W hołdzie Katalonii - George Orwell - ebook + audiobook + książka

W hołdzie Katalonii ebook i audiobook

George Orwell

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

George Orwell, młody idealista, trafił jako ochotnik do oddziałów POUM (Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego). Była to niewielka lewicowa partia rewolucyjna, najsilniejsza w Katalonii, walcząca o zwycięstwo socjalizmu w Hiszpanii i na całym świecie, zaciekle zwalczana przez frankistów, ale także przez stalinistów oraz trockistów. W szeregach jej milicji Orwell walczył podczas hiszpańskiej wojny domowej. Swoje doświadczenia opisał w doskonałej reporterskiej, ale i głęboko socjologiczno-filozoficznej książce. Prawdopodobnie, gdyby nie to wstrząsające hiszpańskie doświadczenie, nigdy nie powstałyby jego najbardziej znane dzieła. To lektura obowiązkowa dla każdego (nie tylko dla wielbicieli Orwella) kto chce poznać naturę reżimów totalitarnych i coś zrozumieć z polityki, także jak najbardziej współczesnej.

George Orwell (właśc. Eric Arthur Blair, 1903 –1950), angielski powieściopisarz, eseista, krytyk literacki i publicysta. Badacz kultury popularnej i masowej, sympatyk i działacz niekomunistycznej lewicy. Przyjaciel Polski i Polaków; przedwczesna śmierć spowodowała, że nie napisał planowanej powieści o zbrodni katyńskiej. Największy rozgłos przyniosły mu utwory Folwark zwierzęcy i Rok 1984, ogólnie uznane za dzieła literackie oddające najpełniej oblicze i sens XX wieku. Warto jednak poznać także inne jego powieści: Wiwat aspidistra!, Brak tchu, Na dnie w Paryżu i w Londynie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 5 min

Lektor: Wojciech Kałużyński

Oceny
4,2 (17 ocen)
8
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JarryJaworski

Całkiem niezła

zaskoczony że Orwell coś takiego napisał. teraz to jasne skąd się wziął 1984.
00
pstraghi

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka, świetnie napisane, najciekawsze dla dzisiejszego czytelnika wydaja mi się fragmenty polityczne i końcówka - o ataku komunistów na anarchistów i ucieczce Orwella z Hiszpanii. Poprawnie przeczytane.
00
olivialasocka
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa i nie ma, że mañana
00
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

klasyka
00

Popularność




Rozdział 1

W Kosza­rach Lenina w Bar­ce­lo­nie, dzień przed wstą­pie­niem do mili­cji anar­chi­stów, pierw­szą posta­cią, która rzu­ciła mi się w oczy był wło­ski mili­cjant sto­jący przed sto­łem szta­bo­wym.

Był twardo wyglą­da­ją­cym mło­dzień­cem w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lub sze­ściu lat, z rudymi wło­sami i potęż­nymi ramio­nami. Skó­rzaną czapkę z dasz­kiem mocno nacią­gnął na jedno oko. Stał do mnie bokiem z brodą opusz­czoną, wpa­tru­jąc się ze zdzi­wioną miną w mapę, którą jeden z ofi­ce­rów roz­ło­żył na stole. Coś w jego twa­rzy głę­boko mnie poru­szyło. Była to twarz czło­wieka, który popeł­niłby mor­der­stwo i oddałby życie za przy­ja­ciela – twarz, któ­rej można by się spo­dzie­wać u anar­chi­sty, choć on raczej wyglą­dał na komu­ni­stę.

Biła od niego zarówno szcze­rość, jak i zacie­kłość; także nabożny sza­cu­nek, jaki anal­fa­beci mają dla swo­ich wykształ­co­nych prze­ło­żo­nych. Widać było, że nie potra­fił posłu­gi­wać się mapą; naj­wy­raź­niej uwa­żał jej czy­ta­nie za zdu­mie­wa­jący wyczyn inte­lek­tu­alny. Nie mam poję­cia dla­czego, ale chyba ni­gdy nie spo­tka­łem kogoś, kogo rów­nie szybko bym polu­bił. Pod­czas roz­mowy przy stole wyszło na jaw, że jestem obco­kra­jow­cem. Włoch pod­niósł głowę i zapy­tał szybko:

– Ita­liano?

Odpo­wie­dzia­łem w moim sła­bym hisz­pań­skim: – No, Inglés. Y tú?

– Ita­liano.

Kiedy wyszli­śmy na zewnątrz pod­szedł do mnie i bar­dzo mocno ści­snął moją dłoń. Dziwne, taka otwar­tość wobec nie­zna­jo­mego! To było tak, jakby jego i mojej duszy udało się na chwilę poko­nać prze­paść języka i tra­dy­cji oraz spo­tkać się w cał­ko­wi­tej intym­no­ści. Mia­łem nadzieję, że lubi mnie tak samo, jak ja go polu­bi­łem. Ale wie­dzia­łem też, że aby zacho­wać moje pierw­sze wra­że­nie o nim, nie mogę go ponow­nie zoba­czyć – i nie trzeba doda­wać, że ni­gdy wię­cej go nie widzia­łem. Takie spo­tka­nia były wtedy w Hisz­pa­nii na porządku dzien­nym.

Wspo­mi­nam tego wło­skiego mili­cjanta, bo utkwił mi w pamięci. Ze swoim pod­nisz­czo­nym mun­du­rem i zacie­kłą, żało­sną twa­rzą stał się dla mnie uoso­bie­niem wyjąt­ko­wej atmos­fery tam­tych cza­sów. Wiąże się z moimi wspo­mnie­niami z tam­tego okresu wojny – czer­wone flagi w Bar­ce­lo­nie, nędzne pociągi pełne nędz­nych żoł­nie­rzy jadą­cych na front, szare, ogar­nięte wojną mia­sta z dala od linii frontu, błot­ni­ste, prze­raź­li­wie zimne okopy w górach.

To było pod koniec grud­nia 1936 roku, nie­całe sie­dem mie­sięcy odkąd zaczą­łem pisać, a jed­nak jest to okres, który odda­lił się już ode mnie na ogromną odle­głość. Póź­niej­sze wyda­rze­nia uni­ce­stwiły go znacz­nie bar­dziej niż znisz­czyły rok 1935 czy 1905. Przy­je­cha­łem do Hisz­pa­nii, aby napi­sać kilka arty­ku­łów pra­so­wych, ale wstą­pi­łem do mili­cji nie­mal natych­miast, ponie­waż w tam­tym cza­sie i w tam­tej atmos­fe­rze wyda­wało mi się to jedy­nym uczci­wym wyj­ściem. Anar­chi­ści na­dal spra­wo­wali kon­trolę nad Kata­lo­nią, a rewo­lu­cja wciąż trwała. Każ­demu, kto był tam od początku, praw­do­po­dob­nie nawet w grud­niu czy stycz­niu wyda­wało się, że okres rewo­lu­cyjny się koń­czy; ale kiedy ktoś przy­je­chał pro­sto z Anglii, wygląd Bar­ce­lony był czymś zaska­ku­ją­cym i przy­tła­cza­ją­cym. Po raz pierw­szy byłem w mie­ście, w któ­rym klasa robot­ni­cza spra­wo­wała wła­dzę.

Prak­tycz­nie każdy budy­nek jakiej­kol­wiek wiel­ko­ści został zajęty przez robot­ni­ków i obwie­szony czer­wo­nymi fla­gami lub czer­wono-czar­nymi sztan­da­rami anar­chi­stów; na każ­dej ścia­nie naba­zgrano sierp i młot oraz ini­cjały par­tii rewo­lu­cyj­nych; pra­wie każdy kościół został zde­mo­lo­wany, a zdo­biące go obrazy spa­lone. Kościoły były sys­te­ma­tycz­nie burzone przez bandy robot­ni­ków. Na witry­nie każ­dego sklepu i kawiarni wid­niały napisy zapew­nia­jące, że ten obiekt han­dlu lub usług został sko­lek­ty­wi­zo­wany. Nawet pucy­buci zostali sko­lek­ty­wi­zo­wani, a ich skrzynki poma­lo­wane na czer­wono i czarno.

Kel­ne­rzy i prze­chod­nie patrzyli ci śmiało w twarz, trak­tu­jąc cię jak rów­nego sobie. Słu­żal­cze, a nawet cere­mo­nialne formy mowy chwi­lowo znik­nęły. Nikt nie mówił Señor ani Don ani nawet Usted; wszy­scy zwra­cali się wszyst­kich per „Towa­rzy­szu” i „Wy”, mówili też Salud! zamiast Buenos dias. Napiwki były praw­nie zabro­nione od cza­sów Primo de Rivery1 – jed­nym z moich pierw­szych doświad­czeń było wysłu­cha­nie wykładu kie­row­nika hotelu na temat próby dania napiwku win­dzia­rzowi. Nie było pry­wat­nych samo­cho­dów – wszyst­kie zostały zare­kwi­ro­wane. Wszyst­kie tram­waje, tak­sówki i inne środki trans­portu poma­lo­wano na czer­wono i czarno. Rewo­lu­cyjne pla­katy były wszę­dzie, bucha­jąc ze ścian czy­stą czer­wie­nią i błę­ki­tem, przez co nie­liczne pozo­stałe reklamy wyglą­dały jak plamy sza­rego błota. Na Ram­blas, sze­ro­kiej cen­tral­nej arte­rii mia­sta, gdzie tłumy ludzi nie­ustan­nie prze­pły­wały tam i z powro­tem, z gło­śni­ków wyły rewo­lu­cyjne pie­śni, przez cały dzień i do póź­nej nocy. Wygląd tłumu był naj­dziw­niej­szą rze­czą ze wszyst­kich. Z pozoru było to mia­sto, w któ­rym zamożne klasy prak­tycz­nie prze­stały ist­nieć. Poza nie­wielką liczbą kobiet i obco­kra­jow­ców w ogóle nie było osób „dobrze ubra­nych”. Prak­tycz­nie wszy­scy mieli na sobie zgrzebne ubra­nia robot­ni­cze, nie­bie­skie kom­bi­ne­zony, albo jakiś wariant mili­cyj­nego mun­duru. Wszystko to było dziwne i wzru­sza­jące zara­zem. Zoba­czy­łem w Bar­ce­lo­nie wiele rze­czy, któ­rych nie rozu­mia­łem, pod pew­nymi wzglę­dami nawet mi się to nie podo­bały, ale od razu roz­po­zna­łem w tym stan rze­czy, o który warto wal­czyć. Wie­rzy­łem też, że wszystko jest tak, jak się wydaje, że naprawdę jestem na tere­nie pań­stwa robot­ni­czego i że cała bur­żu­azja ucie­kła, została wybita, albo dobro­wol­nie prze­szła na stronę klasy robot­ni­czej. Nie zda­wa­łem sobie wów­czas sprawy, że więk­szość zamoż­nych bur­żu­jów po pro­stu się maskuje i prze­biera za pro­le­ta­riu­szy.

W tym wszyst­kim czuć było coś z posęp­nej atmos­fery wojny. Mia­sto wyglą­dało na posępne, zanie­dbane, drogi i budynki były w kiep­skim sta­nie, ulice w nocy były słabo oświe­tlone z obawy przed nalo­tami, sklepy były w więk­szo­ści odra­pane i na wpół puste. Bra­ko­wało mięsa, a mleka prak­tycz­nie nie można było zdo­być, bra­ko­wało węgla, cukru i ben­zyny, a chleba w zasa­dzie nie było. Nawet w tym okre­sie kolejki po chleb miały czę­sto setki metrów dłu­go­ści. Jed­nak wyda­wało się, że ludzie byli zado­wo­leni i pełni nadziei. Nie było bez­ro­bo­cia, a koszty utrzy­ma­nia wciąż utrzy­my­wały się na bar­dzo niskim pozio­mie. Nie zauwa­ży­łem zbyt wielu bied­nych ludzi i ani jed­nego żebra­ków, z wyjąt­kiem Cyga­nów. Przede wszyst­kim rzu­cała się w oczy wiara w rewo­lu­cję i przy­szłość, poczu­cie nagłego wej­ścia w erę rów­no­ści i wol­no­ści. Ludzie pró­bo­wali zacho­wy­wać się jak istoty ludz­kie, a nie jak try­biki w kapi­ta­li­stycz­nej machi­nie. W salo­nach fry­zjer­skich znaj­do­wały się anar­chi­styczne ogło­sze­nia (fry­zje­rzy byli w więk­szo­ści anar­chi­stami) uro­czy­ście obwiesz­cza­jące, że pra­cow­nicy salo­nów nie są już nie­wol­ni­kami. Na uli­cach wisiały kolo­rowe pla­katy wzy­wa­jące pro­sty­tutki, by porzu­ciły swoją pro­fe­sję. Dla każ­dego przy­by­sza z zacie­kłej, szy­der­czej cywi­li­za­cji ras anglo­ję­zycz­nych było coś raczej żało­snego w dosłow­no­ści, z jaką ci ide­ali­styczni Hisz­pa­nie przyj­mo­wali okle­pane fra­zesy o rewo­lu­cji. W tym cza­sie na uli­cach sprze­da­wano za kilka cen­ty­mów naiwne rewo­lu­cyjne bal­lady o pro­le­ta­riac­kim bra­ter­stwie i nie­go­dzi­wo­ści Mus­so­li­niego. Czę­sto widy­wa­łem nie­pi­śmien­nych mili­cjan­tów, któ­rzy kupo­wali te bal­lady, mozol­nie lite­ro­wali słowa, a potem, śpie­wali je do odpo­wied­niej melo­dii.

Cały czas pozo­sta­wa­łem w Kosza­rach Lenina, prze­cho­dząc szko­le­nie uni­tarne. Gdy wstą­pi­łem do mili­cji anar­chi­stycz­nej, powie­dziano mi, że naza­jutrz powi­nie­nem zostać wysłany na front, ale w rze­czy­wi­sto­ści musia­łem pocze­kać, aż świeża cen­tu­ria będzie gotowa. Mili­cje robot­ni­cze, pospiesz­nie powo­ły­wane przez związki zawo­dowe na początku wojny, nie były jesz­cze zor­ga­ni­zo­wane na wzór zwy­kłej armii. Jed­nostką dowo­dze­nia była „dru­żyna” licząca około trzy­dzie­stu ludzi, „cen­tu­ria” licząca około stu ludzi oraz „kolumna”, która w prak­tyce ozna­czała dowolną liczbę żoł­nie­rzy.

Koszary Lenina były zespo­łem wspa­nia­łych kamien­nych budyn­ków z ujeż­dżal­nią i ogrom­nymi bru­ko­wa­nymi dzie­dziń­cami. Mie­ściły się tu koszary kawa­le­rii, które zostały zdo­byte pod­czas walk lip­co­wych. Moja cen­tu­ria spała w jed­nej ze stajni, pod kamien­nymi żłób­kami, na któ­rych wciąż wid­niały imiona ruma­ków kawa­le­rii. Wszyst­kie konie schwy­tano i wysłano na front, ale całe wnę­trze wciąż śmier­działo koń­skim moczem i zgni­łym owsem. Byłem w kosza­rach około tygo­dnia. Przede wszyst­kim pamię­tam koń­skie zapa­chy, nie­pew­nie wyko­ny­wane sygnały trąbką (wszy­scy nasi trę­ba­cze byli ama­to­rami – po raz pierw­szy usły­sza­łem hisz­pań­skie sygnały woj­skowe, słu­cha­jąc ich od strony linii faszy­stow­skich), stu­kot pod­ku­tych butów na dzie­dzińcu koszar, dłu­gie poranne parady w zimo­wym słońcu, sza­lone mecze piłki noż­nej – po pięć­dzie­się­ciu w jed­nej dru­ży­nie w żwi­ro­wej ujeż­dżalni. W kosza­rach było około tysiąca męż­czyzn i około dwu­dzie­stu kobiet, nie licząc żon mili­cjan­tów, które goto­wały. W mili­cji na­dal słu­żyły kobiety, choć było ich nie­wiele. We wcze­snych bitwach wal­czyły ramię w ramię z męż­czyznami. To rzecz, która w cza­sach rewo­lu­cji wyda­wała się natu­ralna. Jed­nak poglądy zaczęły się zmie­niać. Mili­cjan­tów trzeba było trzy­mać z dala od ujeż­dżalni, pod­czas gdy kobiety tam ćwi­czyły obsługę broni, ponie­waż zano­sili się śmie­chem na widok ich wysił­ków. Kilka mie­sięcy wcze­śniej nikt nie widziałby niczego komicz­nego w kobie­cie trzy­ma­ją­cej kara­bin.

Całe koszary były brudne i w sta­nie cha­osu, do któ­rego mili­cja spro­wa­dzała każdy zaj­mo­wany przez sie­bie budy­nek i który wydaje się być jed­nym z pro­duk­tów ubocz­nych rewo­lu­cji. W każ­dym kącie natra­fiało się na stosy znisz­czo­nych mebli, poła­mane sio­dła, mosiężne hełmy kawa­le­rii, puste pochwy od sza­bli i gni­jące jedze­nie. Żyw­ność mar­no­wano na potęgę, zwłasz­cza chleb. Tylko z mojego baraku przy każ­dym posiłku wyrzu­cano kosz pełen chleba – haniebna rzecz, bo lud­no­ści cywil­nej go bra­ko­wało. Jedli­śmy przy dłu­gich sto­łach na kobył­kach z wiecz­nie zatłusz­czo­nych bla­sza­nych mise­czek, a pili­śmy z okrop­nej rze­czy zwa­nej por­ro­nem. Por­ron to rodzaj szkla­nej butelki ze spi­cza­stym dziob­kiem, z któ­rego po prze­chy­le­niu try­ska cienki stru­mień wina; można w ten spo­sób pić z daleka, nie doty­ka­jąc jej ustami i prze­ka­zy­wać ją z ręki do ręki. Zastraj­ko­wa­łem i zażą­da­łem kubka do picia, gdy tylko zoba­czy­łem w uży­ciu por­ron. Moim zda­niem te naczy­nia były zbyt podobne do szpi­tal­nych „kaczek”, zwłasz­cza że były wypeł­nione bia­łym winem.

Stop­niowo wyda­wano rekru­tom mun­dury, a ponie­waż była to Hisz­pa­nia, wszystko wyda­wano na raty, tak że ni­gdy nie było do końca pewne, kto co otrzy­mał, a różne przed­mioty, któ­rych naj­bar­dziej potrze­bo­wa­li­śmy, takie jak pasy i naboje, były dostar­czane w ostat­niej chwili, kiedy pociąg już cze­kał, aby zabrać nas na front. Wspo­mnia­łem o „mun­du­rach” mili­cyj­nych, co chyba nie do końca oddaje ich wygląd. To nie był w zasa­dzie mun­dur. Być może okre­śle­nie „wie­lo­ra­kość” byłoby dla wła­ściwą nazwą dla tego ubioru. Ubra­nia wyda­wane rekru­tom w róż­nym stop­niu nawią­zy­wały do jakie­goś jed­nego wzorca, ale zna­le­zie­nie dwóch iden­tycz­nych mun­durów było nie­moż­liwe. Prak­tycz­nie wszy­scy w armii nosili sztruk­sowe spodnie do kolan, ale na tym koń­czyła się jed­no­li­tość. Jedni nosili owi­ja­cze, inni sztruk­sowe getry, jesz­cze inni skó­rzane leg­ginsy lub wyso­kie buty. Wszy­scy nosili kurtki zapi­nane na zamek, ale nie­które kurtki były ze skóry, inne z wełny i wystę­po­wały w każ­dym moż­li­wym kolo­rze. Rodzaje cza­pek były tak liczne, jak ich wła­ści­ciele. Przód czapki zwy­kło się ozda­biać odznaką par­tyjną, a w dodatku pra­wie każdy męż­czy­zna owi­jał szyję czer­woną lub czer­wono-czarną chustką.

Mili­cje robot­ni­cze w tym cza­sie były motło­chem o nie­zwy­kłym wyglą­dzie. Ubra­nia wyda­wano ochot­ni­kom, bo ta czy inna fabryka mogła je naj­wy­żej wyrzu­cić na śmiet­nik, a nie były to złej jako­ści ubra­nia, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści. Nato­miast koszule i skar­petki były nędz­nymi baweł­nia­nymi wyro­bami, zupeł­nie bez­u­ży­tecz­nymi pod­czas zimy. Nawet nie chcę myśleć o tym, przez co musieli przejść mili­cjanci we wcze­śniej­szych mie­sią­cach, zanim repu­bli­kań­skie siły zbrojne zostały jako tako zor­ga­ni­zo­wane. Pamię­tam, że zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej natkną­łem się na gazetę, w któ­rej jeden z przy­wód­ców POUM po wizy­cie na fron­cie powie­dział, że postara się dopil­no­wać, aby „każdy mili­cjant miał koc”. Wyra­że­nie, które sprawi, że zadrżysz, jeśli kie­dy­kol­wiek spa­łeś w oko­pie pod­czas zimy.

Dru­giego dnia mojego pobytu w kosza­rach roz­po­częło się coś, co zostało komicz­nie nazwane „instruk­ta­żem”. Od początku prze­wa­żały prze­ra­ża­jące sceny cha­osu. Rekru­tami byli głów­nie szes­na­sto- lub sie­dem­na­sto­letni chłopcy z ubo­gich dziel­nic Bar­ce­lony, pełni rewo­lu­cyj­nego zapału, ale zupeł­nie nie­świa­domi sensu wojny. Nie dało się ich nawet zmu­sić do sta­nia w kolejce. Dys­cy­plina nie ist­niała; jeśli komuś nie spodo­bał się roz­kaz, wycho­dził z sze­regu i zacie­kle kłó­cił się z ofi­ce­rem. Porucz­nik, który nas instru­ował, był tęgim, miłym, mło­dym męż­czy­zną o czer­stwej twa­rzy, który wcze­śniej był ofi­ce­rem regu­lar­nej armii, i na­dal tak wyglą­dał, kro­cząc pew­nie w swoim ele­ganc­kim mun­du­rze. Co cie­kawe, był szcze­rym i żar­li­wym socja­li­stą. Nawet bar­dziej niż reszta nale­gał na cał­ko­witą rów­ność wszyst­kich stopni.

Pamię­tam jego bole­sne zasko­cze­nie, gdy nie­świa­domy rekrut zwró­cił się do niego Señor.

– Co! Señor? Kto tu nazywa mnie Señor? Czyż wszy­scy nie jeste­śmy towa­rzy­szami?

Wąt­pię, czy to uła­twiło mu pracę. Tym­cza­sem nowi rekruci nie prze­cho­dzili żad­nego szko­le­nia woj­sko­wego, które mogłoby im się w naj­mniej­szym stop­niu przy­dać. Powie­dziano mi, że obco­kra­jowcy nie mają obo­wiązku uczęsz­czać na „szko­le­nia” (zauwa­ży­łem, że Hisz­pa­nie byli prze­ko­nani, że wszy­scy obco­kra­jowcy wie­dzą o spra­wach woj­sko­wych wię­cej niż oni sami), ale natu­ral­nie posze­dłem z innymi. Bar­dzo chcia­łem nauczyć się obsłu­gi­wać ciężki kara­bin maszy­nowy; była to broń, z którą ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem do czy­nie­nia. Ku mojemu prze­ra­że­niu stwier­dzi­łem, że nie zamie­rzał nas uczyć obsługi jakiej­kol­wiek broni. Tak zwane szko­le­nie było po pro­stu musz­trą na placu ape­lo­wym, naj­bar­dziej archa­icz­nego, głu­piego rodzaju: w prawo zwrot, w lewo zwrot, masze­ro­wa­nie na bacz­ność w kolum­nie trój­kami i cała reszta tych bez­u­ży­tecz­nych bzdur, któ­rych nauczy­łem się, gdy mia­łem pięt­na­ście lat. Cóż za nie­zwy­kła forma szko­le­nia armii par­ty­zanc­kiej!

Oczy­wi­ście, jeśli masz tylko kilka dni na wyszko­le­nie żoł­nie­rza, musisz nauczyć go rze­czy, któ­rych będzie naj­bar­dziej potrze­bo­wał: jak się kryć, jak poru­szać się w otwar­tym tere­nie, jak peł­nić służbę war­tow­ni­czą i wyko­pać tran­szeję i… jak uży­wać broni. Jed­nak tej gro­mady chęt­nych dzie­cia­ków, które za kilka dni miały zostać prze­rzu­cone na linię frontu, nie nauczono nawet strze­lać z kara­binu czy wycią­gać zawleczkę z gra­natu. W tam­tym cza­sie nie wie­dzia­łem jesz­cze, że broni do nauki prak­tycz­nie nie było. W mili­cji POUM brak kara­bi­nów był tak roz­pacz­liwy, że świeże oddziały docie­ra­jące na front musiały odbie­rać kara­biny żoł­nie­rzom, któ­rych zastę­po­wali. W całym Kosza­rach Lenina, jak sądzę, nie było kara­bi­nów poza tymi, któ­rych uży­wali war­tow­nicy.

Po kilku dniach, mimo iż na­dal byli­śmy kom­plet­nym motło­chem pod każ­dym wzglę­dem, uznano nas za god­nych poka­za­nia publicz­nie i rano wypro­wa­dzano nas do ogro­dów na wzgó­rzu za Plaza de España. Był to wspólny poli­gon wszyst­kich mili­cji par­tyj­nych, z wyjąt­kiem kara­bi­nie­rów i pierw­szych kon­tyn­gen­tów nowo utwo­rzo­nej Armii Ludo­wej. W publicz­nych ogro­dach był to dziwny i pokrze­pia­jący widok. Każdą ścieżką i alejką, wśród kwiet­ni­ków, oddziały i kom­pa­nie męż­czyzn masze­ro­wały sztywno tam i z powro­tem, wypi­na­jąc piersi i despe­racko pró­bu­jąc wyglą­dać jak żoł­nie­rze.

Wszy­scy byli nie­uzbro­jeni i nikt nie był w peł­nym umun­du­ro­wa­niu, a u więk­szo­ści mun­dur mili­cyjny był mocno poła­tany. Pro­ce­dura była zawsze taka sama. Przez trzy godziny masze­ro­wa­li­śmy tam i z powro­tem (hisz­pań­ski krok mar­szowy jest bar­dzo krótki, za to szybki), potem zatrzy­my­wa­li­śmy się, padała komenda „Rozejść się!” i spra­gniony oddział pędził do małego sklepu spo­żyw­czego, który znaj­do­wał się na zbo­czu wzgó­rza i robił dobry inte­res na tanim winie. Wszy­scy byli dla mnie bar­dzo przy­jaźni. Jako Anglik byłem czymś w rodzaju cie­ka­wostki, a ofi­ce­ro­wie Cara­bi­nero trak­to­wali mnie dobrze i sta­wiali mi wino. W mię­dzy­cza­sie, ile­kroć mogłem dopaść naszego porucz­nika, doma­ga­łem się by prze­szko­lił mnie w posłu­gi­wa­niu się kara­bi­nem maszy­no­wym. Wycią­ga­łem z kie­szeni słow­nik Hugo i zaczy­na­łem natar­czy­wie prze­ma­wiać moim nik­czem­nym hisz­pań­skim:

– Yo sé mane­jar fusil. No sé mane­jar ame­tral­la­dora. Quiero appren­der ame­tral­la­dora. Quándo vamos appren­der ame­tral­la­dora2?

Odpo­wie­dzią był zawsze wymu­szony uśmiech i obiet­nica, że szko­le­nie odbę­dzie się mañana. Nie trzeba doda­wać, że mañana ni­gdy nie nade­szła. Minęło kilka dni, a rekruci nauczyli się masze­ro­wać rów­nym kro­kiem i prę­żyć na bacz­ność, ale jeśli wie­dzieli, z któ­rej strony kara­binu wyla­tuje kula, tutaj ich wie­dza się koń­czyła. Pew­nego dnia uzbro­jony Cara­bi­nero pod­szedł do nas, gdy się zatrzy­ma­li­śmy, i pozwo­lił nam obej­rzeć swój kara­bin. Oka­zało się, że w całej mojej dru­ży­nie nikt poza mną nie umiał nawet zała­do­wać kara­binu, a co dopiero wyce­lo­wać.

Przez cały ten czas toczy­łem zma­ga­nia z języ­kiem hisz­pań­skim. Oprócz mnie w kosza­rach był tylko jeden Anglik i nikt, nawet wśród ofi­ce­rów, nie znał ani słowa po fran­cu­sku. Sprawy nie uła­twiał mi fakt, że gdy moi towa­rzy­sze roz­ma­wiali ze sobą, mówili na ogół po kata­loń­sku. Jedy­nym spo­so­bem, w jaki mogłem się doga­dać, było nosze­nie wszę­dzie małego słow­nika, który w chwi­lach kry­zysu wycią­ga­łem z kie­szeni. Wola­łem jed­nak być obco­kra­jow­cem w Hisz­pa­nii niż w więk­szo­ści innych kra­jów. Jak łatwo było się tam zaprzy­jaź­nić! W ciągu dnia lub dwóch zna­la­zło się tu wielu mili­cjan­tów, któ­rzy mówili do mnie po imie­niu, wta­jem­ni­czali mnie w miej­scowe zwy­czaje i wpra­wiali w zakło­po­ta­nie gościn­no­ścią. Nie piszę książki pro­pa­gan­do­wej i nie chcę ide­ali­zo­wać POUM. Cały sys­tem mili­cji anar­chi­stycz­nej miał poważne wady, a sami ludzie sta­no­wili mie­szaną grupę, ponie­waż w tym cza­sie liczba ochot­ni­ków spa­dała, i wielu naj­lep­szych ludzi było już na fron­cie lub nie żyło. Zawsze był wśród nas pewien pro­cent ludzi zupeł­nie bez­u­ży­tecz­nych. Chłopcy w wieku pięt­na­stu lat byli bez wstydu przy­pro­wa­dzani przez swo­ich rodzi­ców ze względu na dzie­sięć peset dzien­nie – tyle wyno­sił dzienny żołd – a także ze względu na chleb, który mili­cjanci otrzy­my­wali w dużych ilo­ściach i który mogli prze­my­cić do domu. Uwa­żam jed­nak, że każdy komu zda­rzyło się zna­leźć wśród przed­sta­wi­cieli hisz­pań­skiej klasy robot­ni­czej – powi­nie­nem chyba uści­ślić, że klasy robot­ni­czej Kata­lo­nii, bo poza kil­koma Ara­goń­czy­kami i Anda­lu­zyj­czy­kami prze­by­wa­łem tylko z Kata­loń­czy­kami – byłby pod wra­że­niem przy­zwo­ito­ści robot­ni­ków, a przede wszyst­kim pro­sto­li­nij­no­ści i hoj­no­ści. Szczo­drość Hisz­pana, w potocz­nym zna­cze­niu tego słowa, bywa cza­sem wręcz krę­pu­jąca. Jeśli popro­sisz go o papie­rosa, da ci całą paczkę. A poza tym cho­dzi mi o hoj­ność w głęb­szym sen­sie, o praw­dziwą wiel­ko­dusz­ność, z którą spo­ty­ka­łem się raz po raz w naj­mniej obie­cu­ją­cych oko­licz­no­ściach. Niektó­rzy dzien­ni­ka­rze i inni obco­kra­jowcy, któ­rzy podró­żo­wali po Hisz­pa­nii w cza­sie wojny, twier­dzili, że Hisz­pa­nie skry­cie czuli zawiść do poma­ga­ją­cych im obco­kra­jow­ców. Mogę tylko powie­dzieć, że ni­gdy niczego takiego nie zaob­ser­wo­wa­łem. Pamię­tam, że na kilka dni przed moim wyj­ściem z koszar grupa męż­czyzn wró­ciła na prze­pu­stce z frontu. Roz­ma­wiali z pod­eks­cy­to­wa­niem o swo­ich doświad­cze­niach i byli pełni entu­zja­zmu dla nie­któ­rych fran­cu­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy wal­czyli razem z nimi w Huesca. Mówili, że Fran­cuzi byli bar­dzo odważni; doda­jąc entu­zja­stycz­nie: – Más valien­tes que noso­tros („Odważ­niejsi niż my!”). Oczy­wi­ście mówi­łem, że to prze­sada, po czym wyja­śniono mi, że Fran­cuzi po pro­stu wie­dzieli wię­cej o sztuce wojen­nej – byli bar­dziej bie­gli w uży­wa­niu gra­na­tów, kara­bi­nów maszy­no­wych i tak dalej. Uwaga ta jed­nak o czymś świad­czy. Anglik prę­dzej odciąłby sobie rękę, niż powie­dział coś podob­nego.

Każdy cudzo­zie­miec, który słu­żył w mili­cji, przez kilka pierw­szych tygo­dni uczył się kochać Hisz­pa­nów i rów­no­cze­śnie był ziry­to­wany pew­nymi ich cechami. Na fron­cie moja iry­ta­cja zmie­niała się nie­kiedy we wście­kłość. Hisz­pa­nie bez wąt­pie­nia spi­sują się świet­nie w wielu dzie­dzi­nach, ale nie w pro­wa­dze­niu wojen. Wszy­scy cudzo­ziemcy byli jed­na­kowo zbul­wer­so­wani ich nie­efek­tyw­no­ścią, a przede wszyst­kim dopro­wa­dza­jącą do szału nie­punk­tu­al­no­ścią. Jedy­nym hisz­pań­skim sło­wem, któ­rego żaden obco­kra­jo­wiec nie unik­nie, jest mañana (jutro). Gdy tylko jest to moż­liwe, aktu­alne sprawy odkłada się na mañana. Jest to tak typowe, że nawet Hisz­pa­nie sami z tego żar­tują. W Hisz­pa­nii nic, począw­szy od posiłku, a na bitwie koń­cząc, nie odbywa się w wyzna­czo­nym cza­sie. Z reguły wszystko odbywa się zbyt późno, ale od czasu do czasu – żeby nie przy­zwy­cza­jać się do reguły, że wszystko się spóź­nia – zda­rza się o wiele za wcze­śnie. Pociąg, który ma odje­chać o ósmej, zwy­kle odjeż­dża pomię­dzy godziną dzie­wiątą a dzie­siąta, ale zazwy­czaj raz w tygo­dniu, przez kaprys maszy­ni­sty, odje­dzie o wpół do ósmej. Takie rze­czy bywają niezwy­kle iry­tu­jące. Teo­re­tycz­nie raczej podzi­wiam Hisz­pa­nów za to, że nie obcho­dzi ich ner­wica cza­sowa ludzi pół­nocny, ale nie­stety ja na tym cier­pię.

Po nie­koń­czą­cych się plot­kach, mañanas i opóź­nie­niach nagle zosta­li­śmy wysłani na front z dwu­go­dzin­nym wyprze­dze­niem, kiedy znaczna część naszego sprzętu była jesz­cze nie­wy­dana. W maga­zy­nie kwa­ter­mi­strza zapa­no­wał chaos; w końcu wielu żoł­nie­rzy musiało wyru­szyć bez peł­nego wypo­sa­że­nia. Baraki natych­miast zapeł­niły się kobie­tami, które zda­wały się wyra­stać z ziemi i poma­gały swoim mężom rolo­wać koce i pako­wać ple­caki. To było dość upo­ka­rza­jące, że Hisz­panka, żona Wil­liamsa, dru­giego angiel­skiego mili­cjanta, musiała mi poka­zać, jak skła­dać nowe skó­rzane ładow­nice. Była łagodną, ciem­no­oką, nie­zwy­kle kobiecą istotą, która wyglą­dała, jakby życie upły­wało jej na huś­ta­niu koły­ską, ale która w rze­czy­wi­sto­ści wal­czyła dziel­nie w lip­co­wych bitwach ulicz­nych. W tym cza­sie nosiła w łonie dziecko, które uro­dziło się zale­d­wie dzie­sięć mie­sięcy po wybu­chu wojny i naj­praw­do­po­dob­niej zostało spło­dzone tuż za bary­kadą.

Pociąg miał odje­chać o ósmej, a było około dzie­sięć po ósmej, gdy sfru­stro­wani, spo­ceni ofi­ce­ro­wie zdo­łali zapro­wa­dzić nas na plac kosza­rowy. Bar­dzo dobrze pamię­tam scenę: wrzawa i pod­nie­ce­nie, czer­wone flagi łopo­czące w świe­tle pochodni, sze­regi mili­cjan­tów z ple­ca­kami i zro­lo­wa­nymi kocami prze­pa­sa­nymi przez pierś; krzyki, stu­kot butów i brzęk bla­sza­nych mise­czek, a potem potężny i wresz­cie uwień­czony ciszą syk pary wydo­by­wa­jący się z loko­mo­tywy. Potem poja­wił się jakiś komi­sarz poli­tyczny sto­jący pod wiel­kim toczą­cym się czer­wo­nym sztan­da­rem i wygła­sza­jący prze­mó­wie­nie po kata­loń­sku. W końcu zapro­wa­dzili nas na sta­cję, każąc iść naj­dłuż­szą trasą, trzy lub cztery mile, aby poka­zać nam całe mia­sto.

Na Ram­blas zatrzy­mali nas, gdy wypo­ży­czona orkie­stra grała jakąś rewo­lu­cyjną melo­dię. Znowu boha­te­ro­wie zdo­byw­ców – krzyki i entu­zjazm, wszę­dzie czer­wone i czer­wono-czarne flagi, przy­ja­zne tłumy tło­czące się na chod­niku, by nas obej­rzeć, kobiety macha­jące z okien. Jakże to wszystko wyda­wało się wtedy natu­ralne; jakże obec­nie odle­głe i nie­praw­do­po­dobne! W pociągu było tak cia­sno, że pra­wie nie było miej­sca, nawet na pod­ło­dze, nie mówiąc już o sie­dze­niach. W ostat­niej chwili z peronu zbie­gła żona Wil­liamsa i dała nam butelkę wina i wia­nu­szek jaskrawoczer­wonej kieł­basy, która sma­kuje jak mydło i wywo­łuje bie­gunkę. Pociąg wyto­czył się z Kata­lo­nii na pła­sko­wyż Ara­go­nii z nor­malną w cza­sie wojny pręd­ko­ścią, mniej­szą niż dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na godzinę.

Rozdział 2

Bar­ba­stro, choć daleko od linii frontu, wyglą­dało na ponure i znisz­czone mia­sto. Po uli­cach krą­żyły chmary mili­cjan­tów w obszar­pa­nych mun­du­rach, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc się ogrzać. Na zruj­no­wa­nej ścia­nie natkną­łem się na pla­kat z zeszłego roku zapo­wia­da­jący, że w takim a takim dniu na are­nie zosta­nie zabi­tych „sześć dorod­nych byków”. Jak żało­śnie wyglą­dały te wybla­kłe kolory! Gdzie były teraz dorodne byki i przy­stojni tor­re­ado­rzy? Wyglą­dało na to, że nawet w Bar­ce­lo­nie w dzi­siej­szych cza­sach nie ma pra­wie żad­nych walk byków; z nie­zna­nego powodu wszy­scy naj­lepsi mata­do­rzy naj­wi­docz­niej byli faszy­stami.

Moją kom­pa­nię wysłano cię­ża­rówką do Sie­tamo, a następ­nie na zachód do Alcu­bierre, które znaj­do­wało się tuż za linią frontu Sara­gossy. Sie­tamo trzy­krot­nie prze­cho­dziło z rąk do rak, zanim anar­chi­ści w końcu zdo­byli je w paź­dzier­niku, gdy jego część została zrów­nana z zie­mią ogniem arty­le­ryj­skim, a więk­szość domów podziu­ra­wiona kulami kara­bi­no­wymi. Znaj­do­wa­li­śmy się teraz 500 metrów nad pozio­mem morza. Było potwor­nie zimno, a gęste mgły nad­cią­gały zewsząd. Pomię­dzy Sie­tamo a Alcu­bierre kie­rowca cię­ża­rówki zgu­bił się (to była kolejna z nie­od­łącz­nych cech tej wojny) po czym błą­ka­li­śmy się godzi­nami we mgle. Do Alcu­bierre dotar­li­śmy późno w nocy. Ktoś popro­wa­dził nas przez błot­ni­ste bagna do stajni dla mułów, gdzie zagrze­ba­li­śmy się w sieczce i natych­miast zasnę­li­śmy. Sieczka nie jest zła do spa­nia, gdy jest czy­sta, nie tak dobra jak siano, ale o wiele lep­sza niż słoma. Dopiero w poran­nym świe­tle odkry­łem, że sieczka jest pełna skó­rek od chleba, podar­tych gazet, kości, mar­twych szczu­rów i zgnie­cio­nych puszek po mleku.

Byli­śmy teraz bli­sko linii frontu, wystar­cza­jąco bli­sko, by poczuć cha­rak­te­ry­styczny zapach wojny – z mojego doświad­cze­nia jest to zapach eks­kre­men­tów i roz­kła­da­ją­cego się jedze­nia. Alcu­bierre ni­gdy nie zostało ostrze­lane i było w lep­szym sta­nie niż więk­szość wio­sek tuż za linią. Uwa­żam jed­nak, że nawet w cza­sie pokoju nie można było podró­żo­wać po tej czę­ści Hisz­pa­nii, nie nara­ża­jąc się na widok oso­bli­wej nędzy ara­goń­skich wio­sek. Są zbu­do­wane jak for­tece. Masa nędz­nych dom­ków z błota i kamie­nia kuli się wokół kościoła, a nawet wio­sną pra­wie ni­gdzie nie widać kwia­tów. Domy nie mają ogro­dów, są tylko podwórka, na któ­rych wrza­skliwe ptaki prze­śli­zgują się po błot­ni­stych grząd­kach. Pogoda była paskudna, na prze­mian mgła i deszcz. Wąskie grun­towe drogi zamie­niły się w morze błota, miej­scami głę­bo­kiego na pół metra, z tru­dem poko­ny­wa­nego przez buk­su­jące cię­ża­rówki. Chłopi pro­wa­dzili swoje nie­zdarne wozy cią­gnięte przez muły, czę­sto aż po sześć zwie­rząt w jed­nym zaprzęgu, zawsze pousta­wia­nych w szpic. Cią­głe poja­wia­nie się i odcho­dze­nie wojsk dopro­wa­dziło wio­skę do stanu nie­wy­obra­żal­nego brudu. Ani teraz ani w prze­szło­ści nie ist­niały tu takie udo­god­nie­nia jak publiczne toa­lety, i nie było nawet metra kwa­dra­to­wego, po któ­rym można by stą­pać, nie patrząc czuj­nie pod nogi. Kościół od dawna słu­żył jako latryna; tak samo było ze wszyst­kimi polami w pro­mie­niu pół kilo­me­tra. Zawsze gdy pomy­ślę o pierw­szych dwóch mie­sią­cach wojny, wspo­mi­nam zimowe ścier­ni­ska, któ­rych brzegi były pokryte ludz­kim łaj­nem.

Minęły dwa dni i nie wydano nam żad­nych kara­bi­nów. Kto był w Comite de Guerra i przyj­rzał się rzę­dowi dziur w murze – rezul­ta­towi salw plu­tonu egze­ku­cyj­nego – roz­strze­li­wano tutaj wielu faszy­stów – ten poznał już wszyst­kie oso­bli­wo­ści Alcu­bierre. Na pierw­szej linii pano­wała oczy­wi­ście cisza; przy­by­wało tu bar­dzo nie­wielu ran­nych. Naj­więk­szym wyda­rze­niem było poja­wie­nie się faszy­stow­skich dezer­te­rów, któ­rych spro­wa­dzono pod strażą z linii frontu. Wielu żoł­nie­rzy po dru­giej stro­nie frontu wcale nie było faszy­stami, a jedy­nie pobo­ro­wymi, któ­rzy mieli pecha odby­wać służbę woj­skową pod­czas wybu­chu wojny i za bar­dzo bali się uciec. Od czasu do czasu małe ich grupy podej­mo­wały ryzyko prze­śli­zgnię­cia się na nasze pozy­cje. Bez wąt­pie­nia byłoby ich wię­cej, gdyby ich krewni nie pozo­stali na tery­to­rium kon­tro­lo­wa­nym przez faszy­stów. Ci dezer­te­rzy byli pierw­szymi „praw­dzi­wymi” faszy­stami, jakich kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Ude­rzyło mnie, że są nie do odróż­nie­nia od nas, z wyjąt­kiem tego, że nosili kom­bi­ne­zony khaki. Po przy­by­ciu zawsze byli żar­łocz­nie głodni – co było natu­ralne po dniu lub dwóch błą­dze­nia po pasie ziemi niczy­jej, lecz za każ­dym razem sta­no­wiło to trium­fal­nie obwiesz­czany argu­ment na popar­cie tezy, iż faszy­stow­skie oddziały gło­dują. Widzia­łem, jak kar­miono jed­nego z nich w chłop­skim domu. Był to raczej żało­sny widok. Wysoki, dwu­dzie­sto­letni chło­pak, mocno ogo­rzały od wia­tru, w łach­ma­nach, przy­kuc­nął nad ogniem i z roz­pacz­liwą pręd­ko­ścią poże­rał miskę gula­szu; przez cały ten czas jego oczy wędro­wały ner­wowo po kręgu mili­cjan­tów, któ­rzy stali obok, obser­wu­jąc go. Myślę, że wciąż na wpół wie­rzył, że jeste­śmy krwio­żer­czymi „czer­wo­nymi” i zamie­rzamy go zastrze­lić, gdy tylko skoń­czy posi­łek. Uzbro­jony mili­cjant, który go pil­no­wał, gła­skał go po ramie­niu i wyda­wał uspo­ka­ja­jące dźwięki. Pew­nego pamięt­nego dnia w jed­nej gru­pie przy­było pięt­na­stu dezer­te­rów. Pro­wa­dzono ich trium­fal­nie przez wieś, a przed nimi jechał ofi­cer na bia­łym koniu. Udało mi się zro­bić dość nie­wy­raźne zdję­cie, które póź­niej mi ukra­dziono.

Trze­ciego ranka do Alcu­bierre zawi­tały kara­biny. Sier­żant o ogo­rza­łej twa­rzy roz­da­wał je w stajni dla mułów. Dozna­łem szoku gdy zoba­czy­łem to, co mi dali. Był to nie­miecki Mau­ser z 1896 roku – miał ponad czter­dzie­ści lat! Był zardze­wiały, zamek nie dawał się nawet poru­szyć, a jeden rzut oka na wylot lufy ujaw­nił, że jest sko­ro­do­wana i raczej nic jej już nie pomoże. Więk­szość kara­bi­nów była rów­nie kiep­ska, nie­które jesz­cze gor­sze. Nie pod­jęto żad­nych prób, by dać naj­lep­szą broń ludziom, któ­rzy wie­dzieli, jak się nią posłu­gi­wać. Naj­lep­szy kara­bin, mający zale­d­wie dzie­sięć lat, został poda­ro­wany głu­piemu pięt­na­sto­lat­kowi, zna­nemu wszyst­kim jako mari­cón (pede­ra­sta)).. Sier­żant udzie­lił nam pię­cio­mi­nu­to­wego „szko­le­nia”, które pole­gało na wyja­śnie­niu, w jaki spo­sób łado­wać kara­bin i jak roz­bie­rać zamek. Wielu mili­cjan­tów ni­gdy wcze­śniej nie miało broni w ręku i bar­dzo nie­wielu, jak sądzę, wie­działo, do czego służą przy­rządy celow­ni­cze. Roz­dano naboje, po pięć­dzie­siąt sztuk każ­demu, a następ­nie usta­wi­li­śmy się w sze­regi. Zało­ży­li­śmy nasz ekwi­pu­nek na plecy i wyru­szy­li­śmy na linię frontu, około pię­ciu kilo­me­trów dalej.

Cen­tu­ria, osiem­dzie­się­ciu męż­czyzn i kilka psów, wspi­nała się nie­równo w górę drogi. Każda kolumna mili­cji miała przy­naj­mniej jed­nego psa jako maskotkę. Nie­szczę­sne psi­sko, które szło krok w krok z nami, miało wypa­lone na sier­ści olbrzy­mie litery POUM, i chyba było świa­dome, że coś jest nie tak z jego wyglą­dem. Na czele kolumny, obok czer­wo­nej flagi, na czar­nym koniu jechał Geo­r­ges Kopp, tęgi bel­gij­ski ofi­cer, a nieco dalej mło­dzie­niec z przy­po­mi­na­ją­cej wyglą­dem ban­dy­tów kawa­le­rii mili­cyj­nej cwa­ło­wał tam i z powro­tem, by zatrzy­my­wać się na każ­dym kawałku wzno­szą­cego się terenu i pozu­jąc w malow­ni­czych posta­wach na szczy­cie. Wspa­niałe konie hisz­pań­skiej kawa­le­rii zostały schwy­tane w dużej licz­bie pod­czas rewo­lu­cji i prze­ka­zane mili­cji, która, rzecz jasna, w krót­kim cza­sie zmie­niała je w cha­bety.

Droga wiła się mię­dzy żół­tymi nie­uro­dzaj­nymi polami, nie­tknię­tymi od zeszło­rocz­nych żniw. Przed nami roz­cią­gał się niski łań­cuch gór­ski, który leży mię­dzy Alcu­bierre a Sara­gossą. Zbli­ża­li­śmy się teraz do linii frontu, w pobliże gra­na­tów, kara­bi­nów maszy­no­wych i błota. Nie mówi­łem o tym nikomu, ale poczu­łem strach. Wie­dzia­łem, że w tej chwili na linii frontu pano­wała cisza, ale w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści męż­czyzn wokół mnie byłem wystar­cza­jąco doro­sły, by pamię­tać I wojnę, choć nie na tyle doro­sły, by w niej wal­czyć. Dla mnie wojna ozna­czała ryczące poci­ski i lata­jące we wszyst­kie strony odłamki stali; a przede wszyst­kim błoto, wszy, głód i zimno. To cie­kawe, ale bar­dziej bałem się zimna niż wroga. Myśl o tym prze­śla­do­wała mnie przez cały czas pobytu w Bar­ce­lo­nie. Nawet nie spa­łem w nocy, myśląc o zim­nie w oko­pach, o okrop­nych poran­kach prze­ry­wa­nych alar­mami, dłu­gich godzi­nach na war­cie z oszro­nio­nym kara­bi­nem, o lodo­wa­tym bło­cie, które oble­piało buty. Przy­znaję też, że czu­łem rodzaj prze­ra­że­nia, patrząc na ludzi, wśród któ­rych masze­ro­wa­łem. Nie wyobra­ża­cie sobie, na jaki motłoch wyglą­da­li­śmy. Szli­śmy w o wiele mniej­szym porządku niż stado owiec; zanim prze­szli­śmy trzy kilo­me­try, tył kolumny pozo­stał poza zasię­giem wzroku. A bli­sko połowa tak zwa­nych żoł­nie­rzy była dziećmi – przy czym mam tu na myśli dosłow­nie dzieci, naj­wy­żej szes­na­sto­let­nie. Jed­nak wszy­scy byli szczę­śliwi i pod­eks­cy­to­wani per­spek­tywą dotar­cia w końcu na front. Gdy zbli­ży­li­śmy się do linii oko­pów, chłopcy wokół czer­wo­nej flagi z przodu zaczęli wykrzy­ki­wać: – Visca POUM!, Fasci­stas – mari­co­nes! i tak dalej – okrzyki, które miały być wojenne i groźne, w tych dzie­cię­cych gar­dłach brzmiały rów­nie żało­śnie jak płacz kociąt. Wyda­wało się straszne, że obroń­cami Repu­bliki jest ten tłum obdar­tych dzie­cia­ków nio­są­cych wysłu­żone kara­biny, o obsłu­dze któ­rych nie mieli poję­cia. Pamię­tam, że zasta­na­wia­łem się, co by się stało, gdyby faszy­stow­ski samo­lot prze­le­ciał na naszą stronę frontu – praw­do­po­dob­nie lot­ni­kowi w ogóle zechciałby się zanur­ko­wać, by oddać w naszą stronę serię z kara­binu maszy­no­wego. Z pew­no­ścią nawet z powie­trza mógł dostrzec, że nie jeste­śmy praw­dzi­wymi żoł­nie­rzami.

Gdy droga weszła w łań­cuch gór­ski, skrę­ci­li­śmy w prawo i wspię­li­śmy się na wąską ścieżkę dla mułów, która wiła się zbo­czem góry. Wzgó­rza w tej czę­ści Hisz­pa­nii mają kształt pod­kowy z spłasz­czo­nymi wierz­choł­kami i bar­dzo stro­mymi zbo­czami scho­dzą­cymi w głę­bo­kie wąwozy. Na wyż­szych zbo­czach nie rośnie nic poza kar­ło­wa­tymi krze­wami i wrzo­sami, z bia­łymi kośćmi wapie­nia ster­czą­cymi co krok. Tu linia frontu nie sta­no­wiła cią­głej linii oko­pów – byłoby to nie­moż­liwe w tak górzy­stym tere­nie – była po pro­stu łań­cuchem ufor­ty­fi­ko­wa­nych sta­no­wisk, nazy­wa­nych „pozy­cjami”, usta­wio­nych na każ­dym szczy­cie wzgó­rza. W oddali widać było naszą „pozy­cję” na koro­nie pod­kowy: poszar­pana bary­kada wor­ków z pia­skiem, powie­wa­jąca czer­wona flaga, dym z ognisk w oko­pach. Pod­cho­dząc bli­żej czu­łeś obrzy­dliwy, słod­kawy smród, który pozo­sta­wał w moich noz­drzach przez wiele tygo­dni. Do roz­pa­dliny tuż za pozy­cją wrzu­cano wszel­kiego rodzaju odpadki: gni­jąca masa skó­rek chleba, eks­kre­men­tów i zardze­wia­łych puszek.

Kom­pa­nia, którą mie­li­śmy zlu­zo­wać, wła­śnie pako­wała swoje ple­caki. Byli na fron­cie od trzech mie­sięcy; ich mun­dury były oble­pione bło­tem, buty roz­pa­dały się na kawałki, a twa­rze mieli w więk­szo­ści zaro­śnięte. Dowo­dzący pozy­cją kapi­tan, o nazwi­sku Lewiń­ski, ale znany wszyst­kim jako Ben­ja­min, z uro­dze­nia pol­ski Żyd, posłu­gu­jący się fran­cu­skim jak języ­kiem ojczy­stym, wyczoł­gał się z zie­mianki i przy­wi­tał nas. Był niskim mło­dzień­cem w wieku około dwu­dzie­stu pię­ciu lat, ze sztyw­nymi czar­nymi wło­sami i bladą, gor­liwą twa­rzą, która w tym okre­sie wojny była zawsze bar­dzo brudna. Kilka zabłą­ka­nych poci­sków prze­le­ciało wysoko nad naszymi gło­wami. „Pozy­cja” była pół­okrą­głym ogro­dze­niem o pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu metrów, oto­czo­nym wałem, który czę­ściowo skła­dał się z wor­ków z pia­skiem, a czę­ściowo z brył wapie­nia. Wokół wid­niało trzy­dzie­ści albo czter­dzie­ści sta­no­wisk strze­lec­kich, przy­po­mi­na­ją­cych szczu­rze nory. Wsko­czy­łem z Wil­liam­sem jego i hisz­pań­skim szwa­grem do naj­bliż­szej wol­nej jamy, która wyglą­dała na nada­jącą się do zamiesz­ka­nia. Gdzieś z przodu od czasu do czasu wypa­lił kara­bin, wywo­łu­jąc dziwne, pohu­ku­jące wśród kamie­ni­stych wznie­sień echo. Wła­śnie zrzu­ci­li­śmy nasze ple­caki i wyczoł­ga­li­śmy się z dołu, gdy roz­legł się kolejny huk, i jeden z dzie­cia­ków z naszej kom­pa­nii spadł z przed­pier­sia wału, z twa­rzą we krwi. Oka­zało się, że pocią­gnął spust i naj­wy­raź­niej udało mu się roz­sa­dzić zamek; jego czaszka została roz­darta na strzępy przez odłamki pęk­nię­tej łuski. Tak więc kom­pa­nia docze­kała się pierw­szej ofiary, i co nie­stety typowe, z powodu samo­oka­le­cze­nia.

Po połu­dniu trzy­ma­li­śmy pierw­szą wartę, a Ben­ja­min opro­wa­dził nas po pozy­cji. Przed wałem biegł sys­tem wąskich rowów wyku­tych w skale, z pry­mi­tyw­nymi otwo­rami strzel­ni­czymi wyko­na­nymi z pła­skiego wapie­nia. W róż­nych punk­tach wykopu i za wewnętrzną balu­stradą znaj­do­wało się dwu­na­stu war­tow­ni­ków. Przed wyko­pem roz­cią­gnięto drut kol­cza­sty, a dalej zbo­cze osu­wało się w zda­wało się bez­denny wąwóz. Naprze­ciwko roz­cią­gały się nagie wzgó­rza, miej­scami gołe skały, szare i zimne, bez jakich­kol­wiek prze­ja­wów życia, nawet ptaki tam nie zaglą­dały. Ostroż­nie wyj­rza­łem przez lukę, pró­bu­jąc zna­leźć faszy­stow­ski rów.

– Gdzie jest wróg?

Ben­ja­min mach­nął ręką.

– Tiam – odparł w kosz­mar­nej angielsz­czyź­nie.

– Ale gdzie?

Według moich wie­dzy na temat wojny oko­po­wej faszy­ści powinni być odda­leni o pięć­dzie­siąt lub sto metrów. Niczego nie dostrze­głem – naj­wy­raź­niej ich okopy były bar­dzo dobrze zama­sko­wane. Potem z prze­ra­że­niem zoba­czy­łem miej­sce, które wska­zy­wał Ben­ja­min; w odle­gło­ści co naj­mniej sied­miu­set metrów wid­niał maleńki zarys wału i czer­wono-żółta flaga – pozy­cja faszy­stow­ska. Byłem zdru­zgo­tany. Nie byli­śmy nawet w ich pobliżu! Na tym dystan­sie nasze kara­biny były cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczne. W tym momen­cie za naszymi ple­cami roz­legł się okrzyk pod­nie­ce­nia.

Dwaj faszy­ści, szare figurki w oddali, wspi­nali się po nagim zbo­czu wzgó­rza naprze­ciwko. Ben­ja­min chwy­cił kara­bin naj­bliż­szego męż­czy­zny, wyce­lo­wał i ścią­gnął spust. Klik! Nie­wy­pał. Pomy­śla­łem, że to zły omen.

Roz­pę­tała się okropna kano­nada, strze­lali wszy­scy wokół, nie mie­rząc przy tym w żaden kon­kretny cel. Widzia­łem faszy­stów, maleń­kich jak mrówki, prze­my­ka­ją­cych tam i z powro­tem za wałem, a cza­sami tylko czarna kropka, która była głową, zatrzy­my­wała się na chwilę, bez­czel­nie się odsła­nia­jąc. Oczy­wi­ście strze­la­nie nie miało sensu. Ale nie­ba­wem war­tow­nik po mojej lewej, opusz­cza­jąc bez roz­kazu poste­ru­nek w typowy dla Hisz­pa­nów spo­sób, pod­szedł do mnie i zaczął nama­wiać do strze­la­nia. Pró­bo­wa­łem wytłu­ma­czyć, że z tej odle­gło­ści i z tych kara­bi­nów można kogoś tra­fić jedy­nie przez przy­pa­dek. Ale on był tylko dzie­cia­kiem i cią­gle wska­zy­wał kara­bi­nem w kie­runku jed­nej z kro­pek, uśmie­cha­jąc się przy tym jak pies, który ocze­kuje, że rzuci się mu patyk. W końcu usta­wi­łem celow­nik na sie­dem­set i strze­li­łem. Kropka znik­nęła. Podej­rze­wam, że kula prze­le­ciała na tyle bli­sko, że ktoś musiał się prze­stra­szyć. Po raz pierw­szy w życiu strze­li­łem z broni do czło­wieka.

Teraz, gdy zoba­czy­łem już front, byłem głę­boko znie­sma­czony. I oni to nazy­wają wojną! Pra­wie nie mie­li­śmy kon­taktu z wro­giem! Nie musia­łem nawet trzy­mać głowy poni­żej poziomu okopu. Chwilę póź­niej jed­nak kula ze zło­wro­gim trza­skiem prze­le­ciała mi koło ucha i wbiła się w obwa­ło­wa­nie z tyłu. Nie­stety, odru­chowo schy­li­łem się. Całe życie przy­się­ga­łem, że nie schylę się, gdy pierw­szy raz prze­leci koło mnie kula; ale ten ruch wydaje się być instynk­towny i pra­wie każdy uczyni tak przy­naj­mniej raz.

Rozdział 3

W woj­nie pozy­cyj­nej ważne jest pięć rze­czy: drewno opa­łowe, żyw­ność, tytoń, świece i wróg. Zimą, na fron­cie w Sara­gos­sie, tak wła­śnie wyglą­dała hie­rar­chia waż­no­ści – wróg był na sza­rym końcu. Z wyjąt­kiem nocy, kiedy można było spo­dzie­wać się ataku z zasko­cze­nia, nikt nie przej­mo­wał się wro­giem. Były to po pro­stu odle­głe czarne owady, które od czasu do czasu widy­wano ska­czące tam i z powro­tem. Naj­waż­niej­szym zada­niem obu armii było ogrza­nie się.

Powi­nie­nem wspo­mnieć, że przez cały czas pobytu w Hisz­pa­nii widzia­łem bar­dzo mało walki. Byłem na fron­cie w Ara­go­nii od stycz­nia do maja, a od stycz­nia do końca marca na tym fron­cie nie wyda­rzyło się pra­wie nic, z wyjąt­kiem oko­lic Teruel. W marcu wokół Huesca toczyły się cięż­kie walki, ale ja oso­bi­ście ode­gra­łem w nich nie­wielką rolę. Póź­niej, w czerwcu, miał miej­sce kata­stro­falny atak na Huesca, w któ­rym kilka tysięcy ludzi zgi­nęło w ciągu jed­nego dnia, ale wcze­śniej zdą­ży­łem już odnieść ranę i byłem nie­zdolny do walki. Rze­czy, o któ­rych zwy­kle myśli się w kate­go­riach okrop­no­ści wojny, rzadko mi się przy­da­rzały. Żaden samo­lot ni­gdy nie zrzu­cił bomby w pobliżu, nie sądzę nawet, by zbłą­kany pocisk arty­le­ryj­ski eks­plo­do­wał w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu metrów ode mnie, tylko raz wal­czy­łem wręcz (powie­dział­bym, że o jeden raz za dużo). Oczy­wi­ście czę­sto znaj­do­wa­łem pod ostrza­łem cięż­kich kara­bi­nów maszy­no­wych, ale zwy­kle na dale­kich dystan­sach. Nawet w Huesca byłeś raczej bez­pieczny, jeśli pod­ją­łeś odpo­wied­nie środki ostroż­no­ści.

Tutaj na wzgó­rzach oka­la­ją­cych Sara­gossę nuda prze­pla­tała się z nie­wy­go­dami, jakie nio­sła ze sobą wojna pozy­cyjna. Toczy­li­śmy życie rów­nie spo­kojne jak urzęd­nika magi­stratu i pra­wie tak samo regu­larne. Warty, patrole, roboty ziemne; roboty ziemne, patrole, warty. Na każ­dym szczy­cie wzgó­rza widać było faszy­stów lub loja­li­stów, grupki obdar­tych, brud­nych męż­czyzn drep­czą­cych wokół flagi i pró­bu­ją­cych się ogrzać. I przez cały dzień i noc bez­sen­sowne kule lata­jące po pustych doli­nach, mogące tylko jakimś nie­praw­do­po­dob­nym tra­fem spe­ne­tro­wać ludz­kie ciało.

Czę­sto roz­glą­da­łem się po zimo­wym kra­jo­bra­zie i podzi­wia­łem darem­ność tego wszyst­kiego. Cóż za kapry­śna wojna! Wcze­śniej, około paź­dzier­nika, o wszyst­kie te wzgó­rza toczyły się zacie­kłe walki. Potem brak ludzi i broni, zwłasz­cza arty­le­rii, unie­moż­li­wiał jaką­kol­wiek ope­ra­cję na dużą skalę, obie armie oko­pały się więc i osia­dły na zdo­by­tych szczy­tach wzgórz. Po naszej pra­wej stro­nie widać było małą pla­cówkę, rów­nież POUM, a na grzbie­cie po naszej lewej stro­nie usta­wiono wzglę­dem nas, niczym wska­zówki zegara na godzi­nie siód­mej, sta­no­wi­sko PSUC3, zwró­cone fron­tem do wyż­szego grzbietu, na któ­rym poroz­rzu­cano na poszcze­gól­nych szczy­tach kilka małych poste­run­ków faszy­stów. Tak zwana linia frontu bie­gła zyg­za­kiem w tę i z powro­tem ukła­da­jąc się we wzór, który byłby cał­kiem nie­zro­zu­miały, gdyby nad każ­dym sta­no­wi­skiem nie powie­wała flaga. Flagi POUM i PSUC były czer­wone, flagi anar­chi­stów czer­wone i czarne; faszy­ści na ogół mieli flagę monar­chi­styczną (czer­wono-żółto-czer­woną), ale od czasu do czasu wywie­szali flagę Repu­bliki4 (czer­wono-żółto-fio­le­towa). Kra­jo­braz nie­sa­mo­wity, a trzeba jesz­cze pamię­tać, że każdy gór­ski szczyt był obsa­dzony przez oddziały, a więc zaśmie­cony pusz­kami i pokryty odcho­dami. Na prawo od nas łań­cuch wygi­nał się na połu­dniowy wschód, by ustą­pić miej­sca sze­ro­kiej, sło­jo­wa­tej doli­nie, która cią­gnęła się w poprzek aż do Huesca. Na środku rów­niny leżało kilka sze­ścia­nów poroz­rzu­ca­nych jak kości do gry: mia­sto Robres, znaj­du­jące się we wła­da­niu loja­li­stów. Rano dolina czę­sto była ukryta pod morzem chmur, z któ­rych wyła­niały się pła­skie i błę­kitne wzgó­rza, nada­jące kra­jo­bra­zowi dziwne podo­bień­stwo do nega­tywu foto­gra­ficz­nego. Za Huescą roz­cią­gało się wię­cej wzgórz o takiej samej for­ma­cji jak nasze, poprze­ty­ka­nych pasami śniegu, któ­rego zasięg zmie­niał się z dnia na dzień. W oddali mon­stru­alne szczyty Pire­ne­jów, gdzie śnieg ni­gdy nie top­nieje, zda­wały się uno­sić w powie­trzu. Nawet na rów­ni­nie wszystko wyglą­dało na mar­twe i nagie. Wzgó­rza naprze­ciwko nas były szare i pomarsz­czone jak skóra słoni. Nie­mal ni­gdy na nie­bie nie dostrze­głem pta­ków. Chyba ni­gdy nie widzia­łem kraju, w któ­rym było tak mało lata­ją­cych stwo­rzeń. Jedy­nymi pta­kami, jakie można było zoba­czyć, były sroki i stada kuro­patw, które nocą prze­ra­żały swoim nie­spo­dzie­wa­nym war­ko­tem, a także bar­dzo rzad­kie grupki orłów, które powoli szy­bo­wały nad nimi, ści­gane czę­sto w swych lotach przez kule kara­bi­nowe, któ­rych zresztą nie raczyły nawet zauwa­żać.

W nocy i pod­czas mgli­stej pogody w doli­nie na pas ziemi niczy­jej mię­dzy nami a faszy­stami wysy­łano patrole. Zaję­cie to nie cie­szyło się popu­lar­no­ścią. Było zbyt zimno, zbyt łatwo można się było zgu­bić, i wkrótce prze­ko­na­łem się, że mogę dosta­wać zgodę na wyru­sze­nie na patrol tak czę­sto, jak tylko chcia­łem. W ogrom­nych, poszar­pa­nych wąwo­zach nie było żad­nych ście­żek; można było się odna­leźć tylko dzięki kolej­nym wypra­wom, za każ­dym razem zapa­mię­tu­jąc nowe punkty orien­ta­cyjne. Kula prze­la­tu­jąca mię­dzy nami i naj­bliż­szym sta­no­wi­skiem faszy­stów poko­ny­wała w linii pro­stej odci­nek sied­miu­set metrów, ale jedyna nada­jąca się do przej­ścia trasa mie­rzyła dwa i pół kilo­me­tra. Cał­kiem przy­jem­nie było wędro­wać po ciem­nych doli­nach, z zabłą­ka­nymi kulami lata­ją­cymi wysoko nad głową, jak gwiż­dżące wró­ble.

Lep­sze od nocy były gęste mgły, które czę­sto utrzy­my­wały się cały dzień i które miały zwy­czaj sku­piać się wokół szczy­tów wzgórz i omi­jać doliny. W pobliżu pozy­cji faszy­stów trzeba było skra­dać się w śli­ma­czym tem­pie; bar­dzo trudno było cicho się poru­szać po zbo­czach wzgórz, wśród sze­lesz­czą­cych krze­wów i brzę­czą­cych wapieni. Dopiero przy trze­ciej lub czwar­tej pró­bie udało mi się zna­leźć drogę do faszy­stow­skiej linii. Mgła była bar­dzo gęsta, a ja pod­kra­dłem się do drutu kol­cza­stego, żeby nasłu­chi­wać. Sły­sza­łem, jak faszy­ści roz­ma­wiają i śpie­wają wewnątrz umoc­nień. Potem ku mojemu nie­po­ko­jowi usły­sza­łem, jak kilku z nich scho­dzi w moim kie­runku. Sku­li­łem się za krza­kiem, który nagle wydał mi się bar­dzo mały, i pró­bo­wa­łem bez­gło­śnie odbez­pie­czyć kara­bin. Poszli jed­nak inną drogą i nie poka­zali się nawet w zasięgu wzroku. Za krza­kiem, w któ­rym się ukry­wa­łem, natkną­łem się na różne relikty wcze­śniej­szych walk – stos pustych łusek, skó­rzaną czapkę z dziurą po kuli i czer­woną flagę, oczy­wi­ście jedną z naszych. Zanio­słem ją z powro­tem na nasze sta­no­wi­sko, gdzie została zresztą podarta na szmatki do czysz­cze­nia broni.

Gdy tylko dotar­li­śmy na linię frontu, zosta­łem kapra­lem, czyli cabo, jak tu się mówiło, i dosta­łem pod komendę dwu­na­sto­oso­bowy oddział. Funk­cja ta nie była żadną syne­kurą, zwłasz­cza na początku. Cen­tu­ria była nie­wy­szko­lo­nym zbio­ro­wi­skiem zło­żo­nym głów­nie z chłop­ców w wieku kil­ku­na­stu lat. Tu i ówdzie w mili­cji można było spo­tkać dzieci w wieku jede­na­stu czy dwu­na­stu lat, zwy­kle ucie­ki­nie­rów z faszy­stow­skiego tery­to­rium, któ­rzy zostali zacią­gnięci do mili­cji, bo tak było naj­ła­twiej zapew­nić im prze­trwa­nie. Z reguły byli zatrud­niani do lek­kich prac na tyłach, ale cza­sami uda­wało im się prze­drzeć na linię frontu, gdzie sta­no­wili zagro­że­nie dla wszyst­kich. Pamię­tam, jak jeden gno­jek „dla żartu” wrzu­cił gra­nat ręczny do ogni­ska w wyko­pie. W Monte Pocero nie było chyba młod­szych niż pięt­na­sto­latki, ale średni wiek wyno­sił raczej mniej niż dwa­dzie­ścia lat. Chłopcy w tym wieku ni­gdy nie powinni być zna­leźć się na pierw­szej linii frontu, ponie­waż nie mogą znieść braku snu, który jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany z wojną oko­pową. Na początku utrzy­ma­nie naszej pozy­cji w nocy było pra­wie nie­moż­liwe. Jedyną metodą na obu­dze­nie tych nie­szczę­śli­wych dzieci było wywle­ka­nie ich z wyko­pów za nogi, lecz gdy tylko czło­wiek się odwra­cał, opusz­czali poste­runki i wśli­zgi­wali się do swo­ich kry­jó­wek, a nawet, mimo prze­raź­li­wego zimna, opie­rali się o ścianę okopu i szybko zasy­piali. Na szczę­ście nasz wróg był nie­zbyt przed­się­bior­czy. Bywały noce, kiedy wyda­wało mi się, że naszą pozy­cję może zdo­być dwu­dzie­stu har­ce­rzy, lub tyle samo har­ce­rek, jedy­nie z kijan­kami do pra­nia w ręku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. José Anto­nio Primo de Rivera lider naro­dowo-syn­dy­ka­li­stycz­nej par­tii Falange Española (przyp. red). [wróć]

2. Wiem, jak obcho­dzić się z kara­bi­nem. Nie wiem tylko, jak obsłu­gi­wać kara­bin maszy­nowy. Chcę się nauczyć kara­binu maszy­no­wego. Kiedy nauczymy się obsługi kara­binu maszy­no­wego? [wróć]

3. Par­tido Socia­li­sta Uni­fi­cado de Cataluña [wróć]

4. Notatka errata zna­le­ziona w doku­men­tach Orwella po jego śmierci: „Nie jestem teraz cał­ko­wi­cie pewien, czy kie­dy­kol­wiek widzia­łem faszy­stów noszą­cych flagę Repu­bliki, choć wydaje mi się, że cza­sami wywie­szali ją z małą dory­so­waną swa­styką”. [wróć]