1984 - George Orwell - ebook + audiobook + książka

1984 ebook i audiobook

George Orwell

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna z najsłynniejszych powieści XX wieku! Nowe tłumaczenie, obnażające współczesne formy zniewolenia.

Okrutna i sugestywna wizja świata, w którym rządzi przemoc i strach, a władza panuje nie tylko nad losem człowieka, ale też nad jego myślami i uczuciami. Boleśnie aktualna opowieść o pragnieniu władzy i konsekwencjach jej nadużywania.

Zarazem to przejmująca, głęboko ludzka opowieść o samotności, o tęsknocie do miłości, wolności, prawdy. Historia tragicznej pary kochanków, Winstona i Julii, czytana na całym świecie, często w podziemnych lub przemycanych wydaniach, była głosem ostrzeżenia przed zniewoleniem umysłu. Użyte w niej pojęcia – „nowomowa”, „Policja Myśli”, „dwójmyślenie” czy „Wielki Brat” – weszły do języka potocznego wielu narodów.

Literackie mistrzostwo świata! Pozycja obowiązkowa!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 28 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski

Oceny
4,3 (63 oceny)
34
19
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

Warto by każdy przeczytałem. Na szczególną uwagę zasługują cytaty z książki Goldsteina ;)
10
akucharska0402

Nie oderwiesz się od lektury

książka, którą każdy bez wyjątku powinien przeczytać!
10
michalkuna1994

Nie oderwiesz się od lektury

Głupota to mądrość ,obłęd to normalność ,lunatykowanie to świadomość.
00
PIOTREKMAS

Nie polecam

zawiła , trudna , niezrozumiała
04

Popularność




Część pierw­sza

Roz­dział pierw­szy

Był zimny kwiet­niowy dzień, a zegary biły trzy­na­stą. Win­ston Smith, przy­gar­biony, z pod­bród­kiem przy­ci­śnię­tym do mostka, co miało zapew­nić ochronę przed wstręt­nym wia­trem, prze­ci­snął się pospiesz­nie przez szklane drzwi wej­ściowe Rezy­den­cji Zwy­cię­stwa, wpusz­cza­jąc przy oka­zji do środka tuman szorst­kiego pyłu.

Na kory­ta­rzu pach­niało goto­waną kapu­stą i sta­rymi wycie­racz­kami z ple­cionki. Naprze­ciwko drzwi wisiał kolo­rowy pla­kat, przy­bity do ściany, nie­pro­por­cjo­nal­nie duży w sto­sunku do wnę­trza. Przed­sta­wiał ogromną twarz, sze­roką na ponad metr. Była to przy­stojna, ogo­rzała twarz męż­czy­zny, w wieku może czter­dzie­stu pię­ciu lat, z gru­bym, czar­nym wąsem. Win­ston ruszył w stronę scho­dów. Nie było sensu pró­bo­wać prze­jażdżki windą – nawet w dobrych okre­sach rzadko kiedy dzia­łała, a prze­cież obec­nie w ciągu dnia wyłą­czano prąd z powodu opty­ma­li­za­cji wydat­ków w ramach przy­go­to­wań do Tygo­dnia Nie­na­wi­ści. Aby dostać się do miesz­ka­nia, Win­ston musiał poko­nać sie­dem pię­ter. Miał trzy­dzie­ści dzie­więć lat i owrzo­dze­nie żyla­kowe nad prawą kostką, wspi­nał się więc powoli i kil­ka­krot­nie robił prze­rwy. Na każ­dym pół­pię­trze z pla­katu na ścia­nie naprze­ciwko windy spo­glą­dała na niego ogromna twarz. Pla­kat zapro­jek­to­wano tak, by oczy wodziły za czło­wie­kiem po całym pomiesz­cze­niu. Pod­pis gło­sił: WIELKI BRAT PATRZY.

W miesz­ka­niu słodki gło­sik dekla­mo­wał ciąg liczb, które miały coś wspól­nego z pro­duk­cją surówki hut­ni­czej. Dobie­gał z pro­sto­kąt­nej, meta­lo­wej płytki przy­po­mi­na­ją­cej zma­to­wiałe lustro, znaj­du­ją­cej się na ścia­nie po pra­wej stro­nie od wej­ścia. Win­ston wci­snął guzik i głos nieco przy­cichł, ale na­dal dawało się usły­szeć każde słowo, bo urzą­dze­nia (nazy­wa­nego tele­ekra­nem) nie można było cał­ko­wi­cie wyłą­czyć. Pod­szedł do okna. Nie­bie­ski kom­bi­ne­zon – obo­wiąz­kowy uni­form człon­ków Par­tii – pod­kre­ślał niski wzrost Win­stona i mizer­ność jego wątłej postury. Włosy Win­stona były bar­dzo jasne, cera z natury rumiana, a policzki szorst­kie z powodu kiep­skiego mydła, tępych żyle­tek i mro­zów zimy, która dopiero co dobie­gła końca.

Świat za zamknię­tym oknem spra­wiał wra­że­nie chłod­nego. Nad chod­ni­kami wiro­wały pył i skrawki papieru. Mimo że świe­ciło słońce, a niebo miało ostrą, błę­kitną barwę, wszystko wokół było pozba­wione kolo­rów, nie licząc poroz­wie­sza­nych wszę­dzie pla­ka­tów. Twarz z czar­nym wąsem spo­glą­dała z każ­dego miej­sca, które w natu­ralny spo­sób mogło przy­cią­gać wzrok. Jeden z pla­ka­tów wisiał na domu naprze­ciwko. „WIELKI BRAT PATRZY”, przy­po­mi­nał pod­pis, a ciemne oczy wpa­try­wały się głę­boko w oczy Win­stona. Pla­kat na pozio­mie wzroku prze­chod­niów na ulicy odkleił się czę­ściowo od ściany i powie­wał żało­śnie mio­tany wia­trem, na zmianę odsła­nia­jąc i zasła­nia­jąc słowo „ANG­SOC”. W oddali śmi­gło­wiec zszedł poni­żej linii zabu­do­wań, zawisł na moment jak mucha, po czym odle­ciał. Był to patrol poli­cjan­tów zaglą­da­ją­cych ludziom do okien. Ale takie patrole nie miały zna­cze­nia. Liczyła się tylko Poli­cja Myśli.

Głos z tele­ekranu za ple­cami Win­stona na­dal gadał o surówce i prze­kro­cze­niu norm Dzie­wią­tego Planu Trzy­let­niego. Tele­ekran słu­żył zarówno do odtwa­rza­nia, jak i do reje­stro­wa­nia dźwięku i obrazu. Wychwy­ty­wał każdy odgłos w miesz­ka­niu Win­stona, może z wyjąt­kiem cichut­kiego szeptu. Ponadto fil­mo­wał Win­stona, gdy ten znaj­do­wał się w polu widze­nia meta­lo­wej płytki. Oby­wa­tel ni­gdy nie wie­dział, czy w danym momen­cie jest obser­wo­wany. Mógł tylko zga­dy­wać, jak czę­sto i za pomocą któ­rego z sys­te­mów nad­zoru Poli­cja Myśli prze­łą­cza się na obraz z jego miesz­ka­nia. Nie­wy­klu­czone zresztą, że obser­wo­wali wszyst­kich przez cały czas. Tak czy owak, mogli pod­glą­dać każ­dego, kiedy tylko chcieli. Czło­wiek musiał kie­ro­wać się zało­że­niem, że każdy wydany przez niego odgłos zosta­nie usły­szany, a każdy ruch dostrze­żony, jeśli w pomiesz­cze­niu będzie choćby odro­bina świa­tła. I tak wła­śnie żyli miesz­kańcy Oce­anii, nabie­ra­jąc roz­ma­itych nawy­ków, które zamie­niały się w instynkt.

Win­ston na­dal stał odwró­cony ple­cami do tele­ekranu. Tak było bez­piecz­niej, cho­ciaż dobrze wie­dział, że nawet plecy mogą dostar­czyć obser­wa­to­rom roz­ma­itych infor­ma­cji. Kilo­metr dalej ponad ponu­rym miej­skim pej­za­żem wyra­stał potężny, biały gmach Mini­ster­stwa Prawdy, w któ­rym pra­co­wał Win­ston. Oto wła­śnie Lon­dyn, pomy­ślał Win­ston z bli­żej nie­okre­ślo­nym nie­sma­kiem, główne mia­sto Aero­dromu 1, trze­ciej naj­lud­niej­szej pro­win­cji Oce­anii. Pró­bo­wał wyci­snąć z pamięci jakieś wspo­mnie­nie z cza­sów dzie­ciń­stwa, które powie­działoby mu, czy Lon­dyn od zawsze tak wyglą­dał – czy daw­niej też roz­cią­gały się tu gni­jące XIX-wieczne domy o murach pod­pie­ra­nych przez drew­niane pale wbite uko­śnie w zie­mię, o oknach zakry­tych tek­turą, dachach łata­nych bla­chą fali­stą i sza­lo­nych ogro­dach roz­ła­żą­cych się na wszyst­kie strony? Czy od zawsze ist­niały wszyst­kie te rumo­wi­ska sta­no­wiące pozo­sta­łość po bom­bach, gdzie wiatr wzbi­jał chmury gip­so­wego pyłu, a wierz­bow­nice roz­sia­dały się na gru­zach? Albo obskurne kolo­nie drew­nia­nych dom­ków przy­po­mi­na­ją­cych kur­niki, zbu­do­wane tam, gdzie bom­bar­do­wa­nia oczy­ściły więk­szy kawa­łek gruntu? Bez sensu – Win­ston nic nie pamię­tał. Z jego dzie­ciń­stwa pozo­stała tylko seria żywych obra­zów bez żad­nego tła, ską­pa­nych w świe­tle i w więk­szo­ści zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łych.

Budy­nek Mini­ster­stwa Prawdy – w nowo­mo­wie Mini­Prawd – zde­cy­do­wa­nie odróż­niał się od wszyst­kich innych obiek­tów w zasięgu wzroku. Był to olbrzymi, trzy­stu­me­trowy gmach o ukła­dzie tara­so­wym, zwę­ża­jący się ku górze, wznie­siony z olśnie­wa­jąco bia­łego betonu. Z okna Win­stona dawało się dostrzec trzy slo­gany Par­tii, wypi­sane ele­ganc­kimi lite­rami na bia­łej ścia­nie:

WOJNA TO POKÓJ

WOL­NOŚĆ TO NIE­WOLA

NIE­WIE­DZA TO SIŁA

Ponoć budy­nek Mini­ster­stwa Prawdy liczył trzy tysiące pomiesz­czeń w czę­ści naziem­nej i dru­gie tyle pod zie­mią. W Lon­dy­nie były jesz­cze trzy inne gma­chy podob­nej wiel­ko­ści i w podob­nym stylu. Do tego stop­nia góro­wały nad ota­cza­ją­cymi je domami, że wszyst­kie dało się zoba­czyć z dachu Rezy­den­cji Zwy­cię­stwa. Mie­ściły się w nich cztery mini­ster­stwa, które skła­dały się na całą admi­ni­stra­cję rzą­dową. Mini­ster­stwo Prawdy odpo­wia­dało za ser­wisy infor­ma­cyjne, roz­rywkę, edu­ka­cję i sztukę. Mini­ster­stwo Pokoju zaj­mo­wało się pro­wa­dze­niem wojny, a zada­niem Mini­ster­stwa Miło­ści było utrzy­my­wa­nie prawa i porządku. Za gospo­darkę odpo­wie­dzialny był czwarty resort: Mini­ster­stwo Zamoż­no­ści. W nowo­mo­wie ich nazwy brzmiały nastę­pu­jąco: Mini­Prawd, Mini­Pok, Mini­Mił i Mini­Zam.

Naj­więk­sze prze­ra­że­nie budziło Mini­ster­stwo Miło­ści. Jego sie­dziba była pozba­wiona okien. Win­ston ni­gdy nie prze­stą­pił jej progu ani nawet nie zapu­ścił się dalej niż na odle­głość pół kilo­me­tra od gma­chu. Nikt nie miał tam wstępu, chyba że w ofi­cjal­nej spra­wie. Trzeba było wów­czas prze­do­stać się przez istny labi­rynt zasie­ków z drutu kol­cza­stego, mija­jąc ukryte gniazda kara­bi­nów maszy­no­wych. Na końcu cze­kały sta­lowe drzwi. Straż­nicy o fizjo­no­mii goryli, odziani w czarne uni­formy i uzbro­jeni w skła­dane pałki, patro­lo­wali ulice pro­wa­dzące w pobliże mini­ster­stwa.

Win­ston odwró­cił się gwał­tow­nie i zadbał, by jego twarz przy­brała wyraz spo­koj­nego opty­mi­zmu, zde­cy­do­wa­nie wska­zany, gdy czło­wiek stał przo­dem do tele­ekranu. Zro­biw­szy to, udał się do maleń­kiej kuchni. Ponie­waż wyszedł z mini­ster­stwa w prze­rwie obia­do­wej, zre­zy­gno­wał z posiłku ser­wo­wa­nego w sto­łówce, choć zda­wał sobie sprawę, że nie ma w domu nic do jedze­nia oprócz kawałka ciem­nego chleba, który musiał zosta­wić sobie na jutrzej­sze śnia­da­nie. Zdjął z półki butelkę prze­zro­czy­stego płynu z pro­stą białą ety­kietką GIN ZWY­CIĘ­STWA. Po otwar­ciu poczuł wstrętny, ole­isty zapach przy­wo­dzący na myśl chiń­ską wódkę ryżową. Nalał sobie pełną fili­żankę, przy­go­to­wał się na nie­miły wstrząs, a potem wypił jed­nym łykiem jak lekar­stwo.

Jego twarz natych­miast zro­biła się czer­wona, a z oczu pocie­kły mu łzy. Gin był niczym kwas azo­towy, zaś po wypi­ciu go na raz czło­wiek czuł, jakby dostał pałką w poty­licę. Po chwili jed­nak pło­mie­nie w żołądku przy­ga­sły, a świat wydał się wesel­szy. Win­ston wycią­gnął papie­rosa ze zmię­tej paczki z napi­sem „Zwy­cię­skie”, ale był nie­ostrożny i cały tytoń wysy­pał się z bibułki na pod­łogę. Z następ­nym papie­ro­sem poszło mu lepiej. Wró­cił do pokoju i usiadł przy nie­wiel­kim sto­liku, sto­ją­cym na lewo od tele­ekranu. Z szu­fladki wyjął obsadkę, bute­leczkę z tuszem oraz gruby pusty zeszyt o czar­nym grzbie­cie i mar­mur­ko­wa­tej okładce.

Z jakie­goś powodu tele­ekran w salo­nie umiesz­czono w nie­ty­po­wym miej­scu – nie na ścia­nie vis-à-vis wej­ścia, skąd mógłby obser­wo­wać cały pokój, ale naprze­ciwko okna. Urzą­dze­nie sąsia­do­wało z płytką wnęką, w któ­rej zasiadł teraz Win­ston. Pro­jek­tanci budynku pla­no­wali zapewne, że loka­tor ustawi w niej regał z książ­kami. Ponie­waż Win­ston przy­parł ple­cami do ściany, znaj­do­wał się poza zasię­giem wzroku tele­ekranu. Urzą­dze­nie na­dal reje­stro­wało każdy dźwięk, ale dopóki Win­ston sie­dział w obec­nej pozy­cji, pozo­sta­wał nie­wi­dzialny. Po czę­ści wła­śnie za sprawą nie­zwy­kłego roz­pla­no­wa­nia pokoju zde­cy­do­wał się na przed­się­wzię­cie, do któ­rego się teraz zabie­rał.

Bodźca dostar­czył mu rów­nież zeszyt wycią­gnięty z szu­flady sto­lika. Był oso­bli­wie piękny. Takiego gład­kiego, jedwa­bi­stego papieru nie pro­du­ko­wano od dobrych czter­dzie­stu lat; Win­ston zga­dy­wał zresztą, że zeszyt jest znacz­nie star­szy, bo kartki odro­binę pożół­kły wsku­tek upływu czasu. Ujrzał go na wysta­wie zapusz­czo­nego skle­piku ze sta­ro­ciami w ubo­giej dziel­nicy mia­sta (nie pamię­tał, w któ­rej) i od razu ogar­nęło go nie­prze­parte pra­gnie­nie zakupu. Jako czło­nek Par­tii nie powi­nien korzy­stać ze zwy­kłych skle­pów – czyli, jak to nazy­wano, kupo­wać towa­rów na wol­nym rynku – ale reguły tej nie egze­kwo­wano zbyt kon­se­kwent­nie, bo nie ist­niał żaden inny spo­sób, by zdo­być choćby sznu­rówki czy żyletki. Win­ston szybko rozej­rzał się po ulicy, po czym wśli­zgnął się do sklepu i nabył zeszyt za dwa i pół dolara. Nie przy­świe­cał mu wów­czas żaden kon­kretny cel. Z poczu­ciem winy zaniósł zeszyt do domu w teczce. Co prawda strony były nie­za­pi­sane, ale taki przed­miot z pew­no­ścią wzbu­dziłby podej­rze­nia.

Posta­no­wił, że zacznie pisać dzien­nik. Nie było to zaka­zane, zresztą nic nie było zaka­zane, bo nie ist­niały już żadne prawa ani prze­pisy, ale gdyby się wydało, Win­stona cze­ka­łaby zapewne kara śmierci lub przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia pięć lat w obo­zie pracy. Umie­ścił sta­lówkę w obsadce i possał ją, żeby pozbyć się tłu­sta­wego nalotu. Pióra ucho­dziły za akce­so­ria zupeł­nie prze­sta­rzałe i mało kto uży­wał ich nawet do skła­da­nia pod­pi­sów. Win­ston jed­nak kupił pióro – choć nie było to łatwe i wyma­gało zacho­wa­nia ostroż­no­ści – gdyż naj­zwy­czaj­niej w świe­cie uznał, że wspa­niały papier zeszytu zasłu­guje na praw­dziwą sta­lówkę, a nie na dra­piący ołó­wek tuszowy. Tak naprawdę nie przy­wykł do ręcz­nego pisa­nia. W pracy od czasu do czasu zda­rzało mu się spo­rzą­dzić jakąś bar­dzo krótką notatkę, ale zazwy­czaj po pro­stu uży­wał mowo­pisu. Rzecz jasna teraz nie mógł posłu­żyć się tym urzą­dze­niem. Zanu­rzył pióro w bute­leczce z tuszem i na moment się zawa­hał. Poczuł ucisk w żołądku. Naj­mniej­sza kropka na papie­rze ozna­czała punkt bez odwrotu. Drob­nymi, nie­zgrab­nymi lite­rami zapi­sał:

4 kwiet­nia 1984.

Pod­niósł głowę i ogar­nęło go poczu­cie cał­ko­wi­tej bez­rad­no­ści. Przede wszyst­kim nie był pewien, czy fak­tycz­nie jest rok 1984. Pew­nie coś koło tego. Win­ston zakła­dał z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa, że ma trzy­dzie­ści dzie­więć lat i że uro­dził się w roku 1944 albo 1945, ni­gdy jed­nak nie udało mu się usta­lić daty z dokład­no­ścią więk­szą niż rok lub dwa lata, w tę czy w drugą stronę.

Nagle przy­szło mu do głowy pyta­nie, dla kogo kon­kret­nie będzie pisał ten dzien­nik? Dla potom­nych, dla tych, któ­rzy jesz­cze się nie uro­dzili. Jego myśli krą­żyły przez moment wokół wąt­pli­wej daty, którą zano­to­wał na kartce, zaraz jed­nak poczuł nie­przy­jemny zgrzyt, bo przy­po­mniał sobie o tym, co w nowo­mo­wie nazy­wano dwój­my­śle­niem. Pierw­szy raz uświa­do­mił sobie wagę przed­się­wzię­cia, na które się porwał. Jak niby czło­wiek ma nawią­zać kon­takt z przy­szłymi poko­le­niami? Prze­cież było to z natury rze­czy nie­moż­liwe: przy­szły świat albo nie będzie się zna­cząco róż­nił od teraź­niej­szego, a wów­czas nikt Win­stona nie wysłu­cha, albo też okaże się zasad­ni­czo odmienny, a wów­czas Win­ston i jego losy nie będą nikogo obcho­dziły.

Przez jakiś czas gapił się w kartkę tępym wzro­kiem. Z tele­ekranu dola­ty­wała teraz natar­czywa muzyka woj­skowa. Dziwne, że Win­ston nie tylko naj­wy­raź­niej stra­cił zdol­ność wyra­ża­nia swo­ich myśli, ale wręcz zapo­mniał, co pier­wot­nie zamie­rzał napi­sać. Przez kilka ostat­nich tygo­dni szy­ko­wał się na tę chwilę i nie przy­szło mu do głowy, że będzie potrze­bo­wał cze­go­kol­wiek oprócz odwagi. Wystar­czyło prze­lać na papier nie­prze­rwany, nie­spo­kojny mono­log, który od lat sły­szał w myślach. Teraz jed­nak mono­log ten ustał. Co gor­sza, żylak zaczął go nie­zno­śnie swę­dzieć. Win­ston bał się podra­pać, bo mogłoby wdać się zaka­że­nie. Jedna sekunda pły­nęła za drugą. Całą jego świa­do­mość wypeł­niały tylko pusta strona zeszytu, swę­dze­nie nad kostką, dono­śna muzyka i uczu­cie lek­kiego upo­je­nia, wywo­łane przez gin.

Nagle zaczął pisać ogar­nięty abso­lutną paniką. Nie do końca zda­wał sobie sprawę, co kon­kret­nie wycho­dzi spod jego pióra. Drobne, dzie­cinne pismo roz­la­zło się po całej stro­nicy, naj­pierw gubiąc wiel­kie litery, a potem rów­nież inter­punk­cję:

4 kwiet­nia 1984. Wczo­raj wie­czo­rem kino. Same filmy wojenne. Jeden bar­dzo dobry, poka­zy­wał bom­bar­do­wa­nie łodzi z uchodź­cami gdzieś na Morzu Śród­ziem­nym. Widzów bar­dzo uba­wiła scena, w któ­rej gruby gość pró­buje wpław uciec przed śmi­głow­cem, naj­pierw widzimy go, jak koły­sze się na wodzie jak mor­świn, potem przez celow­nik snaj­pera w heli­kop­te­rze, a potem nagle jest cały podziu­ra­wiony, woda dookoła robi się różowa, publicz­ność wrzesz­czy ze śmie­chu, kiedy gość tonie, potem widzisz łódź ratun­kową pełną dzieci i uno­szący sią nad nią śmi­gło­wiec, na dzio­bie sie­dzi kobieta w śred­nim wieku, może Żydówka, w ramio­nach trzyma trzy­let­niego chłop­czyka i ten mały chłop­czyk krzy­czy ze stra­chu i wtula twarz mię­dzy jej piersi jak gdyby pró­bo­wał się w niej zako­pać, a ta kobieta tuli go i pocie­sza, cho­ciaż sama jest sina ze stra­chu, cały czas go osła­nia, jak gdyby jej ręce mogły zatrzy­mać poci­ski, a potem śmi­gło­wiec zrzuca dwu­dzie­sto­ki­lową bombę, bły­ska, a łódź idzie w drza­zgi i jesz­cze święte uję­cie dzie­cię­cej rączki wycią­gnię­tej w górę, w górę, w górę się­ga­ją­cej w stronę śmi­głowca pew­nie wszystko sfil­mo­wali z kamery na prze­dzie jego kadłuba i publicz­ność na miej­scach dla człon­ków par­tii gło­śnio kla­skała ale jakaś kobieta na dole w czę­ści sali prze­zna­czo­nej dla proli zaczęła się nagle awan­tu­ro­wać i krzy­czała że takich rze­czy nie powinno się dzie­ciom poka­zy­wać, że to nie dla dzie­cia­ków aż wresz­cie poli­cja ją wypro­wa­dziła pew­nie nic się jej nie stało bo nikogo nie obcho­dzi co mówią prole to taka typowa reak­cja prolki one ni­gdy

Prze­rwał pisa­nie, po czę­ści dla­tego, że poczuł nie­miły skurcz dłoni. Nie miał poję­cia, co skło­niło go do wyrzu­ce­nia z sie­bie tego ciągu bzdur. Ale, co cie­kawe, kiedy pisał, w jego gło­wie wykla­ro­wało się zupeł­nie inne wspo­mnie­nie i uznał, że chyba jest gotów prze­nieść je na papier. Uświa­do­mił sobie, że prze­cież wła­śnie z powodu tego dru­giego wyda­rze­nia posta­no­wił dziś nagle wró­cić do domu i zacząć pro­wa­dze­nie dzien­nika.

Zda­rzyło się to rano w mini­ster­stwie – choć tak naprawdę, czy w przy­padku tak mgli­stego epi­zodu można w ogóle mówić o zda­rze­niu?

Docho­dziła godzina jede­na­sta i w Wydziale Archi­wów, w któ­rym pra­co­wał Win­ston, wszy­scy wycho­dzili już ze swo­ich bok­sów. Każdy niósł swoje krze­sło na śro­dek dużej hali, a następ­nie zaj­mo­wał miej­sce przed wiel­kim tele­ekra­nem, bo zbli­żała się pora Dwóch Minut Nie­na­wi­ści. Gdy Win­ston usiadł w jed­nym ze środ­ko­wych rzę­dów, do hali nie­spo­dzie­wa­nie weszły dwie osoby, które znał wyłącz­nie z widze­nia. Pierw­szą z nich była dziew­czyna, którą czę­sto mijał w kory­ta­rzach. Nie wie­dział, jak jej na imię, ale orien­to­wał się, że to pra­cow­nica Wydziału Fik­cji. Cza­sami szła gdzieś z klu­czem nastaw­nym lub miała dło­nie umo­ru­sane sma­rem, więc pew­nie odpo­wia­dała za ser­wi­so­wa­nie któ­rejś z maszyn powie­ścio­pi­szą­cych. Wyglą­dała na pewną sie­bie, miała około dwu­dzie­stu sied­miu lat, gęste ciemne włosy i piegi. Poru­szała się szybko i zwin­nie. Talię obwią­zała sobie wąską czer­woną szarfą, sym­bo­lem Mło­dzie­żo­wej Ligi Prze­ciwko Sek­su­al­no­ści; szarfa pod­kre­ślała jej kształtne bio­dra. Win­ston znie­lu­bił dziew­czynę od pierw­szego wej­rze­nia. Dobrze wie­dział, dla­czego. Koja­rzyła mu się ze świa­tem boisk hoke­jo­wych i zim­nych kąpieli, gru­po­wych pie­szych wędró­wek, czy­sto­ści i higieny. Nie lubił więk­szo­ści kobiet, a zwłasz­cza mło­dych, bo były naj­wier­niej­szymi wyznaw­czy­niami Par­tii. Chęt­nie łykały każdy ofi­cjalny slo­gan, bawiły się w szpie­gów i gor­li­wie tro­piły wszel­kie odstęp­stwa od orto­dok­sji. A ta dziew­czyna zda­wała mu się wyjąt­kowo nie­bez­pieczna. Pew­nego razu, gdy mijali się w kory­ta­rzu, obrzu­ciła Win­stona szyb­kim spoj­rze­niem z ukosa i zda­wało się, że przej­rzała go na wylot. Poczuł wów­czas ukłu­cie mrocz­nego stra­chu. Przy­szło mu nawet do głowy, że dziew­czyna może być agentką Poli­cji Myśli. Ow­szem, było to mało praw­do­po­dobne, lecz Win­ston na­dal czuł na jej widok oso­bliwy nie­po­kój, mie­szankę stra­chu i wro­go­ści.

Drugą osobą, która weszła do hali, był O’Brien, czło­nek Ści­słej Par­tii. Pia­sto­wał tak ważne i tak wyso­kie sta­no­wi­sko, że Win­ston miał bar­dzo mgli­ste poję­cie na temat jego obo­wiąz­ków. Na widok czar­nego kom­bi­ne­zonu, ozna­cza­ją­cego przy­na­leż­ność do Ści­słej Par­tii, po hali prze­biegł szmer. O’Brien był potęż­nym, krzep­kim męż­czy­zną o gru­bym karku i topor­nej, potli­wej, bru­tal­nej twa­rzy. Choć jego wygląd onie­śmie­lał, O’Brie­nowi nie bra­ko­wało pew­nego uroku. Czę­sto popra­wiał oku­lary zsu­wa­jące mu się z nosa, co od razu budziło sym­pa­tię – gest ten, trudno powie­dzieć dla­czego, wyda­wał się łagodny i cywi­li­zo­wany. Mógłby przy­wo­dzić na myśl XVIII-wiecz­nego ary­sto­kratę zaży­wa­ją­cego tabaki, choć taki obraz nikomu nic już nie mówił. W ostat­nich latach Win­ston widział O’Briena może kil­ka­na­ście razy, lecz czuł, że łączy ich silna więź. Intry­go­wał go kon­trast mię­dzy uprzej­mym zacho­wa­niem a apa­ry­cją bok­sera, przede wszyst­kim jed­nak Win­ston w tajem­nicy wie­rzył – czy raczej miał nadzieję – że O’Brien nie jest w stu pro­cen­tach wierny par­tyj­nej linii. Wska­zy­wało na to coś w jego twa­rzy. Chyba po pro­stu zdra­dzała ona jego inte­li­gen­cję. Jak­kol­wiek było, wyda­wał się czło­wie­kiem, z któ­rym dałoby się szcze­rze poroz­ma­wiać, gdyby wcze­śniej jakimś spo­so­bem oszu­kało się tele­ekran. Win­ston ni­gdy nie pod­jął naj­mniej­szej próby prze­ko­na­nia się, czy jego przy­pusz­cze­nia są trafne. I tak nie było żad­nej moż­li­wo­ści, by to spraw­dzić. W tym momen­cie O’Brien zer­k­nął na zega­rek, zoba­czył, że już pra­wie jede­na­sta i naj­wy­raź­niej posta­no­wił spę­dzić Dwie Minuty Nie­na­wi­ści tu, w Wydziale Archi­wów. Usiadł w tym samym rzę­dzie co Win­ston, dwa krze­sła od niego. Mię­dzy nimi sie­działa drobna sło­mia­no­włosa kobieta, któ­rej boks sąsia­do­wał z bok­sem Win­stona. Bru­netka z Wydziału Fik­cji zajęła miej­sce za jego ple­cami.

Z dużego tele­ekranu na końcu hali roz­legł się naraz okropny, jękliwy dźwięk przy­po­mi­na­jący zgrzyt potwor­nej, nie­na­oli­wio­nej maszyny. Od tego hałasu bolały zęby i jeżyły się włosy na karku. Zaczy­nała się Nie­na­wiść.

Jak zwy­kle na ekra­nie poja­wiła się twarz Emma­nu­ela Gold­ste­ina, Wroga Ludu. Wśród zebra­nych roz­le­gły się gniewne posy­ki­wa­nia. Drobna sło­mia­no­włosa kobieta wydała z sie­bie pisk, w któ­rym strach mie­szał się z obrzy­dze­niem. Gold­stein był opo­zy­cją. Dawno temu (nikt już nie pamię­tał, kiedy dokład­nie) nale­żał do grona naj­waż­niej­szych przy­wód­ców Par­tii i odgry­wał nie­mal rów­nie ważną rolę, co sam Wielki Brat. Potem jed­nak zajął się dzia­łal­no­ścią kontr­re­wo­lu­cyjną. Został ska­zany na śmierć, lecz tajem­ni­czym spo­so­bem zdo­łał uciec i znik­nął. W ramach Dwóch Minut Nie­na­wi­ści codzien­nie pre­zen­to­wano inny mate­riał, ale Gold­steinowi zawsze poświę­cano naj­wię­cej uwagi. Był zdrajcą pier­wo­rod­nym; to wła­śnie z jego winy Par­tia stra­ciła czy­stość. Wszyst­kie póź­niej­sze zbrod­nie prze­ciwko Par­tii i próby zane­go­wa­nia jej war­to­ści, wszyst­kie akty sabo­tażu wyni­kały bez­po­śred­nio z ide­olo­gii gło­szo­nej przez Gold­ste­ina. Ten zaś na­dal żył i się ukry­wał, knuł kolejne spi­ski – może za morzem, chro­niony przez swo­ich zagra­nicz­nych moco­daw­ców, a może, jak cza­sem spe­ku­lo­wano, na tere­nie Oce­anii.

Win­ston miał ści­śniętą prze­ponę. Ile­kroć widział twarz Gold­ste­ina, czuł bole­sną mie­szankę emo­cji. Była to szczu­pła, semicka twarz z aure­olą zmierz­wio­nych siwych wło­sów i kozią bródką, inte­li­gentna, lecz budząca odru­chową pogardę. Zara­zem długi, wąski nos, na któ­rym spo­czy­wała para oku­la­rów, koja­rzył się ze zdzie­cin­nia­łym star­cem. Ta twarz przy­po­mi­nała pysk owcy, a w gło­sie Gold­ste­ina pobrzmie­wało becze­nie. Jak zwy­kle wygła­szał pełną jadu tyradę, będącą ata­kiem na Par­tię i przy­świe­ca­jące jej war­to­ści. W jego sło­wach było tyle ewi­dent­nej prze­sady i nie­prawdy, że nawet dziecko poję­łoby ich fał­szy­wość. Z dru­giej strony, kiedy się ich słu­chało, czło­wieka ogar­niał nie­po­kój, że ktoś mniej roz­sądny da się na nie nabrać. Gold­stein obrzu­cał obe­lgami Wiel­kiego Brata, oskar­żał Par­tię o wpro­wa­dze­nie dyk­ta­tury, doma­gał się natych­mia­sto­wego zawar­cia pokoju z Eura­zją, a także usta­no­wie­nia wol­no­ści słowa, wol­no­ści prasy, wol­no­ści zgro­ma­dzeń i wol­no­ści myśli, które, krzy­czał histe­rycz­nie, ukró­cono, gdy doszło do zdrady rewo­lu­cyj­nych ide­ałów. Wszystko to w wie­lo­sy­la­bo­wych sło­wach, pędzą­cych jedno za dru­gim, sta­no­wią­cych swego rodzaju paro­dię stylu ora­tor­skiego funk­cjo­na­riu­szy par­tyj­nych. Cza­sami nawet poja­wiały się poję­cia wzięte z nowo­mowy; Gold­stein posłu­gi­wał się nimi czę­ściej niż jaki­kol­wiek czło­nek Par­tii w codzien­nym życiu. Żeby nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, co kryje się za wszyst­kimi tymi pokręt­nymi fra­ze­sami, na tele­ekra­nie w tle za Gold­steinem masze­ro­wały dłu­gie kolumny eura­zja­tyc­kich wojsk. Żoł­nie­rze o pozba­wio­nych wyrazu wschod­nich twa­rzach para­do­wali rząd za rzę­dem. Ani tro­chę się od sie­bie nie róż­nili. Mono­tonny, mia­rowy stu­kot ich bucio­rów słu­żył za ryt­miczne tło bekli­wego głosu Gold­ste­ina.

Nie­na­wiść nie trwała jesz­cze nawet pół minuty, a już połowa ludzi zebra­nych w hali wyda­wała z sie­bie nie­kon­tro­lo­wane okrzyki gniewu. Zado­wo­lona z sie­bie owcza twarz na ekra­nie i prze­ra­ża­jąca potęga eura­zja­tyc­kiej armii były nie do znie­sie­nia, zresztą sama myśl o Gold­ste­inie auto­ma­tycz­nie budziła strach i wście­kłość. Nie­na­wi­dzono go bar­dziej niż Eura­zji czy Wschó­da­zji, bo ile­kroć Oce­ania była w sta­nie wojny z jed­nym z tych mocarstw, z dru­gim zazwy­czaj zawie­rała pokój. Ale, co dziwne, choć Gold­stein wzbu­dzał powszechną nie­na­wiść i pogardę, choć każ­dego dnia tysiące razy z roz­ma­itych mów­nic, z tele­ekra­nów, łam gazet i stron ksią­żek padały zda­nia, które obna­żały żało­sną miał­kość jego teo­rii, uka­zy­wały jej błęd­ność, roz­bi­jały ją w drobny pył lub wyszy­dzały, wpływy Gold­steina naj­wy­raź­niej wcale nie sła­bły. Wciąż nie bra­ko­wało fra­je­rów, któ­rych mógł omo­tać. Poli­cja Myśli codzien­nie wyła­py­wała jego nowych agen­tów i sabo­ta­ży­stów dzia­ła­ją­cych na jego pole­ce­nie. Dowo­dził wielką armią cieni, pod­ziemną sie­cią spi­skow­ców, dążą­cych do znisz­cze­nia pań­stwa. Nosiła ona ponoć nazwę Bra­ter­stwo. Szep­tano też o ist­nie­niu strasz­li­wej książki napi­sa­nej przez Gold­steina, prze­ka­zy­wa­nej pota­jem­nie z rąk do rąk. Zawie­rała wyczer­pu­jący wykład wszyst­kich jego here­tyc­kich poglą­dów i nie miała tytułu; ludzie nazy­wali ją po pro­stu Książką. Nikt jed­nak nie wie­dział nic na pewno. Były tylko ogól­ni­kowe plotki. Każdy sze­re­gowy czło­nek Par­tii sta­rał się uni­kać wszel­kich wzmia­nek na temat Książki czy Bra­ter­stwa.

Gdy Nie­na­wiść wkra­czała w drugą minutę, zebra­nych ogar­nęła gorączka. Ludzie zry­wali się z krze­seł i krzy­czeli na całe gar­dło, pró­bu­jąc zagłu­szyć ten okropny, bekliwy głos dobie­ga­jący z ekranu. Drobna sło­mia­no­włosa kobieta była czer­wona na twa­rzy. Jej usta zamy­kały się i otwie­rały jak u ryby wyrzu­co­nej na brzeg. Nawet na cięż­kim obli­czu O’Briena poja­wił się rumie­niec. Funk­cjo­na­riusz sie­dział wypro­sto­wany na krze­śle, a jego potężna pierś uno­siła się i opa­dała, jak gdyby szy­ko­wał się do star­cia z nad­cią­ga­jącą falą. Bru­netka za ple­cami Win­stona zaczęła krzy­czeć: „Świ­nia! Świ­nia! Świ­nia!”. Nagle chwy­ciła potężny słow­nik nowo­mowy i cisnęła nim w ekran. Słow­nik tra­fił Gold­ste­ina pro­sto w nos, ale tylko się odbił; zdrajca nie­ubła­ga­nie cią­gnął swoją mowę. Win­ston na moment odzy­skał przy­tom­ność umy­słu i prze­ko­nał się, że krzy­czy razem z innymi. Zawzię­cie kopał przy tym piętą w łączynę krze­sła. Pod­czas Dwóch Minut Nie­na­wi­ści czło­wiek nie musiał niczego odgry­wać ani świa­do­mie zacho­wy­wać się w wyzna­czony spo­sób – po pro­stu odru­chowo przy­łą­czał się do całej reszty, nawet jeżeli nie chciał, i na tym wła­śnie pole­gała maka­brycz­ność tego rytu­ału. Wystar­czyło trzy­dzie­ści sekund, a wszel­kie uda­wa­nie prze­sta­wało być potrzebne. Wstrętna eks­taza stra­chu i pra­gnie­nia zemsty, żądza mordu i tor­tur, roz­bi­ja­nia głów cięż­kim mło­tem ogar­niała wszyst­kich w hali, raziła jak prąd i zmie­niała ludzi, nawet wbrew ich woli, w roz­wrzesz­cza­nych sza­leń­ców o wykrzy­wio­nych twa­rzach. A mimo to gniew, który się wów­czas czuło, był w isto­cie nie­kon­kretny. Mógł zostać bły­ska­wicz­nie prze­kie­ro­wany z jed­nego obiektu na drugi, niczym pło­mień lampy lutow­ni­czej. I tak oto w jed­nej chwili cała nie­na­wiść Win­stona kie­ro­wała się nie na Gold­ste­ina, lecz na Wiel­kiego Brata, na Par­tię i na Poli­cję Myśli. W takich momen­tach jego serce współ­czuło samot­nemu, pogar­dza­nemu here­ty­kowi na ekra­nie, jedy­nemu obrońcy prawdy i roz­sądku w świe­cie zbu­do­wa­nym na kłam­stwie. Wystar­czyła jed­nak sekunda, by Win­ston znowu krzy­czał jed­nym gło­sem ze wszyst­kimi dookoła, a to, co powta­rzano na temat Gold­ste­ina, wyda­wało się prawdą. Skry­wana nie­na­wiść Win­stona do Wiel­kiego Brata zmie­niała się w uwiel­bie­nie. Wielki Brat był wów­czas niczym potężny, nie­ustra­szony obrońca. Wytrwały niczym skała sta­wiał czoła azja­tyc­kim hor­dom, a Gold­stein, mimo że samotny i bez­radny, mimo że nie­któ­rzy wąt­pili, czy w ogóle ist­nieje, prze­ra­dzał się w zło­wro­giego mani­pu­la­tora, zdol­nego samymi tylko sło­wami znisz­czyć fun­da­menty cywi­li­za­cji.

Chwi­lami dawało się umyśl­nie skie­ro­wać nie­na­wiść w okre­śloną stronę. Nagle, z gwał­tow­nym wysił­kiem, jaki towa­rzy­szy ode­rwa­niu głowy od poduszki, kiedy czło­wiek wybu­dza się z kosz­mar­nego snu, Win­ston prze­niósł swą nie­na­wiść na bru­netkę z Wydziału Fik­cji. W jego umy­śle poja­wiły się żywe, prze­piękne halu­cy­na­cje. Mógłby zatłuc ją na śmierć gumową pałką. Mógłby przy­wią­zać ją nagą do słupa i poprze­szy­wać strza­łami, jak uczy­niono ze świę­tym Seba­stia­nem. Mógłby ją zgwał­cić i pode­rżnąć jej gar­dło w momen­cie orga­zmu. Wyraź­niej niż do tej pory uświa­do­mił sobie wresz­cie, dla­czego jej nie­na­wi­dzi. Otóż nie­na­wi­dził jej, bo była młoda, ładna i anty­sek­su­alna, bo chciał pójść z nią do łóżka, ale nie miał na to szans, ponie­waż wokół jej ponęt­nej talii, która aż pro­siła się o to, by objąć ją ramie­niem, bie­gła odpy­cha­jąca czer­wona szarfa, agre­sywny sym­bol czy­sto­ści.

Nie­na­wiść osią­gnęła punkt kul­mi­na­cyjny. Głos Gold­ste­ina prze­szedł w becze­nie praw­dzi­wej owcy. Zamiast jego twa­rzy na ekra­nie poja­wił się pysk barana, ten z kolei prze­mie­nił się w postać eura­zja­tyc­kiego żoł­nie­rza, który szedł do natar­cia, wielki i strasz­liwy. Jego kara­bin pół­au­to­ma­tyczny ryczał, wyplu­wa­jąc poci­ski, zda­wał się wycho­dzić z ekranu – kilka osób w pierw­szym rzę­dzie zro­biło mimo­wolny unik. Naraz jed­nak wszy­scy ode­tchnęli z ulgą, bo w miej­sce wroga uka­zał się Wielki Brat, czar­no­włosy, czar­no­wąsy, wład­czy, pełen tajem­nego spo­koju. Jego ogromna twarz wypeł­niła cały ekran. Nikt nie sły­szał, co mówi. Były to pro­ste słowa otu­chy, takie, jakie padają cza­sem pod­czas zgiełku bitwy. Treść nie miała zna­cze­nia – wystar­czał sam fakt, że ktoś niósł widzom pocie­sze­nie. Po chwili Wielki Brat znik­nął i zamiast niego poja­wiły się trzy naczelne hasła Par­tii, wypi­sane pogru­bioną czcionką i wiel­kimi lite­rami:

WOJNA TO POKÓJ

WOL­NOŚĆ TO NIE­WOLA

NIE­WIE­DZA TO SIŁA

Zda­wało się jed­nak, że twarz Wiel­kiego Brata na­dal spo­gląda z ekranu, jak gdyby tak mocno odci­snęła się ludziom w oczach, że widzieli ją jesz­cze przez kilka sekund. Drobna sło­mia­no­włosa kobieta rzu­ciła się na opar­cie krze­sła przed sobą i z drżą­cym szep­tem – brzmiało to jak: „Zbawca!” – wycią­gnęła ręce w stronę ekranu. Po chwili ukryła twarz w dło­niach. Było oczy­wi­ste, że się modli.

W tej samej chwili roz­le­gło się gru­powe, niskie, powolne skan­do­wa­nie: „W.B.! W.B.! W.B!”, raz po raz, z długą pauzą mię­dzy pierw­szą a drugą literą. Po hali niósł się ciężki dziki pomruk. Zda­wa­łoby się, że w tle sły­chać ryt­miczne tupa­nie nagich stóp i pul­so­wa­nie tam-tamów. Trwało to może trzy­dzie­ści sekund. Refren ten czę­sto roz­brzmie­wał w chwi­lach szcze­gól­nie pod­nio­słych i peł­nych emo­cji. Był to po czę­ści swo­isty hymn wychwa­la­jący mądrość i potęgę Wiel­kiego Brata, a po czę­ści akt auto­hip­nozy. Ryt­miczny hałas wpro­wa­dzał ludzi w trans i pozwa­lał wyłą­czyć świa­do­mość. Win­ston poczuł zimno w żołądku. Pod­czas Dwóch Minut Nie­na­wi­ści nie potra­fił się opa­no­wać i wraz z innymi wpa­dał w gorączkę, lecz pod­ludz­kie skan­do­wa­nie „W.B.! W.B!” zawsze prze­peł­niało go trwogą. Oczy­wi­ście w nim uczest­ni­czył – odmowa nie wcho­dziła w grę, a ukry­wa­nie uczuć, kon­tro­lo­wa­nie mimiki i naśla­do­wa­nie innych były drugą naturą. Nie­wy­klu­czone jed­nak, że przez kilka sekund nie zdo­łał zapa­no­wać nad swym spoj­rze­niem. Oczy mogły go zdra­dzić. I wła­śnie pod­czas tych kilku sekund wyda­rzyła się zna­cząca rzecz – o ile fak­tycz­nie się wyda­rzyła.

Win­ston napo­tkał spoj­rze­nie O’Briena, który stał i swoim cha­rak­te­ry­stycz­nym gestem zakła­dał oku­lary. Przez uła­mek sekundy obaj patrzyli na sie­bie, a wtedy Win­ston zro­zu­miał – był tego pewny – że O’Brien myśli to samo, co on. Bez żad­nej wąt­pli­wo­ści prze­ka­zali sobie nawza­jem wia­do­mość, jak gdyby ich umy­sły połą­czyły się i wymie­niły myślami. „Mam tak samo – zda­wał się mówić O’Brien. – Dosko­nale wiem, co czu­jesz. Widzę twoją pogardę, twoją nie­na­wiść i obrzy­dze­nie. Nie martw się, jestem po two­jej stro­nie”. A potem ów prze­błysk inte­li­gen­cji znik­nął, a twarz O’Briena stała się tak samo nie­czy­telna, jak wszyst­kie inne twa­rze.

I tyle. Win­ston szybko stra­cił pew­ność, czy to się wyda­rzyło naprawdę. Tego rodzaju momenty ni­gdy nie miały żad­nego ciągu dal­szego. Pod­trzy­my­wały tylko jego wiarę, czy może nadzieję, że oprócz niego są też inni wro­go­wie Par­tii. Może plotki o wiel­kim tajem­nym spi­sku były prawdą? Może Bra­ter­stwo fak­tycz­nie ist­niało? Z dru­giej strony, mimo nie­zli­czo­nych aresz­tów, pod­pi­sa­nych zeznań i egze­ku­cji, nie dawało się wyklu­czyć, że Bra­ter­stwo to jedy­nie mit. Jed­nego dnia Win­ston w nie wie­rzył, następ­nego dnia nie. Nie miał żad­nych dowo­dów oprócz prze­lot­nych spoj­rzeń, które mogły nic nie zna­czyć, oprócz frag­men­tów zasły­sza­nych roz­mów, wybla­kłych napi­sów na ścia­nach publicz­nych toa­let i pew­nego małego gestu wymie­nio­nego przez dwie nie­zna­jące się osoby – kto wie, czy nie było to jakieś tajne pozdro­wie­nie? Ale Win­ston tylko zga­dy­wał i naj­praw­do­po­dob­niej po pro­stu wszystko to sobie wyobra­ził. Po Dwóch Minu­tach Nie­na­wi­ści wró­cił do swo­jego boksu, nie spoj­rzaw­szy ani razu na O’Briena. Nie pomy­ślał nawet, że mógłby spró­bo­wać nawią­zać z nim ponowny kon­takt. Byłoby to nie­wy­obra­żal­nie nie­bez­pieczne, a zresztą Win­ston i tak nie wie­dział, jak niby miałby się do tego zabrać. Przez sekundę, góra dwie sekundy patrzyli na sie­bie poro­zu­mie­waw­czo – i na tym cała histo­ria się koń­czyła, lecz nawet ten drobny epi­zod nale­żało uznać za zna­czące wyda­rze­nie w życiu Win­stona, upły­wa­ją­cym w wymu­szo­nej samot­no­ści.

Otrzą­snął się i usiadł pro­sto. Bek­nął, bo gin pró­bo­wał wydo­stać się z jego żołądka.

Znowu sku­pił wzrok na kartce zeszytu i odkrył, że gdy tonął w roz­my­śla­niach, nie­świa­do­mie napi­sał coś jesz­cze. Nie były to już te same nie­zgrabne i cia­sno stło­czone litery co wcze­śniej. Jego pióro posu­wało się zmy­słowo po gład­kim papie­rze, a pół strony pokry­wały słowa zapi­sane sta­ranną maju­skułą:

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

PRECZ Z WIEL­KIM BRA­TEM

Poczuł mimo­wolne ukłu­cie paniki. Było ono absur­dalne, gdyż i tak nara­ził się na nie­bez­pie­czeń­stwo, kiedy zaczął pro­wa­dzić dzien­nik, a zapi­sa­nie tych kon­kret­nych słów nie mogło już pogor­szyć jego sytu­acji. Przez moment jed­nak kusiło go, żeby wyrwać strony pokryte lite­rami i porzu­cić całe przed­się­wzię­cie.

Ale nie zro­bił tego, bo wie­dział, że to bez sensu. Nie miało zna­cze­nia, czy napi­sał „Precz z Wiel­kim Bra­tem”, czy też nie. I nie miało zna­cze­nia, czy będzie kon­ty­nu­ował pro­wa­dze­nie dzien­nika. Poli­cja Myśli i tak go dorwie. Popeł­nił naj­bar­dziej fun­da­men­talne prze­stęp­stwo; dopu­ścił się go zresztą, zanim jesz­cze przy­ło­żył pióro do papieru. Nazy­wano to myślo­zbrod­nią. Prę­dzej czy póź­niej myślo­zbrod­nia nie­uchron­nie wycho­dziła na jaw. Przez jakiś czas Win­sto­nowi uda się zapewne uni­kać odpo­wie­dzial­no­ści, może nawet przez lata, ale osta­tecz­nie na sto pro­cent go dopadną.

Wyda­rzy się to w nocy – aresz­to­wań zawsze doko­ny­wano nocami. Nagle zosta­nie wyrwany ze snu, czy­jaś twarda ręka potrzą­śnie go za ramię, zaświecą mu w oczy, dokoła łóżka ujrzy krąg kamien­nych twa­rzy. Praw­do­po­dob­nie nie będzie pro­cesu, ani nawet infor­ma­cji o aresz­to­wa­niu. Win­ston po pro­stu znik­nie w środku nocy. Jego imię i nazwi­sko zostaną wyma­zane z akt, a wszyst­kie dane usu­nięte. Będzie tak, jak gdyby ni­gdy nie ist­niał. A potem zosta­nie zapo­mniany. Tak oto dołą­czy do grona zli­kwi­do­wa­nych, czy też, jak to się zazwy­czaj nazywa, wypa­ro­wa­nych.

Na moment Win­stona ogar­nęła histe­ria. Zaczął pisać pospiesz­nymi bazgro­łami:

Zastrzelą mnie ale mam to gdzieś jeśli strzelą mi w tył głowy nie obcho­dzi mnie to precz z wiel­kim bra­tem zawsze strze­lają w tył głowy mam to gdzieś precz z wiel­kim bra­tem

Znów odchy­lił się na krze­śle, nieco zawsty­dzony samym sobą i odło­żył pióro. Nagle pod­sko­czył: roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

Już przy­szli! Sie­dział bez ruchu jak mysz, w darem­nej nadziei, że puka­jący – kim­kol­wiek są – zre­zy­gnują i sobie pójdą. Ale nie, znowu zastu­kali. Naj­gor­sze, co mógł zro­bić, to grać na zwłokę. Serce dud­niło mu w piersi jak bęben, lecz twarz, dobrze wyćwi­czona, była zapewne pozba­wiona wyrazu. Win­ston wstał i cięż­kim kro­kiem ruszył ku drzwiom.

Roz­dział drugi

Kiedy poło­żył dłoń na klamce, zorien­to­wał się, że otwarty dzien­nik na­dal leży na stole. Na stro­nie wid­niały słowa „Precz z Wiel­kim Bra­tem”, zapi­sane tak dużymi lite­rami, że zapewne dałoby się je prze­czy­tać nawet z dru­giego końca pokoju. Nie­praw­do­po­dobna głu­pota – w tej chwili jed­nak Win­ston uświa­do­mił sobie, że mimo paniki nie chce zamknąć zeszytu, gdyż nie­za­sch­nięty atra­ment roz­ma­załby się, kala­jąc aksa­mitny papier.

Wziął wdech, otwo­rzył drzwi i natych­miast poczuł przy­pływ ulgi. Stała przed nim bez­barwna, stłam­szona życiem kobieta o rzad­kich wło­sach i twa­rzy poora­nej zmarszcz­kami.

– Och, towa­rzy­szu – ode­zwała się mono­ton­nym, jękli­wym gło­sem. – Tak wła­śnie mi się zda­wało, że sły­sza­łam, jak wró­ci­li­ście. Czy mogli­by­ście do mnie wstą­pić i zer­k­nąć na zlew w kuchni? Zatkał się i…

Była to pani Par­sons, żona sąsiada z tego samego pię­tra. (Par­tia nie pochwa­lała uży­wa­nia słowa „pani”; do wszyst­kich nale­żało zwra­cać się per „towa­rzy­szu” lub „towa­rzyszko”, ale w przy­padku nie­któ­rych kobiet czło­wiek nie umiał się prze­sta­wić). Miała koło trzy­dziestki, lecz wyglą­dała na znacz­nie star­szą. Zda­wało się, że w zmarszcz­kach na jej twa­rzy gro­ma­dzi się kurz. Win­ston ruszył za nią kory­ta­rzem. Tego rodzaju ama­tor­skie naprawy sta­no­wiły nie­mal codzienną uciąż­li­wość. Rezy­den­cja Zwy­cię­stwa była już dość stara, zbu­do­wano ją w latach trzy­dzie­stych czy jakoś tak i pomału zaczy­nała się sypać. Tapeta odła­ziła ze ścian, rury pękały, ile­kroć tem­pe­ra­tura spa­dała poni­żej zera, dach prze­cie­kał po każ­dych opa­dach śniegu, a cen­tralne ogrze­wa­nie dzia­łało na pół gwizdka, o ile aku­rat nie zostało cał­ko­wi­cie wyłą­czone w ramach opty­ma­li­za­cji kosz­tów. Za naprawy, któ­rych nie dawało się wyko­nać samo­dziel­nie, odpo­wia­dały roz­ma­ite komi­tety, przez co na zwy­kłą wymianę szyby okien­nej cze­kało się cza­sami dwa lata.

– Oczy­wi­ście nie pro­si­ła­bym was, ale Toma nie ma w domu – wyja­śniła ogól­ni­kowo pani Par­sons.

Miesz­ka­nie Par­son­sów miało więk­szy metraż niż miesz­ka­nie Win­stona. Było rów­nie obskurne, ale w inny spo­sób. Wszystko tu wyda­wało się pod­nisz­czone i stra­to­wane, jak gdyby przed chwilą do środka wdarło się potężne, agre­sywne zwie­rzę. Na pod­ło­dze walały się roz­ma­ite akce­so­ria spor­towe: kije do hokeja, ręka­wice bok­ser­skie, dziu­rawa piłka, para prze­po­co­nych spode­nek wywró­co­nych na drugą stronę. Stół był usłany brud­nymi naczy­niami i zeszy­tami ćwi­czeń o poza­gi­na­nych rogach. Na ścia­nie wisiały czer­wone pla­katy Mło­dzie­żówki i Szpie­gów oraz por­tret Wiel­kiego Brata. Czuło się natu­ral­nie smród goto­wa­nej kapu­sty, jak w całym budynku, towa­rzy­szył mu jed­nak rów­nież ostry odór potu, pozo­sta­wiony – czło­wiek mógł to stwier­dzić od razu, choć nie wie­dział, jakim spo­so­bem – przez osobę, któ­rej nie było teraz w miesz­ka­niu. W dru­gim pokoju ktoś pró­bo­wał przy­gry­wać do muzyki woj­sko­wej dobie­ga­ją­cej z tele­ekranu, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu grze­bień i kawa­łek papieru toa­le­to­wego.

– To dzieci – wyja­śniła pani Par­sons, rzu­ca­jąc lekko zanie­po­ko­jone spoj­rze­nie w stronę drzwi. Dzi­siaj nie wycho­dziły. No i…

Miała zwy­czaj ury­wać zda­nia w poło­wie. Zlew kuchenny był czę­ściowo wypeł­niony brudną, zie­lon­kawą wodą, która śmier­działa kapu­stą jesz­cze inten­syw­niej niż reszta pomiesz­cze­nia. Win­ston klęk­nął i obej­rzał łącz­nik odpływu. Nie zno­sił pracy manu­al­nej i nie zno­sił klę­ka­nia, bo zawsze dosta­wał wów­czas ataku kaszlu. Pani Par­sons przy­glą­dała mu się bez­rad­nie.

– Gdyby Tom był w domu, napra­wiłby to w sekundę – stwier­dziła. – On uwiel­bia takie rze­czy. Jest praw­dziwą złotą rączką.

Par­sons, podob­nie jak Win­ston, pra­co­wał w Mini­ster­stwie Prawdy. Był gru­ba­wym, lecz peł­nym ener­gii czło­wie­kiem i pora­ża­ją­cym idiotą, dur­nym entu­zja­stą, jed­nym z tych cał­ko­wi­cie posłusz­nych, odda­nych prze­cięt­nia­ków, któ­rych Par­tia potrze­bo­wała jesz­cze bar­dziej niż Poli­cji Myśli. Dopiero kiedy skoń­czył trzy­dzie­ści pięć lat, wykre­ślono go z listy człon­ków Mło­dzie­żówki, choć gdyby to od niego zale­żało, na­dal by do niej nale­żał. Wcze­śniej udało mu się zostać w Szpie­gach rok dłu­żej, niż wyno­sił limit wieku. W mini­ster­stwie pia­sto­wał jakieś niskie sta­no­wi­sko, na któ­rym inte­li­gen­cja nie była wyma­gana, ale grał pierw­sze skrzypce w Komi­te­cie Spor­to­wym i w innych komi­sjach odpo­wie­dzial­nych za orga­ni­za­cję gru­po­wych pie­szych wędró­wek, spon­ta­nicz­nych demon­stra­cji czy wolon­ta­riatu. Pyka­jąc fajkę, infor­mo­wał swych roz­mów­ców z dumą, że w ciągu ostat­nich czte­rech lat każdy wie­czór spę­dzał w lokal­nej świe­tlicy. Zawsze cią­gnął się za nim doj­mu­jący zapach potu, pod­świa­do­mie wydzie­lany dowód jego nie­ustan­nych wysił­ków. Zapach ten zresztą wisiał w powie­trzu, nawet kiedy Par­sons już sobie poszedł.

– Macie może klucz nastawny? – spy­tał Win­ston, maj­stru­jąc przy nakrętce.

– Klucz… – powtó­rzyła pani Par­sons i od razu się przy­gar­biła. – Sama nie wiem, chyba tak. Może dzieci…

Roz­le­gło się tupa­nie, grze­bień znów zabzy­czał dono­śnie, a dzieci wpa­dły do salonu. Pani Par­sons przy­nio­sła klucz. Win­ston spu­ścił wodę i z obrzy­dze­niem wycią­gnął kępkę wło­sów, która blo­ko­wała odpływ. Sta­ran­nie umył ręce pod zimną wodą z kranu i prze­szedł do dru­giego pokoju.

– Ręce do góry! – krzyk­nął dziki głos.

Ładny dzie­wię­cio­letni chło­piec o har­dej twa­rzy wysko­czył zza stołu i wyce­lo­wał w Win­stona z pisto­letu zabawki. Jego sio­stra, młod­sza może o dwa lata, stała w tej samej pozie. Zamiast broni miała kawa­łek drewna. Oboje byli ubrani w nie­bie­skie spodenki, szare koszule i czer­wone chu­sty – wszystko to skła­dało się na uni­form Szpiega. Win­ston pod­niósł ręce, ale ogar­nęło go nie­miłe uczu­cie, bo zacięta mina chłopca suge­ro­wała, że to wcale nie jest zabawa.

– Jeste­ście zdrajcą! – wrza­snął chło­piec. – Jeste­ście myślo­zbrod­nia­rzem i eura­zja­tyc­kim szpie­giem! Zosta­nie­cie roz­strze­lani, wypa­ro­wani! Wyślę was do kopalni soli!

Nagle dzieci obsko­czyły Win­stona, krzy­cząc: „Zdrajca! Myślo­zbrod­niarz!”. Dziew­czynka naśla­do­wała każdy ruch brata. Było to lekko prze­ra­ża­jące, jak zabawa tygry­sią­tek, które nie­długo wyro­sną na potęż­nych ludo­żer­ców. Z oczu chłopca biła ledwo opa­no­wana zacie­kłość. Naj­chęt­niej ude­rzyłby lub kop­nął Win­stona i wie­dział, że już wkrótce będzie dosta­tecz­nie duży, by to zro­bić. Dobrze, że ten pisto­let nie jest praw­dziwy, pomy­ślał Win­ston.

Pani Par­sons ner­wowo spo­glą­dała to na Win­stona, to na dzieci. W salo­nie było lep­sze świa­tło i Win­ston zauwa­żył, że w jej zmarszczki naprawdę powła­ził kurz.

– One robią tyle hałasu – tłu­ma­czyła kobieta. – Są zawie­dzione, bo nie mogą pójść na wie­sza­nie. Mam zbyt dużo zajęć na gło­wie i nie dam rady ich zabrać, a Tom dopiero póź­niej wróci z pracy.

– Dla­czego nie możemy zoba­czyć wie­sza­nia? – wrza­snął chłop­czyk dono­śnym gło­sem.

– Chcemy zoba­czyć wie­sza­nie! Chcemy zoba­czyć wie­sza­nie! – skan­do­wała pod­ska­ku­jąca dziew­czynka.

Win­ston przy­po­mniał sobie, że jacyś eura­zja­tyccy jeńcy, zbrod­nia­rze wojenni, mieli zostać wie­czo­rem powie­szeni w parku. Egze­ku­cje orga­ni­zo­wano mniej wię­cej raz na mie­siąc i zawsze cie­szyły się popu­lar­no­ścią. Dzieci uwa­żały je za szcze­gólną atrak­cję. Poże­gnał się z panią Par­sons i ruszył do drzwi. Prze­szedł może sześć kro­ków w kory­ta­rzem, gdy nagle coś bole­śnie ugo­dziło go w tył głowy, jak gdyby ktoś wbił mu w poty­licę drut roz­grzany do czer­wo­no­ści. Odwró­cił się i ujrzał panią Par­sons wcią­ga­jącą synka do miesz­ka­nia. Chło­piec cho­wał wła­śnie procę do kie­szeni.

– Gold­stein! – krzyk­nął, zanim pani Par­sons zamknęła drzwi. Win­stona jed­nak naj­bar­dziej ude­rzył wyraz bez­rad­nego stra­chu na posza­rza­łej twa­rzy kobiety.

Wró­cił do miesz­ka­nia, pospiesz­nie minął tele­ekran i znowu usiadł przy stole, masu­jąc obo­lałą głowę. Muzyka ustała. Zamiast tego szcze­kliwy woj­skowy głos pre­zen­to­wał z okrutną przy­jem­no­ścią uzbro­je­nie nowej Pły­wa­ją­cej For­tecy zako­twi­czo­nej nie­dawno mię­dzy Islan­dią a Wyspami Owczymi.

Z takimi dziećmi, pomy­ślał Win­ston, kobieta musi żyć w stra­chu. Jesz­cze rok czy dwa, a zaczną ją obser­wo­wać dniem i nocą, tro­pić wszel­kie oznaki nie­po­słu­szeń­stwa. Pra­wie wszyst­kie dzieci były teraz okropne. Co naj­gor­sze, choć orga­ni­za­cje w rodzaju Szpie­gów sys­te­ma­tycz­nie zmie­niały każde dziecko w nie­po­słusz­nego dzi­kusa, żadne z nich nie bun­to­wało się prze­ciwko Par­tii. Prze­ciw­nie, uwiel­biały ją i wszystko, co się z nią wią­zało. Pie­śni, pochody, sztan­dary, pie­sze wędrówki, musz­try z wyko­rzy­sta­niem atrap kara­bi­nów, skan­do­wa­nie haseł, kult Wiel­kiego Brata – dzieci trak­to­wały to jako wspa­niałą zabawę. Całą ich ener­gię skie­ro­wano prze­ciwko wro­gom pań­stwa, prze­ciwko obco­ziem­com, zdraj­com, sabo­ta­ży­stom, myślo­zbrod­nia­rzom. Ludzie po trzy­dzie­stce z reguły bali się wła­snych dzieci. Nie bez powodu. Prak­tycz­nie co tydzień w „Time­sie” poja­wiała się wzmianka, że jakiś mały dono­si­ciel – nazy­wany prze­waż­nie „boha­ter­skim mal­cem” – prze­ka­zał rodzi­ców w ręce Poli­cji Myśli, bo pozwo­lili sobie na nie­od­po­wie­dzialną wypo­wiedź.

Pie­cze­nie po postrzale z procy ustało. Win­ston bez entu­zja­zmu wziął pióro do ręki i zasta­na­wiał się, czy ma jesz­cze coś do zapi­sa­nia w dzien­niku. Nagle znowu pomy­ślał o O’Brie­nie.

Dawno temu – ile to już czasu? Chyba z sie­dem lat – śniło mu się, że szedł przez kom­plet­nie ciemny pokój. Minął jakąś sie­dzącą postać, a ta powie­działa mu: „Spo­tkamy się tam, gdzie nie ma ciem­no­ści”. Mówiła cicho, nie­mal swo­bod­nie. Była to po pro­stu rze­czowa zapo­wiedź, a nie roz­kaz. Win­ston nie zatrzy­mał się, poszedł dalej. Co cie­kawe, we śnie słowa nie zro­biły na nim więk­szego wra­że­nia i dopiero póź­niej stop­niowo zaczął sobie uświa­da­miać ich zna­cze­nie. Nie pamię­tał już, czy pierw­szy raz zoba­czył O’Briena, zanim jesz­cze miał ten sen, czy może póź­niej. Zapo­mniał też, kiedy kon­kret­nie stwier­dził, że to wła­śnie O’Brien mówił do niego z ciem­no­ści. Teraz jed­nak tak wła­śnie sądził.

Ni­gdy nie mógł być pewien – nawet po poran­nej wymia­nie spoj­rzeń – czy O’Brien to przy­ja­ciel, czy wróg. Nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Łączyła ich nić poro­zu­mie­nia o wiele waż­niej­sza niż uczu­cie sym­pa­tii lub wspól­noty celów. „Spo­tkamy się tam, gdzie nie ma ciem­no­ści”, powie­dział O’Brien. Win­ston nie rozu­miał zna­cze­nia tych słów, prze­czu­wał jed­nak, że w ten czy inny spo­sób zapo­wiedź się spełni.

Głos dobie­ga­jący z tele­ekranu nagle umilkł. W nie­ru­cho­mym powie­trzu roz­legł się apel grany na trąbce. Jej ton był czy­sty i prze­piękny. Po chwili głos znów się ode­zwał, tym razem nieco ochry­ple:

– Uwaga! Pro­szę o uwagę! Mamy wia­do­mość z ostat­niej chwili z frontu mala­bar­skiego. Nasze woj­ska w połu­dnio­wych Indiach odnio­sły wspa­niałe zwy­cię­stwo! Wolno mi ujaw­nić, że wyda­rze­nie to może ozna­czać, iż wojna dobie­gnie końca w prze­wi­dy­wal­nej przy­szło­ści. A teraz nada­jemy pro­gram infor­ma­cyjny…

Czyli zanosi się na złe wia­do­mo­ści, pomy­ślał Win­ston. I rze­czy­wi­ście – gdy już w roz­ma­itych krwa­wych szcze­gó­łach opo­wie­dziano widzom o klę­sce eura­zja­tyc­kiej armii, gdy prze­ka­zano nie­praw­do­po­dobne wręcz liczby zabi­tych i wzię­tych do nie­woli, ogło­szono, że od przy­szłego tygo­dnia przy­dział cze­ko­lady zosta­nie zre­du­ko­wany z 30 do 20 gra­mów.

Win­ston znowu bek­nął. Gin tra­cił moc, a Win­ston czuł się coraz bar­dziej sfla­czały. Z tele­ekranu roz­brzmie­wała teraz pieśń „Marsz, marsz Oce­ania” – może dla uczcze­nia zwy­cię­stwa, a może po to, żeby ludzie zapo­mnieli o zmniej­sze­niu przy­działu cze­ko­lady. Pod­czas wyko­ny­wa­nia tej pie­śni każdy musiał stać na bacz­ność, ale Win­ston znaj­do­wał się poza zasię­giem widze­nia tele­ekranu.

Następ­nie pusz­czono lżej­szą muzykę. Win­ston pod­szedł do okna i sta­nął, odwró­cony do ekranu ple­cami. Dzień był wciąż zimny, ale bez­chmurny. Gdzieś w oddali eks­plo­do­wała rakieta i po mie­ście poniósł się przy­tłu­miony huk. Obec­nie na Lon­dyn spa­dało jakieś dwa­dzie­ścia–trzy­dzie­ści rakiet tygo­dniowo.

Na ulicy wiatr wciąż łopo­tał odkle­jo­nym pla­ka­tem. Słowo „Ang­soc” poja­wiało się i zni­kało z każ­dym podmu­chem. Ang­soc. Święte zasady Ang­socu. Nowo­mowa, dwój­my­śle­nie, mody­fi­ko­wal­ność prze­szło­ści. Win­ston czuł się, jakby stą­pał po lesie na dnie morza, zagu­biony w świe­cie potwo­rów. On sam też był potwo­rem. A przy tym był samotny. Prze­szłość umarła, przy­szło­ści nie umiał sobie wyobra­zić. Nie mógł być pewny, czy choć jeden żyjący obec­nie czło­wiek stoi po tej samej stro­nie, co on. I czy rządy Par­tii nie okażą się wieczne. Natych­miast odpo­wie­działy mu trzy slo­gany na bia­łej fasa­dzie Mini­ster­stwa Prawdy:

WOJNA TO POKÓJ

WOL­NOŚĆ TO NIE­WOLA

NIE­WIE­DZA TO SIŁA

Wyjął z kie­szeni dwu­dzie­sto­pię­cio­cen­tówkę. Wid­niały na niej te same hasła, wypi­sane małymi, czy­tel­nymi lite­rami. Na awer­sie umiesz­czono wize­ru­nek Wiel­kiego Brata. Jego oczy oczy­wi­ście wodziły za Win­sto­nem. Były wszę­dzie: na mone­tach, na znacz­kach pocz­to­wych, okład­kach ksią­żek, sztan­da­rach, pla­ka­tach, pacz­kach papie­ro­sów. Zawsze te same wpa­tru­jące się oczy i docho­dzący zewsząd głos. We śnie i na jawie, w pracy i przy jedze­niu, na zewnątrz i w pomiesz­cze­niach, w wan­nie i w łóżku – nie było ucieczki. Czło­wiek nie miał nic na wła­sność prócz kilku cen­ty­me­trów sze­ścien­nych wewnątrz swo­jej czaszki.

Słońce prze­wę­dro­wało w inny kawa­łek nieba i w nie­zli­czo­nych oknach Mini­ster­stwa Prawdy nie odbi­jało się już świa­tło, toteż wyglą­dały teraz ponuro, jak otwory strzel­ni­cze for­tecy. Na widok gigan­tycz­nego gma­chu o pira­mi­dal­nym kształ­cie w sercu Win­stona poja­wił się lęk. Budy­nek był zbyt potężny. Nikt nie zdo­łałby go wziąć sztur­mem. Tysiąc rakiet nie zrówna go z zie­mią. Win­ston znowu zadał sobie pyta­nie, dla kogo pisze dzien­nik? Dla przy­szło­ści, dla prze­szło­ści – dla epoki, która może oka­zać się wyobra­żona? Nie cze­kała go śmierć, ale cał­ko­wite uni­ce­stwie­nie. Dzien­nik zmieni się w kupkę popiołu, a on sam zosta­nie wypa­ro­wany. Jego słowa prze­czy­tają tylko funk­cjo­na­riu­sze Poli­cji Myśli. A potem wymażą go ze świata i z ludz­kiej pamięci. Jak zatem prze­ma­wiać do przy­szłych poko­leń, skoro po czło­wieku nie zosta­nie żaden ślad, nawet ano­ni­mowe słowo zapi­sane na skrawku papieru?

Tele­ekran wybił czter­na­stą. Win­sto­nowi zostało dzie­sięć minut do wyj­ścia – o w pół do trze­ciej musiał być z powro­tem w pracy.

O dziwo, bicie zegara na nowo dodało mu zapału. Był samot­nym duchem, pisał prawdę, któ­rej nikt ni­gdy nie usły­szy, dopóki jed­nak ją gło­sił, w nie­do­strze­galny spo­sób pod­trzy­my­wał cią­głość ludz­kiego dzie­dzic­twa. Nie liczyło się bycie sły­sza­nym – wystar­czyło, że czło­wiek ocali swój rozum. Win­ston wró­cił do stołu, zanu­rzył pióro w atra­men­cie i napi­sał:

Do przy­szło­ści lub do prze­szło­ści, do epoki wol­nej myśli, epoki, w któ­rej ludzie są różni i nie muszą żyć samot­nie, do epoki, w któ­rej ist­nieje prawda, a to, co się stało, nie może zostać zane­go­wane:

Pozdro­wie­nia z epoki, w któ­rej wszy­scy jeste­śmy jed­na­kowi. Z epoki samot­no­ści. Z epoki Wiel­kiego Brata i dwój­my­śle­nia!

Jestem już mar­twy, pomy­ślał. Dopiero teraz, kiedy zaczął ukła­dać swoje myśli, zro­zu­miał, jak prze­ło­mowy był krok, na który się zde­cy­do­wał. Kon­se­kwen­cje każ­dego czynu zawie­rają się w owym czy­nie. Win­ston napi­sał:

Myślo­zbrod­nia nie pro­wa­dzi do śmierci – myślo­zbrod­nia to śmierć.

Teraz, skoro pojął, że jest mar­twy, musiał jak naj­dłu­żej pozo­stać przy życiu. Dwa palce pra­wej dłoni miał popla­mione atra­men­tem. Wła­śnie taki dro­biazg może czło­wieka zdra­dzić. Jakiś wścib­ski nad­gor­li­wiec z mini­ster­stwa (pew­nie kobieta, ktoś w rodzaju tej drob­nej sło­mia­no­wło­sej albo bru­netki z Wydziału Fik­cji) zacznie się zasta­na­wiać, dla­czego Win­ston zaj­mo­wał się pisa­niem pod­czas prze­rwy obia­do­wej, dla­czego użył sta­ro­świec­kiego pióra, a tak w ogóle, co kon­kret­nie napi­sał? A potem podzieli się swo­imi wąt­pli­wo­ściami z odpo­wied­nimi ludźmi. Win­ston poszedł do łazienki i sta­ran­nie zmył atra­ment, uży­wa­jąc szorst­kiego brą­zo­wego mydła, które dzia­łało jak papier ścierny, więc zna­ko­mi­cie nada­wało się do tego zada­nia.

Scho­wał dzien­nik do szu­flady. Nie było sensu go ukry­wać, ale Win­ston mógł przy­naj­mniej zyskać pew­ność, że dzien­nik nie został przez kogoś zna­le­ziony. Włos roz­cią­gnięty w poprzek zeszytu byłby zbyt oczy­wi­sty. Opuszką palca pod­niósł jasne zia­renko pyłu i umie­ścił je w rogu okładki. Gdyby ktoś wziął zeszyt do ręki, zia­renko z pew­no­ścią by spa­dło.

Roz­dział trzeci

Win­ston śnił o swo­jej matce.

Musiał mieć chyba dzie­sięć lub jede­na­ście lat, kiedy znik­nęła. Była wysoką, posą­gową, raczej mil­czącą kobietą o posu­wi­stych ruchach i wspa­nia­łych jasnych wło­sach. Ojciec, któ­rego pamię­tał jesz­cze mgli­ściej, był szczu­płym bru­ne­tem w oku­la­rach. Nosił się dość schlud­nie, zawsze w ciem­nych kolo­rach (Win­ston zapamię­tał zwłasz­cza jego wąskie buty). Rodzice prze­pa­dli zapewne pod­czas pierw­szej fali wiel­kich czy­stek w latach pięć­dzie­sią­tych.

Teraz jego matka sie­działa, trzy­ma­jąc w ramio­nach młod­szą sio­strę Win­stona. Pamię­tał sio­strę tylko jako małe, słabe, mil­czące dziecko o dużych, czuj­nych oczach. Obie na niego patrzyły. Były gdzieś pod zie­mią – może na dnie studni albo w bar­dzo głę­bo­kim gro­bie? W każ­dym razie Win­ston przy­glą­dał im się z wysoka, a one zapa­dały się coraz głę­biej. Teraz znaj­do­wały się w salo­nie toną­cego statku i wpa­try­wały się w Win­stona przez ciem­nie­jącą wodę. Na­dal została im odro­bina tlenu. On widział je, one widziały jego, ale tonęły, pogrą­żały się w zie­lo­nych wodach. Za moment na zawsze miały mu znik­nąć z oczu. Win­ston był na powie­trzu, miał pod dostat­kiem świa­tła, a tym­cza­sem matkę i sio­strę wcią­gała śmierć. Zna­la­zły się tam, w głę­bi­nie, wła­śnie dla­tego, że on stał na górze. Wie­dział o tym i one rów­nież o tym wie­działy. Dostrze­gał to w ich twa­rzach. Ale nie miały do niego pre­ten­sji. Po pro­stu rozu­miały, że muszą umrzeć, aby on mógł dalej żyć, bo tak przed­sta­wia się nie­uchronny porzą­dek rze­czy.

Nie pamię­tał, co naprawdę się wyda­rzyło, ale we śnie rozu­miał, że matkę i sio­strę w jakiś spo­sób poświę­cono dla jego dobra. Był to jeden z tych snów, które wydają się naj­zu­peł­niej zwy­czajne, lecz sta­no­wią kon­ty­nu­ację świa­do­mych myśli, więc pozwa­lają doj­rzeć pewne fakty czy zja­wi­ska, tak że czło­wiek budzi się z głową pełną świe­żych spo­strze­żeń. Win­ston uświa­do­mił sobie nagle, że śmierć jego matki przed nie­mal trzy­dzie­stu laty miała smutny i tra­giczny wymiar, jakiego próżno szu­kać w dzi­siej­szych cza­sach. Tra­ge­die, stwier­dził, nale­żały do daw­nej epoki, kiedy jesz­cze ist­niały pry­wat­ność, miłość i przy­jaźń, kiedy człon­ko­wie rodziny wspie­rali się nawza­jem bez kon­kret­nego powodu. Wspo­mnie­nie matki roz­darło mu serce, ponie­waż umarła, kocha­jąc go, on zaś był zbyt młody i zbyt samo­lubny, żeby odwza­jem­nić tę jej miłość. Co wię­cej, poświę­ciła życie – Win­ston nie pamię­tał, na czym dokład­nie pole­gało owo poświę­ce­nie – gdyż wie­rzyła w ideę świę­tej lojal­no­ści wobec dru­giej osoby. Dziś nic takiego nie mogłoby się wyda­rzyć. Pozo­stały tylko strach, nie­na­wiść i ból. Nie było już żad­nych god­nych uczuć, żad­nego głę­bo­kiego, skom­pli­ko­wa­nego smutku. Wyczy­tał to wszystko w dużych, utkwio­nych w niego oczach matki i sio­stry toną­cych w zie­lo­nej wodzie, pogrą­żo­nych setki sążni w głę­bi­nach.

Nagle zna­lazł się wśród krót­kiej, sprę­ży­stej trawy. Był letni wie­czór, a uko­śne pro­mie­nie słońca zło­ciły zie­mię. Kra­jo­braz, na który spo­glą­dał teraz Win­ston, tak czę­sto poja­wiał się w jego snach, że nie miał pew­no­ści, czy aby nie widział go kie­dyś na jawie. Nazy­wał go Złotą Kra­iną. Cią­gnęło się tu stare pastwi­sko, na któ­rym pano­szyły się kró­liki. Bie­gła tam wydep­tana ścieżka, tu i ówdzie wyra­stały kre­to­wi­ska. Nad zapusz­czo­nym żywo­pło­tem na prze­ciw­le­głym końcu wzno­siły się konary wią­zów, koły­sane deli­kat­nym wie­trzy­kiem. Gęste listo­wie drzew drżało niczym kobiece włosy. Gdzieś w pobliżu, poza zasię­giem wzroku, pły­nął z wolna przej­rzy­sty stru­mień two­rzący u stóp wierzb roz­le­wi­ska pełne jel­ców.

Ciem­no­włosa dziew­czyna szła przez pole w stronę Win­stona. Jed­nym ruchem – a przy­naj­mniej tak się zda­wało – zrzu­ciła z sie­bie ubra­nie i cisnęła je obo­jęt­nie na bok. Jej ciało było białe i gład­kie, ale nie wzbu­dziło w Win­sto­nie pożą­da­nia. Obrzu­cił je tylko prze­lot­nym spoj­rze­niem, poczuł nato­miast gwał­towny, nie­prze­party podziw dla gestu, któ­rym cisnęła ubra­nie. Miał on w sobie tyle gra­cji i bez­tro­ski, że zda­wał się w jed­nej chwili uni­ce­stwiać całą kul­turę, cały sys­tem myśli, jak gdyby Wiel­kiego Brata, Par­tię i Poli­cję Myśli można było prze­gnać w nie­byt jed­nym wspa­nia­łym ruchem ręki. Ten gest rów­nież nale­żał do daw­nej epoki. Win­ston zbu­dził się ze sło­wem „Sha­ke­spe­are” na ustach.

Z tele­ekranu dobie­gał prze­raź­liwy jed­no­stajny gwizd. Trwało to pół minuty, wybiła bowiem godzina 7.30, pora pobudki pra­cow­ni­ków biu­ro­wych. Win­ston zwlekł się z łózka, nagi, bo człon­ko­wie Pod­sta­wo­wej Par­tii otrzy­my­wali tylko trzy tysiące bonów ubra­nio­wych rocz­nie, a piżama kosz­to­wała sześć­set. Zdjął z krze­sła zno­szony pod­ko­szu­lek i parę spode­nek, bo za trzy minuty zaczy­nały się zaję­cia ruchowe. Chwilę póź­niej zgiął się wpół z powodu gwał­tow­nego ataku kaszlu, który poja­wiał się pra­wie codzien­nie po prze­bu­dze­niu. Kaszel do tego stop­nia prze­czysz­czał jego płuca, że Win­ston musiał poło­żyć się na ple­cach i wziąć kilka głę­bo­kich odde­chów. Do tego żyły mu nabrzmiały, a żylak zaczął swę­dzić.

– Grupa wie­kowa trzy­dzie­ści czter­dzie­ści! – szczek­nął ostry kobiecy głos. – Grupa wie­kowa trzy­dzie­ści czter­dzie­ści! Zająć miej­sca! Trzy­dzie­ści czter­dzie­ści.

Win­ston zerwał się i sta­nął na bacz­ność przed tele­ekra­nem, na któ­rym poja­wiła się już postać dość mło­dej kobiety, wychu­dzo­nej, ale musku­lar­nej, ubra­nej w bluzę i buty spor­towe.

– Zgi­namy ramiona i pro­stu­jemy! – krzyk­nęła kobieta dono­śnym gło­sem. – W moim ryt­mie! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery! No, dalej towa­rzy­sze, moc­niej! Raz, dwa, trzy, cztery! Raz, dwa, trzy, cztery!

Ból, który poja­wił się pod­czas ataku kaszlu, nie prze­gnał z głowy Win­stona myśli pozo­sta­wio­nych przez sen, a ryt­miczne ruchy dodat­kowo mu o nich przy­po­mniały. Mecha­nicz­nie wycią­gał ręce do tyłu i do przodu, a jego twarz przy­brała wyraz zacię­tej rado­ści, wska­zany pod­czas tre­ningu. Rów­no­cze­śnie jed­nak sta­rał się wró­cić myślami do zapo­mnia­nych dni swo­jego wcze­snego dzie­ciń­stwa. Było to nie­praw­do­po­dob­nie trudne. Wspo­mnie­nia wyda­rzeń sprzed końca lat pięć­dzie­sią­tych kom­plet­nie wybla­kły. Kiedy czło­wie­kowi bra­kuje źró­deł czy infor­ma­cji, do któ­rych mógłby się odwo­łać, nawet ogólny zarys jego wła­snej bio­gra­fii traci ostrość. Pamięta wów­czas jakieś donio­słe zaj­ścia, które naj­pew­niej nie mają nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią, albo szcze­góły roz­ma­itych zda­rzeń, lecz nie potrafi przy­wo­łać ich atmos­fery. Nie bra­kuje też bia­łych plam. W daw­nych cza­sach wszystko wyglą­dało ina­czej. Pań­stwa ina­czej się nazy­wały, prze­bieg ich gra­nic róż­nił się od obec­nego. Na przy­kład Aero­drom 1 nosił kie­dyś nazwę Anglia albo Wielka Bry­ta­nia, acz­kol­wiek – Win­ston miał co do tego pra­wie zupełną pew­ność – Lon­dyn zawsze był Lon­dynem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki