Birmańskie dni - George Orwell - ebook + audiobook + książka

Birmańskie dni ebook i audiobook

George Orwell

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

George Orwell, angielski pisarz i dziennikarz o lewicowych przekonaniach, autor "Folwarku zwierzęcego" i "Roku 1984", przez kilka lat przebywał w Birmie, brytyjskiej kolonii, służąc w Królewskiej Policji Imperialnej. Pokłosiem tego czasu jest powieść "Birmańskie dni".

Orwell opisuje losy Johna Flory'ego. Jego bohater należy do społeczności białych kolonizatorów, ale jest wrażliwy na wyzysk i krzywdę miejscowej ludności. Z szacunkiem odnosi się do birmańskiej kultury i religii, a także Chińczyków i Hindusów, którzy żyją w Birmie. Z tego powodu czuje się wyobcowany w świecie białych, którzy odnoszą się z wyższością i pogardą do Birmańczyków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Michał Wolny

Oceny
4,3 (11 ocen)
5
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kryt1410

Dobrze spędzony czas

dobra
00
peterpancio1

Całkiem niezła

trochę czasu na trzeba żeby polubić, na razie średnia ocena
00
akucharska0402

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, choć z każdym kolejnym słowem czuje się wszechobecną beznadzieję...
00

Popularność




Rozdział 1

U Po Kyin, sędzia pod­okrę­gowy z Kyauk­tada w Gór­nej Bir­mie sie­dział na swo­jej weran­dzie. Mimo że była dopiero ósma trzy­dzie­ści, w powie­trzu już wisiała duchota, zapo­wiedź dłu­gich, par­nych godzin połu­dnio­wych – w końcu to kwie­cień. Od czasu do czasu słabe podmu­chy wia­tru, które wyda­wały się rela­tyw­nie chłodne, poru­szały świeżo zmo­czone stor­czyki zwi­sa­jące z oka­pów. Za stor­czy­kami widać było zaku­rzony, zakrzy­wiony pień palmy, a dalej pło­nące ultra­ma­ry­nowe niebo. W zeni­cie, tak wysoko, że patrze­nie na słońce ośle­piało, krą­żyło kilka sępów, nie poru­sza­jąc skrzy­dłami.

U Po Kyin, męż­czy­zna przy­po­mi­na­jący posąg wiel­kiego por­ce­la­no­wego bożka, wpa­try­wał się w ostre słońce. Był po pięć­dzie­siątce, tak gruby, że od wielu lat nie pod­no­sił się z krze­sła bez pomocy, a mimo to foremny, a nawet piękny w swej masyw­no­ści. Bir­mań­czy­kom bowiem tłu­ste fałdy nie obwi­sają, jak dzieje się to w przy­padku bia­łych, lecz pokry­wają się tłusz­czem równą war­stwą, przy­po­mi­na­jąc pęcz­nie­jące owoce. Jego wielka twarz była żółta i pozba­wiona zmarsz­czek, a oczy brą­zowe. Stopy – sze­ro­kie, z wyso­kim pod­bi­ciem i pal­cami tej samej dłu­go­ści – były bose. Na krótko ostrzy­żo­nej gło­wie nie miał żad­nego nakry­cia. Nosił jeden z tych wyra­zi­stych ara­kań­skich lon­gyi w zie­lono-pur­pu­rową kratkę, jakie Bir­mań­czycy noszą przy nie­for­mal­nych oka­zjach. Żuł betel z lakie­ro­wa­nego pudełka na stole i roz­my­ślał o swoim życiu.

Było naprawdę udane, nawet wspa­niałe. Naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie U Po Kyina, z lat osiem­dzie­sią­tych, to nagie dziecko z wydat­nym brzu­chem, obser­wu­jące zwy­cię­ską defi­ladę bry­tyj­skich wojsk uli­cami Man­da­laj. Przy­po­mniał sobie prze­ra­że­nie, jakie czuł przed tymi kolum­nami wiel­kich, kar­mio­nych woło­winą ludzi, o czer­wo­nych twa­rzach i w czer­wo­nych kurt­kach; dłu­gie kara­biny na ramio­nach i cięż­kie, ryt­miczne tupa­nie butów. Po kilku minu­tach przy­glą­da­nia się im, posta­no­wił zwiać. Na swój dzie­cinny spo­sób zro­zu­miał, że jego wła­sny lud nie może się rów­nać z tą rasą olbrzy­mów. Choć był tylko dziec­kiem, walka po stro­nie Bry­tyj­czy­ków, połą­czona z paso­ży­to­wa­niem na nich, stała się jego nad­rzęd­nym celem.

W wieku sie­dem­na­stu lat sta­rał się o posadę rzą­dową, ale nie udało mu się jej dostać, ponie­waż był biedny i nie miał przy­ja­ciół, więc przez trzy lata pra­co­wał w śmier­dzą­cym labi­ryn­cie baza­rów w Man­da­laj, jako eks­pe­dient u han­dla­rzy ryżem, a cza­sem kradł. Potem, gdy ukoń­czył dwa­dzie­ścia lat, szan­ta­żem zdo­był czte­ry­sta rupii, po czym natych­miast udał się do Ran­gunu i po wrę­cze­niu łapówki zdo­był posadę urzęd­nika. Praca była lukra­tywna, choć pen­sja raczej nie­wielka. W tym cza­sie krąg urzęd­ni­ków osią­gał stały dochód z przy­własz­cza­nia zapa­sów rzą­do­wych, a Po Kyin (wtedy nazy­wano go po pro­stu Po Kyin; hono­rowe U dodano mu lata póź­niej) dosko­nale odna­lazł się w tej sytu­acji. Miał jed­nak zbyt wiele talentu, by spę­dzić życie w urzę­dzie, krad­nąc nędz­nie anna i rupie. Pew­nego dnia dowie­dział się, że rząd, któ­remu bra­kuje chęt­nych na niż­sze sta­no­wi­ska, zamie­rza doko­nać kilku nomi­na­cji spo­śród urzęd­ni­ków. Wia­do­mość miała zostać upu­blicz­niona za tydzień, ale jedną z zalet Po Kyina było to, że infor­ma­cje zawsze docie­rały do niego tydzień przed innymi. Dostrzegł swoją szansę i doniósł na wszyst­kich swo­ich kole­gów, zanim zdali sobie sprawę z nie­bez­pie­czeń­stwa. Więk­szość z nich tra­fiła do wię­zie­nia, a Po Kyin został mia­no­wany zastępcą naczel­nika nie­wiel­kiego obszaru, w nagrodę za uczci­wość. Od tego czasu stale piął się w górę. Teraz, w wieku pięć­dzie­się­ciu sze­ściu lat, jest sędzią pod­okrę­go­wym, praw­do­po­dob­nie awan­suje i zosta­nie zastępcą komi­sa­rza, zysku­jąc sta­tus równy Angli­kom – być może nie­któ­rzy z nich zostaną jego pod­wład­nymi.

W swo­jej pracy sędziego wybie­rał pro­ste metody. Nawet naj­bar­dziej hojne łapówki nie wpły­wały na wyda­wany przez niego wyrok, ponie­waż wie­dział, że sędzia, który wydaje jaw­nie krzyw­dzące wyroki, prę­dzej czy póź­niej zosta­nie przy­ła­pany. Jego spo­sób, znacz­nie bez­piecz­niej­szy, pole­gał na przyj­mo­wa­niu łapó­wek od obu stron, a następ­nie roz­strzy­ga­niu sprawy w opar­ciu o ści­śle prawne zasady. Dzięki temu zyskał poży­teczną repu­ta­cję sędziego bez­stron­nego. Oprócz docho­dów z pro­ce­sów sądo­wych U Po Kyin pobie­rał stałą opłatę, rodzaj pry­wat­nych podat­ków, od wszyst­kich wio­sek znaj­du­ją­cych się pod jego jurys­dyk­cją. Jeśli jakaś wio­ska nie zło­żyła opłaty, U Po Kyin sto­so­wał środki karne – bandy dako­itów ata­ko­wały wio­skę, człon­ko­wie rady wsi tra­fiali za kraty na pod­sta­wie fał­szy­wych zarzu­tów i tak dalej – zazwy­czaj więc nie mijało dużo czasu, nim cała kwota zosta­wała wpła­cona. Dzie­lił się także docho­dami ze wszyst­kich więk­szych napa­dów, do któ­rych docho­dziło w okręgu. Oczy­wi­ście wie­dzieli o nich wszy­scy, z wyjąt­kiem prze­ło­żo­nych U Po Kyina (żaden bry­tyj­ski ofi­cer ni­gdy nie uwie­rzy w winę swo­ich ludzi), ale próby zde­ma­sko­wa­nia go nie­zmien­nie koń­czyły się fia­skiem: jego poplecz­nicy, dopusz­czeni do udziału w łupach, byli zbyt liczni. Kiedy wno­szono prze­ciwko niemu jakie­kol­wiek oskar­że­nie, U Po Kyin po pro­stu dys­kre­dy­to­wał je z pomocą sze­regu pod­le­głych sobie świad­ków, a następ­nie sto­so­wał kontr­oskar­że­nia, dzięki któ­rym jesz­cze bar­dziej wzmac­niał swoją pozy­cję. Był prak­tycz­nie nie­ty­kalny, ponie­waż zbyt dobrze znał się na ludziach, by kie­dy­kol­wiek posłu­żyć się nie­od­po­wied­nim narzę­dziem, a także dla­tego, że pomimo bycia pochło­nię­tym intry­gami, ni­gdy nie pozwo­lił sobie na nie­ostroż­ność czy igno­ran­cję. Można stwier­dzić z dużą pew­no­ścią, że ni­gdy nie zosta­nie przy­ła­pany, że będzie kro­czył od suk­cesu do suk­cesu, i w końcu zosta­nie pocho­wany z naj­więk­szymi hono­rami, wart kilka milio­nów rupii.

I nawet po śmierci jego suk­cesy się nie skoń­czą. Według bud­dyj­skich wie­rzeń ci, któ­rzy w swoim życiu czy­nili zło, następne wcie­le­nie spę­dzą pod posta­cią szczura, żaby lub innego pod­rzęd­nego zwie­rzę­cia. U Po Kyin był dobrym bud­dy­stą i zamie­rzał zabez­pie­czyć się przed tym nie­bez­pie­czeń­stwem. Poświęci ostat­nie lata życia na dobre uczynki, gro­ma­dząc tyle zasług, że prze­ważą one nad nie­chlub­nymi uczyn­kami. Praw­do­po­dob­nie te dobre uczynki przy­biorą formę budo­wa­nia pagód. Cztery pagody, pięć, sześć, sie­dem – kapłani już powie­dzą mu ile – z rzeź­bio­nymi kamie­niami, pozła­ca­nymi para­so­lami i małymi dzwo­necz­kami dzwo­nią­cymi na wie­trze, któ­rych każdy brzdęk to modli­twa. I wróci na zie­mię w męskim ludz­kim kształ­cie – bo kobieta pla­suje się mniej wię­cej na tym samym pozio­mie co szczur lub żaba – lub w naj­gor­szym razie jako jakieś dostojne zwie­rzę, na przy­kład słoń.

Wszyst­kie te myśli prze­pły­wały przez umysł U Po Kyina szybko i prze­waż­nie w for­mie obra­zów. Jego mózg, choć prze­bie­gły, był też bar­ba­rzyń­ski, i Kyin ni­gdy nie wytę­żał go, z wyjąt­kiem sytu­acji wyma­ga­ją­cych osią­gnię­cia jakie­goś okre­ślo­nego celu; zwy­kła medy­ta­cja była ponad jego siły. Osią­gnął teraz punkt, do któ­rego dążyły jego myśli. Kła­dąc swoje małe, trój­kątne dło­nie na porę­czach fotela, odwró­cił się nieco i zawo­łał nieco chra­pli­wym gło­sem:

– Ba Taik! Hej, Ba Taik!

Ba Taik, sługa U Po Kyina, wyło­nił się zza ozdo­bio­nej pacior­kami zasłony werandy. Był nie­wy­so­kim męż­czy­zną o dzio­ba­tej twa­rzy. Spra­wiał wra­że­nie nie­śmia­łego i raczej głod­nego. U Po Kyin nie pła­cił mu żad­nej pen­sji, ponie­waż był ska­za­nym zło­dzie­jem, któ­rego jed­nym sło­wem można było wysłać do wię­zie­nia. Gdy Ba Taik się zbli­żał, wyko­nał shiko1 tak nisko, że spra­wiał wra­że­nie, jakby się cofał.

– Tak, naj­święt­szy panie? – powie­dział.

– Czy ktoś czeka na spo­tka­nie ze mną, Ba Taik?

Ba Taik poli­czył gości na pal­cach:

– Naczel­nik wio­ski Thit­pin­gyi, wasza wyso­kość, który przy­niósł pre­zenty, i dwóch wie­śnia­ków, któ­rych wasza wyso­kość ma sądzić w spra­wie o napad; oni też przy­nie­śli pre­zenty. Ko Ba Sein, główny urzęd­nik biura zastępcy komi­sa­rza, chce się z panem widzieć, i jest Ali Shah, poste­run­kowy i dakoit, któ­rego nazwi­ska nie znam. Zdaje się, że pokłó­cili się o jakieś złote bran­so­letki, które ukra­dli. Jest też młoda wie­śniaczka z dziec­kiem.

– Czego ona chce? – powie­dział U Po Kyin.

– Mówi, że dziecko jest pań­skie, naj­święt­szy.

– Aha. Ile przy­niósł naczel­nik?

Ba Taik był zda­nia, że przy­niósł tylko dzie­sięć rupii i kosz mango.

– Powiedz naczel­ni­kowi – rzekł U Po Kyin – że powinno być dwa­dzie­ścia rupii, a jeśli jutro nie będzie pie­nię­dzy, on i jego wio­ska będą mieli kło­poty. Zaraz przyjmę innych. Poproś Ko Ba Seina, żeby wszedł.

Po chwili poja­wił się Ba Sein. Był wypro­sto­wa­nym męż­czy­zną o wąskich ramio­nach, zde­cy­do­wa­nie wyso­kim jak na Bir­mań­czyka, z dziw­nie gładką twa­rzą, która przy­po­mi­nała budyń kawowy. U Po Kyin uwa­żał go za przy­datne narzę­dzie. Ba Sein nie został obda­rzony wyobraź­nią i nie bał się pracy, był za to zna­ko­mi­tym urzęd­ni­kiem, a zastępca komi­sa­rza Mac­gre­gor powie­rzał mu więk­szość swo­ich służ­bo­wych tajem­nic. U Po Kyin, wyraź­nie w dobrym humo­rze, przy­wi­tał Ba Sein śmie­chem i mach­nął ręką w kie­runku pudełka z bete­lem.

– No, Ko Ba Sein, jak roz­wija się nasza sprawa? Mam nadzieję, że, jak powie­działby drogi pan Mac­gre­gor – U Po Kyin prze­rzu­cił się na angiel­ski – „czyni zde­cy­do­wane postępy”?

Ba Seina ten żar­cik jakoś nie roz­ba­wił. Usiadł sztywno na krze­śle i odpo­wie­dział:

– Dosko­nale, pro­szę pana. Nasz egzem­plarz gazety dotarł dziś rano. Pro­szę spoj­rzeć.

Wyjął egzem­plarz dwu­ję­zycz­nej gazety „Patriota Bir­mań­ski” Był to nędzny ośmio­stro­ni­cowy szma­tła­wiec, nik­czem­nie wydru­ko­wany na papie­rze jako­ści bibuły, i skła­da­jący się czę­ściowo z wia­do­mo­ści pod­kra­dzio­nych z „Gazety Ran­guń­skiej”, czę­ściowo z mar­nych fra­ze­sów autor­stwa „boha­ter­skich” nacjo­na­li­stów. Na ostat­niej stro­nie prze­su­nął się druk, przez co pozo­stała czarna niczym smoła, jakby sym­bo­li­zu­jąc żałobę z powodu nie­wiel­kiego nakładu gazety. Arty­kuł, na który uwagę zwró­cił U Po Kyin, miał inny cha­rak­ter niż reszta. Oto jego treść:

W tych wspa­nia­łych cza­sach, gdy nas, bied­nych czar­nych pod­nosi na duchu potężna zachod­nia cywi­li­za­cja, z jej róż­no­rod­nymi bło­go­sła­wień­stwami, takimi jak kine­ma­to­graf, kara­biny maszy­nowe, syfi­lis itp., jaki temat może być bar­dziej inspi­ru­jący niż pry­watne życie naszych euro­pej­skich dobro­czyń­ców? Uwa­żamy zatem, że należy zain­te­re­so­wać naszych czy­tel­ni­ków wyda­rze­niami z głębi kraju, z okręgu Kyauk­tada. A zwłasz­cza dzia­ła­niami pana Mac­gre­gora, zasłu­żo­nego zastępcy komi­sa­rza wspo­mnia­nego okręgu.

Pan Mac­gre­gor jest typem Dobrego Angiel­skiego Dżen­tel­mena, takiego jakich w tych szczę­śli­wych dniach widu­jemy tak wielu. Jest „czło­wie­kiem rodzin­nym”, jak mawiają nasi dro­dzy angiel­scy kuzyni. Pan Mac­gre­gor jest bar­dzo rodzin­nym czło­wie­kiem. Do tego stop­nia, że ma już troje dzieci w okręgu Kyauk­tada, gdzie prze­bywa od roku, a w swoim ostat­nim okręgu Shwe­myo pozo­sta­wił sze­ścioro mło­dych potom­ków. Być może jest to prze­ocze­nie ze strony pana Mac­gre­gora, że zosta­wił te nie­mow­lęta zupeł­nie bez środ­ków do życia, ich matki gło­dują – itd., itd., itd.

Całą szpaltę wypeł­niały podobne bred­nie, lecz pomimo tak żało­snego poziomu, znacz­nie prze­wyż­szały pozo­stałą zawar­tość gazety. U Po Kyin uważ­nie prze­czy­tał arty­kuł, trzy­ma­jąc gazetę w wycią­gnię­tej ręce – był dale­ko­wi­dzem – i w zamy­śle­niu otwo­rzył usta, odsła­nia­jąc małe, ide­alne zęby, krwi­sto­czer­wone od soku z betelu.

– Wydawca pój­dzie za to na sześć mie­sięcy do wię­zie­nia – powie­dział w końcu.

– On nie ma nic prze­ciwko. Mówi, że tylko w wię­zie­niu ma spo­kój z wie­rzy­cie­lami.

– I mówisz, że twój prak­ty­kant, Hla Pe, napi­sał ten arty­kuł zupeł­nie sam? To bar­dzo mądry chło­piec – bar­dzo obie­cu­jący chło­piec! Ni­gdy wię­cej nie mów mi, że te pań­stwowe szkoły śred­nie to strata czasu. Hla Pe z pew­no­ścią zosta­nie urzęd­ni­kiem.

– Myśli pan więc, że ten arty­kuł wystar­czy?

U Po Kyin nie odpo­wie­dział od razu. Zdy­szany, zaczął wyda­wać mozolne dźwięki; pró­bo­wał wstać z krze­sła. Ba Taik znał te dźwięki. Wyło­nił się zza pacior­ko­wa­tej zasłony, po czym on i Ba Sein wło­żyli dło­nie pod pachy U Po Kyina i pod­nie­śli go na nogi. U Po Kyin stał przez chwilę, balan­su­jąc cię­ża­rem brzu­cha, wyko­nu­jąc ruchy tra­ga­rza ryb­nego, który dopa­so­wuje obcią­że­nie. Potem mach­nął ręką na Ba Taika.

– Nie wystar­czy – odpo­wie­dział Ba Seinowi – w żad­nym wypadku nie wystar­czy. Jest jesz­cze wiele do zro­bie­nia. Ale to jest wła­ściwy począ­tek. Posłu­chaj.

Pod­szedł do balu­strady, żeby wypluć szkar­łatny kęs betelu i zaczął prze­mie­rzać werandę krót­kimi kro­kami, z rękami zało­żo­nymi za ple­cami. Jego ocie­ra­jące się o sie­bie ogromne uda spra­wiły, że zaczął się lekko koły­sać. Prze­cha­dza­jąc się, mówił pospo­li­tym żar­go­nem urzę­dów rzą­do­wych – zlep­kiem bir­mań­skich cza­sow­ni­ków i angiel­skich abs­trak­cyj­nych zwro­tów:

– Prze­myślmy tę sprawę od początku. Zamie­rzamy prze­pro­wa­dzić sko­or­dy­no­wany atak na dok­tora Vera­swa­miego, który jest leka­rzem i zara­zem naczel­ni­kiem wię­zie­nia. Zamie­rzamy go oczer­nić, znisz­czyć doszczęt­nie jego repu­ta­cję i osta­tecz­nie dopro­wa­dzić do ruiny. To będzie dość deli­katna ope­ra­cja.

– Tak, pro­szę pana.

– Nie ma żad­nego ryzyka, ale musimy dzia­łać powoli i z roz­wagą. Nie wystę­pu­jemy prze­ciwko nędz­nemu urzęd­ni­kowi lub poli­cjan­towi. Wystę­pu­jemy prze­ciwko wyso­kiemu urzęd­ni­kowi, a z wyso­kim urzęd­ni­kiem, nawet jeśli jest Hin­du­sem, trzeba obcho­dzić się ina­czej niż ze zwy­kłym urzęd­ni­kiem. Jak można znisz­czyć zwy­kłego urzęd­nika? Łatwo: fał­szywe oskar­że­nie, dwa tuziny świad­ków, zwol­nie­nie z pracy i uwię­zie­nie. Ale tutaj to nie wystar­czy. Miękko, miękko, miękko to wła­ściwa droga. Żad­nej afery, a przede wszyst­kim żad­nego ofi­cjal­nego śledz­twa. Nie może być żad­nych oskar­żeń, któ­rym można zaprze­czyć, a jed­nak w ciągu trzech mie­sięcy muszę wbić do głowy każ­demu Euro­pej­czy­kowi w Kyauk­tada, że dok­tor to zło­czyńca. O co mam go oskar­żyć? O łapów­kar­stwo się nie da, leka­rze zazwy­czaj nie biorą łapó­wek. Więc o co?

– Być może mogli­by­śmy zor­ga­ni­zo­wać bunt w wię­zie­niu – zasu­ge­ro­wał Ba Sein. – Jako naczel­nik, dok­tor byłby za to odpo­wie­dzialny.

– Nie, to zbyt nie­bez­pieczne. Nie chcę, żeby straż­nicy wię­zienni strze­lali na oślep we wszyst­kich kie­run­kach. Poza tym byłoby to kosz­towne. Pozo­staje więc zarzut o nie­lo­jal­ność – nacjo­na­lizm, wywro­towa pro­pa­ganda. Musimy prze­ko­nać Euro­pej­czy­ków, że dok­tor sze­rzy nie­lo­jalne, anty­bry­tyj­skie opi­nie. To o wiele gor­sze niż łapów­kar­stwo, w końcu miej­scowi spo­dzie­wają się, że urzęd­nik przyj­mie łapówkę. Ale niech choćby przez chwilę uwie­rzą w jego nie­lo­jal­ność, a będzie zruj­no­wany.

– Trudno będzie ją udo­wod­nić – sprze­ci­wił się Ba Sein. – Dok­tor jest bar­dzo lojalny wobec Euro­pej­czy­ków. Wpada w złość, gdy mówi się o nich źle. Oni o tym wie­dzą, nie sądzi pan?

– Non­sens, non­sens – odparł spo­koj­nie U Po Kyin. – Euro­pej­czy­ków nie obcho­dzą dowody. Kiedy ktoś ma czarną twarz, samo podej­rze­nie jest już dowo­dem. Kilka ano­ni­mo­wych listów potrafi zdzia­łać cuda. To tylko kwe­stia wytrwa­ło­ści: oskar­żaj, oskar­żaj, cią­gle oskar­żaj – tak się postę­puje z Euro­pej­czy­kami. Jeden ano­ni­mowy list po dru­gim, po kolei do każ­dego Euro­pej­czyka. A potem, kiedy ich podej­rze­nia cał­ko­wi­cie się roz­bu­dzą… – U Po Kyin wycią­gnął krótką rękę zza ple­ców i pstryk­nął pal­cami. – Zaczniemy od tego arty­kułu w „Patrio­cie Bir­mań­skim”. Euro­pej­czycy będą wście­kli, gdy to prze­czy­tają. Cóż, następ­nym kro­kiem będzie prze­ko­na­nie ich, że napi­sał go nasz dok­tor.

– Będzie trudno, dopóki ma przy­ja­ciół wśród Euro­pej­czy­ków. Wszy­scy leczą się u niego. Wyle­czył pana Mac­gre­gora ze wzdęć brzu­cha pod­czas mon­sunu. Wydaje mi się, że uwa­żają go za bar­dzo mądrego leka­rza.

– Jak mało rozu­miesz myśle­nie Euro­pej­czyka, Ko Ba Sein! Jeśli Euro­pej­czycy udają się do Vera­swa­miego, to tylko dla­tego, że w Kyauk­tada nie ma innego leka­rza. Żaden Euro­pej­czyk nie wie­rzy w kom­pe­ten­cje czło­wieka o czar­nej twa­rzy. Nie, w przy­padku ano­ni­mo­wych listów cho­dzi tylko o wysła­nie wystar­cza­ją­cej ich liczby. Dopil­nuję, żeby wkrótce nie miał już żad­nych przy­ja­ciół.

– Jest pan Flory, han­dlarz drew­nem – powie­dział Ba Sein. (Wymó­wił to nazwi­sko „Porli”). – To bli­ski przy­ja­ciel dok­tora. Widzę, jak zacho­dzi do jego domu każ­dego ranka, kiedy jest w Kyauk­tada. Dwu­krot­nie zapro­sił nawet dok­tora na obiad.

– Ach, tutaj masz rację. Gdyby Flory był przy­ja­cie­lem dok­tora, mogłoby to nam zaszko­dzić. Nie możemy skrzyw­dzić Hin­dusa, który ma euro­pej­skiego przy­ja­ciela. Taki zna­jomy pod­nosi jego – co to za słowo, które tak lubią Anglicy? – pre­stiż. Ale zapew­niam, że Flory raczej szybko opu­ści swo­jego przy­ja­ciela, jeśli ten będzie miał kło­poty. Ci ludzie nie mają poczu­cia lojal­no­ści wobec tubyl­ców. Poza tym wiem, że Flory jest tchó­rzem. Dam sobie z nim radę. Twoim zada­niem, Ko Ba Sein, jest obser­wo­wa­nie ruchów pana Mac­gre­gora. Czy pisał ostat­nio do komi­sa­rza – to zna­czy pouf­nie?

– Napi­sał dwa dni temu, ale kiedy otwo­rzy­li­śmy list nad parą, oka­zało się, że nie ma w nim nic waż­nego.

– No cóż, pod­su­niemy mu jakiś temat. A gdy tylko zacznie podej­rze­wać dok­tora, nadej­dzie czas na inną aferę, o któ­rej ci mówi­łem. Tak więc będziemy – jak to mówi pan Mac­gre­gor? Ach tak, „piec dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu”. Całe mnó­stwo pie­czeni – ha, ha!

Śmiech U Po Kyina był oble­śnym bul­go­tem, docho­dzą­cym z jego brzu­cha, przy­po­mi­na­ją­cym pre­lu­dium do kaszlu; brzmiał jed­nak cał­kiem wesoło, wręcz dzie­cin­nie. U Po Kyin nie mówił już wię­cej o „dru­giej spra­wie”, która była zbyt pry­watna, by oma­wiać ją nawet na weran­dzie. Ba Sein, widząc że roz­mowa dobiega końca, wstał i ukło­nił się w kan­cia­sty spo­sób, niczym skła­dana calówka.

– Czy jest coś jesz­cze, czego życzy sobie wasza wyso­kość? – zapy­tał.

– Dopil­nuj, żeby pan Mac­gre­gor otrzy­mał egzem­plarz „Patrioty Bir­mań­skiego”. Powiedz też Hla Pe, żeby dostał bie­gunki i trzy­mał się z dala od biura. Będę go potrze­bo­wał do pisa­nia ano­ni­mo­wych listów. To wszystko na teraz.

– Więc mogę iść, pro­szę pana?

– Niech Bóg będzie z tobą – odparł roz­tar­gnio­nym tonem U Po Kyin i natych­miast ponow­nie zawo­łał Ba Taika. Nie mar­no­wał ani chwili swo­jego dnia. Nie zajęło mu dużo czasu upo­ra­nie się z innymi gośćmi i odpra­wie­nie z kwit­kiem wie­śniaczki, po obej­rze­niu któ­rej z miej­sca stwier­dził, że jej nie poznaje. Teraz nastała jego pora na śnia­da­nie. Gwał­towny napad głodu, który ata­ko­wał go punk­tu­al­nie o tej porze każ­dego ranka, zaczął drę­czyć jego brzuch. Krzyk­nął znie­cier­pli­wiony:

– Ba Taik! Hej, Ba Taik! Kin Kin! Moje śnia­da­nie! Szyb­ciej, umie­ram z głodu!

W salo­nie za kotarą nakryto już stół z ogromną miską ryżu, tuzi­nem tale­rzy z curry, suszo­nymi kre­wet­kami i pokro­jo­nymi zie­lo­nymi mango. U Po Kyin poczła­pał do stołu, usiadł ze stęk­nię­ciem i od razu rzu­cił się na jedze­nie. Usłu­gi­wała mu jego żona Ma Kin. Była szczu­płą czter­dzie­sto­pię­cio­latką o dobro­dusz­nej, jasno­brą­zo­wej, nieco mał­piej twa­rzy. U Po Kyin nie zwra­cał na nią uwagi pod­czas jedze­nia. Trzy­ma­jąc miskę bli­sko nosa, wpy­chał w sie­bie pokarm szyb­kimi, tłu­stymi pal­cami, oddy­cha­jąc przy tym szybko. Wszyst­kie posiłki pochła­niał szybko, żar­łocz­nie i w dużych ilo­ściach; były to nie tyle posiłki, co orgie kuli­narne z curry i ryżem w rolach głów­nych. Kiedy skoń­czył, usiadł wygod­nie, bek­nął kilka razy i pole­cił Ma Kin przy­nieść zie­lone bir­mań­skie cygaro. Ni­gdy nie palił angiel­skiego tyto­niu, który, jak twier­dził, nie miał smaku.

Wkrótce, z pomocą Ba Taika, U Po Kyin prze­brał się w swój strój biu­rowy i stał przez chwilę, podzi­wia­jąc się w wyso­kim lustrze w salo­nie. Było to pomiesz­cze­nie o drew­nia­nych ścia­nach, z dwoma fila­rami, z wciąż jesz­cze widocz­nymi teko­wymi pniami, pod­trzy­mu­ją­cymi skle­pie­nie. Było ciemne i brudne, jak wszyst­kie bir­mań­skie pokoje, cho­ciaż U Po Kyin ume­blo­wał je „w stylu Inga­leik”, wypo­sa­ża­jąc w pokryty for­ni­rem kre­dens i krze­sła, kilka lito­gra­fii rodziny kró­lew­skiej oraz gaśnicę. Na pod­ło­dze leżały bam­bu­sowe maty, mocno ochla­pane sokiem z limonki i betelu.

Ma Kin sie­działa na macie w kącie i szyła ingyi. U Po Kyin obró­cił się powoli przed lustrem, pró­bu­jąc rzu­cić okiem na swój widok z tyłu. Ubrany był w gaung­baung z jasno­ró­żo­wego jedwa­biu, ingyi z wykroch­ma­lo­nego muślinu i paso z jedwa­biu man­da­laj­skiego, wspa­niałe, łoso­siowe z żół­tym bro­ka­tem. Z wysił­kiem odwró­cił głowę i z zado­wo­le­niem spoj­rzał na obci­słe i lśniące paso na swo­ich ogrom­nych poślad­kach. Był dumny ze swo­jej oty­ło­ści, ponie­waż uwa­żał nagro­ma­dzony tłuszcz za sym­bol wiel­ko­ści. Czło­wiek, który kie­dyś był nikomu nie­znany i wiecz­nie głodny, teraz był gruby, bogaty i budził strach. Uwa­żał, że był utu­czony cia­łami swo­ich wro­gów; z myśli tej wydo­był coś bar­dzo bli­skiego poezji.

– Moje nowe paso kosz­to­wało dwa­dzie­ścia dwie rupie. To nie­drogo, prawda? Hej, Kin Kin? – zapy­tał.

Ma Kin pochy­liła głowę nad szy­ciem. Była pro­stą, sta­ro­modną kobietą, która poznała jesz­cze mniej euro­pej­skich zwy­cza­jów niż U Po Kyin. Nie mogła usie­dzieć na krze­śle, nie czu­jąc dys­kom­fortu. Codzien­nie rano szła na bazar z koszem na gło­wie, jak wie­śniaczka, a wie­czo­rami można ją było zoba­czyć klę­czącą w ogro­dzie, modlącą się do bia­łej iglicy pagody wień­czą­cej mia­sto. Od ponad dwu­dzie­stu lat była powier­niczką intryg U Po Kyina.

– Ko Po Kyin – powie­działa. – Zro­bi­łeś wiele złego w swoim życiu.

U Po Kyin mach­nął ręką.

– A jakie to ma zna­cze­nie? Moje pagody odpo­ku­tują za wszystko. Mam jesz­cze mnó­stwo czasu.

Ma Kin ponow­nie pochy­liła głowę nad szy­ciem, w uparty spo­sób, jak robiła to, kiedy nie pochwa­lała cze­goś, co robił U Po Kyin.

– Ale, Ko Po Kyin, po co ci te wszyst­kie intrygi i matac­twa? Sły­sza­łam, jak roz­ma­wia­łeś z Ko Ba Seinem na weran­dzie. Pla­nu­jesz zro­bić coś złego dok­to­rowi Vera­swa­miemu. Dla­czego chcesz skrzyw­dzić tego indyj­skiego leka­rza? On jest dobrym czło­wie­kiem.

– Co ty wiesz o tych urzę­do­wych spra­wach, kobieto? Dok­tor stoi mi na dro­dze. Przede wszyst­kim odma­wia przyj­mo­wa­nia łapó­wek, co utrud­nia życie nam wszyst­kim. A poza tym… Cóż, jest jesz­cze coś, czego ni­gdy nie poj­miesz.

– Ko Po Kyin, sta­łeś się bogaty i potężny, i co dobrego ci to dało? Byli­śmy szczę­śliwsi, gdy byli­śmy biedni. Ach, tak dobrze pamię­tam, kiedy byłeś tylko naczel­ni­kiem małego obszaru, i dosta­li­śmy pierw­szy wła­sny dom. Jakże byli­śmy dumni z naszych nowych wikli­no­wych mebli i two­jego wiecz­nego pióra ze zło­tym klip­sem! A kiedy młody angiel­ski poli­cjant przy­szedł do naszego domu, usiadł w naj­lep­szym fotelu i wypił butelkę piwa, jakże byli­śmy zaszczy­ceni! Pie­nią­dze szczę­ścia nie dają. Po co ci jesz­cze wię­cej pie­nię­dzy?

– Non­sens, kobieto, non­sens! Zaj­mij się goto­wa­niem i szy­ciem, a urzę­dowe sprawy zostaw tym, któ­rzy je rozu­mieją.

– Cóż, nie znam się na tym, ale jestem twoją żoną i zawsze byłam ci posłuszna. Ale przy­naj­mniej ni­gdy nie jest za wcze­śnie na zasługi. Sta­raj się bar­dziej zasłu­żyć, Ko Po Kyin! Możesz na przy­kład kupić tro­chę żywych ryb i wypu­ścić je do rzeki. W ten spo­sób możesz się wielce zasłu­żyć. Rów­nież dzi­siej­szego ranka, kiedy mnisi przy­szli po ryż, powie­dzieli mi, że w klasz­to­rze jest dwóch nowi­cju­szy, i że są głodni. Dasz im coś, Ko Po Kyin? Ja sama niczego im nie dałam, abyś ty mógł się zasłu­żyć.

U Po Kyin odwró­cił się od lustra. Prze­mowa żony naj­wy­raź­niej go poru­szyła. Ni­gdy, o ile można było to zro­bić uni­ka­jąc zbyt­niej nie­wy­gody, nie prze­ga­pił szansy, by się zasłu­żyć. W jego oczach stos zasług był rodza­jem stale rosną­cego depo­zytu ban­ko­wego. Z każdą rybą wypusz­czoną na wol­ność, z każ­dym pre­zen­tem poda­ro­wa­nym kapła­nowi, przy­bli­żał się do nir­wany. Ta myśl go uspo­ka­jała. Pole­cił, aby do klasz­toru wysłano kosz mango przy­nie­siony przez naczel­nika wsi.

Wkrótce wyszedł z domu i ruszył drogą, a za nim szedł Ba Taik, nio­sąc pod pachą plik doku­men­tów. Szedł powoli, nie­na­tu­ral­nie wypro­sto­wany, aby zrów­no­wa­żyć masę ogrom­nego brzu­cha, nad głową zaś trzy­mał żółty jedwabny para­sol. Jego różowe paso lśniło w słońcu jak saty­nowa pra­lina. Szedł do sądu, aby roz­pa­trzyć sprawy, które miał na wokan­dzie.

Rozdział 2

Mniej wię­cej w cza­sie, gdy U Po Kyin roz­po­czy­nał swoje poranne zaję­cia, „Pan Proli”, han­dlarz drew­nem i przy­ja­ciel dok­tora Vera­swa­miego, wycho­dził z domu do klubu.

Flory był męż­czy­zną w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, śred­niego wzro­stu, dobrze się pre­zen­tu­ją­cym. Miał czarne, sztywne włosy, któ­rych linia zaczy­nała się nisko nad czo­łem, i przy­cięte czarne wąsy, a jego natu­ral­nie zie­mi­sta skóra pod wpły­wem słońca wyglą­dała zdrową. Nie był gruby ani łysy, więc nie wyglą­dał na star­szego niż był w rze­czy­wi­sto­ści, lecz pomimo opa­le­ni­zny twarz miał bar­dzo mizerną, z chu­dymi policz­kami i zapad­nię­tymi, zwię­dłymi oczami. Naj­wy­raź­niej tego ranka nie ogo­lił się. Ubrany był w zwy­kłą białą koszulę, dre­li­chowe szorty w kolo­rze khaki i skar­pety, ale zamiast topi miał na gło­wie sfa­ty­go­wany kape­lusz terai, nacią­gnięty na jedno oko. W dłoni trzy­mał bam­bu­sowy kij z rze­my­kiem do zawie­sze­nia na nad­garstku, a za nim szła czarna coc­ker-spa­nielka o imie­niu Flo.

Wszystko to były jed­nak rze­czy dru­go­rzędne. Pierw­szym co rzu­cało się w oczy u Flory’ego, było ohydne zna­mię na lewym policzku, roz­cią­ga­jące się niczym postrzę­piony pół­księ­życ od oka do kącika ust. Jego twarz widziana z lewej strony miała poobi­jany, zroz­pa­czony wyraz, jakby zna­mię było ciem­no­nie­bie­skim sinia­kiem. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę z jego okrop­no­ści. Będąc w towa­rzy­stwie, zawsze sta­rał się odpo­wied­nio usta­wiać, tak by ukryć zna­mię.

Dom Flory’ego znaj­do­wał się po prze­ciw­le­głej stro­nie placu, na skraju dżun­gli. Od bramy plac opa­dał ostro w dół, spa­lony słoń­cem, o bar­wie khaki, a wokół niego wyro­sło pół tuzina olśnie­wa­ją­cych bia­łych bun­ga­lo­wów. Powie­trze falo­wało w upale. W poło­wie wzgó­rza, za bia­łym murem, nie­da­leko małego kościółka z bla­sza­nym dachem, znaj­do­wał się angiel­ski cmen­tarz. Dalej mie­ścił się klub euro­pej­ski, a kiedy spoj­rzało się na klub – przy­sa­dzi­sty par­te­rowy drew­niany budy­nek – patrzyło się na praw­dziwe cen­trum mia­sta. W każ­dym mie­ście w Indiach klub euro­pej­ski jest duchową cyta­delą, praw­dzi­wym sym­bo­lem bry­tyj­skiej potęgi, nir­waną, za którą na próżno tęsk­nią miej­scowi urzęd­nicy i milio­ne­rzy. W tym przy­padku uczu­cie to było szcze­gólne, ponie­waż klub Kyauk­tada szczy­cił się tym, że jako jedyny z klu­bów w Bir­mie ni­gdy nie przy­jął do swo­jego grona Azjaty. Za klu­bem roz­le­wała się sze­roko ochrowa rzeka Ira­wadi, lśniąca jak dia­menty w pla­mach odbi­ja­ją­cych słońce; za rzeką roz­cią­gały się wiel­kie pust­ko­wia pól ryżo­wych, koń­czące się na hory­zon­cie pasmem czar­nia­wych wzgórz.

Mia­sto tubyl­ców, sądy i wię­zie­nie znaj­do­wały się po pra­wej stro­nie, w więk­szo­ści ukryte w zie­lo­nych pipa­lo­wych zagaj­ni­kach. Iglica pagody wzno­siła się spo­mię­dzy drzew niczym smu­kła włócz­nia ze zło­tym gro­tem. Kyauk­tada było raczej typo­wym mia­stem w Gór­nej Bir­mie, które nie zmie­niło się zbyt­nio od cza­sów Marco Polo do 1910 roku i mogło tkwić w śre­dnio­wie­czu jesz­cze sto lat, gdyby nie oka­zało się dogod­nym miej­scem do zbu­do­wa­nia sta­cji kole­jo­wej. W 1910 r. rząd uczy­nił z niego sto­licę okręgu i sie­dzibę postępu – czyli tak naprawdę blok sądów z ich armią tłu­stych, ale wciąż wygłod­nia­łych adwo­ka­tów, szpi­tal, szkołę i jedno z tych ogrom­nych, solid­nych wię­zień, które Anglicy budo­wali wszę­dzie mię­dzy Gibral­ta­rem a Hong­kon­giem. Popu­la­cja mia­sta wyno­siła około czte­rech tysięcy, w tym kil­ku­set Hin­du­sów, kil­ku­dzie­się­ciu Chiń­czy­ków i sied­miu Euro­pej­czy­ków. Było też dwóch Eura­zja­tów, pan Fran­cis i pan Samuel, syno­wie odpo­wied­nio ame­ry­kań­skiego misjo­na­rza bap­ty­sty i misjo­na­rza rzym­sko­ka­to­lic­kiego. Mia­steczko nie ofe­ro­wało żad­nych atrak­cji, z wyjąt­kiem indyj­skiego fakira, który od dwu­dzie­stu lat miesz­kał na drze­wie w pobliżu bazaru i co rano wcią­gał na górę jedze­nie w koszyku.

Flory ziew­nął, wycho­dząc z bramy. Zeszłej nocy ostro popił i blask słońca mocno go roz­draż­nił. „Prze­klęta, cho­lerna dziura!” – pomy­ślał, patrząc w dół wzgó­rza. A jako że nikogo poza psem nie było w pobliżu, zaczął gło­śno śpie­wać: – Prze­klęta, prze­klęta, prze­klęta – na melo­dię „Święty, święty, święty, och, jak­żeś święty”, idąc roz­pa­loną, czer­woną drogą, ści­na­jąc kijem wyschnięte trawy. Docho­dziła dzie­wiąta, a słońce z każdą minutą świe­ciło coraz moc­niej. Żar pul­so­wał w gło­wie Flory’ego mia­ro­wymi, ryt­micz­nymi ude­rze­niami, jakby ktoś walił w nią olbrzy­mim wał­kiem. Flory zatrzy­mał się przy bra­mie klubu, zasta­na­wia­jąc się, czy wejść czy też pójść dalej i zoba­czyć się z dok­to­rem Vera­swa­mim. Potem przy­po­mniał sobie, że był to „dzień poczty angiel­skiej” i w klu­bie powinny być dostępne świeże gazety. Wszedł do środka, mija­jąc wysoką siatkę ota­cza­jącą kort, poro­śniętą pną­czem o gwiaź­dzi­stych, fioł­ko­wo­ró­żo­wych kwia­tach.

Na obrze­żach przy ścieżce rosły w ogrom­nych roz­mia­rach i bogac­twie angiel­skie kwiaty – floksy, ostróżki, malwy i petu­nie – jesz­cze nie­spa­lone przez słońce. Petu­nie były ogromne, pra­wie jak drzewa. Nie było traw­nika, zamiast tego rosły krzewy miej­sco­wych drzew i krze­wów – złote mohury przy­po­mi­na­jące ogromne para­sole o krwi­sto­czer­wo­nych kwia­tach, plu­me­rie o kre­mo­wych, pozba­wio­nych szy­pu­łek kwia­tach, pur­pu­rowe bugen­wille, szkar­łatne hibi­skusy i różowe chiń­skie róże, żół­to­zie­lone kro­cie­nie, pie­rza­ste liście tama­ryn­dowca. Zde­rze­nie kolo­rów raziło oczy ostrym bla­skiem. Pra­wie nagi mali2 z konewką w ręku poru­szał się po tej dżun­gli kwia­tów niczym wielki ptak spi­ja­jący nek­tar.

Na scho­dach klubu stał Anglik o rudych wło­sach, z krótko przy­strzy­żo­nymi wąsami, jasno­sza­rymi oczami i nie­na­tu­ral­nie chu­dymi łyd­kami. Ręce trzy­mał w kie­sze­niach szor­tów. To był pan West­field, nad­in­spek­tor okrę­gowy poli­cji. Z wyjąt­kowo znu­dzoną miną koły­sał się w przód i w tył na pię­tach i wydy­mał górną wargę, tak że wąsy łasko­tały go w nos. Powi­tał Flory’ego lek­kim ski­nie­niem głowy. Jego spo­sób mówie­nia był szorstki i żoł­nier­ski, pomi­jał każde słowo, które tylko można było pomi­nąć. Nie­mal wszystko, co mówił, miało być żar­tem, ale ton jego głosu był pusty i melan­cho­lijny.

– Cześć, Flory, mój chłop­cze. Cho­ler­nie okropny pora­nek, co?

– Przy­pusz­czam, że można się tego spo­dzie­wać o tej porze roku – powie­dział Flory. Obró­cił się lekko w bok, tak że jego poli­czek nazna­czony zna­mie­niem znaj­do­wał się poza zasię­giem wzroku West­fielda.

– Tak, do cho­lery. Czeka nas kilka takich mie­sięcy. W zeszłym roku do czerwca nie spa­dła ani jedna kro­pla desz­czu. Spójrz na to cho­lerne niebo, nie ma na nim ani jed­nej chmurki. Przy­po­mina cho­lerny nie­bie­ski ema­lio­wany ron­del. Boże! Ile bym dał, żeby być teraz na Pic­ca­dilly!

– Czy dotarły angiel­skie gazety?

– Tak. Dobry stary „Punch”, „Pin­kun” i „La Vie Pari­sienne”. Lek­tura budzi tęsk­notę za domem, co? Wejdźmy i napijmy się, zanim lód stop­nieje. Stary Lac­ker­steen dosłow­nie się w nim kąpał. Już jest lekko pod­pity.

Weszli do środka, a West­field powie­dział swoim ponu­rym gło­sem:

– Pro­wadź, Mac­duf­fie.

Ściany klubu wyło­żone były drew­nem teko­wym, pach­ną­cym ole­jem ziem­nym. Skła­dał się tylko z czte­rech pokoi, z któ­rych jeden mie­ścił opusz­czoną „biblio­tekę” zawie­ra­jącą pięć­set zbu­twia­łych powie­ści, a drugi stary i wybo­isty stół bilar­dowy – ten był jed­nak rzadko uży­wany, gdyż przez więk­szą część roku hordy lata­ją­cych chrząsz­czy brzę­czały wokół lamp, by paść mar­twe na sukno. Był też pokój do gry w karty i „salon” z wido­kiem na rzekę, z sze­roką werandą – o tej porze jed­nak wszyst­kie werandy były zasło­nięte kota­rami z zie­lo­nych kawał­ków bam­busa. Salon był nie­zbyt przy­tul­nym pomiesz­cze­niem z koko­sową matą na pod­ło­dze oraz wikli­no­wymi krze­słami i sto­łami zawa­lo­nymi błysz­czą­cymi ilu­stro­wa­nymi maga­zy­nami. Za ozdoby robiło kilka obra­zów „Bonzo” i zaku­rzone czaszki jeleni. Pan­kha3, leni­wie koły­sząc się, wzbi­jał pył w let­nie powie­trze.

W pokoju było trzech męż­czyzn. Pod pan­kha z głową na stole leżał rumiany, przy­stojny, tęgi męż­czy­zna po czter­dzie­stce. Trzy­mał ją w dło­niach i jęczał z bólu. Był to pan Lac­ker­steen, szef miej­sco­wego przed­sta­wi­ciel­stwa firmy han­dlu­ją­cej drew­nem. Poprzed­niego wie­czoru ostro popił i teraz naj­wy­raź­niej bar­dzo tego żało­wał. Ellis, szef miej­sco­wego przed­sta­wi­ciel­stwa innej firmy, stał przed tablicą ogło­sze­niową i stu­dio­wał jakieś ogło­sze­nie z wyra­zem zawzię­tej kon­cen­tra­cji. Był drob­nym męż­czy­zną z wło­sami sztyw­nymi niczym druty, o bla­dej twa­rzy, ostrych rysach i nie­spo­koj­nych ruchach. Maxwell, peł­niący w zastęp­stwie obo­wiązki okrę­go­wego zarządcy leśnego, leżał na jed­nym z szez­lon­gów i czy­tał „Field”, przez który pra­wie nie było go widać, jeśli nie liczyć dwóch kości­stych nóg i gru­bych, owło­sio­nych przed­ra­mion.

– Spójrz na tego sta­rego ochla­pusa – powie­dział West­field, chwy­ta­jąc pana Lac­ker­ste­ena za ramiona i potrzą­sa­jąc nim. – Nie­zły przy­kład dla mło­dzieży, co? Żyje tylko dzięki łasce Bożej. Czło­wiek patrząc na niego, może spo­dzie­wać się, jak będzie wyglą­dał po czter­dzie­stce.

Pan Lac­ker­steen wydał z sie­bie jęk, który przy­po­mi­nał słowo „brandy”.

– Biedny sta­ru­szek – powie­dział West­field. – Praw­dziwy męczen­nik pijań­stwa, prawda? Spójrz­cie, wręcz ocieka alko­ho­lem. Przy­po­mina mi pew­nego sta­rego puł­kow­nika, który spał bez moski­tiery. Zapy­tali jego sługę, dla­czego tak postę­puje, a ten powie­dział: „W nocy pan zbyt pijany, by zauwa­żyć komary, a rano komary zbyt pijane, by zauwa­żyć pana”. Tylko popa­trz­cie: popił zdrowo zeszłej nocy, a jesz­cze mu mało. Ma też małą bra­ta­nicę, która chce z nim zamiesz­kać. Przy­jeż­dża dziś wie­czo­rem, prawda, Lac­ker­steen?

– Och, zostaw tego pijaka w spo­koju – mruk­nął Ellis, nie odwra­ca­jąc się. Mówił zacią­ga­jąc zło­śli­wym cock­ney­ow­skim akcen­tem.

Pan Lac­ker­steen znowu jęk­nął: – Bra­ta­nica, też coś! Daj mi tro­chę brandy, na litość boską.

– Dobry przy­kład dla dziew­czynki, co? Oglą­da­nie wujka pod sto­łem sie­dem dni w tygo­dniu. Hej, kel­ner! Przy­nieś brandy dla pana Lac­ker­ste­ena!

Bar­man, ciem­no­włosy, tęgi Dra­wid o ciem­nych oczach z żół­tymi tęczów­kami, jak u psa, przy­niósł brandy na mosięż­nej tacy. Flory i West­field zamó­wili gin. Pan Lac­ker­steen prze­łknął kilka łyków brandy i roz­parł się na krze­śle, jęcząc w jesz­cze bar­dziej zre­zy­gno­wany spo­sób. Miał rumianą, dużą twarz z wąsem przy­po­mi­na­ją­cym szczo­teczkę do zębów. Był naprawdę bar­dzo pro­stym czło­wie­kiem, bez więk­szych ambi­cji, inte­re­su­ją­cym się głów­nie „dobrą zabawą”. Jego żona radziła sobie z nim w jedyny moż­liwy spo­sób, a mia­no­wi­cie nie spusz­cza­jąc go z oczu na dłu­żej niż godzinę lub dwie. Tylko raz, rok po ślu­bie, zosta­wiła go samego na dwa tygo­dnie i nie­spo­dzie­wa­nie wró­ciła dzień wcze­śniej, by zastać pana Lac­ker­steena pija­nego, pod­trzy­my­wa­nego z obu stron przez nagie młode Bir­manki, pod­czas gdy trze­cia wkła­dała mu szyjkę butelki whi­sky do ust. Od tam­tej pory obser­wo­wała go „niczym kot cho­lerną mysią dziurę”, jak zwykł mawiać. Uda­wało mu się jed­nak cza­sem zali­czyć kilka „dobrych chwil”, choć zwy­kle były to chwile raczej pospieszne.

– Chry­ste panie, głowa mi pęka – jęk­nął. – Wezwij jesz­cze raz tego bar­mana, West­field. Muszę wypić jesz­cze jedną brandy, zanim przy­je­dzie moja pani. Zapo­wie­działa, że kiedy przy­je­dzie tu nasza bra­ta­nica, ogra­ni­czy mi alko­hol do czte­rech drin­ków dzien­nie. Niech je dia­bli, jedną i drugą! – dodał ponuro.

– Prze­stań­cie wszy­scy robić z sie­bie idio­tów i posłu­chaj­cie tego – oznaj­mił kwa­śno Ellis. Miał dziw­nie nie­miły spo­sób mówie­nia, pra­wie ni­gdy nie otwie­rał ust bez obra­że­nia kogo­kol­wiek. Celowo prze­sad­nie eks­po­no­wał swój cock­ney­ow­ski akcent, ze względu na sar­do­niczny wydźwięk, jaki nada­wał jego sło­wom. – Widzia­łeś to ogło­sze­nie sta­rego Mac­gre­gora? Maxwell, obudź się i słu­chaj!

Maxwell opu­ścił na kolana „Field”. Był jasno­wło­sym mło­dzień­cem w wieku około dwu­dzie­stu pię­ciu lub sze­ściu lat – bar­dzo mło­dym jak na sta­no­wi­sko, które zaj­mo­wał. Ze swo­imi masyw­nymi koń­czy­nami i gęstymi, żół­tymi rzę­sami przy­po­mi­nał mło­dego per­sze­rona. Ellis ener­gicz­nym, pogar­dli­wym ruchem zerwał ogło­sze­nie z tablicy i zaczął czy­tać na głos. Opu­bli­ko­wał je pan Mac­gre­gor, który oprócz peł­nie­nia funk­cji zastępcy komi­sa­rza, był także sekre­ta­rzem klubu.

– Posłu­chaj­cie tego. „Poja­wiła się suge­stia, że ponie­waż w tym klu­bie nie ma na razie Azja­tów, a obec­nie do klu­bów przyj­muje się urzęd­ni­ków, któ­rych nomi­na­cje podaje się w pra­sie, zarówno w przy­padku tubyl­ców, jak i Euro­pej­czy­ków, powin­ni­śmy roz­wa­żyć przy­ję­cie tego zwy­czaju w Kyauk­tada. Sprawa będzie pod­dana pod obrady na następ­nym wal­nym zgro­ma­dze­niu. Z jed­nej strony można zwró­cić uwagę…” – no cóż, resztę możemy sobie chyba daro­wać. Nie potrafi nawet napi­sać małego ogło­sze­nia bez popa­da­nia w lite­rac­kie lanie wody. W każ­dym razie cho­dzi o to, żeby­śmy zła­mali wszyst­kie nasze zasady i przy­jęli do klubu kocha­nego czar­nu­cha. Na przy­kład dro­giego Dok­tora Vera­swami. Dok­tora Very–slimmy (bar­dzo szczu­pły), jak go nazy­wam. To by dopiero była frajda, prawda? Małe brzu­chate czar­nu­chy zio­nące czosn­kiem nad sto­li­kiem bry­dżo­wym. Chry­ste, pomyśl tylko! Musimy trzy­mać się razem i od razu zapro­te­sto­wać. Co wy na to? West­field? Flory?

West­field filo­zo­ficz­nie wzru­szył chu­dymi ramio­nami. Usiadł przy stole i zapa­lił czarne, cuch­nące bir­mań­skie cygaro.

– Chyba trzeba będzie się z tym pogo­dzić – powie­dział. – W dzi­siej­szych cza­sach tubylcy wpy­chają się do wszyst­kich klu­bów. Ponoć nawet do Pegu. W tym kie­runku zmie­rza ten kraj. Jeste­śmy chyba ostat­nim klu­bem w Bir­mie, który się temu prze­ciw­sta­wia.

– To prawda. Mało tego, będziemy prze­ciw­sta­wiać się dalej. Prę­dzej umrę w rowie, niż zoba­czę tu czar­nu­cha. – Ellis wyjął mały kawa­łek ołówka. Z dziwną zło­śli­wo­ścią, jaką nie­któ­rzy męż­czyźni potra­fią wło­żyć w naj­drob­niej­sze dzia­ła­nie, z powro­tem przy­piął ogło­sze­nie na tablicy i napi­sał ołów­kiem małe, schludne „BF4”, obok pod­pisu pana Mac­gre­gora.

– Oto moja opi­nia na jego temat. Powiem mu to oso­bi­ście, kiedy się zjawi. Co ty na to, Flory?

Flory nie ode­zwał się przez cały ten czas. Cho­ciaż z natury nie był czło­wie­kiem mil­czą­cym, w klu­bie rzadko mie­wał wiele do powie­dze­nia. Sie­dział przy stole i czy­tał arty­kuł G.K. Che­ster­tona w „Lon­don News”, jed­no­cze­śnie gła­dząc głowę Flo lewą ręką. Ellis był jed­nak jedną z tych osób, które nie­ustan­nie nakła­niają innych do potwier­dze­nia wła­snych opi­nii. Powtó­rzył pyta­nie, Flory pod­niósł głowę i ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Skóra wokół nosa Ellisa nagle zro­biła się tak blada, że pra­wie posza­rzała. Działo się tak, gdy ogar­niał go gniew. Bez żad­nego wstępu zaczął wyrzu­cać z sie­bie stru­mień obelg, co byłoby zaska­ku­jące, gdyby nie to, że wszy­scy byli przy­zwy­cza­jeni do słu­cha­nia cze­goś takiego każ­dego ranka.

– Mój Boże, ocze­ki­wa­łem że w takiej sytu­acji, kiedy cho­dzi o trzy­ma­nie tych czar­nych, cuch­ną­cych świń z dala od jedy­nego miej­sca, w któ­rym możemy się bawić, znaj­dziesz w sobie na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby mnie poprzeć. Nawet jeśli ten dok­to­rek – brzu­chaty, tłu­sty sukin­syn, jest twoim naj­lep­szym kum­plem. I nie obcho­dzi mnie, czy zada­jesz się z szu­mo­wi­nami z bazaru. Jeśli masz ochotę pójść do domu Vera­swa­miego i pić whi­sky ze wszyst­kimi jego kum­plami czar­nu­chami, to pro­szę bar­dzo. Rób to, co lubisz poza klu­bem. Ale, na Boga, spro­wa­dza­nie czar­nu­chów tutaj, to inna sprawa. Przy­pusz­czam, że chciał­byś, żeby mały Vera­swami został człon­kiem klubu, co? Żeby wtrą­cał się do naszych roz­mów, obma­cy­wał nas i nasze kobiety spo­co­nymi rękoma i zio­nął swoim obrzy­dli­wym czosn­ko­wym odde­chem w nasze twa­rze. Na Boga, jeśli kie­dy­kol­wiek zoba­czę tu jego czarny hin­du­ski pysk, wyko­pię go za drzwi. Tłu­sty, brzu­chaty mały popa­pra­niec, który…!

Jego perora trwała kilka minut. Spra­wiał naprawdę duże wra­że­nie, ponie­waż był cał­ko­wi­cie szczery. Ellis szcze­rze nie­na­wi­dził miesz­kań­ców Orientu – czuł do nich gorzką, nie­spo­kojną odrazę, jakby byli uoso­bie­niem zła, czymś nie­czy­stym. Mimo iż był pra­cow­ni­kiem firmy han­dlu­ją­cej drew­nem, będą­cym w cią­głym kon­tak­cie z Bir­mań­czy­kami, ni­gdy nie przy­zwy­czaił się do widoku czar­nych twa­rzy. Jaka­kol­wiek oznaka przy­jaźni wobec miej­sco­wych wyda­wała mu się czymś skraj­nie nie­sto­sow­nym. Był inte­li­gent­nym czło­wie­kiem i zdol­nym pra­cow­ni­kiem swo­jej firmy, ale zara­zem nale­żał do grupy Angli­ków – licz­nej nie­stety – któ­rym ni­gdy nie powinno się było pozwo­lić posta­wić nogi na Wscho­dzie.

Flory sie­dział, trzy­ma­jąc głowę Flo na swo­ich kola­nach, nie mogąc spoj­rzeć Elli­sowi w oczy. W naj­lep­szych momen­tach jego zna­mię utrud­niało mu patrze­nie ludziom pro­sto w twarz. A kiedy był już gotowy, by prze­mó­wić, czuł, że jego głos drży – miał bowiem ten­den­cję do drże­nia, kiedy powi­nien być sta­now­czy; jego twarz rów­nież cza­sami drgała w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób.

– Spo­koj­nie – wyszep­tał w końcu słabo. – Spo­koj­nie. Nie ma potrzeby się tak eks­cy­to­wać. Ni­gdy nie suge­ro­wa­łem, żeby wpro­wa­dzać tu jakichś tubyl­ców.

– Och, doprawdy? Wszy­scy jed­nak dobrze wiemy, że chciał­byś. W takim razie po co każ­dego ranka cho­dzisz do domu tego tłu­stego babu? Sie­dzisz z nim przy stole, jakby był bia­łym czło­wie­kiem, i pijesz ze szkla­nek, które obśli­nił swo­imi brud­nymi, czar­nymi war­gami – na samą myśl robi mi się nie­do­brze.

– Sia­daj, stary, sia­daj – wtrą­cił się West­field. – Daj spo­kój. Napij się. Nie ma sensu się kłó­cić. Za gorąco.

– Mój Boże – powie­dział Ellis nieco spo­koj­niej, robiąc po dwa tam i z powro­tem – mój Boże, nie rozu­miem was, chło­paki. po pro­stu nie rozu­miem. Stary dureń Mac­gre­gor bez żad­nego powodu chce spro­wa­dzać czar­nu­chów do tego klubu, a wy wszy­scy zno­si­cie to bez słowa. Dobry Boże, co my robimy w tym kraju? Jeśli nie zamie­rzamy rzą­dzić, dla­czego, u dia­bła stąd nie wyje­dziemy? Przy­je­cha­li­śmy tu, by rzą­dzić bandą cho­ler­nych czar­nych świń, które były nie­wol­ni­kami od nie­pa­mięt­nych cza­sów, i zamiast rzą­dzić nimi w jedyny moż­liwy spo­sób, trak­tu­jemy ich jak rów­nych sobie. A wy debile uwa­ża­cie to za nor­malne. Oto Flory, któ­rego naj­lep­szym kum­plem jest czarny babu, który nazywa sie­bie leka­rzem, ponie­waż spę­dził dwa lata na indyj­skim tak zwa­nym uni­wer­sy­te­cie. A ty, West­field, taki jesteś dumny ze swo­ich tchórz­li­wych, bio­rą­cych od wszyst­kich łapówki poli­cjan­tów. No i jest jesz­cze drogi Maxwell, który spę­dza czas na lata­niu za eura­zja­tyc­kimi zdzi­rami. Tak, Maxwell! Sły­sza­łem o tym, jak się zaba­wia­łeś w Man­da­laj z jakąś śmier­dzącą suką o imie­niu Molly Pere­ira. Przy­pusz­czam, że oże­nił­byś się z nią, gdyby cię tu nie prze­nie­śli? Wy chyba wszy­scy lubi­cie brudne, czarne bydło. Chry­ste, nie wiem, co się z wami dzieje. Naprawdę nie mam poję­cia.

– No, napij się jesz­cze – powie­dział West­field. – Hej, bar­man! Tro­chę piwa zanim stop­nieje lód, co? Na jed­nej nodze!

Bar­man przy­niósł kilka bute­lek mona­chij­skiego piwa. Ellis wkrótce usiadł przy stole z innymi, trzy­ma­jąc jedną z chłod­nych bute­lek w swo­ich małych rącz­kach. Pot wystą­pił mu na czoło. Był nadą­sany, ale już nie wście­kły. Zawsze był zło­śliwy i prze­korny, ale jego gwał­towne napady wście­kło­ści szybko mijały, i ni­gdy za nie nie prze­pra­szał. Kłót­nie były sta­łym ele­men­tem życia klu­bo­wego. Pan Lac­ker­steen poczuł się lepiej i prze­glą­dał ilu­stra­cje w „La Vie Pari­sienne”. Było już po dzie­wią­tej i w pokoju, prze­sy­co­nym gry­zą­cym dymem z cygara West­fielda, zapa­no­wał duszący upał. Koszule kle­iły się do ple­ców mokre od pierw­szego tego dnia potu. Nie­wi­dzialny cho­kra5, który na zewnątrz pocią­gał linę pan­kha, zasy­piał w bla­sku słońca.

– Bar­man! – wrza­snął Ellis, a gdy ten poja­wił się, roz­ka­zał: – Idź i obudź tego cho­ler­nego cho­krę!

– Tak panie.

– Cze­kaj!

– Tak panie?

– Ile lodu nam zostało?

– Około dzie­się­ciu kilo­gra­mów, panie. Myślę, że star­czy tylko na dzi­siaj. Nie­zwy­kle trudno teraz prze­cho­wuje się lód.

– Nie gadaj tyle, do cho­lery. „Nie­zwy­kle trudno!”. Połkną­łeś słow­nik? „Pro­szę pana, nie mam gdzie prze­cho­wy­wać lodu” – tak powi­nie­neś mówić. Będziemy musieli zwol­nić cię, jeśli zaczniesz zbyt dobrze mówić po angiel­sku. Nie cier­pię słu­żą­cych, któ­rzy dobrze mówią po angiel­sku.

– Tak, panie – rzekł bar­man i odszedł.

– Boże! Zero lodu do ponie­działku – powie­dział West­field. – Wra­casz do dżun­gli, Flory?

– Tak. Powi­nie­nem już tam być. Przy­je­cha­łem tylko po pocztę z Anglii.

– Chyba też gdzieś pojadę. Sko­rzy­stam z zasiłku podróż­nego. Nie mogę wytrzy­mać w moim cho­ler­nym biu­rze o tej porze roku. Nie zno­szę sie­dze­nia pod cho­ler­nym pan­kha i pod­pi­sy­wa­nia kolej­nych papie­rów. Papier­kowa robota! Boże, jakże chciał­bym, żeby znowu wybu­chła wojna!

– Wyjeż­dżam poju­trze – powie­dział Ellis. – Czy ten prze­klęty padre przyj­dzie odpra­wić nabo­żeń­stwa w tę nie­dzielę? W każ­dym razie posta­ram się, by mnie już tu nie było. Cho­lerne zgi­na­nie kolan.

– W naj­bliż­szą nie­dzielę – odparł West­field. – Obie­ca­łem, że wezmę w tym udział. Podob­nie Mac­gre­gor. Przy­znaję, że dla bied­nego padre to dość przy­kre. Przy­jeż­dża tu tylko raz na sześć tygo­dni. Więc kiedy już się zja­wia, liczy na widok przy­naj­mniej małej trzódki.

– Do dia­bła! Prze­łknął­bym nawet te jego psalmy, żeby zado­wo­lić księ­dza, ale nie mogę znieść spo­sobu, w jaki ci prze­klęci miej­scowi chrze­ści­ja­nie wpy­chają się do naszego kościoła. Banda madra­skich słu­żą­cych i kareń­skich nauczy­cieli. I jesz­cze te dwa żółtki, Fran­cis i Samuel – ci też nazy­wają sie­bie chrze­ści­ja­nami. Ostat­nim razem, gdy był tu padre, mieli czel­ność usiąść w pierw­szych ław­kach z bia­łymi. Ktoś powi­nien poroz­ma­wiać o tym z padre. Jakimi cho­ler­nymi głup­cami byli­śmy, pozwa­la­jąc tym misjo­na­rzom bez pro­blemu dzia­łać w tym kraju! Pozwo­li­li­śmy zamia­ta­czom baza­rów uwa­żać, że nie są od nas gorsi. „Pro­szę pana, ja chrze­ści­ja­nin taki sam jak pan”. Cóż za bez­czel­ność.

– Nie­złe nogi, co? – zauwa­żył pan Lac­ker­steen, prze­su­wa­jąc po stole „La Vie Pari­sienne”. – Znasz fran­cu­ski, Flory. Co zna­czy ten pod­pis? Chry­ste, przy­po­mina mi to mój pierw­szy wyjazd do Paryża, zanim się oże­ni­łem. Chry­ste, jakże chciał­bym tam być!

– Zna­cie to? „Była sobie młoda dama z Woking”? – zapy­tał Maxwell. Był raczej mil­czą­cym mło­dzień­cem, ale podob­nie jak inni mło­dzi ludzie, miał sła­bość do dobrych, spro­śnych rymo­wa­nek. Skoń­czył histo­rię mło­dej damy z Woking, po czym w sali roz­legł się śmiech. West­field odpo­wie­dział wier­szy­kiem o mło­dej damie z Opawy, która miała dziwne obawy, a Flory histo­ryjką o mło­dym wika­rym z Hor­sham, który zawsze zacho­wy­wał wszel­kie środki ostroż­no­ści wobec dam. Śmie­chom nie było końca. Nawet Ellis się oży­wił i pod­rzu­cił kilka rymów. Żarty Ellisa były zawsze auten­tycz­nie śmieszne, a jed­no­cze­śnie wyjąt­kowo pie­przne. Wszyst­kim popra­wił się humor i mimo upału poczuli się sobie bar­dziej bli­scy. Skoń­czyli piwo i wła­śnie zamie­rzali zamó­wić kolejne drinki, gdy na scho­dach zaskrzy­piały buty. Roz­legł się tubalny głos, od któ­rego zadrżały deski pod­ło­gowe:

– Tak, zde­cy­do­wa­nie śmieszny. Wie pani, włą­czy­łem to do jed­nego z moich małych arty­ku­łów w „Blac­kwo­ods”. Pamię­tam też, kiedy sta­cjo­no­wa­łem w Prome, inny cał­kiem… hm… dziwny incy­dent, który…

Naj­wy­raź­niej pan Mac­gre­gor przy­był do klubu. Pan Lac­ker­steen wykrzyk­nął:

– Do dia­bła! Moja żona tu jest – i odsu­nął od sie­bie pustą szklankę.

Pan Mac­gre­gor i pani Lac­ker­steen weszli razem do salonu.

Pan Mac­gre­gor był dużym, tęgim męż­czy­zną, nieco po czter­dzie­stce, z życz­liwą, puco­ło­watą twa­rzą i oku­la­rami w zło­tej oprawce na nosie. Jego masywne ramiona i nawyk wysu­wa­nia głowy do przodu, spra­wiały że w dziwny spo­sób przy­po­mi­nał żół­wia – istot­nie Bir­mań­czycy nazy­wali go „żół­wiem”. Miał na sobie czy­sty jedwabny gar­ni­tur, na któ­rym poja­wiły się już plamy potu pod pachami. Przy­wi­tał pozo­sta­łych żar­to­bli­wym salu­tem, po czym z sze­ro­kim uśmie­chem sta­nął przed tablicą ogło­szeń, w posta­wie nauczy­ciela. Za ple­cami trzy­mał laskę. Dobro­dusz­ność malu­jąca się na jego twa­rzy była cał­kiem szczera, a mimo to czuło się od niego pewną wymu­szoną uprzej­mość. Roz­ta­czał męczącą atmos­ferę „zapo­mi­na­nia” o swo­jej ofi­cjal­nej ran­dze, które spra­wiały że nikt nie czuł się cał­kiem swo­bod­nie w jego obec­no­ści. Jego spo­sób mówie­nia był naj­wy­raź­niej wzo­ro­wany na jakimś żar­to­bli­wym nauczy­cielu lub duchow­nym, któ­rego poznał we wcze­snych latach życia. Każde dłu­gie słowo, każdy cytat, każde przy­sło­wie jawiło się w jego umy­śle jako żart i było poprze­dzane dud­nią­cymi gło­skami, takim jak „ę” lub „ą”, czym dawał do zro­zu­mie­nia, że zaraz powie coś dow­cip­nego.

Pani Lac­ker­steen była atrak­cyjną kobietą w wieku około trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Jej wycią­gnięta syl­wetka koja­rzyła się z modelką z działu mody. Mówiła w manie­ryczny, wiecz­nie nie­za­do­wo­lony spo­sób. Wszy­scy wstali na jej widok, a ona wyczer­pana opa­dła na naj­lep­sze krze­sło pod pan­kha, i zaczęła się wachlo­wać dło­nią.

– O rany, ten upał, ten upał! Przy­je­chał pan Mac­gre­gor i zabrał mnie swoim samo­cho­dem. Bar­dzo miło z jego strony. Tom, ten okropny rik­szarz, znowu udaje cho­rego. Naprawdę, uwa­żam, że powi­nie­neś dać mu solidne lanie i posta­wić go do pionu. To potworne, codzien­nie cho­dzić w takim słońcu.

Pani Lac­ker­steen naj­wy­raź­niej nie mogła poko­ny­wać pię­ciu­set metrów dzie­lą­cych jej dom i klub pie­chotą, spro­wa­dziła więc rik­szę z Ran­gunu. Z wyjąt­kiem wozów zaprzę­żo­nych w woły i samo­chodu pana Mac­gre­gora, był to jedyny pojazd kołowy w Kyauk­tada, gdyż w całym okręgu nie powstało łącz­nie nawet pięt­na­ście kilo­me­trów dróg. W dżun­gli, zamiast zosta­wić męża w spo­koju, pani Lac­ker­steen zno­siła wszyst­kie okrop­no­ści, jak ocie­ka­jące wodą namioty, komary i jedze­nie z kon­serw. Nad­ra­biała to jed­nak narze­ka­niem na dro­bia­zgi po powro­cie do Kyauk­tada.

– Naprawdę uwa­żam, że leni­stwo tych słu­żą­cych robi się obu­rza­jące – oznaj­miła z wes­tchnie­niem. – Nie sądzi pan, panie Mac­gre­gor? Wydaje się, że w dzi­siej­szych cza­sach nie mamy żad­nej wła­dzy nad tubyl­cami, z tymi wszyst­kimi strasz­nymi refor­mami i bez­czel­no­ścią, któ­rej uczą się z gazet. Pod pew­nymi wzglę­dami stają się pra­wie tak źli, jak niż­sze klasy w kraju.

– Och, ufam, że nie jest aż tak źle. Nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści, że duch demo­kra­cji zakrada się nawet tutaj.

– A tak nie­dawno, jesz­cze przed wojną, byli tacy mili i pełni sza­cunku! Spo­sób, w jaki kła­niali się, kiedy mijało się ich na dro­dze, był naprawdę cza­ru­jący. Pamię­tam, jak pła­ci­li­śmy loka­jowi tylko dwa­na­ście rupii mie­sięcz­nie, a ten czło­wiek kochał nas jak pies. Teraz żądają czter­dzie­stu i pięć­dzie­się­ciu rupii, a ja doszłam do wnio­sku, że jedy­nym spo­so­bem, w jaki mogę zatrzy­mać służbę, jest wypła­ca­nie pen­sji z kil­ku­mie­sięcz­nym opóź­nie­niem.

– Stary typ słu­żą­cego zanika – zgo­dził się pan Mac­gre­gor. – Za moich mło­dych lat, kiedy kamer­dy­ner oka­zy­wał brak sza­cunku, wysy­łano go do wię­zie­nia z kar­teczką: „Pro­szę dać loka­jowi pięt­na­ście batów”. Ach tak, eheu fuga­ces! Oba­wiam się, że te dni minęły na zawsze.

– Nie­stety, ma pan rację – przy­znał ponuro West­field. – Ten kraj już ni­gdy nie będzie nada­wał się do zamiesz­ka­nia. Bry­tyj­ski Raj jest skoń­czony, jeśli chce­cie znać moje zda­nie. Stra­cone domi­nium i tyle. Czas się stąd wyno­sić.

Na te słowa roz­legł się pomruk zgody wszyst­kich obec­nych na sali, nawet Flory’ego, noto­rycz­nego bol­sze­wika, nawet mło­dego Maxwella, który był tu zale­d­wie od trzech lat. Żaden miesz­ka­jący w Indiach Anglik nie zaprze­czy, że kraj ten scho­dzi na psy. Ni­gdy temu nie zaprze­czał, ponie­waż Indie, podob­nie jak „Punch”, ni­gdy nie były tym, czym były.

W mię­dzy­cza­sie Ellis odcze­pił za ple­cami pana Mac­gre­gora obraź­liwe zawia­do­mie­nie, i wrę­czył mu je, mówiąc kwa­śno:

– Drogi Mac­gre­gor, prze­czy­ta­li­śmy twoje zawia­do­mie­nie i wszy­scy uwa­żamy, że pomysł przy­ję­cia tubylca do klubu jest abso­lut­nie… – Ellis miał powie­dzieć „abso­lut­nie do dupy”, ale przy­po­mniał sobie o obec­no­ści pani Lac­ker­steen i powstrzy­mał się. – Jest abso­lut­nie nie na miej­scu. W końcu ten klub to miej­sce, do któ­rego przy­cho­dzimy się odprę­żyć i nie chcemy, żeby tubylcy się tu krę­cili. Lubimy myśleć, że jest jesz­cze jedno miej­sce, w któ­rym jeste­śmy od nich wolni. Wszy­scy inni zga­dzają się ze mną cał­ko­wi­cie.

Rozej­rzał się po pozo­sta­łych.

– Racja, racja – burk­nął pan Lac­ker­steen. Wie­dział, że jego żona domy­śli się, że pił, i czuł, że prze­jaw zdro­wego roz­sądku do pew­nego stop­nia go uspra­wie­dliwi.

Pan Mac­gre­gor przy­jął to wystą­pie­nie z uśmie­chem. Zoba­czył litery „BF” zapi­sane ołów­kiem przy jego nazwi­sku i oso­bi­ście uznał zacho­wa­nie Ellisa za bar­dzo lek­ce­wa­żące, ale obró­cił sprawę w żart. Zada­wał sobie wiele trudu, aby ucho­dzić w klu­bie za rów­nego chłopa, tak jak sta­rał się zacho­wać god­ność w godzi­nach pracy.

– Rozu­miem – powie­dział – że nasz przy­ja­ciel Ellis nie lubi towa­rzy­stwa… hm… swo­jego aryj­skiego brata?

– Nie, nie lubię – odparł cierpko Ellis. – Ani też mojego mon­gol­skiego brata. Jed­nym sło­wem, nie lubię czar­nu­chów.

Pan Mac­gre­gor zesztyw­niał na dźwięk słowa „czar­nuch”, które w Indiach jest nie­do­pusz­czalne. Nie miał uprze­dzeń do Azja­tów; w isto­cie bar­dzo ich lubił. O ile nie mieli zbyt wiel­kich swo­bód, uwa­żał ich za naj­bar­dziej cza­ru­ją­cych ludzi na świe­cie. Zawsze bolało go, gdy był świad­kiem, jak ktoś bez­myśl­nie ich obraża.

– Czy w porządku jest – powie­dział sztywno – nazy­wać ich czar­nu­chami – okre­śle­niem, któ­rego oczy­wi­ście nie cier­pią – skoro prze­cież wcale nimi nie są? Bir­mań­czycy to Mon­go­ło­wie, Hin­dusi to Aryj­czycy lub Dra­wi­dzi i wszy­scy są zupeł­nie odmienni…

– Och, co za bzdury! – powie­dział Ellis, który wcale nie był zachwy­cony ofi­cjal­nym sta­no­wi­skiem pana Mac­gre­gora. – Nazy­waj ich czar­nu­chami albo Aryj­czy­kami, czy jak tam chcesz. Chcę tylko powie­dzieć, że nie chcemy widzieć żad­nych czar­nych skór w tym klu­bie. Jeśli pod­dasz to pod gło­so­wa­nie, prze­ko­nasz się, że jeste­śmy temu prze­ciwni, chyba że Flory będzie chciał swo­jego uko­cha­nego kum­pla Vera­swa­miego – dodał.

– Racja, racja! – powtó­rzył pan Lac­ker­steen. – Może­cie liczyć, że będę prze­ciwny.

Pan Mac­gre­gor wydął kapry­śnie usta. Znaj­do­wał się w nie­zręcz­nej sytu­acji, gdyż pomysł wybra­nia członka klubu z miej­sco­wej spo­łecz­no­ści nie był jego, lecz komi­sa­rza. Nie lubił jed­nak szu­kać wymó­wek, więc powie­dział bar­dziej pojed­naw­czym tonem:

– Może odłóżmy dys­ku­sję na ten temat do następ­nego wal­nego zgro­ma­dze­nia? Tym­cza­sem możemy sobie to bar­dzo sta­ran­nie prze­my­śleć. A teraz – dodał, pod­cho­dząc do stołu – kto wypije ze mną łyczek… hm… cze­goś na orzeź­wie­nie?

Wezwano bar­mana i zamó­wiono „posi­łek orzeź­wia­jący”. Było teraz gorę­cej niż kie­dy­kol­wiek i wszy­scy byli spra­gnieni. Pan Lac­ker­steen miał wła­śnie zamó­wić drinka, kiedy napo­tkał spoj­rze­nie żony, skur­czył się i powie­dział ponuro: – Nie, dzię­kuję. – Sie­dział z rękami na kola­nach i z dość żało­snym wyra­zem twa­rzy, patrząc, jak pani Lac­ker­steen osu­sza szklankę lemo­niady z dżi­nem. Pan Mac­gre­gor, choć sta­wiał drinki, pił samą lemo­niadę. Jako jedyny z Euro­pej­czy­ków w Kyauk­tada prze­strze­gał zasady nie­pi­cia przed zacho­dem słońca.

– Wszystko to pięk­nie – mruk­nął Ellis, opie­ra­jąc łok­cie na stole i bawiąc się szklanką. Spór z panem Mac­gre­go­rem znów wzbu­dził w nim nie­po­kój. – Wszystko to pięk­nie, ale pod­trzy­muję to, co powie­dzia­łem. W tym klu­bie nie będzie tubyl­ców! To przez nie­ustanne ustęp­stwa z powodu takich dro­bia­zgów zruj­no­wa­li­śmy Impe­rium. Ten kraj ogar­nął bunt, tylko dla­tego, że byli­śmy zbyt łagodni. Jedyną moż­liwą poli­tyką jest trak­to­wa­nie miej­sco­wych jak śmieci, któ­rymi są. To kry­tyczny moment, a my chcemy zdo­być każdą odro­binę pre­stiżu. Musimy trzy­mać się razem i mówić: „My jeste­śmy panami, a wy żebra­kami…”. – Ellis naci­snął kciu­kiem na blat stołu, jakby roz­gnia­tał robaka. – Żebracy muszą znać swoje miej­sce!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tra­dy­cyjny ukłon (przyp. red.). [wróć]

2. Ogrod­nik (przyp. tłum.). [wróć]

3. Ogromny wachlarz poru­szany poprzez pocią­ga­nie za sznur (przyp. tłum.). [wróć]

4. Blo­ody Fool (ang. cho­lerny głu­piec) (przyp. tłum). [wróć]

5. Słu­żący (przyp. tłum). [wróć]