1984 - George Orwell - ebook

1984 ebook

George Orwell

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

1984 George’a Orwella jest porażającą wizją totalitarnej przyszłości, w której wszyscy są niewolnikami despotycznego reżimu. Wydanie w nowym tłumaczeniu (pierwszy polski przekład wykonany po 1990 roku).

"To był kwiecień, zimny bezchmurny dzień, zegary biły trzynastą”.

Pierwsze zdanie słynnej antyutopii George’a Orwella rozpoczyna opis totalitarne go świata, w którym miłość nie istnieje, myśl o zbrodnię karze się śmiercią, historię przepisuje wciąż od nowa, a język pozbawia znaczenia. Świata po Rewolucji, gdzie nad zdewastowanym Londynem górują budzące grozę gmachy Ministerstw Miłości, Prawdy, Pokoju i Dostatku i gdzie brakuje wszystkiego poza syntetycznym ginem. Świata, w którym zakazano zmysłowości, dzieci zwrócono przeciw rodzicom, a całą gorycz i nienawiść obywateli wymierzono we wrogów ludu i obce mocarstwa. Świata, w którym przeszłość jest martwa, przyszłość niewyobrażalna, Partia może wszystko, a zwykły człowiek nie ma żadnych szans.

W tym świecie Winston Smith, szeregowy pracownik Wydziału Archiwów Ministerstwa Prawdy, wymyka się pewnego dnia z pracy w porze lunchu, wyjmuje z szuflady nabyty nielegalnie czysty zeszyt i choć nad miastem latają helikoptery szpiegujące mieszkańców przez okna, zaczyna prowadzić dziennik, którego pierwszy wpis umieszcza pod datą 4 kwietnia 1984. Dziennik, który zaprowadzi go do kazamatów Ministerstwa Miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 413

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George Orwell

1984

przełożyła Dorota Konowrocka-Sawa

Tytuł oryginału: Nineteen Eighty-Four

Copyright © for this edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXXI

Copyright © for the Polish translation by Dorota Konowrocka-Sawa, MMXXI

Wydanie I w tym tłumaczeniu

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Część I

I

To był kwiecień, zimny bezchmurny dzień, zegary biły trzynastą. Winston Smith z brodą wtuloną w kołnierz dla ochrony przed paskudnym wiatrem wślizgnął się przeszklonymi drzwiami na klatkę schodową Bloku Zwycięstwa – szybko, lecz nie dość szybko, by powstrzymać tuman drażniącego pyłu, który wtargnął za nim do środka.

W korytarzu śmierdziało gotowaną kapustą i stęchłymi szmatami. Na ścianie w głębi wisiał kolorowy plakat, który w tej ciasnocie sprawiał wrażenie zbyt wielkiego. Wypełniała go bez reszty ogromna, na ponad metr szeroka, przystojna, ogorzała twarz mężczyzny mniej więcej czterdziestopięcioletniego z gęstym czarnym wąsem. Winston skierował się ku schodom, nie próbując nawet ściągać windy. I tak działała sporadycznie, a ostatnio, w ramach cięć przed Tygodniem Nienawiści, prąd włączano dopiero o zmierzchu. Mieszkanie znajdowało się na siódmym piętrze i Winston, który miał trzydzieści dziewięć lat i wrzód żylakowy nad kostką, szedł powoli, kilkakrotnie odpoczywając. Na każdej kondygnacji wpatrywała się w niego ze ściany naprzeciwko windy ogromna twarz z plakatu. Obraz zakomponowano tak zmyślnie, że oczy mężczyzny wydawały się podążać za przechodzącym. Pod spodem widniał napis: BRAT CIĘ WIDZI.

W mieszkaniu natarczywy głos, dobiegający z zamontowanej w ścianie metalowej płyty, która przypominała zaśniedziałe lustro, recytował liczby mające niejasny związek z wytopem surówki. Winston przekręcił gałkę i głos nieco przycichł, ale wciąż dawało się zrozumieć słowa. Prostokątne urządzenie, tak zwany teleekran, można było przyciszyć, lecz nie sposób go było wyłączyć. Winston podszedł do okna: drobna, krucha postać, której wątłość potęgował niebieski kombinezon stanowiący partyjne umundurowanie; spłowiałe włosy, rumiane policzki, skóra podrażniona podłym mydłem i tępą żyletką, spierzchnięta od panującej do niedawna zimnicy.

Świat przejmował go chłodem nawet przez zamknięte okna. Wiatr raz po raz podrywał z ulicy strzępy gazet i wszechobecny pył. Bezchmurne niebo przybrało barwę surowego błękitu, lecz mimo to wszystko zdawało się wyprane z koloru. Wszystko oprócz porozlepianych wszędzie plakatów. Wąsata twarz wyzierała zza każdego rogu. Spoglądała z fasady domu stojącego dokładnie na wprost Bloku Zwycięstwa. BRAT CIĘ WIDZI, głosił napis, a czarne oczy wpijały się spojrzeniem w Winstona. Łopotał na wietrze odklejony róg plakatu wiszącego metr nad chodnikiem, na zmianę zasłaniając i odsłaniając słowo ANGSOC. Widoczny w oddali helikopter opuścił się między budynki, zawisł na moment jak mucha plujka, po czym wykręcił nagle i odleciał. Policyjny patrol szpiegujący ludzi przez okna. Bez znaczenia. Liczyła się tylko Policja Myśli.

Głos za plecami Winstona trajkotał niestrudzenie o wytopie surówki i przekroczeniu Dziewiątego Planu Trzyletniego. Teleekran nie tylko nadawał dźwięki, ale i odbierał te wydawane w pokoju, jeśli były choć odrobinę głośniejsze od najcichszego szeptu. Co więcej, w zasięgu metalowej płyty Winston mógł być obserwowany. Nie sposób było oczywiście stwierdzić, czy w danej chwili jest się pod obserwacją, gdyż nikt nie wiedział, jak często i wedle jakiego schematu Policja Myśli podłącza się do wybranych terminali. Niewykluczone, że nieprzerwanie obserwowała wszystkich, a już bez wątpienia mogła w każdej chwili podejrzeć obraz z dowolnego urządzenia. Pozostawało żyć z przeświadczeniem, że jej funkcjonariusze słyszą i – o ile nie jest całkiem ciemno – widzą wszystko. I tak się żyło, z przyzwyczajenia, które weszło w krew.

Winston stał odwrócony tyłem do teleekranu. Tak było bezpieczniej, choć doskonale wiedział, że i plecy potrafią być bardzo wymowne. Kilometr dalej z ponurego pejzażu wyrastał gigantyczny gmach Ministerstwa Prawdy, jego miejsce pracy. Oto Londyn, pomyślał z niejasnym obrzydzeniem, stolica Pierwszego Pasa Startowego, trzeciej pod względem zaludnienia prowincji Oceanii. Usilnie starał się przywołać jakieś wspomnienie z dzieciństwa, które pozwoliłoby dociec, czy Londyn rzeczywiście zawsze tak wyglądał. Czy zawsze perspektywę ulicy wyznaczały walące się dziewiętnastowieczne kamienice podparte drewnianymi stemplami? Okna zabite dyktą, dachy kryte blachą falistą, meandry rozpadających się ogrodowych murków? Czy zawsze otaczały go zbombardowane czynszówki, z których wiatr podrywał chmury gipsowego pyłu, chwasty pleniące się na gruzowiskach, zmiecione siłą wybuchu całe kwartały zabudowań, na których wyrosły ohydne drewniane rudery przypominające kurniki? Na próżno. Nie umiał sobie przypomnieć. Z dzieciństwa pozostała mu tylko sekwencja jasno oświetlonych obrazów zastygłych w czasie, bez tła i bez znaczenia.

Ministerstwo Prawdy – w nowomowie1: Miniprawd – niepokojąco różniło się od pozostałych obiektów znajdujących się w polu widzenia Winstona. Mieściło się w ogromnej piramidzie z lśniącego białego betonu, która wznosiła się tarasami na wysokość trzystu metrów. Z miejsca, w którym stał Winston, można było odczytać wyraźnie odcinające się od białej fasady eleganckie litery, którym wypisano trzy partyjne hasła:

WOJNA JEST POKOJEM

WOLNOŚĆ JEST NIEWOLĄ

NIEWIEDZA JEST SIŁĄ

Mówiono, że budynek Ministerstwa Prawdy ma trzy tysiące pomieszczeń nad ziemią i drugie tyle pod nią. W Londynie znajdowały się jeszcze tylko trzy gmachy o podobnej skali i architekturze, każdy w innej dzielnicy. Do tego stopnia zdominowały krajobraz, że z dachu Bloku Zwycięstwa widać było wszystkie cztery równocześnie. Stanowiły siedziby czterech ministerstw składających się na aparat władzy. Ministerstwo Prawdy zarządzało kulturą, oświatą i mediami, Ministerstwo Pokoju prowadziło wojnę, Ministerstwo Miłości pilnowało porządku, Ministerstwo Dostatku zaś kierowało gospodarką. W nowomowie nazywano je Miniprawd, Minipax, Minimiło i Minidość.

Z nich wszystkich największe przerażenie budził całkowicie pozbawiony okien gmach Ministerstwa Miłości. Winston nigdy nie był w środku, nie zbliżył się nawet na odległość pięciuset metrów. Do Ministerstwa Miłości wchodziło się wyłącznie z przepustką służbową, a i wtedy należało pokonać zapory stalowych drzwi, zasieki z drutu kolczastego i ukryte stanowiska karabinów maszynowych. Wiodące do bram wjazdowych ulice patrolowali czarno umundurowani karczyści strażnicy uzbrojeni w teleskopowe pałki.

Winston odwrócił się raptownie, przyoblekłszy zawczasu twarz w wyraz łagodnego optymizmu, najodpowiedniejszy do prezentowania światu, gdy stało się przodem do teleekranu. Przeszedł przez pokój do kuchenki. Wychodząc o tej porze z ministerstwa, zrezygnował ze stołówkowego lunchu, choć wiedział, że w mieszkaniu nie ma nic do jedzenia, jeśli nie liczyć kawałka ciemnego chleba, żelaznej racji na jutrzejsze śniadanie. Zdjął z półki butelkę z przezroczystym płynem, opatrzoną białą etykietą z napisem „Gin Zwycięstwa”. Alkohol wydzielał mdlący, oleisty zapach, kojarzący się z chińską wódką ryżową. Winston nalał sobie pół kubka, przygotował się na wstrząs i wychylił zawartość duszkiem jak lekarstwo.

Twarz mu spurpurowiała i łzy trysnęły z oczu. Gin smakował jak kwas azotowy, a przy przełykaniu człowiek miał wrażenie, jakby oberwał gumową pałką w potylicę. Chwilę później palenie w gardle zelżało i świat wydał się jakby znośniejszy. Winston wyjął papierosa ze zmiętej paczki z etykietą „Papierosy Zwycięstwa” i nieopatrznie uniósł go pionowo, przez nieuwagę wysypując tytoń na podłogę. Z następnym poszło mu już lepiej. Wrócił do dużego pokoju i usiadł przy małym biurku stojącym na lewo od teleekranu. Z szuflady wyjął obsadkę i kałamarz oraz gruby kajet formatu kwarto w marmurkowej okładce z czerwonym grzbietem.

Z jakiegoś powodu teleekran w jego mieszkaniu zamontowano w nietypowym miejscu. Zamiast umieścić go standardowo w ścianie szczytowej, skąd obejmowałby cały pokój, zainstalowano go na dłuższej ścianie naprzeciwko okna. Na lewo od urządzenia znajdowała się płytka wnęka, w której Winston właśnie siedział, zaprojektowana zapewne z myślą o wstawieniu tam regału. Jeśli zanadto się z niej nie wychylał, pozostawał poza zasięgiem teleekranu, a przynajmniej nie był dla niego widoczny. Po części to właśnie nietypowa topografia pokoju nasunęła mu myśl o tym, co właśnie zamierzał zrobić.

Swój pomysł zawdzięczał również przedziwnie pięknemu zeszytowi, który wyjął przed chwilą z szuflady. Gładkie kremowe kartki, odrobinę zżółkłe ze starości, przycięto z papieru nieprodukowanego od co najmniej czterdziestu lat, ale Winston przypuszczał, że zeszyt musi być znacznie starszy. Zobaczył go w witrynie zapuszczonego sklepu ze starzyzną w jakiejś podłej dzielnicy (nie pamiętał dokładnie której) i natychmiast zapragnął posiąść. Członkom Partii nie wolno było kupować w zwykłych sklepach (czyli „na wolnym rynku”), niemniej zasady tej nie przestrzegano zbyt surowo, bo artykułów takich jak żyletki czy sznurówki nie sposób było dostać nigdzie indziej. Winston omiótł ulicę ukradkowym spojrzeniem, po czym wślizgnął się do środka i kupił zeszyt, płacąc za niego dwa i pół dolara. W tamtej chwili nie wiedział jeszcze, co właściwie zamierza z nim zrobić. Nękany poczuciem winy, zaniósł go w aktówce do domu. Nawet niezapisany narażał go na konflikt z władzą.

Postanowił założyć dziennik. Nie było to nielegalne (nic nie było już nielegalne, odkąd nie obowiązywało prawo), lecz gdyby wyszło na jaw, skazano by go zapewne na śmierć lub co najmniej dwadzieścia lat ciężkich robót. Umieścił stalówkę w obsadce i possał ją, by usunąć zanieczyszczenia. Pióro było narzędziem staroświeckim, rzadko używanym nawet do składania podpisów, ale zdobył jedno, potajemnie i z niejakim trudem, wiedziony poczuciem, że przepiękny kremowy papier zasługuje na prawdziwą stalówkę, a nie skrobanie kopiowym ołówkiem. Nie przywykł pisać ręcznie. Wszystko poza najkrótszymi notkami recytowało się do dyktopisu, z oczywistych względów w tej sytuacji nieprzydatnego. Zanurzył pióro w kałamarzu i zawahał się, czując ucisk w żołądku, świadomy, że ślad na papierze przesądzi o wszystkim. Drobnym, niezgrabnym pismem zanotował:

4 kwietnia 1984

Bezradnie odchylił się na oparcie krzesła. Nie miał pewności, czy faktycznie jest rok 1984. Data musiała się mniej więcej zgadzać, bo był prawie pewien, że ma trzydzieści dziewięć lat, urodził się zaś najprawdopodobniej w roku 1944 albo 1945. Tyle że w obecnych czasach nie sposób było ustalić czegokolwiek z dokładnością do roku czy dwóch.

Nieoczekiwanie opadło go zwątpienie. Dla kogo pisał swój dziennik? Dla przyszłości. Dla nienarodzonych. Myśl zawisła nad wątpliwą datą skreśloną na papierze, po czym odbił się z hukiem od pojęcia ze słownika nowomowy: dwójmyślenie. Dopiero teraz uzmysłowił sobie ogrom założonego projektu. Jak porozumieć się z przyszłością? To przecież z definicji niemożliwe. Jeśli będzie przypominała teraźniejszość, zwyczajnie go nie posłucha. Jeśli okaże się od niej inna, jego los będzie dla niej niepojęty.

Przez jakiś czas siedział wpatrzony bezmyślnie w kartkę. Z teleekranu buchnął natarczywy wojskowy marsz. Ciekawe, że Winston nie tylko stracił zdolność formułowania zdań, lecz zwyczajnie zapomniał, co chciał napisać. Szykował się do tej chwili od tygodni i nie przeszło mu nawet przez myśl, że będzie wymagała czegokolwiek prócz odwagi. Pisanie miało być proste. Wystarczyło uwiecznić w zeszycie monolog toczący się nieprzerwanie od lat w jego głowie. Tymczasem monolog ucichł, za to nieznośnie zaczął swędzieć wrzód. Winston nie śmiał go podrapać, by nie wdało się zakażenie. Mijały sekundy. Świat Winstona skurczył się do rozmiarów leżącej przed nim pustej kartki i wydestylował w swędzenie skóry nad kostką, dudnienie wojskowych marszy i lekki rausz po alkoholu.

Rzucił się nagle do pisania, owładnięty paniką, na wpół świadomy tego, co przelewa na papier. Jego drobne dziecinne pismo to podjeżdżało do góry, to ześlizgiwało się na dół, gubiąc z początku wielkie litery, potem przecinki, wreszcie kropki.

4 kwietnia 1984. Zeszły wieczór w kinie. Same kroniki wojenne. Jedna bardzo dobra o statku uchodźców, zbombardowanym gdzieś na Morzu Śródziemnym. Publika zachwycona ujęciami grubasa, który próbował odpłynąć od lecącego za nim helikoptera. najpierw go pokazali, jak się nurza w wodzie niczym morświn, potem było go widać przez celowniki, a na końcu był już dziurawy jak sito i morze poróżowiało, zatonął tak nagle, jakby woda wlała mu się przez te dziury. jak tonął, to widzowie gruchnęli śmiechem. potem pokazali szalupę pełną dzieci i latający nad nią helikopter. na dziobie siedziała kobieta w średnim wieku chyba żydówka z chłopczykiem w ramionach może trzyletnim. krzyczał ze strachu i wtulał nos w jej piersi jakby chciał się w nich zagrzebać kobieta otoczyła go ramionami i pocieszała chociaż sama była zielona ze strachu cały czas osłaniała go ze wszystkich sił jakby sądziła że może go zasłonić przed kulami. potem helikopter zrzucił na nich 20-kilogramową bombę potworny błysk i cała szalupa poszła w drzazgi. fantastyczne ujęcie dziecięcej rączki szybującej coraz wyżej i wyżej pewnie leciał za nią helikopter z kamerą na dziobie w partyjnych lożach wybuchły entuzjastyczne oklaski ale jakaś baba z sektora dla proli zaczęła się awanturować że nie powinni pokazywać takich rzeczy nie przy dzieciach nie uchodzi nie przy dzieciach nie można aż wreszcie policja ją wyprosiła wyrzucili ją nie wydaje mi się żeby coś jej się stało kogo to obchodzi co prole gadają typowa reakcja ci to nigdy…

Przestał pisać, po części dlatego, że złapał go skurcz. Nie pojmował, co kazało mu wylać z siebie ten potok bzdur. Ciekawe, że podczas pisania napłynęło wspomnienie innego wydarzenia tak wyraźne, że poczuł się gotów je zanotować. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że właśnie z jego powodu tak nagle zdecydował się wrócić do domu i rozpocząć prowadzenie dziennika.

Wydarzyło się to – o ile czemuś tak niekonkretnemu można nadać rangę wydarzenia – właśnie tego ranka w ministerstwie.

Dochodziła jedenasta. W Wydziale Archiwów, gdzie pracował Winston, zaczęto wyciągać krzesła z boksów i ustawiać je na środku sali przed wielkim teleekranem. Szykowano się do Dwóch Minut Nienawiści. Winston siadał właśnie w jednym ze środkowych rzędów, gdy nieoczekiwanie do sali weszły dwie osoby znane mu dotąd z widzenia, choć nigdy nie zamienił z nimi ani słowa. Jedną z nich była dziewczyna, którą mijał często w korytarzu. Nie wiedział, jak się nazywa, ale orientował się, że pracuje w Wydziale Beletrystyki. Podejrzewał, że obsługuje jedną z maszyn piszących powieści, bo widywał ją czasem z kluczem w ręku, umazaną smarem. Mogła mieć jakieś dwadzieścia siedem lat: gęste ciemne włosy, piegowata twarz, wysportowana sylwetka, zręczność ruchów i jakaś zuchwałość w postawie, zawiązana w talii szkarłatna szarfa (oznaka przynależności do Młodzieżowej Ligi Antyseksualnej), ściągnięta na tyle mocno, by mimo bezkształtnego kombinezonu podkreślać krągłość bioder. Winston znielubił ją od pierwszego wejrzenia i znał powód: roztaczała aurę zimnych natrysków, turystyki krajoznawczej, hokeja na trawie i ogólnej prawomyślności. Z zasady nie lubił kobiet, a już zwłaszcza ładnych i młodych. Kobiety, szczególnie młode, były najgorliwszymi sojuszniczkami Partii: bezrefleksyjnie chłonęły slogany, zażarcie tropiły odstępstwa i szpiegowały na potęgę, ta zaś sprawiała wrażenie szczególnie niebezpiecznej. Gdy mijał ją kiedyś w korytarzu, rzuciła mu z ukosa spojrzenie, które przewierciło go na wylot i przyprawiło niemal o panikę. Przemknęło mu nawet przez głowę, że dziewczyna jest agentką Policji Myśli, co było, prawdę mówiąc, mało prawdopodobne. Mimo to jej widok przejmował go zawsze dziwnym niepokojem, mieszaniną strachu i wrogości.

Drugą osobą był mężczyzna o nazwisku O’Brien, członek Wewnętrznego Kręgu Partii, piastujący stanowisko tak ważne i wysokie, że Winston miał jedynie mgliste wyobrażenie o jego charakterze. Na widok czarnego kombinezonu członka Wewnętrznego Kręgu stojący wokół krzeseł ludzie natychmiast umilkli. O’Brien był krzepkim, zwalistym mężczyzną o masywnym karku i wesołej, prymitywnej twarzy. Mimo groźnej sylwetki cechował się uroczym sposobem bycia. Miał rozbrajającą manierę poprawiania sobie okularów na nosie. Ten gest, nadający mu przedziwny rys ogłady, nasuwał skojarzenia – gdyby ktokolwiek jeszcze rozumował tymi kategoriami – z osiemnastowiecznym dżentelmenem zażywającym niuch tabaki. W ciągu dziesięciu lat Winston widział O’Briena może kilkanaście razy. Coś go ku niemu przyciągało i nie było to jedynie niecodzienne połączenie eleganckich manier z sylwetką boksera. Większą rolę odgrywało skryte przeświadczenie Winstona, może nawet nie przeświadczenie, tylko nadzieja, że monolit przekonań O’Briena nie jest bez skazy. Ten człowiek miał w sobie jakiś rys będący zaprzeczeniem doktrynerstwa, choć z drugiej strony jego twarz mogła zdradzać nie tyle nieprawomyślność, ile po prostu inteligencję. W każdym razie sprawiał wrażenie kogoś, z kim można by porozmawiać, gdyby jakimś cudem udało się zejść z pola widzenia teleekranów i zaskoczyć go na osobności. Winston nie podjął najmniejszej próby zweryfikowania swoich domysłów. W gruncie rzeczy było to niemożliwe. Właśnie w tej chwili O’Brien zerknął na zegarek, przekonał się, że jest już prawie jedenasta, i najwyraźniej postanowił pozostać w Wydziale Archiwów do zakończenia Dwóch Minut Nienawiści. Zajął miejsce w tym samym rzędzie co Winston, zaledwie kilka krzeseł dalej. Między nimi przycupnęła drobna myszata kobieta pracująca na co dzień w boksie tuż obok Winstona. Ciemnowłosa z szarfą usiadła tuż za nim.

Po chwili z wielkiego ekranu wydobył się ohydny zgrzyt przywodzący na myśl potworną nienaoliwioną maszynę, chrzęst, od którego cierpły zęby i jeżyły się włosy. Zaczęła się Nienawiść.

Na ekranie jak zwykle rozbłysła twarz Wroga Ludu, Emmanuela Goldsteina. Kilka osób syknęło, myszata pisnęła ze strachu zmieszanego z odrazą. Goldstein był rewizjonistą i zdrajcą. Kiedyś, dawno temu (nikt już nie pamiętał, jak dawno), należał do partyjnej wierchuszki, niemal dorównując rangą samemu Starszemu Bratu. Jakiś czas później zaangażował się w działalność kontrrewolucyjną i został skazany na śmierć. W niewyjaśnionych okolicznościach zbiegł, po czym dosłownie zapadł się pod ziemię. Program Dwóch Minut Nienawiści był codziennie nieco inny, ale główną rolę nieodmiennie odgrywał w nim Goldstein. To on, zdrajca pierworodny, jako pierwszy skalał czystość Partii. Wszystkie następne wymierzane w nią ataki, wszystkie odstępstwa, odchylenia i herezje, wszystkie akty sabotażu wyrastały wprost z jego nauczania. Gdzieś tam wciąż żył i knuł – może za granicą, pod opieką obcych mocodawców, a może w samej Oceanii, w zakonspirowanej kryjówce, krążyły czasem takie plotki.

Winstona ścisnęło w żołądku. Nie umiał chłodno i beznamiętnie patrzeć Goldsteinowi w tę jego pociągłą semicką twarz ozdobioną kozią bródką i otoczoną aureolą siwych kędzierzawych włosów, twarz inteligentną, a przy tym z gruntu nikczemną i naznaczoną jakąś ogłupiającą demencją rysującą się w długim cienkim nosie, na którego czubku chwiały się okulary. Ta twarz przypominała owczy pysk i nawet głos miał w sobie beczącą nutę. Goldstein przypuścił rutynowy atak na partyjną doktrynę, atak tak karykaturalny i przewrotny, że nawet dziecko powinno go przejrzeć na wylot, lecz przy tym wystarczająco z pozoru wiarygodny, by obudzić w słuchaczach obawę, że inni, nie dość rozważni, pozwolą mu się zwieść. Goldstein lżył Starszego Brata, potępiał dyktaturę Partii, żądał natychmiastowego rozejmu z Eurazją, bronił wolności słowa i sumienia, domagał się wolności prasy i zgromadzeń, wołał histerycznie, że zdradzono rewolucję, a wszystko to w rozwlekłym, przegadanym stylu będącym swoistą parodią maniery partyjnych mówców. W jego wywodach roiło się od pojęć ze słownika nowomowy, których używał nawet częściej niż partyjni. Na wypadek gdyby ktokolwiek jeszcze mógł wątpić w obiektywną prawdę zafałszowaną frazesami Goldsteina, po ekranie za jego głową przez cały czas maszerowały niekończące się kolumny eurazjatyckich wojsk. Szeregi postawnych mężczyzn o kałmuckich twarzach bez wyrazu pojawiały się w kadrze na kilka sekund, by ustąpić kolejnym, identycznym. Ponad przytłumiony rytmiczny łomot podkutych butów wybijało się Goldsteinowe beczenie.

Nienawiść nie trwała jeszcze trzydziestu sekund, a już połowie siedzących w sali zaczęły się wyrywać okrzyki wściekłości. Zadowolenie bijące z owczej fizjonomii i potęga eurazjatyckich hord to było za wiele, sama twarz Goldsteina czy choćby myśl o niej budziły instynktowny lęk i gniew. Goldstein był obiektem nienawiści trwalszym nawet od Eurazji czy Azji Wschodniej, bo Oceania, wypowiadając wojnę jednej z tych potęg, zawierała zwykle rozejm z drugą. Zdumiewało jednak, że choć Goldstein był w powszechnej pogardzie i nienawiści i codziennie – po tysiąc razy! – na mównicach, teleekranach, łamach gazet i stronicach książek obalano, ośmieszano i rozbijano w proch jego tezy, demaskując je – i słusznie! – jako żałosne brednie, jego wpływy jakimś cudem nie malały. Zawsze znaleźli się naiwniacy gotowi dać się zwieść. Nie było dnia, żeby Policja Myśli nie dekonspirowała szpiegów i sabotażystów działających z jego poduszczenia. Miał na swoje rozkazy sekretną armię, siatkę konspiratorów dążących do obalenia ustroju, nazywaną podobno Bractwem. Szeptano o potwornej publikacji jego autorstwa, kompendium wszelkich herezji, które krążyło w podziemnym obiegu; nie miało tytułu, więc nazywano je po prostu Księgą. Ale o takich sprawach mówiło się wyłącznie szeptem, a szeregowy członek Partii nie zająknąłby się o nich słowem, chyba że nie miałby wyboru.

W drugiej minucie Nienawiść zamieniła się w szaleństwo. Ludzie podrygiwali na krzesłach i wrzeszczeli opętańczo, próbując zagłuszyć rozwścieczające beczenie płynące z ekranu. Myszata spurpurowiała, na zmianę otwierając i zamykając usta niczym ryba wyrzucona na brzeg. Poczerwieniał nawet O’Brien. Siedział wyprostowany jak struna, a jego potężna pierś nadymała się i dygotała, jakby stawiała opór falom. Ciemnowłosa siedząca za Winstonem zaczęła pokrzykiwać: „Świnia! Świnia!”, po czym chwyciła nagle ciężki słownik nowomowy i cisnęła nim w twarz Goldsteina. Słownik trafił Wroga Ludu w nos i odbił się od ekranu. Bekliwy głos ciągnął swoje elukubracje. W nagłym przebłysku świadomości Winston pojął, że krzyczy razem z resztą i wściekle kopie piętami w poprzeczkę krzesła. W Dwóch Minutach Nienawiści najgorszy był nie obowiązek uczestnictwa, lecz niemożność zdystansowania się. Nie mijało trzydzieści sekund, a nie trzeba już było udawać. Potworne upojenie strachem i żądzą mordu, gotowość odwetu, torturowania, miażdżenia czaszek młotem przepływała przez całą grupę jak prąd, przeobrażając jej członków nawet wbrew ich woli w wykrzywionych, wrzeszczących obłąkańców, których gniew był abstrakcyjną, nieukierunkowaną emocją dającą się przenosić z jednego obiektu na drugi jak płomień lampy lutowniczej. Dlatego od pewnego momentu nienawiść Winstona nie kierowała się wcale na Goldsteina, lecz przeciwnie: na Starszego Brata, Partię i Policję Myśli. W takich chwilach jego serce wyrywało się ku samotnemu, wyszydzonemu rewizjoniście, jedynemu strażnikowi prawdy i rozsądku w świecie kłamstw. A już sekundę później Winston jednoczył się z otaczającym go tłumem i wszystko, co mówiono o Goldsteinie, wydawało mu się szczerą prawdą. W takich chwilach tajona odraza do Starszego Brata zamieniała się w podziw, a sam Starszy Brat wydawał się rosnąć, niepokonany, nieustraszony, niewzruszony jak skała wobec naporu azjatyckich hord, podczas gdy Goldstein, mimo swej izolacji, bezradności i wątpliwego w gruncie rzeczy istnienia, jawił się złowrogim hipnotyzerem, zdolnym siłą samego głosu obrócić w perzynę cywilizację.

Czasem udawało się celowo i świadomie przenieść uczucie nienawiści na konkretny obiekt. I właśnie w tym momencie Winston potężnym wysiłkiem woli, z jakim człowiek prześladowany koszmarem odrywa głowę od poduszki, zdołał przenieść swoją nienawiść z twarzy widocznej na ekranie na ciemnowłosą dziewczynę siedzącą za jego plecami. Przed oczyma stanęły mu piękne, plastyczne halucynacje. Zatłukłby ją gumową pałką. Przywiązał nagą do pala i podziurawił strzałami jak świętego Sebastiana. Zgwałcił i w chwili uniesienia poderżnął jej gardło. Wyraziściej niż do tej pory uzmysłowił sobie, czemu jej nienawidzi: była młoda, śliczna i aseksualna. Chciał iść z nią do łóżka i nie miał na to szans. Wokół jej rozkosznie wąskiej talii, która zdawała się prosić, żeby otoczyć ją ramieniem, oplatała się wstrętna szkarłatna szarfa, agresywny symbol seksualnej abstynencji.

Nienawiść osiągnęła punkt kulminacyjny. Głos Goldsteina przeszedł w beczenie prawdziwej owcy, twarz przybrała na moment kształt owczego pyska, by zaraz przeobrazić się w eurazjatyckiego żołnierza, który zdawał się przeć naprzód, ogromny, potworny, w łoskocie karabinu maszynowego wyskakujący niemal z ekranu, aż część osób z pierwszego rzędu odchyliła się na siedzeniach, lecz właśnie w tej chwili, wyrywając ze wszystkich piersi głębokie westchnienie ulgi, wroga postać ustąpiła twarzy Starszego Brata, czarnowłosej i czarnowąsej, wszechmocnej i dziwnie spokojnej, tak szerokiej, że wypełniała cały ekran. Nikt nie słyszał, co mówi. To było ledwie kilka słów zachęty wypowiedzianych w bitewnej wrzawie, niezrozumiałych, lecz przywracających wiarę w zwycięstwo przez sam akt ich artykulacji. Po chwili twarz Starszego Brata zbladła i pojawiły się wypisane drukowanymi literami trzy partyjne hasła:

WOJNA JEST POKOJEM

NIEWOLA JEST WOLNOŚCIĄ

NIEWIEDZA JEST SIŁĄ

Twarz Starszego Brata zastygła powidokiem na ekranie, jakby piętno odciśnięte przez nią na widzach okazało się zbyt silne, by od razu zniknąć. Myszata rzuciła się naprzód ponad oparciem stojącego przed nią krzesła i wyszeptała drżącym głosem coś jakby „Zbawicielu!”. Wyciągnęła ręce w stronę ekranu, po czym ukryła twarz w dłoniach. Nie ulegało wątpliwości, że się modli.

W tym momencie wszyscy zgromadzeni zaintonowali nisko i rytmicznie: „Esss… Be! Esss… Be!”, raz, drugi i trzeci, bardzo powoli, z długą przerwą po „Es” – ciężki, świszczący dźwięk, zdumiewająco pierwotny, jakby gdzieś w tle słychać było tupot bosych stóp i dudnienie tam-tamów. Trwało to jakieś trzydzieści sekund. Ten refren słyszało się często w chwilach największego uniesienia. Był hołdem oddawanym mądrości i potędze Starszego Brata, lecz przede wszystkim aktem autohipnozy, celowym odarciem się ze świadomości poprzez rytmiczne skandowanie. Winston miał wrażenie, jakby zmroziło go od wewnątrz. Podczas Dwóch Minut Nienawiści mimowolnie poddawał się ogólnemu szaleństwu, ale ta pierwotna mantra „Esss… Be! Esss… Be!” budziła w nim zawsze przerażenie. Skandował ze wszystkimi, to jasne, niepodobna było postąpić inaczej, skrywanie emocji, kontrolowanie mimiki, robienie tego co reszta było reakcją odruchową, ale przez kilka sekund wyraz jego oczu mógł zdradzić targające nim uczucia. I właśnie podczas tych kilku sekund zaszło coś szczególnego. O ile rzeczywiście zaszło.

Winston uchwycił na moment wzrok O’Briena, który akurat wstał i tym swoim charakterystycznym gestem nasadzał sobie na nos zdjęte chwilę wcześniej okulary. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, by Winston zrozumiał – tak, zrozumiał! – że O’Brien myśli to samo co on. Przekaz nie budził wątpliwości. Jakby dwa umysły otworzyły się, pozwalając myślom przepłynąć z jednego do drugiego za pośrednictwem oczu. „Jestem z tobą – wydawał się mówić O’Brien. – Wiem doskonale, co czujesz. Znam twoją pogardę, odrazę i nienawiść. Nie martw się, jestem po twojej stronie!”. Po czym błysk porozumienia zgasł i twarz O’Briena stała się równie nieprzenikniona jak pozostałych.

Nic więcej nie zaszło, a Winston zdążył stracić pewność, czy zaszło cokolwiek. Takie incydenty nigdy nie miały następstw. Podtrzymywały w nim jedynie przeświadczenie, a może nadzieję, że nie jest jedynym wrogiem Partii. Może pogłoski o rozległej konspiracji były prawdą? Może Bractwo naprawdę istniało? Mimo niezliczonych aresztowań, procesów i egzekucji nie sposób było stwierdzić z absolutną pewnością, że nie jest jedynie mitem. Czasem Winston wierzył w jego istnienie, czasem nie. Nie było dowodów, jedynie krótkie epizody, które mogły znaczyć wszystko albo nic: urywki podsłuchanych rozmów, zatarte gryzmoły na ścianach toalet, nieznaczny gest sprawiający wrażenie tajnego znaku, wymieniony ukradkiem przez dwoje nieznajomych. Wszystko to były ledwie przypuszczenia, a najpewniej zwykłe wymysły. Nie patrząc na O’Briena, Winston wrócił do swojego boksu. Nie przyszło mu do głowy, by podjąć próbę pogłębienia incydentalnego kontaktu. Nawet gdyby wiedział, jak się do tego zabrać, byłoby to potwornie niebezpieczne. Ich spojrzenia spotkały się na nie dłużej niż sekundę czy dwie, ale w nieprzeniknionej samotności, w jakiej Winston zmuszony był egzystować, stanowiło to pamiętne zdarzenie.

Ocknął się, wyprostował i beknął, czując, jak gin podchodzi mu do gardła.

Na powrót skupił wzrok na kartce i odkrył, że błądząc myślami, jednocześnie pisał, jakby mimowolnie i już nie tym nieporadnym, ścieśnionym pismem co wcześniej. Pióro ślizgało się zmysłowo po gładkim papierze, kreśląc dużymi zgrabnymi literami:

PRECZ ZE STARSZYM BRATEM

PRECZ ZE STARSZYM BRATEM

PRECZ ZE STARSZYM BRATEM

PRECZ ZE STARSZYM BRATEM

PRECZ ZE STARSZYM BRATEM

– raz za razem, przez całe pół strony.

Poczuł ukłucie paniki – absurdalnej, bo przecież napisanie tych konkretnych słów nie było bardziej niebezpieczne niż sam akt założenia dziennika – i przez chwilę kusiło go, by wyrwać skalane strony i porzucić całe to przedsięwzięcie.

Powstrzymał się, wiedząc, że to daremne. Bez znaczenia, czy napisał PRECZ ZE STARSZYM BRATEM. Bez znaczenia, czy będzie kontynuował zapiski. Policja Myśli dorwie go tak czy siak. Popełnił – i popełniłby nawet wówczas, gdyby nie postawił ani jednej kreski! – zbrodnię kardynalną zawierającą w sobie wszystkie pomniejsze przewiny: myślozbrodnię. Nie sposób było ukrywać jej bez końca. Przez jakiś czas, niewykluczone, że nawet przez kilka lat, można się było wywijać, ale prędzej czy później człowieka dopadali.

Zawsze nocą, bo aresztowań nie dokonywano za dnia. Nagłe wyrwanie ze snu, szorstka dłoń potrząsająca za ramię, reflektory świecące w oczy, krąg zaciętych twarzy wokół łóżka. W przytłaczającej większości przypadków nie odbywał się żaden proces, nie pojawiał się komunikat o aresztowaniu. Ludzie zwyczajnie znikali, zawsze nocą. Ich nazwiska usuwano z rejestrów, przepadały świadectwa wszystkiego, czego dokonali, ich egzystencja ulegała wymazaniu, by wreszcie popaść w zapomnienie. Człowieka poddawano unicestwieniu. Anihilacji. Zazwyczaj używano terminu „ewaporacja”.

Winstona na moment ogarnęła histeria. Pospiesznie zaczął kreślić niezgrabnym pismem:

zastrzelą mnie no i co strzelą mi w potylicę wszystko jedno precz ze starszym bratem zawsze strzelają w potylicę nie obchodzi mnie precz ze starszym bratem…

Zawstydzony własnym zachowaniem, odchylił się na oparcie i odłożył pióro na blat. Chwilę później wzdrygnął się, słysząc pukanie do drzwi.

Tak od razu! Siedział cicho jak mysz pod miotłą w złudnej nadziei, że ktokolwiek to jest, po pierwszej próbie da sobie spokój. Ale nie, pukanie się powtórzyło. Najgorsze, co mógł teraz zrobić, to dalej zwlekać. Serce waliło mu jak młotem, ale twarz – być może siłą zakorzenionego nawyku – pozostała nieporuszona. Wstał i poczłapał ku drzwiom.

II

Kładąc dłoń na klamce, spostrzegł otwarty na biurku dziennik. Przez całą szerokość kartki biegły słowa PRECZ ZE STARSZYM BRATEM, wypisane literami tak dużymi, że prawie dawały się odczytać z drugiego końca pokoju. Co za niewyobrażalna głupota! Uprzytomnił sobie, że nawet w panice nie chciał brudzić kremowego papieru, więc nie zamknął zeszytu przed wyschnięciem atramentu.

Wziął głęboki wdech, otworzył drzwi i poczuł falę ciepłej ulgi. W progu stała zmięta, nijaka kobieta o cienkich i rzadkich włosach.

– Oj, towarzyszu – zaczęła jękliwie. – Tak mi się wydawało, żeście wrócili do domu. Może byście spojrzeli, co tam się stało z naszym zlewem. Zatkał się i…

To była pani Parsons, sąsiadka z piętra (Partia nie pochwalała używania słowa „pani” – do wszystkich kobiet należało się zwracać „towarzyszko” – lecz wobec niektórych używało się go odruchowo). Mogła być po trzydziestce, ale wyglądała znacznie starzej. Winston zawsze miał nieodparte wrażenie, że w jej zmarszczkach kryje się kurz. Poszedł za nią korytarzem. Dzień w dzień człowiek musiał się grzebać w takich czy innych rurach albo drutach. Blok Zwycięstwa był stary, zbudowany pewnie w latach trzydziestych, i teraz zaczynał się zwyczajnie sypać. Tynk odpadał płatami ze ścian, przy każdych mrozach pękały rury, wystarczyło trochę śniegu, by zaczął przeciekać dach, kaloryfery zaś zwykle ledwo grzały, o ile w ramach oszczędności nie zakręcono ich całkowicie. Naprawy – poza wykonywanymi samodzielnie – wymagały akceptacji jakichś wysokich komisji, którym zatwierdzenie wymiany szyby potrafiło zająć dwa lata.

– Oczywiście to tylko dlatego, że Toma nie ma w domu – powiedziała mętnie pani Parsons.

Mieszkanie Parsonsów było większe od mieszkania Winstona i obskurne na swój własny sposób. Rozwalone i poobijane meble wyglądały tak, jakby dosłownie przed chwilą stratowała je wściekła bestia. Na podłodze walał się sprzęt sportowy – kije do hokeja, rękawice bokserskie, przepocone spodenki wywrócone na lewą stronę – na stole zaś piętrzyły się brudne naczynia i wymięte podręczniki. Na ścianach wisiały szkarłatne sztandary Wywiadowców i Ligi Młodych oraz pełnowymiarowy plakat Starszego Brata. W pokoju unosił się typowy dla całego budynku zapach gotowanej kapusty, spod którego przebijała ostrzejsza woń potu osoby aktualnie nieobecnej, co wiadomo było od pierwszego pociągnięcia nosem, choć trudno powiedzieć skąd. Za ścianą ktoś próbował grać na grzebieniu melodię marsza puszczanego na okrągło przez teleekrany.

– To dzieci – powiedziała pani Parsons i rzuciła niespokojne spojrzenie ku drzwiom. – Nie były dzisiaj na dworze, więc oczywiście…

Miała zwyczaj urywać zdania w połowie. Kuchenny zlew niemal po brzegi wypełniała brudna, zielonkawa woda, silniej niż cokolwiek innego śmierdząca kapustą. Winston przykląkł i przyjrzał się syfonowi. Nie znosił majsterkowania i nie cierpiał się schylać, bo zawsze kończyło się to napadem kaszlu. Pani Parsons obserwowała go bezradnie.

– Gdyby Tom był w domu, oczywiście zaraz by to naprawił. On takie rzeczy uwielbia. Prawdziwa złota rączka z tego mojego Toma.

Parsons pracował z Winstonem w Ministerstwie Prawdy. Był grubawym, choć nieźle wysportowanym mężczyzną o wprost porażającej głupocie, uosobieniem durnego entuzjazmu, jednym z tych ślepo oddanych Partii baranów, od których jej stabilność zależała jeszcze bardziej niż od Policji Myśli. Dopiero jako trzydziestopięciolatek wyleciał z Ligi Młodych, a zanim został jej członkiem, zdołał przedłużyć o rok regulaminowy staż w Wywiadowcach. W ministerstwie zatrudniono go na jakimś podrzędnym stanowisku niewymagającym myślenia, niemniej był jedną z najważniejszych postaci Komisji Sportów i wszystkich innych komisji zajmujących się organizacją wycieczek zakładowych, kampanii oszczędnościowych, spontanicznych demonstracji i czynów społecznych. Pykając fajkę, z nutką dumy w głosie zwykł obwieszczać, że od czterech lat nie opuścił ani jednego wieczoru w miejscowym ośrodku kultury i rekreacji. Gdziekolwiek się pojawiał, ciągnęła się za nim przenikliwa woń potu, niezamierzone świadectwo wysiłku egzystencji, utrzymująca się jeszcze długo po jego wyjściu.

– Ma pani klucz? – zapytał Winston, majstrując przy kolanku.

– Klucz? – powtórzyła pani Parsons, momentalnie głupiejąc. – Nie wiem, chyba tak, może dzieci…

Zatupały na podłodze czyjeś buty, ktoś świsnął przeraźliwie na grzebieniu i do dużego pokoju wpadło rodzeństwo. Pani Parsons przyniosła klucz. Winston spuścił wodę z syfonu i z odrazą wydobył zeń kłąb włosów, którymi zatkany był odpływ. Możliwie dokładnie umył palce w zimnej wodzie i wszedł do pokoju.

– Ręce do góry! – wrzasnął ktoś ostro.

Zza stołu wyskoczył ładny, może dziewięcioletni chłopczyk wyglądający na twardziela, po czym wymierzył w Winstona z zabawkowego karabinu, podczas gdy jego młodsza o jakieś dwa lata siostrzyczka wycelowała z kawałka drewna. Oboje mieli na sobie niebieskie spodenki, szare koszulki i czerwone chusty, składające się na umundurowanie Wywiadowców. Winston uniósł ręce nad głowę, czując się dość niewyraźnie. Chłopiec wyglądał tak groźnie, że nie była to do końca zabawa.

– Jesteś zdrajcą! – wrzasnął mały. – Myślozbrodniarzem! Eurazjatyckim szpiegiem! Zastrzelę cię! Ewaporuję! Ześlę do kopalni soli!

Przyskoczyli do niego nagle, krzycząc na zmianę „zdrajca!” i „myślozbrodniarz!”. Dziewczynka wiernie powtarzała wszystkie ruchy swojego brata. Było w tym coś przerażającego, przywodzącego na myśl harce tygrysiąt, z których wkrótce wyrosną dzikie bestie. W oczach chłopca błyskało rozważnie odmierzone okrucieństwo, jawne pragnienie uderzenia lub kopnięcia Winstona, połączone ze świadomością, że niedługo będzie na tyle duży, by móc to zrobić. Dobrze, że nie trzyma w ręku prawdziwego pistoletu, pomyślał Winston.

Spojrzenie pani Parsons przeskakiwało nerwowo z Winstona na dzieci i z powrotem. W lepszym świetle Winston spostrzegł ze zdumieniem, że w jej zmarszczkach faktycznie jest kurz.

– Czasami zaczynają strasznie dokazywać – powiedziała. – Są rozczarowane, bo nie pójdą zobaczyć wieszania, no i tak… Ja jestem zbyt zajęta, by je zabrać, a Tom nie zdąży wrócić z pracy.

– Dlaczego nie możemy iść na wieszanie?! – ryknął chłopak grubym głosem.

– Chcę zobaczyć wieszanie! Chcę zobaczyć wieszanie! – zaśpiewała dziewczynka, nie przestając skakać wokół nich.

Winston przypomniał sobie, że na wieczór zaplanowano w parku wieszanie jakichś jeńców oskarżonych o zbrodnie wojenne. Egzekucje przeprowadzano mniej więcej raz w miesiącu i stanowiły popularną rozrywkę, a dzieci zawsze napierały się, żeby je zabrać. Pożegnał się z panią Parsons i wyszedł na korytarz. Nie uszedł nawet sześciu kroków, gdy został boleśnie trafiony w potylicę. Jakby ktoś dźgnął go rozpalonym prętem! Odwrócił się w chwili, w której pani Parsons wlokła do mieszkania syna wciskającego do kieszeni procę.

– Goldstein! – zawył chłopiec zza zatrzaskujących się za nim drzwi.

Tym, co uderzyło Winstona najmocniej, był bezradny lęk malujący się na poszarzałej twarzy kobiety.

Po powrocie do mieszkania przeszedł szybko przed teleekranem i usiadł z powrotem przy biurku, nie przestając masować potylicy. Muzyka ucichła i teraz jakiś wojskowy wyszczekiwał z zażartą satysfakcją opis uzbrojenia nowej pływającej fortecy stojącej na kotwicy między Islandią a Wyspami Owczymi.

Winston pomyślał, że z takimi dziećmi nieszczęśnica musi żyć w ciągłym lęku. Jeszcze rok, dwa, a będą szpiegować ją dniem i nocą – tropiciele ideologicznych odchyleń. Prawie wszystkie dzieci zachowywały się w tych czasach potwornie, a najgorsze było to, że organizacje w rodzaju Wywiadowców konsekwentnie wychowywały je na barbarzyńców odrzucających wszelkie autorytety, lecz całkiem pozbawionych skłonności do buntu przeciw partyjnej dyscyplinie. Przeciwnie, dzieciaki wielbiły Partię i wszystko, co było z nią związane: piosenki, pochody, wycieczki, sztandary, musztrę z atrapami broni, skandowanie haseł i hołdy składane Starszemu Bratu – uważały to za świetną zabawę. Całą ich zajadłość skierowano na zewnątrz i wymierzono w obcych: zdrajców, sabotażystów, myślozbrodniarzy i wrogów ludu. Lęk trzydziestoparolatków przed własnymi dziećmi stał się normą. I miał podstawy, bo nie było tygodnia, by „Times” nie opublikował choćby akapitu o jakimś wstrętnym kapusiu, nazywanym zwykle „małym bohaterem”, który podsłuchał kompromitującą uwagę i doniósł Policji Myśli na własnych rodziców.

Ból po trafieniu z procy zelżał. Winston bez przekonania ujął pióro i zastanowił się, czy zdoła wydobyć z pamięci coś, o czym mógłby jeszcze napisać. Nieoczekiwanie znów przypomniał sobie O’Briena.

Kilka lat wcześniej – kiedy to mogło być, chyba jakoś przed siedmiu laty? – śniło mu się, że idzie przez ciemny pokój i ktoś siedzący z boku mówi, kiedy Winston go mija: „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”. Powiedziano to bardzo cicho, właściwie od niechcenia – jak stwierdzenie, nie polecenie. Nie zatrzymując się, poszedł dalej. Ciekawe, że wtedy, we śnie, te słowa go nie uderzyły. Dopiero potem, stopniowo, zaczęły nabierać znaczenia. Nie umiał sobie przypomnieć, czy O’Briena zobaczył po raz pierwszy przed czy dopiero po tym, jak mu się to przyśniło. Nie pamiętał też, kiedy rozpoznał go w tym głosie. Ale rozpoznał go. To O’Brien odezwał się do niego w ciemnościach.

Winston nie miał pewności – i nie nabrał jej również po przelotnej wymianie spojrzeń tego ranka – czy O’Brien jest mu życzliwy czy wrogi. Właściwie było to nieistotne. Wiązała ich nić porozumienia ważniejsza od uczuć czy przynależności partyjnej. Powiedział: „Spotkamy się tam, gdzie nie ma ciemności”. Winston nie miał pojęcia, co to znaczy, ale był pewien, że prędzej czy później zapowiedź O’Briena się ziści.

Głos płynący z teleekranu ucichł i powietrze rozciął piękny, jasny sygnał trąbki. Po chwili głos podjął ochryple:

– Uwaga! Proszę o uwagę! Właśnie w tym momencie otrzymaliśmy depeszę z frontu malabarskiego. Nasze oddziały w południowych Indiach odniosły wspaniałe zwycięstwo. Upoważniono mnie do przekazania informacji, że działania, o których właśnie donosimy, mogą w dającej się przewidzieć przyszłości doprowadzić do zakończenia wojny. Oto najnowszy komunikat…

No to teraz pora na złą wiadomość, pomyślał Winston. I rzeczywiście, po makabrycznym opisie anihilacji armii eurazjatyckiej i skrupulatnym wyliczeniu zabitych i pojmanych podano informację, że od przyszłego tygodnia przydział czekolady zostanie zmniejszony z trzydziestu do dwudziestu gramów.

Winston znów beknął. Czuł, jak gin z niego paruje, odbierając mu pewność siebie. Teleekran – może dla uczczenia zwycięstwa, a może dla zagłuszenia wspomnień o utraconej czekoladzie – zagrzmiał: Oceanio, to dla ciebie! Należało stanąć na baczność, ale siedząc tam, gdzie siedział, Winston i tak był niewidoczny.

Oceanio, to dla ciebie! ustąpiło lżejszemu repertuarowi. Winston podszedł do okna i stanął plecami do teleekranu. Nadal było zimno i bezchmurnie. Gdzieś w oddali z głuchym, zwielokrotnionym łoskotem eksplodowała bomba rakietowa. Na Londyn spadało ich obecnie od dwudziestu do trzydziestu tygodniowo.

Siedem pięter niżej wiatr podrywał poszarpany plakat, w nieregularnych interwałach odsłaniając i zasłaniając słowo ANGSOC. Angsoc. Uświęcona doktryna angsocu. Nowomowa, dwójmyślenie, zmienność historii. Winston miał uczucie, jakby błąkał się w słonowodnych lasach na dnie morza, zagubiony w potwornym świecie, w którym potworem jest on sam. Całkiem sam. Przeszłość była martwa. Przyszłość niewyobrażalna. Jaką mógł mieć pewność, że po jego stronie jest choćby jedna ludzka istota? Skąd mógł wiedzieć, czy Partia nie utrzyma się u władzy po wsze czasy? Jak na komendę stanęły mu przed oczami trzy slogany wypisane na białej fasadzie Ministerstwa Prawdy:

WOJNA JEST POKOJEM

NIEWOLA JEST WOLNOŚCIĄ

NIEWIEDZA JEST SIŁĄ

Wyjął z kieszeni dwudziestopięciocentówkę. Na rewersie wybito drobnymi czytelnymi literami te same hasła, na awersie widniała podobizna Starszego Brata. Jego oczy śledziły Winstona nawet stąd. Wszechobecne, obserwowały go ze znaczków i bilonu, sztandarów i plakatów, okładek książek i opakowań papierosów. Przeszywające spojrzenie i przenikliwy głos, dniem i nocą, w pracy i w domu, w wannie i w łóżku, pod dachem i pod gołym niebem. Nie było dokąd uciec. Na własność miało się tylko kilka centymetrów sześciennych wnętrza własnej czaszki.

Słońce przesunęło się na zachód i niezliczone okna Ministerstwa Prawdy, w których przestało się odbijać, poczerniały jak otwory strzelnicze. Winston struchlał wobec ogromu białej piramidy. Niepodobna było wziąć jej szturmem, nie zrównałoby jej z ziemią tysiąc bomb. Znów zamyślił się nad tym, dla kogo właściwie pisze swój dziennik. Dla przyszłości, dla przeszłości – czasów być może urojonych. Czekała go nie śmierć, lecz anihilacja. Dziennik spopielą, a jego ewaporują. Słowa, które pisze, odczyta tylko Policja Myśli – odczyta, po czym unicestwi i wymaże z ludzkiej pamięci. Jak ma przemówić do potomnych człowiek, po którym nie zostanie nawet jedno anonimowe słowo nagryzmolone na skrawku papieru?

Teleekran wybił czternastą. Za dziesięć minut Winston powinien wyjść, by wrócić do pracy przed czternastą trzydzieści.

Kurant w przedziwny sposób dodał mu otuchy. Winston był samotnym widmem głoszącym prawdy, które nie dotrą do niczyich uszu, lecz dopóki będzie je głosił, ciągłość nie zostanie zerwana. Nie posłuch, lecz poczytalność pozwalają przekazać spuściznę ludzkości. Wrócił do biurka, zanurzył pióro w kałamarzu i napisał:

Do przyszłości albo przeszłości, czasów, w których myśl jest wolna, ludzie się różnią i nie mieszkają sami, prawda istnieje, a czynu nie można cofnąć,

z epoki samotności, uniformizacji, dwójmyślenia i Starszego Brata,

pozdrowienia!

Już nie żył. Właśnie to sobie uzmysłowił. Czuł, że dopiero teraz, odnalazłszy w sobie zdolność formułowania myśli, zrobił decydujący krok. Następstwa każdego czynu są w nim zawarte od samego początku. Zapisał:

Myślozbrodnia nie jest zagrożona karą śmierci. Myślozbrodnia JEST śmiercią.

Gdy już pojął, że jest martwy, największej wagi nabrało jak najdłuższe utrzymanie się przy życiu. Dwa palce prawej dłoni uwalane miał atramentem. Właśnie taki szczegół mógł człowieka zdradzić. Jakiś nadgorliwiec z ministerstwa (zapewne kobieta w typie myszatej albo ciemnowłosej z Beletrystyki) zacznie się zastanawiać, czemu Winston pisze w przerwie na lunch, czemu staromodnym piórem, no i właściwie co pisze, a potem szepnie słówko w stosownym departamencie. Poszedł do łazienki i pieczołowicie zmył atrament szorstkim ciemnobrązowym mydłem, które drażniło skórę jak papier ścierny i z tego względu świetnie się nadawało.

Odłożył dziennik do szuflady. Próby ukrywania go nie miały żadnego sensu, lecz przynajmniej mógł sprawdzić, czy odkryto jego istnienie. Włos wsunięty między kartki byłby zbyt oczywisty. Opuszką palca uniósł charakterystyczną drobinę szarego pyłu i umieścił ją w rogu okładki, skąd musiała spaść, gdyby ktoś poruszył zeszyt.

III

Winstonowi przyśniła się matka.

Zniknęła, gdy miał jakieś dziesięć, jedenaście lat. Była wysoką, posągową, małomówną kobietą o powolnych ruchach i cudownych jasnych włosach. Ojca zapamiętał mniej wyraźnie, jako wysokiego, szczupłego mężczyznę w okularach, ubranego w ciemny garnitur (szczególnie utkwiły mu w pamięci cienkie zelówki ojcowskich butów). Tych dwoje pochłonęły zapewne jedne z pierwszych wielkich czystek lat pięćdziesiątych.

W jego śnie matka siedziała znacznie niżej niż on i tuliła w ramionach jego młodszą siostrę. Tej ostatniej prawie nie pamiętał, ledwie majaczyło mu wspomnienie drobnego, wątłego, wiecznie milczącego dziecka o szeroko otwartych, czujnych oczach. Teraz obie patrzyły na niego z dołu. Były gdzieś w głębi ziemi, może na dnie studni albo przepastnego grobu, i to miejsce, już i tak położone znacznie niżej, opadało coraz szybciej w dół. Były na tonącym statku i patrzyły na niego przez mroczniejące wody. W zamkniętym salonie dawało się jeszcze oddychać, widziały go jeszcze i jeszcze on je widział, a przecież tonęły, zapadały się w zieloną otchłań, która lada moment miała je skryć na wieki. Stał w blasku słońca, oddychał świeżym powietrzem, a je zasysała śmierć – właśnie dlatego, że on znalazł się na górze. Wiedziały o tym, miały to wypisane na twarzach, ale nie malowała się na nich gorycz ani uraza, lecz tylko świadomość, że muszą umrzeć, aby on mógł pozostać przy życiu, gdyż taka jest kolej rzeczy.

Nie pamiętał, co wydarzyło się wcześniej, lecz we śnie był przekonany, że życie matki i siostry było ofiarą za jego własne. To był jeden z tych snów, których oniryczna poetyka nie eliminuje zwykłej aktywności umysłowej śniącego, lecz pozwala mu uświadomić sobie fakty i idee, które nawet po przebudzeniu sprawiają wrażenie świeżych i wartościowych. Winstona uderzyło, że jeszcze przed niespełna trzydziestu laty śmierć matki była wydarzeniem tragicznym, przygnębiającym w sposób w obecnych czasach niemożliwy. Pojął nagle, że tragedia przynależy do zamierzchłej epoki, w której istniały miłość, przyjaźń i prywatność, a krewni troszczyli się o siebie, nie szukając po temu uzasadnień. Sen o matce wprawił go w przygnębienie, bo umarła, kochając go, gdy był zbyt młody i zbyt samolubny, żeby jej miłość odwzajemnić. Bo jakimś sposobem, choć już nie pamiętał jakim, poświęciła się z lojalności, będącej dla niej czymś osobistym i niezmiennym. W jego świecie nie było już na nią miejsca. Było go aż nadto na strach, ból i nienawiść, ale nie na godność uczuć i autentyczny żal. Zdawało mu się, że wszystko to dostrzega w wielkich oczach matki i siostry, patrzących na niego z głębokości setek metrów przez zielone wody i zapadających się coraz głębiej.

Stał nagle na sprężystej trawie w niedzielny wieczór rozzłocony ukośnymi promieniami słońca. Pejzaż, na który patrzył, widywał w snach tak często, że utracił pewność, czy kiedykolwiek oglądał go na własne oczy. Po przebudzeniu nazywał go w myślach Złotym Krajem. To było stare, wyjedzone przez króliki pastwisko, przecięte wydeptaną ścieżką i upstrzone kretowiskami. Na jego skraju kołysały się łagodnie na wietrze gałązki wiązów w zaniedbanym żywopłocie; zielona gęstwa listków poruszała się lekko jak kobiece włosy. Gdzieś blisko, choć poza zasięgiem wzroku, szemrał czysty strumyk, a jelce pluskały się w spokojnej wodzie pod konarami wierzb.

Z przeciwnej strony pastwiska szła ku niemu dziewczyna o ciemnych włosach. Jednym, zdawałoby się, ruchem zdarła z siebie ubranie i odrzuciła je z pogardą na bok. Skórę miała białą i gładką, lecz nie budziła w nim pożądania, właściwie na nią nie patrzył, czuł tylko, jak ogarnia go podziw dla gestu, jakim odrzuciła okrycie. Jej wdzięk i beztroska wydawały się unieważniać całą kulturę, cały system myślenia, jakby Starszego Brata, Partię i Policję Myśli można było unicestwić jednym władczym ruchem dłoni. Również ten gest należał już do historii. Winston obudził się ze słowem „Szekspir” na ustach.

Teleekran emitował rozdzierający, jednostajny gwizd trwający trzydzieści sekund: siódma piętnaście, pobudka dla pracowników biurowych. Wygramolił się z łóżka – nagi, bo członkowie Zewnętrznego Kręgu Partii otrzymywali rokrocznie zaledwie trzy tysiące ekwiwalentu odzieżowego w postaci kartek, a na piżamę potrzeba było sześciuset – po czym wziął z krzesła zszargany podkoszulek i krótkie spodenki. Za trzy minuty miała się rozpocząć gimnastyka. Sekundę później zgiął się w napadzie kaszlu, który prawie zawsze dopadał go po przebudzeniu. Do tego stopnia wycisnął mu powietrze z płuc, że Winston doszedł do siebie dopiero po ułożeniu się na plecach i zrobieniu kilku spazmatycznych wdechów. Żyły nabrzmiały mu z wysiłku, zaswędział żylakowy wrzód.

– Grupa trzydzieści–czterdzieści! – zajazgotał kobiecy głos. – Grupa trzydzieści–czterdzieści! Proszę zająć miejsca. Trzydzieści–czterdzieści!

Winston stanął na baczność przed ekranem, na którym zdążył się już pojawić obraz dość młodej, szczupłej, lecz muskularnej kobiety ubranej w tunikę i tenisówki.

– Zgięcia i wyprosty ramion! – szczeknęła. – Powtarzamy za mną! RAZ, dwa, trzy, cztery! RAZ, dwa, trzy, cztery! Dalej, towarzysze, z życiem! RAZ, dwa, trzy, cztery! RAZ, dwa, trzy, cztery!…

Bolesny napad kaszlu nie wymazał do końca z pamięci Winstona sennych majaków, a rytmiczne ruchy wręcz je wyostrzyły. Mechanicznie wyrzucał ramiona w tył i w przód z wyrazem zawziętej radości, uznawanym za odpowiedni w porze gimnastyki, próbując wrócić myślami do mglistego okresu dzieciństwa. Było to niezwykle trudne. Od końca lat pięćdziesiątych wstecz wszystko wydawało się wyblakłe. Wobec braku archiwaliów, do których można by sięgnąć, nawet własny życiorys zaczynał się zamazywać. W pamięci utrwalały się wielkie wydarzenia, które najpewniej nigdy nie zaszły, i błahe incydenty, których atmosfery nie sposób było odtworzyć, między nimi zaś ciągnęły się puste okresy, którym nie potrafił niczego przyporządkować. Kiedyś wszystko było inaczej. Zmianie uległy nawet nazwy krajów i ich kontury na mapie. Dla przykładu, Pierwszy Pas Startowy nazywano kiedyś Anglią lub Wielką Brytanią, choć Londyn, tego był prawie pewien, Londyn był zawsze Londynem.

Nie potrafił odtworzyć czasów, w których Oceania nie prowadziłaby wojny, ale jego dzieciństwo musiało przypaść na dość długi okres pokoju, bo jednym z jego najwcześniejszych wspomnień był nalot, który chyba wszystkich zaskoczył. Może to wtedy bomba atomowa spadła na Colchester? Nie pamiętał samego nalotu, tylko dłoń ojca zaciśniętą na jego dłoni, kiedy biegli w dół, w dół, coraz niżej, głęboko pod ziemię, dookoła po spiralnych stopniach, które łomotały mu pod stopami; nogi tak mu w końcu osłabły, że zaczął się mazgaić i musieli odpocząć. Matka, jak zwykle powolna i oderwana od rzeczywistości, została daleko w tyle. Niosła jego małą siostrzyczkę, a może tylko tobół z kocami? Nie miał pewności, czy siostra była już wtedy na świecie. Wreszcie wyszli w jakimś zgiełkliwym, zatłoczonym miejscu, które okazało się stacją metra.

Wszędzie wokół na kamiennych płytach podłogi kulili się ludzie. Inni, równie stłoczeni, przycupnęli na piętrowych metalowych łóżkach, jeden nad drugim. Winston i jego rodzice rozłożyli się na podłodze. Tuż obok nich siedziała na pryczy para staruszków. Mężczyzna ubrany był w porządny ciemny garnitur i nosił na śnieżnobiałych włosach czarny kaszkiet zsunięty na potylicę. Twarz miał purpurową, oczy błękitne i załzawione. Śmierdział ginem, jakby go wypacał, można było sobie wyobrazić, że wzbierające w jego oczach łzy to czysty alkohol, lecz chociaż był na lekkim rauszu, autentycznie cierpiał, przytłoczony jakimś nieznośnym żalem. Na swój dziecinny sposób Winston pojmował, że wydarzyło się coś potwornego, niewybaczalnego i nieodwracalnego. I chyba wiedział co. Ktoś, kogo stary kochał, może najdroższa wnusia, zginął. Co kilka minut mężczyzna powtarzał:

– Mówiłem, matka, nie trza im było wierzyć. Mówiłem czy nie mówiłem? Tyle z tego, jak człowiek bierze na wiarę. Mówiłem. Od początku mówiłem. Gnoje jedne, nie trza im było wierzyć.

Ale jakim gnojom nie trza było wierzyć, tego już Winston nie pamiętał.

Od tej pory wojna trwała właściwie nieprzerwanie, choć ściśle rzecz ujmując, nie zawsze była to ta sama wojna. Z dzieciństwa Winston zapamiętał trwające przez kilka miesięcy chaotyczne walki uliczne w Londynie. Część z nich zapisała mu się w pamięci bardzo wyraźnie, jednak prześledzenie historii całego tego okresu i odtworzenie, kto z kim w danym momencie walczył, było niemożliwe. W żadnych publikacjach, w żadnych audycjach radiowych nie zachowały się wzmianki o sojuszu innym niż aktualnie obowiązujący. W tym momencie, w roku 1984 (o ile faktycznie był rok 1984), Oceania w sojuszu z Azją Wschodnią toczyła wojnę z Eurazją i nikt nigdy prywatnie ani publicznie nie zająknął się o innym układzie sił. Tymczasem Winston wiedział doskonale, że zaledwie cztery lata wcześniej Oceania sprzymierzona z Eurazją toczyła wojnę z Azją Wschodnią, lecz ten odprysk skrywanej wiedzy posiadł tylko dlatego, że jego pamięci nie objęto wystarczającą kontrolą. Oficjalnie nigdy nie doszło do zmiany sojuszy. Oceania toczyła wojnę z Eurazją, zatem Oceania zawsze toczyła wojnę z Eurazją. Aktualny wróg reprezentował absolutne zło, zatem jakiekolwiek pakty przeszłe lub przyszłe były po prostu niemożliwe.

Najbardziej przerażające jest to – pomyślał po raz tysięczny, z wysiłkiem wykręcając obolałe barki (z rękami na biodrach obracali właśnie górną częścią tułowia, co ponoć korzystnie wpływało na mięśnie pleców) – że to wszystko może być prawdą. Czy świadomość, że Partia jest w stanie zawłaszczyć historię i obwieścić, że dane fakty nigdy nie miały miejsca, nie budzi większej grozy niż zwykłe tortury i śmierć?

Partia utrzymywała, że Oceania nigdy nie była sojusznikiem Eurazji. On, Winston Smith, wiedział, że Oceania była sojusznikiem Eurazji zaledwie przed czterema laty, ale gdzie było miejsce na tę wiedzę? Wyłącznie w jego umyśle, który tak czy inaczej zostanie wkrótce ewaporowany. Skoro zaś cała reszta brała za dobrą monetę kłamstwa serwowane im przez Partię, skoro we wszystkich dostępnych publikacjach podtrzymywano tę samą narrację, kłamstwo przechodziło do historii i stawało się obowiązującą prawdą. „Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość” – głosiła partyjna doktryna. Jednocześnie przeszłość, choć z natury zmienna, nigdy nie ulegała zmianom. Każda aktualna prawda była nią od zarania dziejów po ich kres. Proste. Wystarczyło bez końca zwyciężać własną pamięć. Nazywano to kontrolą nad rzeczywistością, a w nowomowie: dwójmyśleniem.

– Spocznij! – warknęła trenerka nieco przyjaźniej.

Winston opuścił ramiona, powoli wciągnął powietrze do płuc i odpłynął w labirynt dwójmyślenia. Wiedzieć i nie wiedzieć. Mieć głębokie poczucie prawdy obiektywnej i głosić starannie spreparowane kłamstwa. Wyznawać wykluczające się przekonania, pojmować ich sprzeczność i wierzyć w nie bez zastrzeżeń. Stosować logikę wbrew logice. Odżegnywać się od moralności i rościć sobie do niej pretensje. Wierzyć, że demokracja jest niemożliwa, a Partia jest strażnikiem demokracji. Zapominać o tym, co konieczne, przypominać sobie, gdy okaże się potrzebne, zapominać na powrót chwilę później, a nade wszystko stosować tę procedurę wobec samej procedury. Oto prawdziwa sztuka: świadomie osiągnąć niewiedzę i natychmiast wyprzeć z pamięci autohipnozę, której się właśnie poddało. Samo zrozumienie pojęcia „dwójmyślenie” wymagało dwójmyślenia.

Trenerka znów postawiła ich na baczność.