakby się skur­czył. A potem przy­po­mniała sobie, co im przed chwilą tłu­ma­czył, i zła­jała się w duchu za prze­pro­wa­dze­nie tego porów­na­nia. Jakie to uczu­cie, być jedy­nym czło­wie­kiem na Ziemi, który wie, że ojczy­sty glob jest ska­zany na zagładę?

– Słu­cham, Kon­ra­dzie – powie­dział Har­ris.

– Nie chcę powie­dzieć, że nie zga­dzam się z two­imi obli­cze­niami, Doob, ale czy ktoś je zwe­ry­fi­ko­wał? Potwier­dził? Może popeł­ni­łeś jakiś szkolny błąd, prze­sta­wi­łeś prze­ci­nek, nie wiem… Jest taka moż­li­wość?

Kon­rad jesz­cze nie sfor­mu­ło­wał dobrze swo­jego pyta­nia, gdy Har­ris już zaczął kiwać głową. Nie miał przy tym szczę­śli­wej miny.

– Kon­ra­dzie… – odparł. – Nie jestem odosob­niony.

– Z infor­ma­cji naszego wywiadu wynika, że Chiń­czycy dzień wcze­śniej od nas wycią­gnęli podobne wnio­ski – wtrą­ciła pre­zy­dent. – A od tam­tej pory także Bry­tyj­czycy, Hin­dusi, Fran­cuzi, Niemcy, Rosja­nie, Japoń­czycy… Wszy­scy docho­dzą do mniej wię­cej takich samych kon­klu­zji.

– Dwa lata? – wtrą­ciła Dinah chra­pli­wym, łamią­cym się gło­sem. Wszy­scy zwró­cili się w jej stronę. – Do Bia­łego Nieba?

– Wszyst­kie sza­cunki raczej potwier­dzają tę pro­gnozę – przy­tak­nął Har­ris. – Od dwu­dzie­stu trzech do dwu­dzie­stu sied­miu mie­sięcy.

– Wiem, że to musi być dla was ogromny szok – prze­jęła pałeczkę pani pre­zy­dent – ale chcia­łam, żeby załoga ISS poznała fakty jako jedna z pierw­szych. Potrze­buję was. Potrze­bują was miesz­kańcy USA i całej Ziemi.

– Do czego? – spy­tała Dinah.

W żad­nym wypadku nie mogła być trak­to­wana jak ofi­cjalna rzecz­niczka dwu­na­sto­oso­bo­wej załogi; to było zada­nie Ivy. Sądząc jed­nak po tym, jak Ivy wyglą­dała w tej chwili, na razie nie nada­wała się do tej roli.

– Roz­po­czę­li­śmy roz­mowy z innymi kra­jami, pro­wa­dzą­cymi wła­sne pro­gramy kosmiczne, w spra­wie wybu­do­wa­nia arki – wyja­śniła pre­zy­dent – skarb­nicy całego ziem­skiego dzie­dzic­twa gene­tycz­nego. Na jej stwo­rze­nie mamy dwa lata; dwa lata na to, żeby wynieść na orbitę jak naj­wię­cej ludzi i sprzętu. Izzy ma się stać zaląż­kiem tej arki.

Dinah poczuła absur­dalne ukłu­cie iry­ta­cji, sły­sząc, jak JBF zawłasz­cza ich pry­watne prze­zwi­sko ISS. Znała jed­nak ten mecha­nizm, spę­dziła wystar­cza­jąco dużo czasu ze spe­cami od PR w NASA, żeby to rozu­mieć: rze­czy nale­żało oswa­jać, nada­wać im sym­pa­tyczne przy­domki. Wszyst­kie te prze­ra­żone dzie­ciaki na Ziemi, które wie­działy, że czeka je śmierć, będą teraz musiały oglą­dać opty­mi­styczne fil­miki o tym, jak Izzy w trud­nych cza­sach Kamien­nego Desz­czu prze­chowa dzie­dzic­two mar­twej pla­nety; będą wyj­mo­wać kredki i po dzie­cię­cemu ryso­wać Izzy z toru­sem jak aure­ola, wiel­kim kamul­cem u tyłka i małym antro­po­mor­ficz­nym uśmiesz­kiem od strony modułu ser­wi­so­wego Zwiezda.

Ivy zabrała głos, pierw­szy raz od dłuż­szego czasu. Zale­d­wie dwa tygo­dnie wcze­śniej koniecz­ność prze­ło­że­nia ślubu przy­pra­wiła ją o wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie, teraz zaś dowie­działa się, że jej narze­czony – koman­dor Cal Blan­ken­ship z U.S. Navy – jest żywym tru­pem; że nie wyj­dzie za niego za mąż; że ni­gdy go już nie dotknie ani nawet nie zoba­czy ina­czej niż w trans­mi­sji wideo. Nie mówiąc o innych ludziach, któ­rych znała.

– Pani pre­zy­dent – ode­zwała się z pół­przy­tomną miną, tym swoim śpiew­nym gło­sem. – Jak pani zapewne wia­domo, nie mamy tu zbyt wiele miej­sca na przy­ję­cie nowych przy­by­szów. Z pew­no­ścią należy pod­dać tę kwe­stię pod dys­ku­sję.

– Tak, oczy­wi­ście – przy­tak­nęła pre­zy­dent. – Waszym zada­niem będzie…

– Prze­pra­szam, pani pre­zy­dent, pozwoli pani…? – wtrą­cił się dok­tor Har­ris.

Dinah zauwa­żyła zasko­czone spoj­rze­nie pani pre­zy­dent i malu­jący się na jej twa­rzy szok. Ktoś ośmie­lił się prze­rwać pre­zy­dentowi Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ktoś wypchnął go z cen­trum uwagi. Jako kobieta, która prze­biła się na sam szczyt, JBF musiała być ostro wyczu­lona na takie zacho­wa­nia.

Tyle że tu cho­dziło o coś innego. JBF nie zada­wała sobie w duchu pyta­nia: „Czy on mi prze­rywa, bo jestem kobietą?”. Ten etap mieli już za sobą. Pyta­nie brzmiało: „Czy on mi prze­rywa, bo pre­zy­dent USA prze­stał się liczyć?”.

– Jest tam Lina? – spy­tał Har­ris. – Pro­szę prze­su­nąć kamerę… A, tu jesteś, Lino. Czy­ta­łem twój arty­kuł o stad­nych zacho­wa­niach ryb na Kara­ibach. Kapi­talny.

– Nie mia­łam poję­cia, że obszar pań­skich zain­te­re­so­wań sięga także pod wodę – odparła Lina Fer­re­ira. – Dzię­kuję.

Ludzie to jed­nak są zabawni, pomy­ślała Dinah. Żeby w takiej chwili roz­ma­wiać o czymś takim.

– Zna­ko­mite są te filmy. Ryby poru­szają się w zwar­tym szyku, dopóki nie pojawi się dra­pież­nik. Wtedy nagle w ławicy robi się dziura, dra­pież­nik wpada w nią, prze­pływa na wylot, nie pochwy­ciw­szy ani jed­nej ofiary, a zaraz potem ławica znów łączy się w litą całość. Powiem tak: żadne decy­zje jesz­cze nie zapa­dły, ale…

– Chce­cie wyko­rzy­stać takie stadne zacho­wa­nia przy budo­wie arki?

– To ma być tak zwana Arka w Chmu­rze – wtrą­ciła pre­zy­dent. – Ale dobrze nas pani zro­zu­miała: zamiast kłaść wszyst­kie jajka do jed­nego koszyka…

– Jajka… i plem­niki – mruk­nął Jibran z tym swoim akcen­tem z Lan­ca­shire, na tyle cicho, że tylko Dinah go usły­szała.

– …zamie­rzamy zasto­so­wać archi­tek­turę roz­pro­szoną – cią­gnęła JBF, arty­ku­łu­jąc z prze­sadną sta­ran­no­ścią, jakby uży­wała nowego ter­minu, który poznała zale­d­wie dzie­sięć minut wcze­śniej. – Każdy ze stat­ków two­rzą­cych Arkę w Chmu­rze będzie w pew­nym zakre­sie auto­no­miczny. Z tego, co mi powie­dziano, będziemy je pro­du­ko­wać w maso­wej skali i wysy­łać na orbitę naj­szyb­ciej jak to moż­liwe. Utwo­rzą rój wokół Izzy. W spo­koj­nych cza­sach będą mogły się łączyć jak klocki Tin­ker­toys, co umoż­liwi swo­bodne prze­miesz­cza­nie się pomię­dzy nimi. Kiedy jed­nak pojawi się groźba ude­rze­nia mete­orytu… Szsz­szuuu! – Roz­ca­pie­rzyła palce z pola­kie­ro­wa­nymi na fio­le­towo paznok­ciami.

A co z Izzy? – zasta­na­wiała się Dinah. Wolała jed­nak w tej chwili o to nie pytać.

– Każdy z was będzie miał do wyko­na­nia swoje zada­nie przy reali­za­cji tego pro­gramu – cią­gnęła pre­zy­dent. – Dla­tego popro­si­łam dyrek­tora, żeby rów­nież wziął udział w tej roz­mo­wie. – Miała na myśli Scotta Spal­dinga, dyrek­tora NASA. – Oddam teraz głos Sparky’emu, który przed­stawi wam szcze­góły. Jak się zapewne domy­śla­cie, wiele innych spraw wymaga mojej uwagi, dla­tego chwi­lowo się z wami poże­gnam.

Mam­ro­tane podzię­ko­wa­nia zgro­ma­dzo­nej w Bana­nie dwu­nastki astro­nau­tów poże­gnały panią pre­zy­dent opusz­cza­jącą salę kon­fe­ren­cyjną i ktoś na Ziemi skie­ro­wał kamerę na Scotta Spal­dinga, któ­remu udało się wytrza­snąć skądś spor­tową mary­narkę, nie wło­żył jed­nak kra­wata – i praw­do­po­dob­nie tak już miało pozo­stać do końca jego życia. Jako młody astro­nauta został wyty­po­wany do jed­nej z misji pro­gramu Apollo, została ona jed­nak odwo­łana na sku­tek cięć budże­to­wych na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Został w pro­gra­mie i pod­czas prze­rwy w lotach zało­go­wych, która wtedy nastą­piła, zro­bił dok­to­rat, ale pech go nie opusz­czał: jego pla­no­wana misja w Sky­la­bie nie doszła do skutku po tym, jak sta­cja przed­wcze­śnie spa­dła w atmos­ferę. Jego upór opła­cił się w latach osiem­dzie­sią­tych, gdy po serii uda­nych misji na waha­dłow­cach stał się men­to­rem całego kor­pusu astro­nau­tycz­nego, który z równą swo­bodą napra­wia panele sło­neczne i cytuje Rainera Marię Ril­kego. Po dwóch deka­dach udzie­la­nia się (ze zmien­nym szczę­ściem) przy kieł­ku­ją­cych nowych tech­no­lo­giach został przed kil­koma laty ścią­gnięty z powro­tem do NASA w ramach nieco męt­nej kon­cep­cji prze­sta­wia­nia agen­cji na nowe tory. U ludzi z Banana cie­szył się opi­nią czło­wieka sym­pa­tycz­nego i – choć bywał na swój spo­sób nie­do­stępny – god­nego zaufa­nia w sytu­acji kry­zy­so­wej.

Nie spo­sób było się domy­ślić, któ­rym z wier­szy Ril­kego mógłby sko­men­to­wać aktu­alną kło­po­tliwą sytu­ację – cho­ciaż przez chwilę po tym, jak kamera zna­la­zła go i zogni­sko­wała się na jego obwi­słej, pomarsz­czo­nej twa­rzy, można było pomy­śleć, że ma na końcu języka jakiś poetycki cytat. Spal­ding otrzą­snął się jed­nak i spoj­rzał w obiek­tyw.

– Brak mi słów – powie­dział – dla­tego od razu przejdę do kon­kre­tów. Ivy, na­dal kie­ru­jesz sta­cją. Jesteś naj­lep­sza. Masz pil­no­wać, żeby wszystko dzia­łało jak w zegarku, kon­tak­to­wać się z nami i prze­ka­zy­wać, czego wam potrzeba. Jeżeli po tym wszyst­kim wykro­isz jesz­cze czas dla sie­bie, daj znać, a ja znajdę ci jakieś hobby. – Mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo i prze­szedł do kolej­nego punktu na liście.

Frank Casper, elek­tryk z Kanady, i Spen­cer Grind­staff, ame­ry­kań­ski łącz­no­ścio­wiec z tajem­ni­czą prze­szło­ścią szpie­gow­ską, mieli być odpo­wie­dzialni za stwo­rze­nie infra­struk­tury sie­cio­wej nie­zbęd­nej do funk­cjo­no­wa­nia Arki w Chmu­rze. Jibran – który jako spec od apa­ra­tury i tak był zamie­szany we wszyst­kie tego rodzaju pro­jekty – miał im poma­gać.

Spe­cja­li­zu­jący się w wyj­ściach w otwartą prze­strzeń kosmiczną szpa­ko­waty Fio­dor Pan­te­lej­mon i Zeke Peter­sen, ame­ry­kań­ski pilot woj­skowy z twa­rzą chłopca i pokaź­nym doświad­cze­niem w kosmicz­nych spa­ce­rach, mieli przy­go­to­wać sta­cję na przy­by­cie nowych modu­łów, które (jak ich solen­nie zapew­niono) – pro­jek­to­wane i pro­du­ko­wane ze zgoła nie­ty­po­wym u NASA pośpie­chem – przed upły­wem mie­siąca miały zacząć przy­by­wać na orbitę. Dinah uznała tę pro­gnozę za nie­do­rzecz­nie opty­mi­styczną, dopóki nie uświa­do­miła sobie, że dosłow­nie cały świat zaan­ga­żo­wał się w te prace.

Kon­rad Barth został po pro­stu popro­szony o pozo­sta­nie na linii po zakoń­cze­niu spo­tka­nia, ponie­waż Doob chciał z nim poroz­ma­wiać. Było oczy­wi­ste, że przy­pad­nie mu zada­nie prze­pro­jek­to­wa­nia wszyst­kich astro­no­micz­nych gadże­tów na pokła­dzie sta­cji w taki spo­sób, żeby umoż­li­wiły wypa­try­wa­nie i śle­dze­nie nad­la­tu­ją­cych mete­ory­tów. Na ten temat nikt nie chciał zbyt długo się roz­wo­dzić; gdyby Izzy została tra­fiona choćby naj­mniej­szym kamy­kiem, byłoby po wszyst­kim. Naprawdę nie było sensu o tym roz­ma­wiać.

Bio­lo­gią zaj­mo­wały się trzy osoby: Lina Fer­re­ira, Mar­ga­ret Cogh­lan – Austra­lijka bada­jąca wpływ prze­by­wa­nia w kosmo­sie na ciało ludz­kie – oraz Jun Ueda – japoń­ski bio­fi­zyk pro­wa­dzący eks­pe­ry­menty labo­ra­to­ryjne doty­czące wpływu pro­mie­nio­wa­nia kosmicz­nego na żywe tkanki. Do tej pojem­nej kate­go­rii ponie­kąd zali­czał się także Marco Alde­brandi, wło­ski inży­nier odpo­wie­dzialny za przy­ziemną kwe­stię kon­ser­wa­cji ukła­dów pod­trzy­my­wa­nia życia, dzięki któ­rym na sta­cji dało się żyć. Z nich czworga Lina zaj­mo­wała o tyle uprzy­wi­le­jo­waną pozy­cję, że miała już w prze­szło­ści do czy­nie­nia z bada­niem zacho­wań stad­nych. Tamte jej prace nie miały wpraw­dzie ści­słego związku z tym, czym zaj­mo­wała się na sta­cji kosmicz­nej, ale teraz miała je odku­rzyć i uczy­nić z nich dzieło swo­jego życia. Sparky zosta­wił jej pełną swo­bodę dzia­ła­nia; miała się zaszyć w jakimś zacisz­nym kącie i nad­ro­bić zale­gło­ści, fasze­ru­jąc się po czubki uszu spe­cja­li­stycz­nymi arty­ku­łami z tym­cza­sowo zanie­dba­nej dzie­dziny. Mar­ga­ret i Junowi kazano wyrzu­cić za burtę co bar­dziej abs­trak­cyjne pro­jekty badaw­cze i we współ­pracy z Marco przy­szy­ko­wać Izzy na znaczne zwięk­sze­nie liczby miesz­kań­ców.

W ten spo­sób zna­le­ziono zaję­cie jede­na­ściorgu człon­kom dwu­na­sto­oso­bo­wej załogi. Na razie Sparky ani sło­wem nie zająk­nął się o Dinah.

Ni­gdy nie wypa­dała dobrze na zebra­niach. Zasia­da­jąc w sali kon­fe­ren­cyj­nej, czuła się jak na meczu wyjaz­do­wym. Świa­do­mość, że nie radzi sobie naj­le­piej w takim śro­do­wi­sku, sta­wała się samo­speł­nia­jącą się prze­po­wied­nią. Zawsze tak było i zbli­ża­jący się koniec świata niczego w tej kwe­stii nie zmie­niał. W miarę jak Sparky odha­czał kolejne punkty z listy, wyzna­cza­jąc pra­cow­ni­kom sta­cji zada­nia na naj­bliż­sze tygo­dnie, Dinah czuła się coraz bar­dziej odsło­nięta wła­śnie z tego powodu, że nie mogła się docze­kać, kiedy i ona zosta­nie wyczy­tana. Kiedy zaś stało się jasne, że jest na tej liście ostat­nia, miała dłuż­szą chwilę (Sparky roz­ma­wiał tym­cza­sem z Mar­ga­ret, Junem i Marco) na roz­wa­ża­nie impli­ka­cji tego faktu. Nie byłaby sobą, gdyby nie pomy­ślała, że jest aż tak ważna, że Spal­ding zosta­wił ją na koniec – zanim jed­nak wresz­cie wyczy­tał jej nazwi­sko, zdą­żyła dojść do zupeł­nie innych wnio­sków. Serce waliło jej jak mło­tem, koniuszki pal­ców mro­wiły, język koło­wa­ciał w ustach.

– Dinah – powie­dział Sparky – jesteś dla nas bez­cenna.

Dosko­nale wie­działa, co to zna­czy w zebra­nio­wym kor­po­żar­go­nie: gdyby tylko mogli, naj­chęt­niej wypchnę­liby ją przez śluzę.

– Masz nie­zwy­kle wszech­stronne kwa­li­fi­ka­cje, a na doda­tek wszy­scy tu podzi­wiamy twoje zaan­ga­żo­wa­nie – cią­gnął Sparky.

Nikomu innemu nie kadził o zaan­ga­żo­wa­niu.

– Wydo­by­wa­nie surow­ców z aste­roid, któ­remu poświę­ci­łaś znaczną część swo­jego życia zawo­do­wego, to pro­jekt nie­zwy­kle dłu­go­fa­lowy. My jed­nak musimy na razie przejść w bar­dziej doraźny tryb dzia­ła­nia. Nie wybie­gamy zbyt daleko w przy­szłość.

– To zro­zu­miałe.

– Twoje zada­nie będzie dwo­ja­kie: masz poma­gać Ivy, a poza tym zna­leźć spo­sób na to, by swój nie­co­dzienny zestaw umie­jęt­no­ści wyko­rzy­stać do wspar­cia wysił­ków reszty załogi. Fio­dor i Zeke nie mogą stale prze­by­wać na zewnątrz; może twoje roboty mogłyby wyko­ny­wać zada­nia, z któ­rymi oni sobie nie pora­dzą.

– Jeśli cho­dzi o cię­cie metalu, nie mają sobie rów­nych.

– To super – odparł Sparky.

Sar­kazm Dinah kom­plet­nie uszedł jego uwagi. Dla niego roz­mowa już się skoń­czyła i z tru­dem tole­ro­wał uprzejmą gadkę szmatkę, cze­ka­jąc na spo­tka­nie z Doobem i Kon­ra­dem.

Dinah zda­wała sobie sprawę, że nie powinna być taka małost­kowa. Jak mogła tak myśleć w takiej chwili?

Ha, może po pro­stu miała ku temu dobry powód.

Zaczęła się już żegnać ze Spar­kym, gdy coś przy­szło jej do głowy.

– Cze­kaj – powie­działa. – Rozu­miem, co mia­łeś na myśli, mówiąc o doraź­nym try­bie dzia­ła­nia. Rozu­miem to i sza­nuję. Ale jeżeli pro­jekt „Arka w Chmu­rze” wypali… a wła­ści­wie kiedy wypali, to chyba wiesz, co będzie dalej?

Mimo że Sparky nie był w nastroju do poga­du­szek, w jego reak­cji wię­cej było chyba zasko­cze­nia niż iry­ta­cji.

– Co będzie dalej? – powtó­rzył.

– Ludzie będą musieli gdzieś miesz­kać. Jeżeli powierzch­nia Ziemi zosta­nie doku­ment­nie wyża­rzona, będzie trzeba wybu­do­wać jakieś osie­dla tutaj, na orbi­cie, korzy­sta­jąc z surow­ców, które są pod ręką. Czyli z aste­roid, któ­rych za sprawą Agenta będzie teraz znacz­nie wię­cej.

Sparky ukrył twarz w dło­niach, wypu­ścił powie­trze z płuc i przez dobrą minutę sie­dział zupeł­nie nie­ru­chomo. Kiedy opu­ścił ręce, Dinah zorien­to­wała się, że pła­kał.

– Przed tym spo­tka­niem napi­sa­łem pół tuzina listów poże­gnal­nych do zna­jo­mych i rodziny – powie­dział. – Po jego zakoń­cze­niu zamie­rzam do tego wró­cić, pisać dalej. Może uda mi się napi­sać połowę zamie­rzo­nych listów, nim Kamienny Deszcz zgła­dzi ich nie­do­szłych adre­sa­tów. Zmie­rzam do tego, tak mi się przy­naj­mniej wydaje, że już w tej chwili myślę jak żywy trup, któ­rym w isto­cie jestem. A to błąd. Powi­nie­nem myśleć o tym, o czym ty wła­śnie pomy­śla­łaś. O przy­szło­ści, któ­rej ty i nie­liczni inni będzie­cie wycze­ki­wać, jeżeli wszystko pój­dzie po naszej myśli.

– Naprawdę myślisz, że ktoś z nas jej wycze­kuje?

Sparky się skrzy­wił.

– Nie w takim sen­sie, że spo­dzie­wa­cie się po niej nie wia­domo jakich wspa­nia­ło­ści, ale w takim, że przy­naj­mniej może­cie o niej myśleć. I ja jestem skłonny się z tobą zgo­dzić, tylko czego wła­ści­wie ode mnie teraz ocze­ku­jesz?

– Żebyś mnie osła­niał. Nie pozwól, żeby pozbyli się Amal­thei. Nie daj roze­brać moich robo­tów na czę­ści. Chcesz, żebym chwi­lowo zajęła się innymi spra­wami? Pro­szę bar­dzo, ale kiedy niebo zbie­leje i spad­nie Kamienny Deszcz, Arka w Chmu­rze będzie potrze­bo­wała real­nego pro­gramu pozy­ski­wa­nia surow­ców z aste­roid. Ina­czej nikt tu nie prze­żyje tysięcy lat.

– Będę cię osła­niał, Dinah – obie­cał Sparky – cokol­wiek to zna­czy.

I zaga­pił się na drzwi, za któ­rymi znik­nęła pani pre­zy­dent.

***

O godzi­nie A+0 w skład dwu­na­sto­oso­bo­wej załogi Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Kosmicz­nej wcho­dził tylko jeden Rosja­nin: pod­puł­kow­nik Fio­dor Anto­no­wicz Pan­te­lej­mon, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­letni wete­ran sze­ściu misji kosmicz­nych mający na kon­cie osiem­na­ście wyjść w otwartą prze­strzeń, szara emi­nen­cja kor­pusu kosmo­nau­tycz­nego. Było to o tyle nie­zwy­kłe, że w począt­kach ist­nie­nia ISS Rosja­nie sta­no­wili zwy­kle co naj­mniej trze­cią część tra­dy­cyj­nego sze­ścio­oso­bo­wego składu. Uru­cho­mie­nie Pro­jektu Amal­thea i dobu­do­wa­nie torusa miesz­kal­nego umoż­li­wiło roz­sze­rze­nie obsady do czter­na­stu osób, wśród któ­rych liczba Rosjan wahała się zazwy­czaj od dwóch do pię­ciu.

Księ­życ roz­le­ciał się na kawałki zale­d­wie dwa tygo­dnie przed pla­no­wa­nym powro­tem Ivy, Kon­rada i Liny do domu i przy­by­ciem na ich miej­sce dwójki Rosjan i bry­tyj­skiego inży­niera. Ponie­waż rakieta, która miała wynieść zastęp­ców na orbitę, była już przy­go­to­wana do startu, Rosko­smos – rosyj­ska agen­cja kosmiczna – posta­no­wił nie rezy­gno­wać z misji i w dniu A+0.17 wystrze­lił rakietę z Baj­ko­nuru.

Sojuz bez przy­gód przy­bił do Izzy. W prze­ci­wień­stwie do Ame­ry­ka­nów, któ­rzy lubili ręcz­nie ste­ro­wać swo­imi pojaz­dami, Rosja­nie dawno zauto­ma­ty­zo­wali całą pro­ce­durę cumo­wa­nia.

Sojuz – od dzie­się­cio­leci praw­dziwy wół robo­czy w eks­plo­ra­cji kosmosu przez czło­wieka – skła­dał się z trzech modu­łów. Na rufie znaj­do­wał się prze­dział mecha­niczny zawie­ra­jący sil­niki, zbior­niki paliwa, panele foto­wol­ta­iczne i inny sprzęt mogący się obejść bez atmos­fery. Na dzio­bie mie­ścił się w przy­bli­że­niu kuli­sty her­me­tyczny moduł miesz­kalny, w zamy­śle kon­struk­to­rów wypeł­niony powie­trzem i wystar­cza­jąco prze­stronny, by kosmo­nauci mogli w nim miesz­kać i pra­co­wać. Śro­dek sta­no­wił nie­wielki, miesz­czący trzy fotele, dzwo­no­kształtny łącz­nik, w któ­rym odziani w kosmiczne ska­fan­dry pasa­że­ro­wie wyla­ty­wali na orbitę, a następ­nie wra­cali na Zie­mię, wlo­kąc za sobą pło­mie­ni­sty ogon niczym kometa. Łącz­nik był wyjąt­kowo cia­sny, co jed­nak nie miało wiel­kiego zna­cze­nia, gdyż uży­wano go wyłącz­nie w krót­kich fazach startu i lądo­wa­nia, a zna­ko­mitą więk­szość czasu kosmo­nauci spę­dzali w kuli­stym module orbi­tal­nym. Na czubku tegoż modułu znaj­do­wało się ustroj­stwo cumow­ni­cze, umoż­li­wia­jące doko­wa­nie do sta­cji kosmicz­nej lub innych sto­sow­nie wypo­sa­żo­nych obiek­tów.

Jesz­cze nie­dawno, dwa lata wcze­śniej, Sojuzy cumo­wały zwy­kle z tyłu modułu Zwiezda sta­no­wią­cego „ogon” ISS. Póź­niej do Zwiezdy docze­piono moduł zwany „Pia­stą”, wydłu­ża­jąc w ten spo­sób „rufową” część sta­cji i two­rząc oś, wokół któ­rej dzi­siaj obra­cał się torus. Dla zapew­nie­nia kom­pa­ty­bil­no­ści z powszech­nie uży­wa­nym i spraw­dzo­nym Soju­zem Pia­stę wypo­sa­żono w sto­sowne złą­cze cumow­ni­cze i właz.

Kiedy cała pozo­stała jede­nastka zajęła się wypeł­nia­niem zle­co­nych przez Sparky’ego zadań, Dinah prze­pły­nęła na „rufę” (musiała w tym celu poko­nać całą dłu­gość Izzy, ponie­waż jej warsz­tat mie­ścił się przy „dzio­bie” sta­cji) i otwo­rzyła właz, żeby przy­wi­tać nowych gości. Spo­dzie­wała się zoba­czyć paru ludzi szy­bu­ją­cych w nie­waż­ko­ści w module orbi­tal­nym Sojuza, zamiast tego ujrzała jed­nak głowę i rękę tylko jed­nego kosmo­nauty, w któ­rym z nie­ja­kim tru­dem roz­po­znała Mak­sima Kosze­lewa. Kosze­lew tkwił nie­ru­chomo w nie­mal litej masie wita­min.

„Wita­miny” były ter­mi­nem uży­wa­nym przez mania­ków lotów kosmicz­nych na okre­śle­nie wszel­kich małych i lek­kich obiek­tów o wyjąt­ko­wej war­to­ści. Sca­laki, lekar­stwa, czę­ści zapa­sowe, uku­lele, próbki bio­lo­giczne, mydło, żyw­ność – wszystko to mie­ściło się w tej nie­zwy­kle pojem­nej kate­go­rii. Oczy­wi­ście naj­cen­niej­szą wita­miną był czło­wiek – chyba że ktoś uwa­żał, że bada­nie prze­strzeni kosmicz­nej należy zosta­wić robo­tom. Dinah brała udział wielu kon­fe­ren­cjach, na któ­rych jej kole­dzy po fachu upie­rali się przy twier­dze­niu, że rakiety, jako nie­zwy­kle dro­gie w eks­plo­ata­cji, powinny być wyko­rzy­sty­wane wyłącz­nie do trans­portu wita­min, nato­miast zaso­bów wyma­ga­nych w ilo­ściach hur­to­wych, takich jak woda czy metal, nie powinno się w żad­nym razie wystrze­li­wać na orbitę z Ziemi, lecz pozy­ski­wać z miliar­dów uno­szą­cych się w kosmo­sie gła­zów.