22 długości - Wahl Caroline - ebook + książka

22 długości ebook

Wahl Caroline

0,0
33,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dni Tildy są ściśle zaplanowane: studia, praca kasjerki w supermarkecie, opieka nad młodszą siostrą Idą, a w gorsze dni także nad matką alkoholiczką. We trzy mieszkają w najsmutniejszym domu przy ulicy Pogodnej w małym miasteczku, którego Tilda nienawidzi. Jej przyjaciele już dawno wyjechali do Amsterdamu i Berlina, tylko ona została. Ktoś musiał przecież zatroszczyć się o Idę, zarabiać pieniądze i wziąć na siebie odpowiedzialność... Jednak pewnego dnia coś się zmienia: Tilda otrzymuje szansę na doktorat w Berlinie. Tym samym otwiera się przed nią nowa przyszłość. Pojawia się też Viktor – starszy brat Ivana, z którym dziewczyna kiedyś się przyjaźniła – który zawsze przepływa 22 długości basenu, dokładnie jak ona. Tilda zaczyna wierzyć, że wszystko się ułoży, ale sytuacja w domu wymyka się spod kontroli. 22 długościto surowa, a jednocześnie delikatna opowieść o spustoszeniach, które niesie życie rodzinne, i o próbach znalezienia szczęścia i wolnośc

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 226

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



22 Bahnen

© 2023 DuMont Buchverlag, Köln

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2025 for the Polish translation by Ewa Spirydowicz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: LNT, Lübbeke, Naumann, Thoben

Grafika na okładce: © Eileen Corse

Adaptacja okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie autorki: © Frederike Wetzels

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Monika Baran, Izabela Sieranc

Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego.

ISBN: 978-83-68541-90-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2025

Dziękuję Ucie Wahl, Franzisce Wahl, Angeli Tsakiris i Sabine Cramer.

Szczególne podziękowania dla Vanessy Gutenkunst.

Dla mojej mamy, która zawsze jest przy mnie

CZĘŚĆ PIERWSZA

Mleko owsiane, mleko migdałowe, pasta z orzechów nerkowca, mrożone maliny, hummus, płatki owsiane Kölln, nasiona chia, banany, makaron orkiszowy, awokado, awokado, awokado. Wymyślam sobie zabawę: nie wolno mi spojrzeć w górę. Koło trzydziestki, mężczyzna, wysoki, okulary bez oprawek, koszulka Levi’s, obstawiam. Mówię: „Trzydzieści euro siedemdziesiąt dwa centy”. Wreszcie podnoszę wzrok i gdy widzę logo Levi’s, uważam, że to naprawdę cool i w gruncie rzeczy może nawet hit mojego dnia. Prawda, koszulkę ma na sobie młoda kobieta, ale i tak mega, że odgadłam.

Cztery godziny później kładę na taśmie dyskontową wersję makaronu Mirácoli, dyskontową wersję płatków owsianych, sos Dr. Oetkera wanilia bourbon i pełnotłuste mleko. „Cztery euro sześć centów” – mówi pani Bach, płacę, upycham wszystko do plecaka i biegnę na dworzec.

Tramwaj, uniwerek, praca domowa i ksero. Mój plan jest bardzo napięty, po prostu nie ma w nim miejsca na kserokopiarkę psującą się trzy razy na cztery użycia. „Zacięcie” papieru. Czuję, jak na widok tego słowa wzbiera we mnie wściekłość, zaciskam pięści i patrzę na ten durny, biały kloc. Żądza niszczenia.

Tramwaj, rozwiązywanie arkusza ćwiczeń, pływanie, Ida. Arkusz ćwiczeń da się zrobić, udaje mi się wpisać wszystko podczas sześćdziesięciodziewięciominutowej jazdy z uniwersytetu na basen. Wdycham zapach chloru, ciskam plecak na ławkę obok kolorowego kosza Ursuli, przez głowę ściągam sukienkę, wskakuję do wody na główkę, nurkuję w najgłębszym miejscu, aż do samego dna, siadam i od dołu obserwuję wszystko, co dzieje się w basenie. Totalnie nieskoordynowane dziecięce nóżki, skoordynowane mniej lub bardziej nogi seniorów, nurkujące dziecięce ciała, różne nogi na skraju basenu – w sumie harmonia tych wszystkich elementów wygląda chyba fajnie, przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie to ocenić stąd, z dołu. Odpycham się od dna, by jak zawsze wyrobić moje dwadzieścia dwie długości. Gdy przy dwudziestej albo dwudziestej drugiej nie jestem pewna, czy to właśnie dwudziesta, czy dwudziesta druga, złoszczę się na siebie i za karę przepływam dodatkowe pięć.

Ursula: Wcześniej jakiś bachor na mnie wskoczył. Tak po prostu.

Patrzę na nią pytająco.

Ursula: Pływałam sobie całkiem normalnie. Jak zawsze, na luzie. Zmierzałam już do brzegu i nagle widzę tego małego rudzielca tuż przed sobą, jak zawraca, cofa się o trzy kroki, rozpędza i skacze na mnie. Tak po prostu.

Ja: Nieźle.

Ursula: Mogłabym przysiąc, że przez cały czas miałam z nim kontakt wzrokowy, zanim zrobił te trzy kroki do tyłu. To nie był przypadek.

Kiwam głową.

Ja: On zwyczajnie chciał na ciebie skoczyć.

Ursula: Tak.

Milczymy.

Ja: Pokaż mi go.

Ursula kiwa głową.

Milczymy. Z Ursulą dobrze się milczy. Nie zadaje durnych pytań. Mówi tylko, gdy jest coś do obgadania, coś ważnego, jak na przykład chłopiec, który na ciebie skacze. Czasami przez cały dzień siedzimy obok siebie na jej ławce i nie wymieniamy ani słowa. Obie zamykamy oczy i pozwalamy, by słońce nas osuszyło. Na pożegnanie kiwamy sobie głowami.

Ursula: A mała gdzie?

Ja: Przecież Ida przychodzi tylko, gdy pada.

Ursula kiwa głową.

Opieram się plecami o nagrzaną słońcem ławkę i na chwilę zamykam oczy. To pierwsze naprawdę gorące dni tego roku. Czerwiec był do bani, bardziej przypominał kwiecień albo maj. Głęboko wciągam letnie powietrze. Krem do opalania, chlor, frytki i intensywne perfumy Ursuli przepełniają moje ciało. Otwieram oczy i wpatruję się w pastelowe niebo letniego wieczora, także je wciągam pełną piersią i czuję się lekko i ciepło. Omiatam wzrokiem basen. Część dla niepływających okupują w większości chłopcy ze zjeżdżalni, mniej więcej w wieku Idy, którzy wpadają do wody na wariata, z prędkością strzałów z karabinu maszynowego. Po przeciwnej stronie widzę dwie rozgadane matki z bobasami na rękach, a tuż przed sznurem oddzielającym część dla pływających od tej dla niepływających facet gra w piłkę z chłopcem i dziewczynką. Domyślam się, że to ojciec z dziećmi. Maluchy promienieją radością. Zastanawiam się, czy często grają z ojcem w piłkę w basenie, czy to coś wyjątkowego i dlatego tak bardzo się cieszą. Na skraju części dla pływających – nastolatki. Rozpoznaję kilka dziewczyn z mojej dawnej klasy, które się opalają. Angelina, Lena i Jana. Podnoszę rękę w geście powitania. Angelina odpowiada z nieco wymuszonym uśmiechem. Wydaje mi się, że za sobą nie przepadamy. Moje rozgrzane ciało wzdryga się, po plecach przebiega mi zimny dreszcz. Ivan, myślę, widząc wysokiego, jasnego blondyna w czarnych kąpielówkach. Stoi na słupku. Przełykam ślinę na widok jego twarzy z tym niepowtarzalnym złowrogim spojrzeniem. Wąska, wyrazista, opalona twarz Ivana, jego lodowatoniebieskie oczy pod wiecznie ściągniętymi gęstymi brwiami, niewielki mars irytacji między nimi i wąskie usta, zaciśnięte praktycznie w linię. Poza Idą Ivan to najpiękniejszy człowiek, którego znam. Znałam. Robi mi się niedobrze. Wokół gardła zaciska mi się sznur. Przełykam kilka razy, usiłuję nabrać letniego powietrza w ściśniętą krtań. Rozluźnić ją, mrugam i koncentruję się. To chyba starszy brat Ivana, bo przecież to nie może być on. Szukam w pamięci jego imienia i wkurza mnie, że go sobie nie przypominam. Gdy tak buszuję we wspomnieniach, staram się dokładniej przyjrzeć jego twarzy, a to niełatwe, bo jest daleko, ale na sto procent wygląda inaczej niż Ivan. Ma jeszcze bardziej pochmurne spojrzenie, a przede wszystkim jeszcze bardziej nieprzeniknione, jeszcze bardziej ściągnięte brwi, mars jest głębszy, a usta zaciśnięte w jeszcze węższą kreskę. Co tu właściwie robi? Przecież mieszka w Londynie czy gdzieś tam. On tymczasem zakłada okularki pływackie, wykonuje elegancki skok na główkę i płynie kraulem. Jego proste, szybkie, silne ruchy wyróżniają się na tle chaosu w basenie. Gdy odpycha się od krawędzi, pokonuje co najmniej dziesięć metrów pod powierzchnią, zanim się wynurzy, i w ciągu najwyżej pół minuty dopływa do przeciwległego skraju basenu, od którego odpycha się w podwodnym nawrocie. Śledzę wzrokiem każdy jego ruch i myślę o jego młodszym bracie, o jego szeleszcząco cichym śmiechu, o jego ochrypłym głosie. Nie spuszczam starszego z oczu, bo boję się, że go stracę. Poza tym naprawdę pięknie pływa, coś takiego rzadko się tutaj widzi.

Po dwudziestu dwóch długościach nie nurkuje, zostaje przy obramowaniu, ściąga okularki, odwraca się i wtedy nasze oczy się spotykają. Patrzymy na siebie. Dzieli nas pięćdziesiąt jeden metrów i wszystko wydaje się przytłumione. W pewnym momencie unosi brwi. Nie wiem, co robić, ściągam swoje, zakładam sukienkę na ciągle mokry kostium, przerzucam sobie plecak przez ramię, głową kiwam Ursuli na pożegnanie i wracam do domu. Jestem jak w transie. Myślę o starszym bracie, którego imienia nie potrafię sobie przypomnieć. Marlene na pewno tak. Przyjedzie w weekend, bo odbywa się jakaś impreza. Od jutra będę robić dwadzieścia trzy długości, nawet jeżeli nie bardzo mi się podoba ta liczba.

Na ulicy Pogodnej witam się z panem Feigelem, który kosi trawnik, i kiwam głową pięcioosobowej rodzince, która kilka tygodni temu wprowadziła się do jasnoniebieskiego domu obok nas i akurat teraz urządza sobie grilla w ogrodzie. Budynek, w którym mieszkamy, to jedyny blok na naszej ulicy i w letni wieczór przy domkach jednorodzinnych, przed którymi ich właściciele radośnie koszą trawę i urządzają grilla, wygląda jeszcze bardziej ponuro niż zazwyczaj. Jak zwykle biegnę wzrokiem do okien naszego mieszkania. Szyby kuchni zaszły mgłą. Mama gotowała. Szybko wślizguję się na pusty, chłodny korytarz i otwieram pierwsze drzwi, przed którymi leży wycieraczka z napisem „Welcome”, chociaż tak naprawdę nikogo tutaj nie witamy. Czuję zapach spalenizny i curry – kurczaka curry, domyślam się. Wchodzę do kuchni i natychmiast otacza mnie gorąca para. Ida zdążyła już wyłączyć piecyk. Na nim dwa garnki: jeden z przypalonym ryżem i drugi ze zwęgloną, trudną do zdefiniowania masą curry. Otwieram okna i oddycham z ulgą, że nie włączył się alarm przeciwpożarowy. Znowu wyszłoby głupio. Na blacie kuchennym przewrócona śmietana, mąka, sporo przypraw, które mamy w domu. Widzę otwartą szufladę, a na podłodze jej zawartość: suchy makaron, płatki kukurydziane, bułka tarta, płatki owsiane i pusty kieliszek po winie. Próbowała coś znaleźć. Prawdopodobnie po nieudanej akcji poszukiwawczej z wściekłością zakończyła sesję gotowania. Kurczak, który leży samotnie na pustym stole, wygląda jakoś upiornie. Zamrażam go i otwieram drzwi do saloniku, w którym kucharka leży na kanapie. Jej brązowe włosy opadają na twarz, ma lekko rozchylone usta. Poplamiona biała letnia sukienka przypomina śliniak małego dziecka. Małego dziecka, które pije wino. Mama lubi zakładać sukienki do gotowania, bo kiedy już podejmie decyzję o szykowaniu jedzenia, jest w dobrym humorze. W życiu nie uda mi się sprać tych plam po curry i czerwonym winie, ten ciuch trafi do śmieci. Obcisłą sukienkę, jakby zrobioną na szydełku, podarowałam jej w zeszłym roku na urodziny. Teraz i tak wydaje się zdecydowanie za duża. Odgarniam jej włosy z bladej twarzy i podsuwam poduszkę pod głowę, mruczę: „Ty durna kuro”, czego oczywiście nie słyszy, bo śpi mocno i głęboko. Wychodzę z saloniku i pukam do drzwi Idy: dwa razy szybko, chwila przerwy, trzy razy powoli, i dopiero otwieram. Ida maluje. Jak zawsze.

Ida: Mama znowu gotowała.

Mówi cicho, nie podnosząc wzroku znad rysunku.

Ja: Wiem. Jadłaś już coś?

Ida zaprzecza ruchem głowy.

Ja: Ugotować nam makaron Mirácoli?

Ida: Mirácoli czy wersja dyskontowa?

Ja: Mirácoli – kłamię.

Ogarniam pole bitwy w kuchni, gotuję makaron, wołam Idę, jemy. Dzisiaj Ida nie chce rozmawiać, myjemy zęby, prowadzę ją do pokoju, kładzie się do łóżka, a ja siadam na jego skraju.

Ja: Jutro ma padać.

Ida: Wiem.

Ja: Basen?

Ida: Tak.

Ja: Okej. W takim razie śpij dobrze. Kocham cię.

Gdy zamykam drzwi jej pokoju, słyszę, jak cicho odpowiada: „Ja ciebie też”.

W końcu kładę się w koszulce na wznak na swoim materacu, ze skotłowaną kołdrą poniewierającą się w nogach, i pozwalam, by owiała mnie nocna letnia bryza. Jestem wykończona, czuję ciężkie zmęczenie w każdej komórce ciała. Zasnęłabym natychmiast, gdybym tylko zamknęła oczy, ale lubię odwlekać tę chwilę tak długo, jak to możliwe, bo to najlepsze momenty dnia, których nie chcę tak łatwo oddać. Momenty, które należą tylko do mnie, w których nie muszę nic robić, nic myśleć, w których mogę tylko leżeć i rozkoszować się chłodną nocną letnią bryzą, wpadającą przez szeroko otwarte okno prosto na mnie. Kieruję wzrok na okno, widzę zarys świerków za domem. Koncentruję się na dźwiękach i zapachach, słyszę cykanie świerszczy, co jakiś czas samochód, miauczącego kota i nic więcej. Czuję zapach letniej nocy, trawnika, kwiatów.

Gdy nocą leżę na materacu i przez szeroko otwarte okna pada na mnie powiew wiatru albo późnonocnej letniej bryzy, przez chwilę wszystko wydaje się w porządku. Wtedy czuję się lekko. Gdy nocą leżę na materacu, myślę sobie, że jeszcze długo to wszystko wytrzymam. O ile nocą owiewa mnie wiatr, myślę sobie, za dnia mogę rzucać się w wir walki. Walki z moją matką, z jej humorami, z tym małym miasteczkiem. I dla Idy.

Deszcz bębni o szyby sali wykładowej. Chcę się stąd wydostać.

Pan Grund rozwiązuje na tablicy zadanie z ostaniego arkusza ćwiczeń. Anna wkurza mnie niepotrzebnymi pytaniami, bo usiłuje przepisać ode mnie rozwiązanie z nowego arkusza i nie jest w stanie mnie odczytać. Nie zda egzaminu. Nie pojmuję, jakim cudem w ogóle dostała się na konwersatorium dla zaawansowanych i seminarium magisterskie. Przecież nie studiujemy tutaj żadnej filologii czy historii sztuki.

Anna: Tilda, mogłabyś mi przesłać rozwiązanie mailem? Przepisywanie trwa strasznie długo.

Ja: Nie pisałam tego na komputerze.

Anna: Ale przecież i tak musisz to załadować do Moodla.

Wcale nie muszę. Najchętniej liczę na papierze, ołówkiem, także materiały na studia zazwyczaj sobie drukuję albo wypożyczam książki. Przy laptopie nie mogę myśleć. Pracę licencjacką napisałam na papierze, a potem wystukałam na klawiaturze w ostatnim, bolesnym kroku. Na to, że jako jedna z nielicznych, a może nawet jedyna, mogę oddawać arkusze ćwiczeń na wszystkich zajęciach w formie papierowej, musiałam sobie zasłużyć, robiąc to superpunktualnie i praktycznie bezbłędnie. Nie ma więc mowy, żebym dzisiaj usiadła do laptopa ze względu na lenistwo Anny, że już nie wspomnę o sterczeniu przy kserokopiarce, żeby zeskanować swoje rozwiązania. Nie daje mi spokoju, rusza za mną, gdy chcę przecisnąć się do wyjścia z sali wykładowej wśród innych studentów.

Anna: A mogę sama skopiować? Mogłabyś wyskoczyć do biblioteki uniwersyteckiej. Postawię ci kawę.

Ja: No to skopiuj tutaj.

Anna: Popatrz na tę kolejkę. Tu działa tylko jedno ksero. Do drugiego jakiś wariat nalał wody.

Ja: Naprawdę? Sorry, muszę lecieć. Weź sobie te kartki albo zrób zdjęcie.

Anna: Wezmę. Wolę format A4 niż zdjęcie.

Anna często mówi takie bzdury.

Ja: Zrób zdjęcie. Chcę to jutro oddać.

Anna zżyma się, zatrzymuje, fotografuje moje rozwiązania, chociaż woli format A4 niż zdjęcia.

Anna: Wpadniesz dzisiaj na science slam?

Ja: Nie, mam inne plany, sorry.

Anna: Niby jakie?

Ja: Basen.

Anna wskazuje okno w holu budynku.

Anna: Przecież leje?

Ja: Popływać i tak można.

Anna: Ty jesteś naprawdę dziwna, Tilda.

Wzruszam ramionami, żegnam się i biegnę na przystanek. Ze względu na deszcz tramwaj pęka w szwach i muszę stać. Nienawidzę stać w tramwaju. Wtedy nie mogę na maksa wykorzystać czasu przejazdu, bo nie jestem w stanie czytać i liczyć. Dzisiaj nawet nie próbuję, po prostu stoję, wyglądam przez okno na deszcz i marnuję czas. Widzę miasto pełne kafejek, restauracji i sklepów, widzę balkony z kolorowymi krzesłami i kwiatami i jak to często bywa, zastanawiam się, jak wyglądają od wewnątrz mieszkania w kamienicach i kto je zajmuje. Tramwaj opróżnia się stopniowo, siadam, wyjmuję z torby podręcznik Brownian Motion and Stochastic Calculus Karatzasa i Shreve’a, otwieram sobie na kolanach i dalej gapię się w okno. Widzę, jak miasto przechodzi w przedmieścia, jak znikają domki jednorodzinne z ogrodzonymi ogródkami. Widzę, jak przedmieścia przechodzą w obszary podmiejskie, jak zamiast willi wokół wyrastają ponure, białoszare szeregowce i bloki. A potem widzę pola. Rozległe pola ciągnące się za oknami. Przez większą część jazdy widzę pola, a także małe miasteczka, zawsze takie same, aż wreszcie dostrzegam swoje małe miasteczko, które wygląda dokładnie tak samo jak te przed nim, i wysiadam.

Po drodze w supermarkecie Edeka kupuję włoszczyznę i makaron muszelki do rosołu, maszeruję ulicą Pogodną, która w deszczu wcale nie jest taka pogodna jak w słońcu. Gdy otwieram drzwi do mieszkania, widzę pogodniejszą Idę w ukochanych leginsach w niebieskie i różowe delfinki, w mojej czerwonej koszulce, zdecydowanie na nią za dużej, i w białych podróbkach chucków, które niedawno kupiłam jej w Deichmannie, z plecakiem ze Snoopym i parasolem na kolanach. Siedzi na szafce na buty. Uwielbiam jej styl ubierania, zwłaszcza że w gruncie rzeczy jest bardzo nieśmiałą dziewczynką. Gdy jedziemy razem autobusem albo tramwajem, albo gdy jesteśmy na basenie, praktycznie się do mnie nie odzywa, a jeżeli już, szepcze bardzo szybko. A jeśli uda mi się ją doprowadzić do śmiechu, zakrywa usta dłonią. Gdy ostatnio na basenie zaproponowałam, by zagadnęła inną dziewczynkę, która sama skoczyła do wody, roześmiała się krótko, ale zaraz znowu wzięła się w garść. Nie ma bliskich przyjaciół w podstawówce, z którymi spędza wolny czas, ale też nikt się z niej nie nabija ani jej nie wyklucza. Na zebraniu z rodzicami pytałam panią Schwöbel, co właściwie Ida robi na przerwie obiadowej, i jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, co usłyszałam: „Spędza ją z innymi uczniami. Najczęściej z Karlottą i Finją. Bawią się w berka albo grają w piłkę”.

Ja tymczasem podejrzewałam, że siedzi sama na ławce i rysuje. Podobnie jak jej poczynania w czasie przerwy dziwią mnie jej outfity, takie kolorowe i zwracające uwagę.

Ja: Cześć, modelko.

Z okrągłą, promienną buzią, jasnymi lokami i wielkimi, brązowymi oczami wygląda jak słoneczne dziecko Teletubisiów.

Słoneczne dziecko: Leje.

Głaszczę ją po loczkach, odkładam warzywa i makaron na szafkę, biorę parasol, otwieram go i wybiegam na zewnątrz, w kierunku basenu. Ida śmieje się, zamyka drzwi i rusza za mną. Nie ma nic piękniejszego niż dźwięk jej śmiechu.

Basen jest niemal pusty, jedynie dwóch starszych mężczyzn zalicza swoje długości. Gdy tylko Ida widzi pusty basen, jakby wpada w trans. Wyjmuje z plecaka pięć pierścieni, wrzuca do wody, rozpędza się, wskakuje i zaczyna nurkować. Po dwudziestu trzech długościach siadam na ławce Ursuli i patrzę na Idę. Jest nie do zdarcia, w kółko rzuca pierścienie i czasami wyławia je wszystkie nawet na jednym oddechu. W pewnym momencie umieszcza pierścień mniej więcej w połowie basenu, podpływa do słupków, kilka razy głęboko nabiera powietrza i pokonuje pod wodą mniej więcej dwadzieścia pięć metrów. Gdy się wynurza z pierścieniem, patrzy na mnie, a widząc mój triumfalnie uniesiony kciuk, rozpromienia się i wtedy ja także się uśmiecham. Póki nie poczuję na sobie spojrzenia. Kątem oka widzę kogoś na słupku i już się domyślam, kto to. Nasze oczy się spotykają. Patrzymy na siebie. Właściwie powinnam odwrócić wzrok, ale jeżeli on tego nie robi, ja także mogę dalej się na niego gapić. Czy mnie rozpoznaje? Chodziliśmy do tej samej szkoły, na pewno wie, że kumplowałam się z jego bratem. W każdym razie widział mnie na pogrzebie. W jego twarzy jest coś, co nie daje mi spokoju. Może to ten wyniosły, pełen rozbawienia błysk w oczach i ledwie zauważalne drgnienie kącików ust, które dostrzegam tylko ja. Uśmiecha się, wstaje, zakrywa niebieskie tęczówki okularkami pływackimi, skacze na główkę i bez chwili przerwy zalicza swoje dwadzieścia dwie długości. Tak jak wczoraj śledzę wzrokiem jego ruchy i zastanawiam się, co tu właściwie robi. Na pewno chodzi o dom, a jutro znowu będzie w Seulu czy tam Dublinie, chociaż w głębi duszy mam cichą nadzieję, że może jeszcze trochę zostanie.

Swoim pływaniem wytrącił nawet Idę z nurkowego transu. Podpływa do mnie, do skraju basenu i szepcze:

– Spójrz, Tilda! Pływa szybciej niż ty.

Ja: Kto?

Obserwuję go, jak wychodzi z wody, stoi pod zimnym prysznicem, a potem znika w kabinie. Minutę później ma na sobie luźne dżinsy, białą, oversizową koszulę i klapki. Widzi, że ciągle się na niego gapię, uśmiecha się i podnosi rękę na pożegnanie. Zbita z tropu odpowiadam tym samym. Ida pluska się i dalej nurkuje, aż w którymś momencie wyczerpana siada obok mnie i szepcze:

– Znasz tego pływaka?

Ja: Nie.

Gotuję rosół, a Ida siedzi przy kuchennym stole i odrabia lekcje. Mama leży na kanapie w salonie i nie robi nic. W kuchni pali się światło, bo ze względu na kiepską pogodę na dworze jest już dość ciemno. Słychać, jak krople deszczu bębnią o szyby i parapety. Gdy robię kluski lane, których domagała się Ida, „skoro już jemy jak chorzy ludzie”, czuję, jak się odprężam i autentycznie rozkoszuję się tą chwilą z Idą w kuchni, tą uspokajającą przytulnością, podczas gdy na dworze leje. Robię ostatnią kluseczkę, odwracam się, opieram o blat i patrzę na Idę, która w skupieniu pisze wypracowanie, wciągam zapach rosołu i postanawiam jeszcze przygotować budyń waniliowy. Jest tak cudownie przytulnie.

Ja: Jest cudownie przytulnie.

Ida nie podnosi głowy i mamrocze: Mhm.

Ja: Zrobić jeszcze budyń waniliowy?

Ida unosi wzrok i mówi głośno i wyraźnie: Tak.

Viktor. Gdy tak leżę na materacu i wyglądam przez okno na jodły, w końcu przypomina mi się jego imię. Dzisiaj pasuje do niego jeszcze bardziej niż wtedy. Bo Viktor się nie uśmiecha. Viktor jest poważny. Viktor to imię rosyjskiego pływaka olimpijskiego. Pamiętam też, jak pan Weber przedstawiał nas sobie w gimanazjum. Ja byłam wtedy w ósmej, a on w dwunastej klasie. Oczywiście słyszałam o nim już wcześniej i wiedziałam, że tak się nazywa, bo każdy o nim słyszał i wiedział, jak się nazywa. Już wtedy był wielki i piękny, i przede wszystkim legendarny. Zamykam oczy i widzę go przed sobą, jak z plecakiem przerzuconym przez ramię wielkimi krokami pokonuje budynek, a dziewczyny ze wszystkich klas rzucają mu speszone spojrzenia, których w ogóle nie odwzajemnia. Opowiadano sobie o nim różne historie: że świetnie programuje, że w darknecie czuje się jak w domu, że jest wysoce uzdolniony i/lub autystyczny, że spotyka się w mieście ze studentką. Nie należał do żadnej grupki, ale wszyscy go szanowali i akceptowali jego obecność. Czasami widywałam go w drodze do domu, wśród palących blanty w parku, innym razem z pryszczatymi nerdami przy automatach, a jeszcze innym z chłopakami z klasy sportowej, jak grali w kosza. Wtedy niecierpliwie czekałam na pana Webera, mojego nauczyciela matematyki, po którego pani Neugebauer poszła do pokoju nauczycielskiego. Pan Weber był super, od szóstej klasy dawał mi kserówki, zadania i egzaminy ze starszych klas, a im szybciej je rozwiązywałam, tym trudniejsze rzeczy od niego dostawałam. Wtedy byłam, przynajmniej pod względem matematyki, jakby w jedenastej klasie. Gdy pan Weber wreszcie podszedł do mnie z nowym plikiem kartek, a Viktor stanął przede mną, jakbym w ogóle nie istniała, ogarnęła mnie złość.

Viktor: Proszę pana, chciałbym chwilę porozmawiać o jutrzejszym egzaminie…

Dotknęłam barku Viktora. Odwrócił się i popatrzył na mnie.

– To ja prosiłam, żeby pan Weber wyszedł – zauważyłam, przecisnęłam się obok Viktora i podałam uśmiechniętemu nauczycielowi swoje zadania, a potem wzięłam plik nowych.

Pan Weber: No proszę, jak pięknie, jak miło, że wreszcie poznają się moje dwa geniusze. Viktor Wolkow, Tilda Schmitt.

Ja: Cześć.

Viktor: Cześć.

Autentycznie wyciągnął do mnie tę swoją wielką dłoń, a ja ujęłam ją i żenująco poruszona poczułam, jak czerwień zalewa mi policzki.

– Na razie – rzuciłam i odeszłam.

Różowe wino, różowe wino, różowe wino, Werthers Echte cukierki karmelowe, Marlboro Gold XL, spaghetti, mięso mielone, Marlboro Gold XL, koncentrat pomidorowy. Marlene, zgaduję i mam nadzieję, że się nie mylę. Mówię: „Dwadzieścia sześć euro trzydzieści centów”. Podnoszę wzrok i przyglądam się mojej najlepszej przyjaciółce. Jej jasne, gładkie włosy, ostatnio jeszcze bardzo długie, teraz sięgają zaledwie do ramion i mają lekko różowy odcień. Ma na sobie oversize’ową dżinsową koszulę vintage i skórzane szorty. Nie jestem w stanie opanować unoszących się kącików ust.

Marlene: No, pracownikiem miesiąca to ty na pewno nie zostaniesz. Czy twoim obowiązkiem nie jest witać się uprzejmie z każdym klientem? Nie podpisywałaś nic takiego? Nie ma tego w twojej umowie? Dobra, nieważne. Ile jeszcze będziesz pracować? Dzisiaj wieczorem jest rave. Gotowa?

Powitanie w stylu Marlene.

Ja: Cześć, Marlene. Jaki rave?

Zakładałam, że dzisiejszego wieczora wszyscy będziemy razem chillować na działce, trochę się napijemy, trochę zapalimy, jak dawniej. Na samą myśl o ravie, intensywnym tanecznie i czasowo, jeszcze bardziej czuję w ciele zmęczenie, więc ziewam.

Marlene: Kobieto, przecież dlatego w ten weekend jestem w Niemczech. Tyle razy ci mówiłam. Leon, Kilian i pozostali urządzają rave na działce. Przyjdą wszyscy.

Ja: Wydawało mi się, że są w Berlinie.

Marlene: No właśnie, ty durniu. Grają u siebie. Przyprowadzą swoich berlińskich znajomych, którzy trochę robią didżejkę.

Ja: Super.

Marlene: Wow, jak cholernie mi brakowało twojego niczym nieskrępowanego entuzjazmu. Idziesz ze mną. Nie masz innego wyboru. Powiedziałam Leonowi, że będziesz. Już się cieszy.

Ja: Marlene, sama nie wiem…

Najchętniej po prostu powiedziałabym jej prawdę, ale nie wiadomo dlaczego, te słowa nie chcą przejść mi przez gardło. Mama znowu pije więcej wieczorami, nie chcę zostawiać Idy z nią samej. Dwanaście słów.

Ja: Mama…

Marlene: Słuchaj, ja rozumiem, sam fakt, że wybrałaś akurat matematykę jako kierunek studiów, to już oczywiste „nie” rzucone życiu, ale nie będę bezczynnie patrzeć, jak totalnie się od wszystkiego odcinasz. W ten weekend jestem w Niemczech, a to oznacza: fun, fun, fun. Zaraz pojedziemy do mnie, przebierzemy się, wypijemy nasze winko, ukręcimy spaghetti, a potem ruszamy na rave. Przecież uwielbiasz tańczyć, króliczku. Potrzebujesz tego. Widzę to po tobie. Wydajesz się całkiem pusta. Bez kropli krwi. Dokładnie tak, bez kropli krwi. Autentycznie wyssana do sucha. Przyjechał Leon i jego całkiem przystojni berlińscy kumple. Będzie fajnie.

Podczas tego monologu bardzo uważnie obserwowałam Marlene i jestem pewna, że ani razu nie zaczerpnęła powietrza. Byłaby z niej dobra nurkini. Zmarnowany talent.

Facet za Marlene chrząka.

Facet za Marlene: Można trochę szybciej?

Marlene odwraca się zirytowana: Weź pan wykaż się odrobiną zrozumienia. Od Bożego Narodzenia nie widziałam najlepszej przyjaciółki. Czyli przez ponad siedem miesięcy. Chyba mogę z nią chwilę pogadać, nie? Kasy pierwsza i druga też są otwarte.

Tego się nie spodziewał. Nie odpowiada, tylko potrząsa głową, odwraca się, mamrocze coś pod nosem i autentycznie staje w kolejce do kasy drugiej. Naprawdę tęskniłam za tym mikroskopijnym terrorystą.

Dwadzieścia minut później siedzimy w jej Fiacie 500.

Marlene: Braciak też się cieszy, że przyjdziesz.

Ja: Powtarzasz się. Co u niego?

Marlene: No wiesz, trochę zarozumiały. Wreszcie zrobił magistra i teraz siedzi w takiej artystycznej komunie przy Holzmarkt. Ale poza tym taki sam jak zawsze. Wiecznie w drodze, wiecznie rozmarzony.

Kiwam głową.

Marlene: Ilekroć z nim rozmawiam, zawsze o ciebie pyta.

Wzruszam ramionami i milczę.

Za każdym razem chce rozmawiać o Leonie i o mnie, bo niby taka z nas wymarzona para i wreszcie powinniśmy być razem. To nie jest przyjemne. Właściwie jej też nie powinno być z tym przyjemnie. To w końcu jej brat. Ale nie chcę jej mówić, że nie uważam nas za parę z marzeń i nie jestem w nim zakochana, i dlatego informuję tylko:

Ja: Na basenie widziałam starszego brata Ivana.

Patrzę na nią. Jest blada, widzę gęsią skórkę na jej skroniach. Tak jest zawsze, gdy doświadcza ekstremalnych emocji. Gdy jest bardzo nieszczęśliwa, przesadnie euforyczna, zakochana albo po prostu naćpana. Jej dłonie zaciskają się wokół kierownicy, wzrok uparcie kieruje przed siebie. Czasami się zastanawiam, dlaczego nigdy o tym nie rozmawiałyśmy i dlaczego zdecydowałyśmy, że tego nie zrobimy. Pamiętam jeszcze, jak podczas pogrzebu nie zamieniłyśmy ani słowa. Stałyśmy w jednym z ostatnich rzędów, płakałyśmy i obejmowałyśmy się, potem poszłyśmy do Marlene do domu, położyłyśmy się na jej łóżku, płakałyśmy i obejmowałyśmy się, w pewnym momencie przestałyśmy płakać i po prostu leżałyśmy, i się obejmowałyśmy, zasnęłyśmy, obudziłyśmy się i potem żyłyśmy dalej, bo tak się robi, gdy ktoś umrze. Może po prostu nie wiemy, co powiedzieć, bo każde słowo jest fałszywe, żadne właściwe. Ale może też wcale nie ma słów fałszywych i właściwych, powinnyśmy wreszcie o tym porozmawiać, myślę sobie i milczę. Jedziemy wiejską drogą, wzdłuż pól. I wiem, że właściwie powinnam zacząć mówić. Na wiejskiej drodze spotyka się wkurzająco wielu biegaczy, co w sumie trochę głupio wygląda. Tą wiejską drogą obie z Marlene często wracałyśmy o świcie pijane, roześmiane, rozśpiewane, rozgadane, roztańczone, rozrzygane. Idąc w kierunku jej rodzinnego domu na drogim osiedlu, mijałyśmy piekarnię. Czasami już pachniało świeżymi bułeczkami. To było super.

Marlene: Kilian mówił, że też będzie. Prawdopodobnie sprzeda dom. Od wieków stoi pusty.

Teraz milczymy obie. Minęło prawie pięć lat.

Marlene: Spójrz na tylne siedzenie. Mam coś tam dla ciebie. Na dzisiaj.

Rozwijam pakunek i moim oczom ukazuje się obszerna biała koszulka z różowym królikiem.

Marlene: Dla mojego króliczka, który ma zdecydowanie zbyt opalone nogi. Z tymi twoimi kozakami będzie na pewno wyglądać super.

Podoba mi się. Różowy królik patrzy prosto na mnie. Tak jakby pytająco, wyczekująco, ale nie wiem, czego ode mnie chce. Odwzajemniam spojrzenie spod ściągniętych brwi, ale królik nie reaguje.

Marlene