Droga na molo w Wigan - George Orwell - ebook + książka

Droga na molo w Wigan ebook

George Orwell

0,0

Opis

Książka po raz pierwszy została wydana w Anglii w 1937 roku i niemal z dnia na dzień stała się bestsellerem. To jeden z najlepszych i najbardziej wnikliwych zbeletryzowanych reportaży. Orwell jak wiemy doświadczył na własnej skórze, jak żyli wyzyskiwani, upośledzeni przez los i gospodarkę rynkową nędzarze. Efektem prowadzonego przez niego „eksperymentu" jest Droga na molo w Wigan.

Pierwsza część książki zawiera napisaną w pierwszej osobie reportażową relację o pracy, życiu, warunkach mieszkaniowych, zwyczajach i swoistej subkulturze robotników z Wigan, a także z okolic Barnsley i Sheffield. Były to wówczas najbardziej uprzemysłowione okręgi Wielkiej Brytanii, gdzie wydobywano węgiel i gdzie znajdowały się huty oraz wielkie zakłady produkcyjne. Opis pracy w kopalni węgla do dziś uchodzi za majstersztyk światowego reportażu. Znakomity jest również niezwykle wprost szczegółowy opis codziennej egzystencji ludzi wyzyskiwanych, biednych, bezrobotnych. Orwell wyraźnie poszukuje tu odpowiedzi na pytanie, dlaczego ci, którym kraj zawdzięcza bogactwo i funkcjonowanie – przede wszystkim górnicy – są tak nieludzko traktowani i żyją w tak nieopisanej nędzy.

Druga część książki w bardzo niekorzystnym świetle ukazuje realia ówczesnego socjalizmu, stanowiącego właściwie domeną middle class i lekceważącego tych, dla których wspomniany socjalizm mógłby być dobrodziejstwem. Tę część powszechnie uznaje się za jeden z najznakomitszych w światowej literaturze politycznej traktatów o socjalizmie, jego twórcach, błędach i zaletach.

George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I

Droga na molo w Wigan Część I

Rozdział I

I

Pierw­szym dźwię­kiem, jaki roz­le­gał się ran­kiem, było łomo­ta­nie sabo­tów mło­dych robot­nic po bruku ulicy. Wcze­śniej, jak przy­pusz­czam, wyły syreny fabryczne, lecz wtedy zawsze jesz­cze spa­łem. W sypialni zwy­kle noco­wało nas czte­rech, a pomiesz­cze­nie było nad wyraz odpy­cha­jące; pano­wała w nim jakaś szpetna pro­wi­zorka, jak to zwy­kle bywa w izbach nie­słu­żą­cych swoim wła­ści­wym celom. Daw­niej ów dom był zwy­kłym domem miesz­kal­nym, a gdy prze­jęli go pań­stwo Bro­oker, otwo­rzyli na dole skle­pik z fla­kami, pozo­stałe zaś pokoje prze­zna­czyli na wyna­jem: po poprzed­nich wła­ści­cie­lach pozo­stały co bar­dziej nie­przy­datne meble, któ­rych ni­gdy nie chciało im się ich pozbyć. Sypia­li­śmy zatem w pomiesz­cze­niu na­dal cał­kiem wyraź­nie przy­po­mi­na­ją­cym wyglą­dem dawny salon. U sufitu wisiał ciężki krysz­ta­łowy żyran­dol, tak obro­śnięty kurzem, że wyglą­dał jakby był pokryty futer­kiem. Więk­szą część jed­nej ze ścian zasła­niała jakaś wiel­gachna, strasz­liwa lan­dara, ni to kre­dens, ni komoda, przy­brana mnó­stwem rzeź­bio­nych ozdó­bek, pełna szu­fla­dek i tafe­lek z lustrami; na pod­ło­dze leżał żywy ongiś w bar­wach, a teraz już spło­wiały dywan, na któ­rego skra­jach stały pojem­niki wypeł­nione po brzegi nagro­ma­dzo­nymi przez lata śmie­ciami; były tam rów­nież dwa pocią­gnięte fał­szywą pozłotką krze­sła o zapad­nię­tych sie­dze­niach, a także jeden z tych sta­ro­mod­nych foteli wypcha­nych koń­skim wło­siem, z któ­rych czło­wiek natych­miast się ześli­zguje. Pokój zamie­niono na sypial­nię, wsta­wia­jąc pomię­dzy te oraz inne rupie­cie liche wyrka.

Moje leże stało w naroż­niku po pra­wej stro­nie, naj­bli­żej drzwi. W nogach wci­śnięto poprzecz­nie dru­gie łóżko (gdyby usta­wiono je ina­czej, nie można by otwo­rzyć drzwi): oba mocno napie­rały na sie­bie, tak że spa­łem z koniecz­no­ści ze sku­lo­nymi nogami; ile­kroć je pro­sto­wa­łem, trą­ca­łem sto­pami w plecy śpią­cego tam męż­czy­znę. Ów sąsiad był już posu­nięty w latach, nazy­wał się Reilly, pra­co­wał jako mecha­nik, czy też ktoś taki, „na górze” jed­nej z kopalń. Na moje szczę­ście wycho­dził do pracy o pią­tej rano, więc gdy go już nie było, mogłem wresz­cie wypro­sto­wać nogi i przez te kilka godzin wygod­nie sobie pospać. Łóżko naprze­ciw zaj­mo­wał szkocki gór­nik, który został ranny na dole (przy­gniótł go potężny odła­mek skały, który usu­nięto dopiero po kilku godzi­nach) i otrzy­mał pięć­set fun­tów odszko­do­wa­nia. Był postaw­nym, przy­stoj­nym czter­dzie­sto­lat­kiem o posi­wia­łych już wło­sach i krót­kich pod­strzy­żo­nych wąsach i bar­dziej przy­po­mi­nał sier­żanta niż gór­nika; wyle­gi­wał się w łóżku do wcze­snego popo­łu­dnia, pyka­jąc krótką fajeczkę. W następ­nym łóżku sypiali kolejno agenci czy też akwi­zy­to­rzy ogło­szeń pra­so­wych oraz faceci sprze­da­jący roz­ma­ite arty­kuły na raty. Było to podwójne łóżko, zde­cy­do­wa­nie naj­lep­sze i najwygod­niejsze. Przy­dzie­lono mi je pierw­szej nocy, lecz potem chy­trze skło­niono do wyra­że­nia zgody na zmianę, ponie­waż przy­był nowy loka­tor. Myślę, że wszy­scy nowo przy­byli prze­sy­piali pierw­szą noc w tym podwój­nym łóżku, peł­nią­cym rolę, że tak powiem, wabika-pułapki. Okna były zamknięte na głu­cho i dodat­kowo zabez­pie­czone na dole czer­wo­nymi worecz­kami z pia­skiem, toteż rano śmier­działo jak w obo­rze. Czło­wiek nic nie czuł kiedy wstał; trzeba było dopiero wyjść z sypialni i powró­cić, żeby odór wal­nął w noz­drza jak sie­kiera.

Ni­gdy się nie dowie­dzia­łem, ile budy­nek miał sypialni, cho­ciaż – oso­bliwa rzecz – była tam łazienka, urzą­dzona jesz­cze przez poprzed­nich wła­ści­cieli. Na dole znaj­do­wała się, jak to zwy­kle bywa, kuch­nia z wiel­kim otwar­tym pale­ni­skiem, na któ­rym przez całą dobę pło­nął ogień. Pół­mrok roz­ja­śniał tylko poje­dyn­czy świe­tlik, a pomiesz­cze­nie pozba­wione było okien, ponie­waż z jed­nej strony sąsia­do­wał z nim sklep, a z dru­giej spi­żar­nia, w któ­rej widać było zej­ście do jakie­goś mrocz­nego lochu – prze­cho­wy­wano tam flaki. Drzwi pro­wa­dzące do spi­żarni czę­ściowo blo­ko­wała bez­kształtna sofa, na któ­rej stale leżała pani Bro­oker, nasza gospo­dyni, nie­ustan­nie obłoż­nie chora i owi­nięta mnó­stwem brud­nych koców. Miała sze­roką, nazna­czoną tro­skami twarz o jasno­żół­tej cerze. Nikt nie wie­dział, co jej wła­ści­wie dolega; jak przy­pusz­czam, cier­piała wyłącz­nie z prze­je­dze­nia. Przed pale­ni­skiem nie­mal zawsze suszyła się bie­li­zna, a pośrodku pomiesz­cze­nia stał wielki stół kuchenny, przy któ­rym jadała rodzina gospo­da­rzy oraz wszy­scy loka­to­rzy. Nie pamię­tam, żebym kie­dy­kol­wiek widział ów stół nie­na­kryty, cza­sem jed­nak widy­wa­łem to, czym go przy­kry­wano. A więc na samym spo­dzie znaj­do­wała się war­stwa sta­rych gazet popla­miona sosem wor­ce­ster; na niej lepiąca się od brudu biała cerata; kolejną war­stwę sta­no­wił zie­lony obrus ze zgrzeb­nego lnu, ni­gdy nie zmie­niany i rzadko zdej­mo­wany. Okru­chy ze śnia­da­nia leżały na stole zwy­kle aż do kola­cji. Nauczy­łem się roz­po­zna­wać nie­omyl­nie każdy ich rodzaj i codzien­nie spraw­dzać, jaką trasę prze­były na obru­sie od poprzed­niego dnia.

Sklep był wąski i zimny. Na zewnętrz­nych szy­bach wid­niało kilka bia­łych liter, roz­rzu­co­nych bez­ład­nie niczym gwiazdy, pozo­sta­łość po daw­nych rekla­mach cze­ko­lady. Pośrodku sklepu stał stół, na któ­rym leżały wiel­kie bia­ławe sploty fla­ków, obok zaś szara, drobno pomarsz­czona masa, nazy­wana „czar­nymi fla­kami” oraz wstrętne, pół­prze­zro­czy­ste, ugo­to­wane świń­skie nogi. Był to typowy sklep typu „flaki i groch”: wła­ści­ciele nie mieli na skła­dzie nic wię­cej, wyjąw­szy chleb, papie­rosy i kon­serwy. Mimo iż wywieszka w oknie zachwa­lała „her­batkę”, gdy ktoś chciał zamó­wić kubek tego napoju, zby­wano go niczym, sumi­tu­jąc się gęsto. Pan Bro­oker, pomimo iż od dwóch lat nie miał pracy, był z zawodu gór­ni­kiem; on i jego żona zawsze uzy­ski­wali uboczne dochody z jakie­goś han­dlu. Nie­gdyś mieli piwiar­nię, stra­cili jed­nak licen­cję za tole­ro­wa­nie w lokalu hazardu. Wąt­pię, żeby któ­ryś z ich inte­re­sów popła­cał, oboje nale­żeli bowiem do osób, które pro­wa­dzą je po to, żeby móc stale narze­kać. Pan Bro­oker był czar­nia­wym, drob­no­ko­ści­stym, przy­po­mi­na­ją­cym Irland­czyka typem, do tego zadzi­wia­jąco nie­chluj­nym. Nie pamię­tam, żebym kie­dy­kol­wiek widział go z czy­stymi rękoma. Ponie­waż jego żona stale cho­ro­wała, więk­szość posił­ków przy­go­to­wy­wał sam, a zwy­cza­jem ludzi, któ­rzy mie­wają zawsze brudne ręce, w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób dokład­nie mię­dlił i długo obra­cał wszystko w pal­cach. Na każ­dej przy­go­to­wa­nej prze­zeń kromce chleba z masłem czer­niał zawsze odcisk jego kciuka. Nawet wcze­snym ran­kiem, gdy scho­dził w tajem­ni­cze cze­lu­ście za łóż­kiem, na któ­rym spo­czy­wała jego żona i przy­no­sił na górę flaki – nawet wtedy miał już czarne łapy. Inni loka­to­rzy opo­wia­dali mi prze­ra­ża­jące wręcz rze­czy na temat miej­sca prze­cho­wy­wa­nia fla­ków. Podobno żero­wały tam na nich stada kara­lu­chów. Nie wiem, jak czę­sto nasi gospo­da­rze zama­wiali świeży towar, jed­nak chyba nieczę­sto, ponie­waż pani Bro­oker miała zwy­czaj okre­ślać według dat tych dostaw wszyst­kie inne wyda­rze­nia. – Zara, niech no poli­czę, od tam­tej pory przy­wo­zili nam mro­że­ninę (zamro­żone flaki) trzy razy – i tak dalej, i tak dalej. Nam, loka­to­rom, ni­gdy nie poda­wano fla­ków. Wtedy myśla­łem, że są może zbyt dro­gie, następ­nie jed­nak wyde­du­ko­wa­łem, że chyba po pro­stu wie­dzie­li­śmy o nich zbyt wiele. Zauwa­ży­łem także, że sami pań­stwo Bro­okers ni­gdy ich nie jedli.

Jedy­nymi sta­łymi loka­to­rami byli pan Reilly, ów szkocki gór­nik, dwóch eme­ry­tów oraz Joe, męż­czy­zna utrzy­mu­jący się z zasił­ków PAC – nale­żał on do takich osób, które nie mie­wają nazwi­ska. Po bliż­szym pozna­niu Szkot oka­zał się strasz­li­wym nudzia­rzem. Zwy­cza­jem wielu bez­ro­bot­nych zbyt dużo czasu spę­dzał na lek­tu­rze gazet, a jeśli mu się w porę nie prze­rwało, potra­fił godzi­nami glę­dzić na temat cho­ciażby „żół­tego nie­bez­pie­czeń­stwa”, mor­der­ców kawał­ku­ją­cych swoje ofiary i ukry­wa­ją­cych ich szczątki w skrzy­niach, astro­lo­gii oraz kon­fliktu pomię­dzy reli­gią i nauką. Sta­rzy eme­ryci zostali, jak to zwy­kle bywa, usu­nięci ze swo­ich domów przez Means Test16. Odda­wali Bro­oke­rom swoje coty­go­dniowe dzie­sięć szy­lin­gów, otrzy­mu­jąc w zamian utrzy­ma­nie jakiego można się spo­dzie­wać za tę kwotę, mia­no­wi­cie łóżko na pod­da­szu oraz posiłki, naj­czę­ściej typu chleb-z-masłem. Pierw­szy eme­ryt nale­żał to kate­go­rii osób mie­nią­cych się „lep­szymi” i umie­rał na jakąś nie­ule­czalną cho­robę – chyba miał raka. Wsta­wał z łóżka tylko wtedy, kiedy musiał pójść, żeby ode­brać swoje pie­nią­dze. Drugi, któ­rego wszy­scy nazy­wali Old Jack, miał sie­dem­dzie­siąt osiem lat i był nie­gdyś gór­ni­kiem; prze­pra­co­wał pod zie­mią ponad pięć­dzie­siąt lat. Był bystry i inte­li­gentny, oso­bli­wie jed­nak pamię­tał wyłącz­nie swoje prze­ży­cia i doświad­cze­nia z mło­do­ści; nie wspo­mi­nał ni­gdy ani sło­wem o nowo­cze­snym sprzę­cie gór­ni­czym i uspraw­nie­niach w pracy. Opo­wia­dał mi za to o zma­ga­niach z osza­la­łymi końmi w wąskich chod­ni­kach. Gdy się dowie­dział, że czy­nię przy­go­to­wa­nia do zwie­dze­nia kilku kopalni, spoj­rzał tylko na mnie pogar­dli­wie i orzekł, że męż­czy­zna mojego wzro­stu (mie­rzy­łem sto osiem­dzie­siąt dzie­więć cen­ty­me­trów) ni­gdy nie da sobie rady z „dojaz­dem” na dole; pusz­czał mimo uszu moje słowa, że prze­cież warunki tego „dojazdu” się popra­wiły. Był jed­nak przy­jaź­nie uspo­so­biony do oto­cze­nia, a kiedy czła­pał po scho­dach na swoje pod­da­sze, gdzie sypiał, żegnał wszyst­kich grom­kim okrzy­kiem „Dobra­noc, chło­paki!”. Naj­bar­dziej podo­bało mi się w nim to, że ni­gdy nie sępił; pod koniec tygo­dnia bra­ko­wało mu zwy­kle tyto­niu, zawsze jed­nak odma­wiał poczę­stunku. Bro­oke­ro­wie ubez­pie­czyli eme­rytów na życie w fir­mach pobie­ra­ją­cych składkę „sześć pen­sów tygo­dniowo”. Podobno pod­słu­chano, jak zanie­po­ko­jeni gospo­da­rze wypy­ty­wali akwi­zy­tora z tej firmy, „jak długo mogą żyć cho­rzy na raka?”.

Joe, podob­nie jak Szkot, czy­ty­wał namięt­nie gazety i nie­mal całymi dniami prze­sia­dy­wał w biblio­tece publicz­nej. Był to typowy bez­ro­botny kawa­ler, osob­nik wyraź­nie zanie­dbany, wła­ści­wie już obdar­tus, o okrą­głej, nie­mal dzie­cię­cej twa­rzy, na któ­rej malo­wał się wyraz naiw­nej prze­kory. Przy­po­mi­nał bar­dziej opusz­czo­nego chłopca niż doro­słego męż­czy­znę. Przy­pusz­czam, że zupełny brak obo­wiąz­ków powo­duje, iż tak wielu jemu podob­nych wygląda znacz­nie mło­dziej niż powinni na swój wiek. Sądząc po jego wyglą­dzie i powierz­chow­no­ści, dawa­łem mu około dwu­dzie­stu ośmiu lat, atoli ze zdu­mie­niem dowie­dzia­łem się, że ma ich już czter­dzie­ści trzy. Joe miał upodo­ba­nie do wyra­ża­nia się gór­no­lot­nymi i dobit­nymi fra­zami, a ponadto był bar­dzo dumny z faktu, że posta­wił na swoim i ni­gdy się nie oże­nił. – Więzy mał­żeń­skie to wielka sprawa – mawiał do mnie czę­sto, najwyraź­niej mnie­ma­jąc, iż brzmi to nad wyraz wni­kli­wie, a jed­no­cze­śnie daje dużo do myśle­nia. Jego dochody wyno­siły pięt­na­ście szy­lin­gów tygo­dniowo, z czego sześć lub sie­dem pła­cił Bro­oke­rom za noc­legi. Widy­wa­łem nie­kiedy, jak grzeje sobie na kuchen­nym pale­ni­sku wodę na her­batę, jed­nak pozo­stałe posiłki jadał gdzieś na zewnątrz, a skła­dały się one, jak przy­pusz­czam, głów­nie z kro­mek chleba z mar­ga­ryną oraz ryby z fryt­kami.

Oprócz nich była też klien­tela nie­re­gu­larna, którą two­rzyli komi­wo­ja­że­ro­wie pośled­niej­szego gatunku – wędrowni akto­rzy (na pół­nocy Anglii jest ich zawsze sporo, ponie­waż w więk­szych piwiar­niach bar­dzo czę­sto odby­wają się w week­endy występy róż­nych arty­stów) oraz akwi­zy­to­rzy prasy. Z tymi ostat­nimi zetkną­łem się wtedy po raz pierw­szy. Ich zaję­cie wydało mi się tak jałowe, bez­na­dziejne i okropne, że zacho­dzi­łem w głowę, dla­czego ktoś chwyta się takiej pracy mając jako alter­na­tywę pobyt w wię­zie­niu. Ludzie ci byli zatrud­nieni prze­waż­nie przez tygo­dniki lub nie­dzielne dodatki do gazet; podró­żo­wali po mia­stach zaopa­trzeni w ich plany oraz w wykazy ulic, które musieli codzien­nie „obro­bić”. Jeżeli nie zdo­łali zdo­być przy­naj­mniej dwu­dzie­stu pre­nu­me­rat dzien­nie, szli na bruk. Jeśli utrzy­mali wyma­gane mini­mum, otrzy­my­wali nie­wielką pen­syjkę – bodaj dwa funty tygo­dniowo; oprócz tego za każde zamó­wie­nie powy­żej dwu­dzie­stu pobie­rali jakąś mikro­sko­pijną pro­wi­zję. Cała rzecz nie była jed­nak aż tak bez­na­dziejna, jakby się to wyda­wało na pierw­szy rzut oka, ponie­waż w dziel­ni­cach robot­ni­czych każda rodzina abo­nuje jakiś dwu­pen­sowy tygo­dnik i co kilka tygo­dni zmie­nia go na inny; skąd­inąd wąt­pię, by kto­kol­wiek zdo­łał utrzy­mać takie zaję­cie na dłu­żej. Wydawcy cza­so­pism zatrud­niają bied­nych roz­bit­ków życio­wych znaj­du­ją­cych się w roz­pacz­li­wej sytu­acji, bez­ro­bot­nych urzęd­ni­ków i komi­wo­ja­że­rów oraz podob­nych nie­szczę­śni­ków, któ­rzy doko­nują despe­rac­kich wysił­ków, żeby wypra­co­wać swoje mini­mum; potem, gdy to strasz­liwe zaję­cie ścina ich dosłow­nie z nóg, otrzy­mują wymó­wie­nie, a pra­co­dawca anga­żuje nowych. Pozna­łem dwóch takich face­tów, zatrud­nia­nych przez jeden z bar­dziej zna­nych tygo­dników. Obaj byli w śred­nim wieku, mieli na utrzy­ma­niu rodziny, a jeden docho­wał się już nawet wnu­ków. Byli na nogach po dzie­sięć godzin dzien­nie, „obra­bia­jąc” wyzna­czone ulice, a potem do późna w nocy wypeł­niali for­mu­la­rze doty­czące szwin­dlu z powo­dze­niem upra­wia­nego przez ich pisma: w ramach tego oszu­kań­stwa można było – po wyku­pie­niu sześciotygo­dniowej pre­nu­me­raty i wpła­ce­niu dwóch szy­lin­gów prze­ka­zem pocz­to­wym – otrzy­mać „dar­mowy” ser­wis sto­łowy. Otyły komi­wo­ja­żer: ten, który już był dziad­kiem, zasy­piał na sie­dząco z głową w sto­sie for­mu­la­rzy. Żad­nego z nich nie było stać na wyda­nie funta tygo­dniowo, czyli kwoty, jaką pań­stwo Bro­oker liczyli sobie za pełne utrzy­ma­nie. Pła­cili tylko nie­wielką stawkę za noc­legi i sie­dząc w kuchen­nym naroż­niku, spo­ży­wali ukrad­kiem posiłki skła­da­jące się z bekonu i kro­mek chleba z mar­ga­ryną, które prze­cho­wy­wali w swo­ich wali­zecz­kach.

Pań­stwo Bro­oker mieli znaczną liczbę synów i córek, z któ­rych więk­szość dawno już wynio­sła się z domu. Nie­któ­rzy prze­by­wali w Kana­dzie – „w Kana­do­wie”, jak mawiała pani Bro­oker. Tylko jeden syn miesz­kał opo­dal; był to wielki, przy­po­mi­na­jący wie­prza mło­dzie­niec, zatrud­niony w garażu; czę­sto przy­cho­dził do rodzi­ców na posiłki. Jego żona stale prze­by­wała w naszym domu wraz z dwójką dzieci, a goto­wała i prała też prze­waż­nie sama oraz Emmie, narze­czona dru­giego syna, który prze­by­wał w Lon­dy­nie. Emmie była jasno­włosą dziew­czyną o spi­cza­stym nosie i nie­szczę­śli­wym wyra­zie twa­rzy; zara­biała gro­sze w jed­nej z fabryk, a wie­czo­rami haro­wała jak nie­wol­nica w domu przy­szłych teściów. Zauwa­ży­łem, że jej ślub z synem Bro­okerów nie­ustan­nie odkła­dano w cza­sie i, prawdę powie­dziaw­szy, ni­gdy by do niego zapewne nie doszło, gdyby nie to, że pani Bro­oker już wyzna­czyła Emmie rolę swo­jej przy­szłej syno­wej; jed­no­cze­śnie przez cały czas obser­wo­wała ją czuj­nym okiem i stro­fo­wała życz­li­wie w ów oso­bliwy, cha­rak­te­ry­styczny spo­sób wła­ściwy kale­kom. Pozo­stałe prace domowe wyko­ny­wał (lub ich nie wyko­ny­wał) gospo­darz. Pani Bro­oker rzadko wsta­wała ze swo­jej sofy usta­wio­nej w kuchni (leżała na niej przez okrą­głą dobę) i była zbyt zło­żona cho­robą, żeby robić coś innego niż tylko zja­dać ogromne por­cje posił­ków. Jej mąż zaj­mo­wał się skle­pem, wyda­wał posiłki loka­to­rom i „porząd­ko­wał” sypial­nię. Kolejne czyn­no­ści zawsze wyko­ny­wał powoli, w tem­pie iście śli­ma­czym. Czę­sto więc łóżka stały nie­za­słane aż do szó­stej po połu­dniu, zaś o dowol­nej porze dnia można było natknąć się na pana Bro­okera na scho­dach, jak niósł wypeł­niony po wręby noc­nik, odgi­na­jąc wysoko kciuk. Ran­kami zaś sie­dział przy kuchen­nym pale­ni­sku; obok stała wanienka wypeł­niona brudną wodą, a on obie­rał kar­to­fle tak powoli, jakby odby­wało się to na zwol­nio­nym fil­mie. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem osoby, która by wyko­ny­wała tę czyn­ność z rów­nie zapie­kłą odrazą, a któ­rej w dodatku towa­rzy­szyło cią­głe roz­pa­mię­ty­wa­nie swo­jej „krzywdy”. Nie­mal było widać, jak gotuje się w nim jakiś gorzki jad, nie­na­wiść to tej „cho­ler­nej bab­skiej roboty”. Nale­żał bowiem do tego typu ludzi, któ­rzy potra­fią prze­żu­wać swoje urazy niczym krowa paszę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Cho­dzi o Royal Ante­di­lu­vian Order of Buf­fa­loes, męskie sto­wa­rzy­sze­nie utwo­rzone w 1822 r. w zajeź­dzie Harp Tavern przy Great Rus­sell Street (opo­dal Drury Lane The­atre) w Lon­dy­nie, począt­kowo jako zwią­zek pra­cow­ni­ków teatrów, któ­rzy – w prze­ci­wień­stwie do akto­rów oraz innych arty­stów tam­tych cza­sów – nie mieli swo­ich związ­ków nawet o nie­for­mal­nym cha­rak­te­rze. Ist­nieje do dziś, ma cha­rak­ter para­ma­soń­ski, a jego celem są dzia­ła­nia cha­ry­ta­tywno-dobro­czynne. Pomimo słowa „Royal” w nazwie ni­gdy nie otrzy­mało kró­lew­skiego patentu; gdy pod koniec XIX w. wydano w Anglii ustawy prze­ciw szko­dli­wym i awan­tur­ni­czym zgro­ma­dze­niom (The Sedi­tious and Rio­tous Assem­bly Acts), jego kie­row­nic­two, powo­do­wane pra­gnie­niem wyka­za­nia, iż orga­ni­za­cja jest lojalna wobec pań­stwa i jego monar­chy, dodało do nazwy słowo „Loyal” („Lojalni”). Wkrótce jed­nak zaczęto błęd­nie uży­wać podob­nego słowa „Royal” („Kró­lew­skie”), które weszło z cza­sem do ofi­cjal­nego obiegu. Obrzędy i pro­ce­dury orga­ni­za­cyjne sto­wa­rzy­sze­nia nader czę­sto łączyły się ze zbio­rową kon­sump­cją piwa w pubach (motyw ten kil­ka­krot­nie wystę­puje w powie­ściach Orwella). Ofi­cjalne cele orga­ni­za­cji to „Obrona słab­szych, poma­ga­nie skrzyw­dzo­nym przez los oraz wspoma­ga­nie osób znaj­du­ją­cych się w kło­po­tach i w potrze­bie”. Obec­nie utrzy­muje ona dwa domy dla rekon­wa­le­scen­tów „na potrzeby człon­ków, ich żon oraz wdów po nich, odby­wa­ją­cych reha­bi­li­ta­cję po cho­ro­bie lub znaj­du­ją­cych się w trak­cie lecze­nia”. Struk­tura orga­ni­za­cyjna Buf­fa­loes opiera się, podob­nie jak w maso­ne­rii, na sys­te­mie lożo­wym – ist­nieją Loże Mniej­sze (Pry­watne), Wiel­kie Loże Pro­win­cjo­nalne oraz Wielka Loża (przyp. tłum.). [wróć]

2. Zało­żony w 1154 r. przez Petera de Bir­ming­ham, lokal­nego obszar­nika, targ bydłem i arty­ku­łami żyw­no­ścio­wymi, potem główny bazar w mie­ście. Ist­nieje do dziś (przyp. tłum.). [wróć]

3. W oryg. Tem­pe­rance Hotel. Cho­dzi o sieć zajaz­dów a potem hoteli zakła­da­nych mniej wię­cej od połowy XIX w. w Wlk. Bry­ta­nii i USA przez orga­ni­za­cje pro­pa­gu­jące abs­ty­nen­cję (przyp. tłum.). [wróć]

4.Cri­th­mum mari­ti­mum, roślina z rodziny bal­dasz­ko­wa­tych o mię­si­stych łody­gach i liściach, które maga­zy­nują wodę. Rośnie czę­sto na urwi­skach nad­mor­skich, jest jadalna, a w nie­któ­rych regio­nach Anglii ucho­dzi za przy­smak, obec­nie poda­wana nawet jako ozdoba do potraw w ele­ganc­kich lon­dyń­skich restau­ra­cjach. Jej liście przy­po­mi­nają w smaku szpa­ragi, dla­tego nazy­wana jest nie­kiedy „szpa­ra­gami ubo­gich” (przyp. tłum.). [wróć]

5. Frank Meade był urzęd­ni­kiem w Amal­ga­ma­ted Society of Woodwor­kers. Pro­wa­dził też biuro man­che­ster­skiej filii pisma „Adel­phi” i był dyrek­to­rem eko­no­micz­nym „Labour’s Natio­nal Voice”, organu Inde­pen­dent Socia­list Party (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

6. Natio­nal Unem­ployed Wor­kers’ Move­ment (Naro­dowy Ruch Bez­ro­bot­nych Robot­ni­ków) (przyp. tłum.). [wróć]

7. „John Bull” był popu­lar­nym tygo­dni­kiem zało­żo­nym w roku 1906 i wyda­wa­nym począt­kowo przez Hora­tio Bot­tom­leya (1860–1933), który – mie­niąc się pod­czas I wojny świa­to­wej „Przy­ja­cie­lem żoł­nie­rza” – nawo­ły­wał do uwię­zie­nia Ram­saya Mac­Do­nalda (póź­niej­szego pre­miera), sam jed­nak tra­fił do wię­zie­nia za oszu­stwa. Spe­cjal­no­ścią jego pisma były sen­sa­cje oraz kon­kursy dla czy­tel­ni­ków ze sto­sun­kowo wyso­kimi nagro­dami. Prze­stało się uka­zy­wać w roku 1960 (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

8. Firma gastro­no­miczna J. Lyons & Co. Zało­żyła sieć lokali zwa­nych „Cor­ner Houses” („Narożne domy”) przy Coven­try Street, Tot­ten­ham Court Road, Stran­dzie i opo­dal Mar­ble Arch w Lon­dy­nie; pierw­szy powstał w 1908 r., miał kilka pię­ter, a w nim restau­ra­cje i kawiar­nie. Restau­ra­cje były utrzy­mane w roz­ma­itym stylu, w nie­któ­rych gości obsłu­gi­wały kel­nerki (ich ucie­le­śnie­niem była czę­sto poja­wia­jąca się w rekla­mach postać dziew­czyny zwa­nej „Nip­pie”); były też kafe­te­rie, bary sałat­kowe oraz przy­naj­mniej jedna „kawiar­nia wie­deń­ska” (przy Coven­try Street), gdzie w latach 30. poda­wali do stołu głów­nie żydow­scy uchodźcy z Trze­ciej Rze­szy, w swo­jej ojczyź­nie czę­sto wyko­nu­jący wolne zawody. […] Żaden z tych lokali już dziś nie­stety nie ist­nieje. Firma Lyons pro­wa­dziła także wiele małych kawia­re­nek o roz­ma­itym cha­rak­te­rze i wystroju (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

9. Joe („Jerry”) Ken­nan (daty uro­dze­nia i śmierci nie­znane) był wtedy bez­ro­bot­nym gór­ni­kiem i dzia­ła­czem Inde­pen­dent Labour Party. Utrzy­my­wał (wbrew rela­cji Orwella), że w pen­sjo­na­cie przy War­ring­ton Lane 72 było nie­ska­zi­tel­nie czy­sto i że: „Orwell wypro­wa­dził się stam­tąd i zamiesz­kał u mał­żeń­stwa pro­wa­dzą­cego sklep z fla­kami, bo chciał zna­leźć coś gor­szego” (zawarł to spo­strze­że­nie w przy­pi­sie do swo­jego wspo­mnie­nia o pisa­rzu w jed­nym z roz­dzia­łów („With the Wigan Miners”) wspo­mnie­nio­wej książki Orwell Remem­be­red, s. 130). Bez względu na to, jak było, szybki wyjazd Orwella nastą­pił rze­czy­wi­ście w cza­sie cho­roby pani Hornby, tak jak on sam napi­sał. Ken­nan, być może ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów, narze­kał, iż nie otrzy­mał potem egzem­pla­rza Drogi na molo w Wigan z auto­gra­fem autora (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

10. Jerry Ken­nan twier­dził, że miał masę 20–30 ton. Nie jestem pewien, który z nas oce­nił dokład­niej jego masę (odręczny przy­pis aut.). [wróć]

11. Autor miał zapewne na myśli świ­dry pneu­ma­tyczne (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

12. Autor opi­suje to, co mu się wtedy zda­rzyło w Dro­dze na molo w Wigan. Crick [w swo­jej bio­gra­fii Orwella: Geo­rge Orwell: A Life, Lon­dyn, 1980 – przyp. tłum.] przy­ta­cza rela­cję Jerry’ego Ken­nana o poby­cie Orwella w kopalni, o któ­rej Ken­nan mówił po raz pierw­szy w audy­cji BBC „Omni­bus” w roku 1970. Gdy w pew­nej chwili pod­czas mar­szu chod­ni­kiem Orwell nie pochy­lił się w porę pod dźwi­ga­rem, „ścięło go z nóg”; stra­cił przy­tom­ność i trzeba go było cucić. Gdy doszli do przodka, „widać było, że Orwell jest pie­kiel­nie zmę­czony i wyczer­pany” – a prze­cież ocze­ki­wała go jesz­cze droga powrotna. Pod­czas trzech takich wypraw (nie doty­czyło to tylko opi­sy­wa­nej powy­żej wizyty) Orwell „był zupeł­nie pad­nięty”. Gdy powró­cił do swo­jej kwa­tery przy Dar­ling­ton Street 22, ocze­ki­wał go list od wydawcy zawie­ra­jący wykaz zmian, jakie nale­żało wpro­wa­dzić do tek­stu powie­ści Wiwat aspi­di­stra!, a prze­cież książkę tę pod­pi­sał już do druku nim wyru­szył do Wigan. Wysłał Gol­lan­czowi [wydawcy – przyp. tłum.] wyma­gane zmiany, po czym – nie­wąt­pli­wie zmę­czony wyprawą do kopalni oraz ziry­to­wany kon­tra­stem pomię­dzy tym, co oglą­dał a try­wial­no­ścią tego, o co go popro­szono, napi­sał gniewny list do swo­jego agenta Leonarda Moore’a: „pro­sili mnie o wpro­wa­dze­nie zmian, gdy książka była w druku, a ponadto mia­łem jesz­cze wyrów­nać litery” (w cza­sach gorą­cego składu każda zmiana w ukła­dzie tek­stu pocią­gała za sobą koniecz­ność wpro­wa­dza­nia innych, bar­dzo roz­bu­do­wa­nych, zmian w skła­da­nym tek­ście). Kon­ty­nu­ował: „Ogól­nie rzecz bio­rąc, osią kom­po­zy­cyjną frag­men­tów, nawet całych roz­dzia­łów, jest kilka kar­dy­nal­nych fraz i wyrzu­ce­nie ich, tak jak to się stało w tym wypadku, roz­wala całą książkę”. Popro­sił dalej, żeby kwe­stię ewen­tu­al­nych popra­wek w przy­szło­ści zała­twiano z Gol­lan­czem przed zło­że­niem książki (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

13. Sir Oswald Mosley (1896–1980), poli­tyk, począt­kowo w Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej, potem nie­za­leżny, wresz­cie w Labour Party. W 1931 r. wysta­pił z tego ostat­niego ugru­po­wa­nia i zało­żył The New Party. Został fana­tycz­nym zwo­len­ni­kiem Hitlera, a jego par­tia zmie­niła nazwę na The Bri­tish Union of Fasci­sts. Jej umun­du­ro­wani człon­ko­wie dali się poznać jako „Black­shirts” („Czarne koszule”). Pod­czas II wojny świa­to­wej był inter­no­wany (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

14. „Action” była pismem The Bri­tish Union of Fasci­sts. 9 lipca 1936 r. pani Hastings Bonora zapy­tała Orwella, czy mogłaby zamie­ścić w swo­jej recen­cji książki Vic­to­ria of England cytat z jego powie­ści Córka duchow­nego, zawie­ra­jący opis noc­nej sceny na Tra­fal­gar Squ­are. Rze­czona recen­zja miała się uka­zać na łamach „Action”. Wyra­ziła jed­no­cze­śnie nadzieję, że autor nie jest aż tak zapie­kłym anty­fa­szy­stą, i że „z tego powodu nie odpo­wie jej: WYKLU­CZONE”. Należy się jed­nak domy­ślać, że taką wła­śnie odpo­wiedź otrzy­mała, ponie­waż 14 lipca ponow­nie napi­sała do Orwella, co nastę­puje: „nawet jeśli nie akcep­tuje Pan faszy­stow­skich ide­ałów, musi Pan bez­względ­nie uznać, że mamy ze sobą coś wspól­nego – mia­no­wi­cie dobro tych nie­szczę­śni­ków, «któ­rzy zeszli na psy»”. W swoim ostat­nim liście do niego (z 24 lipca) napi­sała, że jej par­tia ma przy­naj­mniej pro­gram, „lecz pan ni­gdy nie przed­sta­wił nawet jed­nej suge­stii, jak popra­wić los naszych «Mise­ra­bles»” (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

15. Grey, gór­nik w wieku ok. 45 lat, miesz­kał w Barn­sley przy Agnes Ter­race 4 wraz z młod­szą o ok. 10 lat żoną oraz dwiema cór­kami, Doreen i Irene (10 i 11 lat). Orwell gościł u nich i zano­to­wał, że w ich domu „jest bar­dzo czy­sto i porząd­nie” (przyp. red. wyd. ang.). [wróć]

16. W Wlk. Bry­ta­nii w latach 30. XX w. bez­ro­botni otrzy­my­wali przez pewien czas stałe zasiłki (na poczet któ­rych, gdy pra­co­wali, potrą­cano im odpo­wied­nie kwoty z tygo­dnio­wych wypłat). Po zakoń­cze­niu ich wypła­ca­nia mogli zwró­cić się do UAB (Unem­ploy­ment Assi­stance Board, czyli Komi­tetu Pomocy Bez­ro­bot­nym) o wypła­ca­nie zasiłku okre­so­wego. Wyno­sił on naj­wy­żej 15 szy­lin­gów tygo­dniowo dla gospo­dar­stwa jed­no­oso­bo­wego i 24 szy­lingi dla mał­żeń­stwa; dzieci otrzy­my­wały (w zależ­no­ści od wieku) od 3 do 6 szy­lin­gów tygo­dniowo. Bez­ro­botny musiał jed­nak uzy­skać wcze­śniej pomyślną opi­nię Means Test, insty­tu­cji spraw­dza­ją­cej, czy kwa­li­fi­kuje się on do pomocy i czy nie osiąga dodat­ko­wych docho­dów (np. z tytułu wynaj­mo­wa­nia pokoju). Takie przy­padki prze­ka­zy­wano do PAC (Public Assi­stance Com­mit­tee, Komi­tetu Pomocy Spo­łecz­nej, albo Public Asi­stance Board, czyli Komi­sji Pomocy Spo­łecz­nej), pro­wa­dzo­nego i finan­so­wa­nego przez wła­dze lokalne. Ten wypła­cał już mniej­sze kwoty, któ­rych wyso­kość co naj­mniej jed­no­krot­nie póź­niej redu­ko­wano. Korzy­sta­jący z pomocy PAC otrzy­my­wali także przez sześć tygo­dni przed Bożym Naro­dze­niem (oraz przez taki sam okres czasu po nim) szy­linga i 6 pen­sów na zakup węgla (50 kilo­gra­mów węgla kosz­to­wało wtedy w detalu ok. szy­linga). Jed­nakże wypłata tego dodatku była uza­leż­niona od pozy­tyw­nej opi­nii Means Test; taka kon­trola była znie­na­wi­dzoną przez wszyst­kich bez­ro­bot­nych pro­ce­durą. Wystę­pu­jące w tek­ście war­to­ści pie­niężne trudno prze­li­czyć pre­cy­zyj­nie na obecne; prof. Peter Davi­son, wydawca Col­lec­ted Works Orwella, suge­ruje, by mno­żyć je przez 35. W ten spo­sób ówcze­sne 24 szy­lingi to 840 szy­lin­gów sprzed bry­tyj­skiej reformy walu­to­wej, co odpo­wiada w przy­bli­że­niu obec­nym 42 fun­tom (przyp. tłum.). [wróć]