Córka proboszcza - George Orwell - ebook + audiobook + książka

Córka proboszcza ebook i audiobook

George Orwell

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Realistyczna, barwna, dosadna, chwilami nawet brutalna opowieść o losach Doroty Hare, zahartowanej córki prowincjonalnego pastora, wydana w 1935 r. pod przybranym nazwiskiem George'a Orwella, była - jak się miało okazać - kryptoautobiografią. To najbardziej ekstremalna w formie powieść Orwella.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,0 (11 ocen)
5
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

1

Budzik na komo­dzie eks­plo­do­wał niczym prze­ra­ża­jąca mała bomba z mosią­dzu. Doro­thy, wyrwana z otchłani zawi­łego, budzą­cego grozę snu, obu­dziła się gwał­tow­nie i, czu­jąc skrajne wyczer­pa­nie, prze­wró­ciła się na plecy, wpa­tru­jąc się w ciem­ność.

Budzik kon­ty­nu­ował swój prze­ni­kliwy, bab­ski pisk, który trwałby jesz­cze przez pięć minut, gdyby go nie wyłą­czyć. Doro­thy bolało wszystko od stóp do głowy, a pod­stępne i godne ubo­le­wa­nia uża­la­nie się nad sobą, które zwy­kle ją ogar­niało, kiedy trzeba było rano wstać, kazało jej scho­wać głowę pod koł­drę w darem­nej pró­bie odcię­cia się od nie­na­wist­nego hałasu. Wal­czyła jed­nak ze zmę­cze­niem i zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem wymy­ślała sobie ostro, uży­wa­jąc dru­giej oso­bie liczby poje­dyn­czej. Dalej, Doro­thy, wsta­waj! Żad­nych drze­mek, pro­szę! Księga Przy­słów VI, 9. Wtedy przy­po­mniała sobie, że jeśli hałas potrwa dłu­żej, zbu­dzi jej ojca, więc pośpiesz­nie wysko­czyła z łóżka, chwy­ciła budzik i wyłą­czyła alarm. Posta­wiła go na komo­dzie wła­śnie po to, by konieczne było wsta­nie z łóżka, żeby go wyłą­czyć. Wciąż pogrą­żona w ciem­no­ściach, uklę­kła przy swoim łóżku i zmó­wiła Ojcze nasz, ale raczej bez sku­pie­nia, bo stopy jej drę­twiały od zimna.

Było dopiero wpół do szó­stej i raczej zimno, jak na sierp­niowy pora­nek. Doro­thy (nazy­wała się Doro­thy Hare i była jedy­nym dziec­kiem wie­leb­nego Char­lesa Hare’a, pro­bosz­cza St. Athel­stan’s, Knype Hill, w hrab­stwie Suf­folk) wło­żyła stary, fla­ne­lowy szla­frok i po omacku zeszła na dół. W chłodny pora­nek wzbi­jał się zapach kurzu, wil­got­nego tynku i sma­żo­nej flą­dry z wczo­raj­szej kola­cji, a z obu stron kory­ta­rza na dru­gim pię­trze docho­dziło anty­fo­nalne chra­pa­nie ojca i Ellen, słu­żą­cej do wszyst­kiego. Ostroż­nie (stół kuchenny miał paskudny zwy­czaj wysta­wa­nia w ciem­no­ści i kopa­nia czło­wieka w bio­dro) wyma­cała sobie drogę do kuchni, zapa­liła świecę na kominku, po czym wciąż obo­lała ze zmę­cze­nia uklę­kła i zgar­nęła popiół z pale­ni­ska.

Roz­pa­le­nie ognia w kuchni było pie­kiel­nie trud­nym zada­niem. Komin był krzywy i przez to wiecz­nie na wpół zatkany, a ogień, zanim się roz­pa­lił, musiał być pod­lany kub­kiem nafty, jak pijak poran­nym łykiem ginu. Po nasta­wie­niu czaj­nik z wodą do gole­nia dla ojca, Doro­thy poszła na górę i odkrę­ciła wodę w wan­nie. Ellen wciąż chra­pała, cięż­kim, mło­dzień­czym chra­pa­niem. Po prze­bu­dze­niu była dobrą, pra­co­witą słu­żącą, ale nale­żała do tych dziew­cząt, któ­rych ani dia­beł i ani wszyst­kie anioły nie mogą pod­nieść z łóżka przed siódmą rano.

Napeł­niała wannę jak tylko się dało naj­wol­niej – odgłos wyda­wany przez stru­mień wody zawsze budził ojca, gdy za mocno odkrę­cała kran – i stała przez chwilę patrząc na bladą, nie­ape­tyczną kałużę. Jej ciało pokryło się gęsią skórką. Nie­na­wi­dziła zim­nych kąpieli; wła­śnie z tego powodu przy­jęła zasadę, że od kwiet­nia do listo­pada wszyst­kie kąpiele brała zimne. Wkła­da­jąc nie­śmiało rękę do wody – a była ona okrop­nie zimna – robiła to sto­su­jąc swoje zwy­cza­jowe namowy. Dalej, Doro­thy! Do roboty! Bez żar­tów, pro­szę! Potem zde­cy­do­wa­nie weszła do wanny, usia­dła i pozwo­liła lodo­wa­tym stru­my­kom wody ogar­nąć jej ciało, by wresz­cie zanu­rzyć się cał­ko­wi­cie, oprócz wło­sów, które upięła z tyłu głowy. W następ­nej chwili wynu­rzyła się na powierzch­nię, oddy­cha­jąc z tru­dem i powoli się pro­stu­jąc. Przy­po­mniała sobie swoją „listę czyn­no­ści”, którą przy­nio­sła w kie­szeni szla­froka z zamia­rem prze­czy­ta­nia. Się­gnęła po nią i pochy­la­jąc się nad wanną, zanu­rzona po pas w lodo­wa­tej wodzie, prze­czy­tała „listę czyn­no­ści” przy świe­tle świecy palą­cej się na krze­śle.

7 godz. Kom. Św. Nowo­ro­dek pani T? Trzeba odwie­dzić. ŚNIA­DA­NIE. Boczek. MUSZĘ popro­sić ojca o pie­nią­dze. (P) Zapy­taj Ellen, co do kuchni lek ojca nb. Uwaga. zapy­tać o mate­riał na zasłonki u Sole­pipe’a. Wizyta u pani P. wycinki z „Daily Mail”. Ange­lica her­bata dobra na reu­ma­tyzm pani L pla­ster na odci­ski. Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamó­wić 1/2 funta kleju i kubek farby alu­mi­nio­wej. OBIAD (prze­kre­ślony) LUNCH? Roz­nieść Mag. Para­fialny. Pani F jest winna… p. 4.30 Zw. matek her­bata nie zapo­mnieć 2 1/2 jarda mat. na okna. Kwiaty dla kościoła nb. skar­bonka. KOLA­CJA. Jajecz­nica. Prze­pi­sać kaza­nie ojca. Co z taśmą do maszyny? Wyrwać powój w gro­chu brzydki.

Wyszła z wanny i kiedy wycie­rała się ręcz­ni­kiem nie­wiele więk­szym od ser­wetki – w pro­bo­stwie ni­gdy nie było ich stać na przy­zwo­ite ręcz­niki – jej włosy roz­pu­ściły się i opa­dły na oboj­czyki dwoma cięż­kimi pasmami. Były to gęste, deli­katne, nie­zwy­kle jasne włosy i może dobrze się stało, że ojciec zabro­nił jej ich obci­nać, bo to była jej jedyna pozy­tywna cecha jej urody. Poza tym była dziew­czyną śred­niego wzro­stu, raczej szczu­płą, ale silną i kształt­nej budowy, a jej naj­słab­szym punk­tem była twarz. Była to szczu­pła twarz blon­dynki, niczym się nie wyróż­nia­jąca, z bla­dymi oczami i odro­binę za dłu­gim nosem. Jeśli się dobrze przyj­rzeć, można było dostrzec kurze łapki wokół oczu, a usta, gdy się nie poru­szały, wyglą­dały na zmę­czone. Na razie nie była to zde­cy­do­wa­nie sta­ro­pa­nień­ska twarz, ale z pew­no­ścią będzie taka za kilka lat. Mimo to obcy ludzie powszech­nie brali ją za kilka lat młod­szą niż była w rze­czy­wi­sto­ści (nie miała jesz­cze dwu­dzie­stu ośmiu lat) z powodu wyrazu nie­mal dzie­cię­cej szcze­ro­ści w jej oczach. Jej lewe przed­ra­mię było nakra­piane drob­nymi czer­wo­nymi cęt­kami, niczym po uką­sze­niach owa­dów.

Doro­thy ponow­nie wło­żyła koszulę nocną i umyła zęby – oczy­wi­ście samą wodą; lepiej nie uży­wać pasty do zębów przed komu­nią świętą. W końcu albo się pości, albo nie. Rzym­scy kato­licy mają sporo racji – się­ga­jąc po nią, nagle zawa­hała się i zatrzy­mała. Odło­żyła szczo­teczkę. Jej wnętrz­no­ści prze­szył praw­dziwy fizyczny, okropny ból.

Przy­po­mniała sobie, z paskud­nym uczu­ciem, z jakim czło­wiek przy­po­mina sobie rano coś nie­przy­jem­nego, rachu­nek od rzeź­nika Car­gilla, nie­ure­gu­lo­wany od sied­miu mie­sięcy. Ten straszny rachu­nek – mógł już wyno­sić dzie­więt­na­ście fun­tów, a nawet dwa­dzie­ścia, i nie było naj­mniej­szej nadziei na jego zapła­ce­nie – był jedną z głów­nych udręk jej życia. O każ­dej porze dnia i nocy czaił się tuż za rogiem jej świa­do­mo­ści, gotowy rzu­cić się na nią i zadać jej ból. Wraz z nim powra­cały wspo­mnie­nia o dwu­dzie­stu mniej­szych rachun­kach, sumu­jąc się w liczbę, o któ­rej nie odwa­żyła się nawet myśleć. Nie­mal mimo­wol­nie zaczęła się modlić:

– Dobry Boże, pro­szę cię, żeby tylko Car­gill nie przy­słał dziś znów swego rachunku.

Jed­nak w następ­nej chwili uznała, że ta modli­twa jest przy­ziemna i bluź­nier­cza, więc popro­siła o prze­ba­cze­nie. Potem wło­żyła szla­frok i zbie­gła do kuchni w nadziei, że zapo­mni o rachunku.

Piec jak zwy­kle zgasł. Doro­thy ponow­nie go napeł­niła, bru­dząc sobie ręce popio­łem, dolała na nowo nafty i krę­ciła się nie­spo­koj­nie, aż czaj­nik się zago­to­wał. Ojciec spo­dzie­wał się, że woda do gole­nia będzie gotowa kwa­drans po szó­stej. Spóź­niona zale­d­wie o sie­dem minut Doro­thy wzięła miskę na górę i zapu­kała do drzwi ojca.

– Wejdź, wejdź! – ode­zwał się stłu­miony, poiry­to­wany głos.

Pokój, z zacią­gnię­tymi szczel­nie zasło­nami, był duszny i pach­niał męskim zapa­chem. Pro­boszcz zapa­lił świecę na noc­nym sto­liku i leżał na boku, patrząc na swój złoty zega­rek, który wła­śnie wyjął spod poduszki. Jego włosy były białe i gęste jak puch ostu. Jedno ciemne, jasne oko z iry­ta­cją spoj­rzało przez ramię na Doro­thy.

– Dzień dobry, ojcze.

– Życzył­bym sobie, Doro­thy – powie­dział nie­wy­raź­nie pro­boszcz (jego głos zawsze był stłu­miony i star­czy, dopóki nie wło­żył sztucz­nej szczęki) – żebyś posta­rała się wycią­gać Ellen z łóżka wcze­śnie rano. Albo sama bądź tro­chę bar­dziej punk­tu­alna.

– Tak mi przy­kro, ojcze. Zgasł ogień w kuchni.

– Dobrze już! Połóż to na toa­letce. Odłóż to i pod­nieś te zasłony.

Nastał już dzień, ale pora­nek był ponury i pochmurny. Doro­thy pospie­szyła do swo­jego pokoju i ubrała się z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy, co w jej przy­padku było konieczne przez sześć poran­ków na sie­dem. W pokoju było tylko maleń­kie kwa­dra­towe lusterko, któ­rego nawet nie uży­wała. Po pro­stu zawie­szała na szyi złoty krzy­żyk – zwy­kły złoty krzy­żyk; żaden tam kru­cy­fiks! – wią­zała włosy w kok z tyłu, wpi­nała w nie kilka szpi­lek i narzu­cała na sie­bie ubra­nie (szary swe­ter, wytarty irlandzki twe­edowy kostium i spód­nicę, poń­czo­chy nie­zu­peł­nie pasu­jące do kostiumu i spód­nicy oraz mocno zno­szone brą­zowe buty) – zaj­mo­wało to w sumie około trzech minut. Musiała jesz­cze posprzą­tać jadal­nię i gabi­net ojca przed kościo­łem, oprócz odkle­pa­nia modlitw przy­go­to­wu­ją­cych do komu­nii świę­tej, co zaj­mo­wało jej nie mniej niż dwa­dzie­ścia minut.

Kiedy wypro­wa­dziła rower za fron­tową bramę, ranek wciąż był pochmurny, a trawa mokra od gęstej rosy. Przez mgłę spo­wi­ja­jącą zbo­cze wzgó­rza, kościół św. Athel­stana maja­czył nie­wy­raź­nie niczym oło­wiany sfinks, a jego poje­dyn­czy dzwon wybi­jał żałobne: bum! bum! bum! W uży­ciu był teraz tylko jeden z dzwo­nów; Pozo­stała sió­demka została zdjęta i leżała w mil­cze­niu przez ostat­nie trzy lata, powoli wgnia­ta­jąc się w posadzkę dzwon­nicy swoim cię­ża­rem. W oddali, z mgły na dole, dobie­gał wyzy­wa­jący dźwięk dzwonu kościoła rzym­sko­ka­to­lic­kiego – paskudny, tani, bla­szany bubel, który pro­boszcz ze św. Athel­stana porów­ny­wał do dzwonka ulicz­nego sprze­dawcy pącz­ków.

Doro­thy wsia­dła na rower i szybko wje­chała pod górę, opie­ra­jąc się o kie­row­nicę. Grzbiet jej wąskiego nosa zaró­żo­wił się w poran­nym chło­dzie. Bekas zagwiz­dał nad głową, nie­wi­doczny na zachmu­rzo­nym nie­bie. Wcze­śnie rano ma pieśń do cie­bie doleci! Doro­thy oparła rower o cmen­tarną bramę i stwier­dziw­szy, że jej ręce wciąż są szare od popiołu, uklę­kła i wyszo­ro­wała je do czy­sta w wyso­kiej, mokrej tra­wie mię­dzy gro­bami. Potem dzwon zamilkł, a ona zerwała się i pospie­szyła do kościoła rów­no­cze­śnie z kościel­nym Prog­get­tem, który w postrzę­pio­nej sutan­nie i masyw­nych robot­ni­czych butach czła­pał boczną nawą, by zająć swoje miej­sce przy bocz­nym ołta­rzu.

W kościele było bar­dzo zimno, wszę­dzie uno­sił się zapach wosku i gro­ma­dzą­cego się przez lata kurzu. Był to duży budy­nek, o wiele za duży dla tej garstki wier­nych, zruj­no­wany i w ponad poło­wie pusty. Trzy wąskie rzędy ławek zaj­mo­wały zale­d­wie połowę nawy, a za nimi roz­cią­gały się wiel­kie pust­ko­wia nagiej kamien­nej posadzki, na któ­rej kilka wytar­tych inskryp­cji wska­zy­wało na miej­sca sta­rych gro­bow­ców. Dach nad pre­zbi­te­rium wyraź­nie się zapa­dał; obok skar­bonki kościel­nej dwa frag­menty podziu­ra­wio­nej belki mil­cząco, acz z wyrzu­tem infor­mo­wały, że winien jest temu śmier­telny wróg chrze­ści­jań­stwa: tyko­tek rudo­włos. Jasne świa­tło sączyło się z okien przez ane­miczne szkło. Przez otwarte połu­dniowe drzwi widać było postrzę­piony emble­mat i konary lipy, sza­rawe i lekko koły­szące się w pozba­wio­nym słońca powie­trzu.

Jak zwy­kle do komu­nii przy­stą­piła jesz­cze tylko jedna osoba – wie­kowa panna May­fill z The Grange. Fre­kwen­cja na komu­nii była tak bez­na­dziejna, że pro­boszcz nie mógł nawet nakło­nić chłop­ców do posługi, z wyjąt­kiem nie­dziel­nych poran­ków, kiedy ci lubili popi­sy­wać się przed para­fia­nami w kom­żach. Doro­thy usia­dła w ławce za panną May­fill i w ramach pokuty za wczo­raj­szy grzech odsu­nęła pod­nó­żek i uklę­kła na nagich kamie­niach. Roz­po­częła się msza. Pro­boszcz, ubrany w sutannę i krótką lnianą befkę1, recy­to­wał modli­twy szyb­kim, wyćwi­czo­nym gło­sem, wystar­cza­jąco wyraź­nym teraz, gdy dys­po­no­wał już wszyst­kimi zębami, ale dziw­nie mar­kot­nym. Na jego roz­go­ry­czo­nej, wie­ko­wej twa­rzy, bla­dej niczym srebrna moneta, malo­wał się wyraz wynio­sło­ści, nie­mal z domieszką pogardy. „To bar­dzo ważny sakra­ment” – zda­wał się mówić – „a moim obo­wiąz­kiem jest wam go udzie­lić. Pamię­taj­cie jed­nak, że jestem tylko waszym kapła­nem, a nie przy­ja­cie­lem. Jako czło­wiek nie lubię was i gar­dzę wami”. Kościelny Prog­gett, czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna z krę­co­nymi siwymi wło­sami i czer­woną, udrę­czoną twa­rzą, stał cier­pli­wie obok. Nie­wiele rozu­miał z tej cere­mo­nii, ale oka­zy­wał pełny sza­cu­nek, w odpo­wied­nich momen­tach uży­wa­jąc małego dzwo­neczka litur­gicz­nego, który ginął w jego wiel­kich czer­wo­nych dło­niach.

Doro­thy przy­ło­żyła dło­nie do oczu. Nie udało jej się jesz­cze skon­cen­tro­wać, tak naprawdę wspo­mnie­nie rachunku od Car­gilla wciąż ją nie­po­ko­iło. Modli­twy, które znała na pamięć, prze­pły­wały przez jej głowę bez echa. Pod­nio­sła na chwilę oczy, które natych­miast zaczęły cha­otyczną wędrówkę. Naj­pierw w górę, do bez­gło­wych anio­łów na stro­pie, na któ­rych szy­jach wciąż jesz­cze widać było ślady pił pury­tań­skich żoł­nie­rzy, a potem z powro­tem, do czar­nego, przy­po­mi­na­ją­cego pasz­tet wie­przowy kape­lu­sza panny May­fill i drżą­cych smo­li­stych kol­czy­ków. Panna May­fill miała na sobie długi, zatę­chły czarny płaszcz z małym kara­ku­ło­wym koł­nie­rzy­kiem, który był taki sam, odkąd Doro­thy pamię­tała. Był z jakie­goś bar­dzo oso­bli­wego mate­riału, jakby satyny, ale grub­szego, z struż­kami czar­nej lamówki wędru­ją­cymi po nim w nie­moż­li­wym do prze­śle­dze­nia wzo­rze. Mogła to być nawet legen­darna żałobna czarna krepa. Panna May­fill była bar­dzo stara, tak wie­kowa, że nikt już nie pamię­tał cza­sów jej mło­do­ści. Bił od niej nie­zmien­nie słaby zapach – ete­ryczna woń, którą po namy­śle można było okre­ślić jako mie­szankę wody koloń­skiej, naf­ta­liny i sub­tel­nego powiewu ginu.

Doro­thy wyjęła z klapy żakietu długą szpilkę ze szkla­nym łeb­kiem i ukrad­kiem, cho­wa­jąc się za ple­cami panny May­fill, przy­ci­snęła jej czu­bek do przed­ra­mie­nia. Jej ciało drgnęło nie­spo­koj­nie. Przy­jęła zasadę, że za każ­dym razem, gdy przy­ła­py­wała się na tym, że nie poświęca całej uwagi modli­twie, dźgała się w ramię tak mocno, że aż pły­nęła krew. To była jej oso­bi­sta forma samo­dy­scy­pliny, ochrona przed lek­ce­wa­że­niem zna­cze­nia modli­twy i świę­to­kradz­kimi myślami.

Mając szpilkę w pogo­to­wiu, zdo­łała przez kilka chwil modlić się w więk­szym sku­pie­niu. Jej ojciec z dez­apro­batą zwró­cił jedno ciemne oko na pannę May­fill, która co chwila się żegnała – nie cier­piał takiej osten­ta­cji. Na zewnątrz ćwier­kał szpak. Doro­thy z prze­ra­że­niem stwier­dziła, że próż­no­ścią patrzy na zakładki ojcow­skiej befki, którą samo­dziel­nie uszyła dwa lata temu. Zaci­snęła zęby i wbiła szpilkę w ramię na głę­bo­kość jed­nej ósmej cala.

Znowu klę­czeli. To była spo­wiedź powszechna. Doro­thy znów przy­ła­pała się na tym, że jej oczy – błą­dzące ponow­nie, nie­stety! – tym razem po witrażu po jej pra­wej stro­nie, zapro­jek­to­wa­nym przez Sir Warde’a Tooke’a, z tytu­łem ARA w roku 1851 i przed­sta­wia­ją­cym powi­ta­nie św. Athel­stana – i przy­ci­snęła szpilkę do innej czę­ści ramie­nia. Zaczęła sumien­nie medy­to­wać nad zna­cze­niem każ­dej frazy modli­twy i w ten spo­sób przy­wró­ciła swój umysł do bar­dziej uważ­nego stanu. Mimo to poczuła się zobo­wią­zana do ponow­nego uży­cia szpilki, kiedy Prog­gett zadzwo­nił w środku Przeto z Anio­łami i Archa­nio­łami, gdyż jak zawsze nawie­dziła ją straszna pokusa, by się pośmiać z tego frag­mentu. Było tak z powodu histo­rii, którą opo­wie­dział jej kie­dyś ojciec, jak to, kiedy był małym chłop­cem i słu­żył pasto­rowi przy ołta­rzu, dzwo­nek litur­giczne miał odkrę­cone ser­duszko, wiszące za nisko; więc pastor ten powie­dział: „Przeto z Anio­łami i Archa­nio­łami, i z całą Nie­biań­ską Asy­stą, chwa­limy i wysła­wiamy Twoje dostojne Imię, zawsze Cię chwa­ląc i mówiąc, przy­kręć to, ty mała pękata głowo, przy­kręć to!”

Gdy pro­boszcz skoń­czył kon­se­kra­cję, panna May­fill zaczęła pod­no­sić się z nie­zwy­kłą trud­no­ścią i powol­no­ścią, niczym jakieś roz­człon­ko­wane drew­niane stwo­rze­nie, które pod­nosi się po kawałku i uwal­nia przy każ­dym ruchu potężną woń naf­ta­liny. Roz­legł się dźwięk skrzy­pie­nia – to praw­do­po­dob­nie jej gor­set, ale przy­po­mi­nał bar­dziej ocie­ra­jące się o sie­bie kości. Można było sobie wyobra­zić, że pod tym czar­nym płasz­czem jest tylko suchy, zgrzy­ta­jący szkie­let.

Doro­thy stała nie­ru­chomo jesz­cze chwilę. Panna May­fill sunęła się w stronę ołta­rza powol­nymi, chwiej­nymi kro­kami. Ledwo mogła cho­dzić, ale czuła się ura­żona, jeśli ktoś zaofe­ro­wał jej pomoc. W tej sta­rej, bez­kr­wi­stej twa­rzy, usta były zaska­ku­jąco duże, luźne i mokre. Dolna warga, obwi­sła ze sta­ro­ści, wysu­wała się do przodu, odsła­nia­jąc pasek dzią­sła i rząd sztucz­nych zębów, żół­tych jak kla­wi­sze sta­rego for­te­pianu. Na gór­nej war­dze wid­niała grzywka ciem­nych, zro­szo­nych śliną wąsów. Nie były to ape­tyczne usta; nie jest to rodzaj ust, które chcia­łoby się zoba­czyć, jak doty­kają brzegu naszej fili­żanki. Nagle, spon­ta­nicz­nie, jakby sam dia­beł ją tam wepchnął, z ust Doro­thy wymsknęła się cicha modli­twa:

– Boże w Nie­bie­siech, nie pozwól mi pić z kie­li­cha po pan­nie May­fill!

W tym momen­cie, prze­ra­żona samą sobą, pojęła zna­cze­nie tego, co powie­działa, i żało­wała, że nie ugry­zła się w język, zamiast wypo­wie­dzieć to śmier­telne bluź­nier­stwo u stóp ołta­rza. Znów wyjęła szpilkę z klapy i wbiła ją tym razem w ramię tak mocno, że z tru­dem stłu­miła okrzyk bólu. Następ­nie pode­szła do ołta­rza i uklę­kła potul­nie po lewej stro­nie panny May­fill, aby mieć pew­ność, że dosta­nie po niej kie­lich.

Klę­cząc, z pochy­loną głową i dłońmi zło­żo­nymi na kola­nach, szybko zabrała się do modli­twy o prze­ba­cze­nie, by zdą­żyć zanim ojciec dotrze do niej z opłat­kiem. Ale bieg jej myśli został prze­rwany. Wszel­kie próby modli­twy stra­ciły sens. Usta poru­szały się, ale w sło­wach nie było ani serca, ani jakie­go­kol­wiek zna­cze­nia. Sły­szała szu­ra­nie butów Prog­getta i czy­sty, niski głos jej ojca mru­czący „Bierz­cie i jedz­cie”, widziała pod kola­nami wytarty skra­wek czer­wo­nego dywanu, czuła zapach kurzu, wody koloń­skiej i naf­ta­liny, nie miała w sobie jed­nak mocy, by roz­my­ślać o Ciele i Krwi Chry­stusa, powodu, dla któ­rego tu przy­była. Jej umył wypeł­niła śmier­telna pustka. Uświa­do­miła sobie, że NIE POTRAFI się modlić. Wal­czyła, zbie­rała myśli, wypo­wia­dała machi­nal­nie pierw­sze zda­nia modli­twy, ale były bez­u­ży­teczne, bez zna­cze­nia – niczym wię­cej niż mar­twymi sko­ru­pami słów. Ojciec trzy­mał przed nią opła­tek w swo­jej kształt­nej, doj­rza­łej dłoni. Trzy­mał go mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem, skru­pu­lat­nie, acz z pewną odrazą, jakby to była łyżka lekar­stwa. Jego wzrok spo­czął na pan­nie May­fill, która zwi­jała się jak kan­cia­sta gąsie­nica, skrzy­piąc i wyko­nu­jąc znak krzyża tak mister­nie, że można by było pomy­śleć, iż wyszywa z przodu płasz­cza rzędy galo­nów. Przez kilka sekund Doro­thy wahała się i nie wzięła opłatka. Nie odwa­żyła się go przy­jąć. Lepiej, dużo lepiej zejść z ołta­rza, niż przy­jąć sakra­ment z takim cha­osem w sercu!

Nagle spoj­rzała w bok, przez otwarte połu­dniowe drzwi kościoła. Prze­lotna włócz­nia sło­necz­nego świa­tła prze­biła chmury. Ude­rzyła w dół przez liście lipy, a gałązka liści w drzwiach zalśniła prze­lotną, nie­zrów­naną zie­le­nią, bar­dziej zie­loną niż jadeit, szma­ragd lub wody Atlan­tyku. Wyglą­dało to tak, jakby jakiś klej­not o nie­wy­obra­żal­nym bla­sku zalśnił przez chwilę, wypeł­nia­jąc wej­ście zie­lo­nym świa­tłem, a potem przy­gasł. Powódź rado­ści prze­pły­nęła przez serce Doro­thy. Błysk żywych kolo­rów przy­wró­cił jej, dzięki cze­muś głęb­szemu niż roz­są­dek, spo­kój ducha, miłość do Boga i moc odda­wa­nia czci. W jakiś tajem­ni­czy spo­sób, z powodu zie­leni liści, znowu mogła się modlić. O wszyst­kie zie­lone rośliny na ziemi, chwal­cie Pana! Zaczęła się modlić żar­li­wie, rado­śnie, z wdzięcz­no­ścią. Opła­tek roz­pły­nął się na jej języku. Wzięła kie­lich od ojca i posma­ko­wała bez odrazy, a nawet z rado­ścią tego małego aktu poni­że­nia, mokrego odci­sku ust panny May­fill na jego srebr­nym brzegu.

2

Kościół św. Athel­stana stał na naj­wyż­szym punk­cie Knype Hill, a jeśli ktoś zde­cy­do­wał się wspiąć na wieżę, mógł ogar­nąć wzro­kiem około dzie­się­ciu mil ota­cza­ją­cego go kra­jo­brazu. Nie żeby było na co popa­trzeć – niski, led­wie pofał­do­wany pej­zaż wschod­niej Anglii, nie­zno­śnie nudny latem, ale reha­bi­li­tu­jący się zimą przez powta­rza­jące się wzory wią­zów, przy­po­mi­na­ją­cych nagie wachla­rze na tle oło­wia­nego nieba.

Tuż pod wzgó­rzem leżało mia­steczko, z ulicą High Street bie­gnącą ze wschodu na zachód i dzie­lącą je na dwie nie­równe czę­ści. Połu­dniowa część mia­sta była starą, rol­ni­czą i oto­czoną sza­cun­kiem czę­ścią. Po stro­nie pół­noc­nej znaj­do­wały się zabu­do­wa­nia cukrowni Bli­fil-Gor­don, a wokół i przed nimi cią­gnęły się rzędy nędz­nych cha­łup z żół­tej cegły, zamiesz­ka­łych w więk­szo­ści przez pra­cow­ni­ków fabryki. Robot­nicy z cukrowni, któ­rzy sta­no­wili ponad połowę dwu­ty­sięcz­nego mia­steczka, byli ludźmi z zewnątrz, i nie­mal co do jed­nego bez­boż­ni­kami.

Dwoma osiami, lub ogni­skami, wokół któ­rych toczyło się życie spo­łeczne mia­steczka, były Klub Kon­ser­wa­ty­stów Knype Hill (w pełni licen­cjo­no­wany), przez któ­rego łuko­wa­tych okien, zawsze po otwar­ciu baru, widać było wiel­kie, różo­wawe twa­rze elity, przy­po­mi­na­jące pulchne złote rybki za szy­bami akwa­rium oraz „Stara Her­ba­ciar­nia”, tro­chę dalej w dół High Street, główne miej­sce spo­tkań pań z Knype Hill. Być nie­obecną w „Sta­rej Her­ba­ciar­nii” każ­dego ranka mię­dzy dzie­siątą a jede­na­stą, by wypić „poranną kawę” i spę­dzić mniej wię­cej pół godziny na wdzięcz­nym świer­go­cie wyż­szej klasy śred­niej („Moja droga, on miał DZIE­WIĘĆ pików do asa z damą, i wyszedł bez atu, wyobraź sobie. Co, moja droga, chyba nie chcesz powie­dzieć, że PONOW­NIE pła­cisz za moją kawę? Och, ale moja droga, to jest po pro­stu zbyt słod­kie z two­jej strony! Jutro BĘDĘ NALE­GAĆ, aby zapła­cić za twoją. I tylko SPÓJRZ na kocha­nego małego Toto, sie­dzi i wygląda na takiego spryt­nego małego czło­wieczka z czar­nym noskiem, który się rusza w prawo i w lewo, kochany kaczo­rek, chciałby, by mamu­sia dała mu kostkę cukru, mogła­bym, mogła. Masz, Toto!"), ozna­czało zna­le­zie­nie się na mar­gi­ne­sie spo­łe­czeń­stwa Knype Hill. Pro­boszcz w swój zja­dliwy spo­sób nazy­wał te panie „kawową bry­gadą”. Nie­da­leko kolo­nii pozor­nie malow­ni­czych willi zamiesz­ka­łych przez „kawową bry­gadę”, ale odcięty od nich więk­szymi tere­nami, znaj­do­wał się The Grange, dom panny May­fill. Był to oso­bliwy budy­nek, imi­tu­jący zamek z ciem­no­czer­wo­nej cegły z machi­ku­łami2 – dzieło jakie­goś sza­leńca, powstałe około 1870 roku – na szczę­ście pra­wie nie­wi­doczne wśród gęstych krze­wów.

Ple­ba­nia stała w poło­wie wzgó­rza, usta­wiona fron­tem do kościoła i tyłem do High Street. Był to dom z innej epoki, nie­po­trzeb­nie wielki i pokryty chro­nicz­nie łusz­czą­cym się żół­tym tyn­kiem. Jakiś wcze­śniej­szy pro­boszcz dobu­do­wał z jed­nej strony dużą szklar­nię, któ­rej Doro­thy uży­wała jako pra­cowni, ale która ni­gdy nie była napra­wiana. Ogród od frontu był zaro­śnięty postrzę­pio­nymi jodłami i wiel­kim, roz­ło­ży­stymi jesio­nami, które zacie­niały fron­towe pokoje i unie­moż­li­wiały wyho­do­wa­nie jakich­kol­wiek kwia­tów. Z tyłu roz­cią­gał się duży ogród warzywny. Wio­sną i jesie­nią Prog­gett zaj­mo­wał się prze­ko­py­wa­niem ogrodu, a Doro­thy pil­nie siała, sadziła i pie­liła w wol­nym cza­sie. Mimo to ogród był zwy­kle nie­prze­nik­nioną dżun­glą chwa­stów.

Doro­thy zesko­czyła z roweru przy fron­to­wej bra­mie, na któ­rej ktoś przy­kleił pla­kat z napi­sem „Gło­suj na Bli­fila–Gor­dona i wyż­sze płace!”. (Odby­wały się aku­rat wybory uzu­peł­nia­jące, a pan Bli­fil-Gor­don wystę­po­wał z ramie­nia kon­ser­wa­ty­stów). Kiedy Doro­thy otwo­rzyła fron­towe drzwi, dostrze­gła dwa listy leżące na wytar­tej koko­so­wej macie. Jeden był od księ­dza dzie­kana, a drugi był paskud­nym, cien­kim listem od Cat­kin & Palm, kościel­nych kraw­ców jej ojca. Bez wąt­pie­nia był to rachu­nek. Pro­boszcz postę­po­wał zgod­nie ze swoją stałą prak­tyką zabie­ra­nia listów, które go inte­re­so­wały, i pozo­sta­wia­nia pozo­sta­łych. Doro­thy wła­śnie pochy­lała się, żeby pod­nieść listy, kiedy z okrop­nym prze­ra­że­niem zoba­czyła kopertę bez adresu zwrot­nego, która przy­kleiła się do koperty innego listu.

To był rachu­nek – z pew­no­ścią to był rachu­nek! Co wię­cej, gdy tylko na niego spoj­rzała, „wie­działa”, że to ten okropny rachu­nek od Car­gilla, rzeź­nika. Jej wnętrz­no­ści ści­snęło mdlące uczu­cie. Przez chwilę naprawdę zaczęła się modlić, żeby to nie był rachu­nek od Car­gilla – żeby to był tylko rachu­nek na trzy funty i dzie­więć szy­lin­gów od Sole­pipe’a, od sukien­nika, rachu­nek od pie­ka­rza, lub z mle­czarni – jaki­kol­wiek, tylko nie rachu­nek od Car­gilla! Potem, opa­no­wu­jąc panikę, ode­rwała kopertę od klapki listu i roz­darła ją kon­wul­syj­nym ruchem.

Do zapła­ce­nia: 21 fun­tów, 7 szy­lin­gów, 9 pen­sów.

Krót­kie zda­nie zostało napi­sane neu­tral­nym cha­rak­te­rem pisma księ­go­wego pana Car­gilla. Ale pod spodem gru­bymi, oskar­ży­ciel­skimi lite­rami dopi­sano i mocno pod­kre­ślono:

Pra­gnę zwró­cić uwagę, że ten rachu­nek jest nie­za­pła­cony od bar­dzo dawna. Będę zobo­wią­zany za moż­li­wie naj­szyb­sze jego ure­gu­lo­wa­nie,

S. Car­gill.

Doro­thy zro­biła się nieco bar­dziej blada i poczuła, że nie ma ochoty na śnia­da­nie. Wło­żyła rachu­nek do kie­szeni i poszła do jadalni. Był to mały, ciemny pokój, który zde­cy­do­wa­nie wyma­gał ponow­nego okle­je­nia tape­tami i, jak każdy inny pokój w ple­ba­nii, wyglą­dał, jakby został ume­blo­wany gra­tami z anty­kwa­riatu. Meble były „dobre”, ale poobi­jane, nie do napra­wie­nia, a krze­sła tak prze­żarte przez kor­niki, że można było na nich bez­piecz­nie usiąść tylko wtedy, gdy znało się ich słabe strony. Na ścia­nach wisiały stare, ciemne, znisz­czone sta­lo­ryty, a jeden z nich – por­tret Karola I autor­stwa Van Dycka – praw­do­po­dob­nie miałby jakąś war­tość, gdyby kom­plet­nie nie znisz­czyła go wil­goć.

Pro­boszcz stał nad pustym pale­ni­skiem, grze­jąc się przy wyima­gi­no­wa­nym ogniu i czy­ta­jąc list, który przy­szedł w dłu­giej błę­kit­nej koper­cie. Wciąż miał na sobie czarną saty­nową sutannę, która ide­al­nie pod­kre­ślała jego gęste siwe włosy i bladą, deli­katną, nie­zbyt sym­pa­tyczną twarz. Kiedy Doro­thy weszła, odło­żył list na bok, wyjął swój złoty zega­rek i uważ­nie mu się przyj­rzał.

– Oba­wiam się, że tro­chę się spóź­ni­łam, ojcze.

– Tak, Doro­thy, TRO­CHĘ się spóź­ni­łaś – powie­dział pro­boszcz, powta­rza­jąc jej słowa z deli­kat­nym, ale wyraź­nym akcen­tem. – Spóź­ni­łaś się dokład­nie dwa­na­ście minut. Czy nie sądzisz, Doro­thy, że kiedy ja muszę wstać kwa­drans po szó­stej na Mszę Świętą, a wra­cam do domu bar­dzo zmę­czony i głodny, byłoby miło, gdy­byś zdą­żyła przyjść na śnia­da­nie, nie będąc TRO­CHĘ SPÓŹ­NIONĄ?

Było jasne, że pro­boszcz był w tym, co Doro­thy eufe­mi­stycz­nie nazy­wała „nie­przy­ja­znym nastro­jem”. Miał jeden z tych znu­żo­nych, kul­tu­ral­nych gło­sów, które ni­gdy nie są zde­cy­do­wa­nie wście­kłe, ale ni­gdy też nie ocie­rają się o dobry humor – jeden z tych gło­sów, które wydają się mówić przez cały czas: „Naprawdę nie wiem, o co robisz to całe zamie­sza­nie!”. Spra­wiał wra­że­nie wiecz­nie cier­pią­cego z powodu głu­poty i dokucz­li­wo­ści ota­cza­ją­cych go ludzi.

– Tak mi przy­kro, ojcze! Musia­łam po pro­stu pójść i zapy­tać o panią Taw­ney. (Pani Taw­ney była „panią T” z „listy czyn­no­ści”). – Jej dziecko uro­dziło się zeszłej nocy i wiesz, obie­cała mi, że po uro­dze­niu przyj­dzie po wywód3. Ale oczy­wi­ście nie zrobi tego, jeśli uzna, że się nią nie inte­re­su­jemy. Wiesz, jakie są te kobiety – wydają się tak bar­dzo nie­na­wi­dzić kościel­nych cere­mo­nii. Ni­gdy nie przy­cho­dzą, chyba że je do tego namó­wię.

Pro­boszcz wła­ści­wie nawet nie chrząk­nął, ale raczej wydał z sie­bie dźwięk nie­za­do­wo­le­nia, rusza­jąc w kie­runku stołu śnia­da­nio­wego. Miało to ozna­czać, po pierw­sze, że obo­wiąz­kiem pani Taw­ney było przy­by­cie do kościoła bez przy­mi­leń Doro­thy; po dru­gie, Doro­thy nie ma co mar­no­wać czasu na odwie­dza­nie całego motło­chu mia­sta, zwłasz­cza przed śnia­da­niem. Pani Taw­ney była żoną robot­nika i miesz­kała in par­ti­bus infi­de­lium4, na pół­noc od High Street. Pro­boszcz poło­żył dłoń na opar­ciu krze­sła i bez słowa rzu­cił Doro­thy spoj­rze­nie, które ozna­czało: „Czy jeste­śmy już gotowi? A może będzie wię­cej opóź­nień?”.

– Myślę, że wszystko gotowe, ojcze – powie­działa Doro­thy. – Może gdy­byś tylko zwró­cił się o łaskę…

– Bene­dic­tus bene­di­cat5 – powie­dział pro­boszcz, pod­no­sząc znisz­czoną srebrną pokrywkę z tale­rza śnia­da­nio­wego. Srebrna pokrywka, podob­nie jak posre­brzana łyżka do mar­mo­lady, była rodzinną pamiątką; noże i widelce oraz więk­szość naczyń pocho­dziła od Wool­wor­tha. – Widzę, że znowu mamy bekon – dodał pro­boszcz, spo­glą­da­jąc na przej­rzy­ste pla­stry leżące zwi­nięte na kwa­dra­tach grza­nek.

– Oba­wiam się, że to wszystko, co mamy w domu – powie­działa Doro­thy.

Pro­boszcz ujął wide­lec mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem i bar­dzo deli­kat­nym ruchem, jakby grał w bierki, obró­cił jeden z pla­strów.

– Wiem oczy­wi­ście – powie­dział – że bekon na śnia­da­nie to angiel­ska insty­tu­cja, pra­wie tak stara jak Par­la­ment. Ale mimo to, Doro­thy, nie uwa­żasz, że OKA­ZJO­NAL­NIE mogli­by­śmy coś zmie­nić?

– Bekon jest teraz w bar­dzo atrak­cyj­nych cenach – powie­działa pokor­nie Doro­thy. – Wydaje się, że grze­chem jest nie kupić. Tylko pięć pen­sów za funt, a widzia­łam cał­kiem przy­zwo­icie wyglą­da­jący bekon nawet za trzy pensy.

– Ale duń­ski, oba­wiam się? Jakież róż­no­rodne najazdy duń­skie mie­li­śmy w tym kraju! Naj­pierw ogniem i mie­czem, a teraz z ich obrzy­dli­wym tanim beko­nem. Zasta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem nie to jest przy­czyną więk­szej liczby zgo­nów?

Pro­boszcz, czu­jąc się tro­chę lepiej po tym dow­ci­pie, usa­do­wił się w fotelu i spo­żył cał­kiem nie­złe śnia­da­nie z pogar­dza­nego bekonu, pod­czas gdy Doro­thy (nie jadła bekonu dziś rano – była to pokuta, którą wyzna­czyła sobie wczo­raj za powie­dze­nie „Cho­lera!” oraz za pół godziny odpo­czynku po obie­dzie) zasta­na­wiała się nad dobrym wstę­pem do kon­ty­nu­owa­nia kon­wer­sa­cji.

Cze­kało ją nie­wy­mow­nie ohydne zada­nie – żąda­nie pie­nię­dzy. Nawet w naj­lep­szych chwi­lach wycią­gnię­cie pie­nię­dzy od ojca było pra­wie nie­moż­liwe, a nie miała wąt­pli­wo­ści, że tego ranka będzie jesz­cze bar­dziej „trudny” niż zazwy­czaj. „Trudny” to kolejny z jej eufe­mi­zmów. Pew­nie dostał złe wie­ści – pomy­ślała z przy­gnę­bie­niem, zer­ka­jąc na nie­bie­ską kopertę.

Chyba nikt, kto roz­ma­wiał z pro­bosz­czem choćby przez dzie­sięć minut, nie zaprze­czyłby, że jest to „trudny” typ czło­wieka. Sekret jego nie­mal nie­ustan­nego złego humoru tkwił w fak­cie, że sam sta­no­wił ana­chro­nizm. Nie powi­nien był ni­gdy uro­dzić się we współ­cze­snym świe­cie, który atmos­fera budził w nim odrazę i wście­kłość. Kilka wie­ków wcze­śniej jako szczę­śliwy duchowny piszący wier­sze lub zbie­ra­jący ska­mie­nia­ło­ści, za 40 fun­tów rocz­nie admi­ni­stro­wałby swoją para­fią, czułby się dosko­nale. Nawet teraz, gdyby był bogat­szym czło­wie­kiem, mógłby zna­leźć uko­je­nie, usu­wa­jąc XX wiek ze swo­jej świa­do­mo­ści. Ale życie ostat­nio stało się bar­dzo dro­gie; nie da rady wyżyć za mniej niż dwa tysiące rocz­nie. Pro­boszcz przy­gnie­ciony biedą wieku Lenina i „Daily Mail”, trwał w sta­nie chro­nicz­nej iry­ta­cji, i rze­czą natu­ralną było, że wyła­do­wy­wał się na naj­bliż­szej mu oso­bie – zazwy­czaj na Doro­thy.

Uro­dził się w 1871 roku jako młod­szy syn młod­szego syna baro­neta i wstą­pił do Kościoła z prze­sta­rza­łego powodu, ponie­waż Kościół jest tra­dy­cyjną pro­fe­sją dla młod­szych synów. Jego pierw­szy wika­riat miał miej­sce w dużej, obskur­nej para­fii we wschod­nim Lon­dy­nie – paskud­nym, roją­cym się od chu­li­ga­nów miej­scem, które wspo­mi­nał z naj­wyż­szą odrazą. Nawet w tam­tych cza­sach klasy niż­sze (jak zwykł je nazy­wać) zde­cy­do­wa­nie wymy­kały się spod kon­troli. Sytu­acja tro­chę się popra­wiła, kiedy został wika­rym w jakiejś odle­głej miej­sco­wo­ści w hrab­stwie Kent (Doro­thy uro­dziła się w hrab­stwie Kent), gdzie porząd­nie spo­nie­wie­rani wie­śniacy wciąż na widok „pastora” pod­no­sili rękę do czapki na znak sza­cunku. Wtedy był już żonaty, a jego mał­żeń­stwo było dosłow­nie dia­bel­nie nie­szczę­śliwe; co wię­cej, ponie­waż duchow­nym nie wolno kłó­cić się ze swo­imi żonami, jego nie­szczę­ście było pota­jemne, a zatem dzie­sięć razy gor­sze do znie­sie­nia. Przy­był do Knype Hill w 1908 roku, w wieku trzy­dzie­stu sied­miu lat, z nie­ule­czal­nie zgorzk­nia­łym cha­rak­te­rem, któ­rym osta­tecz­nie zra­ził do sie­bie każ­dego męż­czy­znę, kobietę i dziecko w para­fii.

Nie cho­dziło o to, że był złym księ­dzem. W swo­ich czy­sto duchow­nych obo­wiąz­kach był skru­pu­lat­nie poprawny – może tro­chę zbyt poprawny jak na para­fię Kościół niskiego6 we wschod­niej Anglii. Swoje nabo­żeń­stwa odpra­wiał z dosko­na­łym sma­kiem, wygła­szał wspa­niałe kaza­nia, wsta­wał o nie­ludz­kich porach w każdą środę i pią­tek na komu­nię świętą. Ale to, że duchowny ma jakieś obo­wiązki poza czte­rema ścia­nami kościoła, ni­gdy na poważ­nie nie przy­szło mu do głowy. Nie mogąc sobie pozwo­lić na wika­rego, całą brudną robotę w para­fii pozo­sta­wił swo­jej żonie, a po jej śmierci (zmarła w 1921 r.) Doro­thy. Ludzie mówili zło­śli­wie i kłam­li­wie, że gdyby to było moż­liwe, pozwo­liłby Doro­thy wygła­szać za niego kaza­nia. „Klasy niż­sze” od początku pojęły, jaki miał wobec nich sto­su­nek, i gdyby był czło­wie­kiem boga­tym, praw­do­po­dob­nie liza­łyby mu buty, zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, jed­nak w tym przy­padku po pro­stu go nie­na­wi­dziły. Nie żeby go obcho­dziło, czy go nie­na­wi­dzą czy nie, ponie­waż w dużej mie­rze nie był świa­domy ich ist­nie­nia. Ale nawet z wyż­szymi kla­sami nie radził sobie lepiej. Z hra­bio­stwem spie­rał się raz po raz, a co się tyczy miesz­ka­ją­cych w mie­ście gen­tel­ma­nów, jako wnuk baro­neta gar­dził nią i nie sta­rał się tego ukryć. W ciągu dwu­dzie­stu trzech lat udało mu się zmniej­szyć liczeb­ność kon­gre­ga­cji kościoła św. Athel­stana z sze­ściu­set do mniej niż dwu­stu osób.

Nie wyni­kało to wyłącz­nie z powo­dów oso­bi­stych. Stało się tak rów­nież dla­tego, że sta­ro­modny wysoki angli­ka­nizm7, któ­rego pro­boszcz upar­cie się trzy­mał, był w sta­nie ziry­to­wać wszyst­kie grupy w para­fii mniej wię­cej w rów­nym stop­niu. Obec­nie duchowny, który chce zacho­wać swoją kon­gre­ga­cję, ma do wyboru tylko dwa kie­runki. Albo anglo­ka­to­li­cyzm czy­sty i pro­sty – czy raczej czy­sty i niepro­sty; albo musi być odważ­nie nowo­cze­sny, tole­ran­cyjny i gło­sić pocie­sza­jące kaza­nia zapew­nia­jące, że nie ma pie­kła i że wszyst­kie dobre reli­gie są sobie równe. Pro­boszcz nie wybrał żad­nego z tych kie­run­ków. Z jed­nej strony żywił naj­głęb­szą pogardę dla ruchu anglo­ka­to­lic­kiego. Prze­le­ciał mu przez głowę, pozo­sta­wia­jąc go zupeł­nie nie­wzru­szo­nym. Nazy­wał go nawet „rzym­ską gorączką”. Z dru­giej strony był zbyt „wysoki” dla star­szych człon­ków swo­jej kon­gre­ga­cji. Od czasu do czasu prze­ra­żał ich nie­mal do utraty zmy­słów, uży­wa­jąc fatal­nego słowa „kato­lik”, nie tylko w jego uświę­co­nym miej­scu w Credo, lecz rów­nież z ambony. W kon­se­kwen­cji kon­gre­ga­cja kur­czyła się z roku na rok, a jako pierwsi odcho­dzili z niej naj­lepsi ludzie. Lord Pock­thorne z Pock­thorne Court, który był wła­ści­cie­lem jed­nej pią­tej hrab­stwa, pan Leavis, eme­ry­to­wany han­dlarz skó­rami, sir Edward Huson z Crab­tree Hall i ci z drob­nej szlachty, któ­rzy posia­dali samo­chody – wszy­scy opusz­czali Świę­tego Athel­stana. Więk­szość z nich przy­jeż­dżała w nie­dzielne poranki do odda­lo­nego o pięć mil Mil­l­bo­ro­ugh. Mil­l­bo­ro­ugh było mia­stem liczą­cym pięć tysięcy miesz­kań­ców i można było tam wybrać jeden z dwóch kościo­łów, św. Edmunda lub św. Wede­kinda. Święty Edmund był moder­ni­styczny – tekst z Jero­zo­limy Blake’a wid­niał nad ołta­rzem, wino mszalne piło się ze szkla­nych pucha­rów – nato­miast kościół św. Wede­kinda był anglo­ka­to­licki i znaj­do­wał się w sta­nie nie­ustan­nej wojny pod­jaz­do­wej z bisku­pem. Pan Came­ron, sekre­tarz Klubu Kon­ser­wa­ty­stów w Knype Hill, był nawró­co­nym kato­li­kiem, a jego dzieci bry­lo­wały w głów­nym nur­cie rzym­sko­ka­to­lic­kiego ruchu lite­rac­kiego. Mówiło się, że mają papugę, którą uczyli mówić Extra ecc­le­siam nulla salus8. W efek­cie nikt o jakim­kol­wiek sta­tu­sie spo­łecz­nym nie pozo­stał wierny św. Athel­sta­nowi, z wyjąt­kiem panny May­fill z The Grange. Więk­szość pie­nię­dzy panny May­fill została prze­ka­zana Kościo­łowi – tak sama powie­działa; tym­cza­sem ni­gdy nie kła­dła na tacę wię­cej niż sześć pen­sów i wyda­wało się, że będzie żyła wiecz­nie.

Pierw­sze dzie­sięć minut śnia­da­nia minęło w kom­plet­nej ciszy. Doro­thy pró­bo­wała zdo­być się na odwagę, by coś powie­dzieć – oczy­wi­ście musiała roz­po­cząć jaką­kol­wiek roz­mowę, zanim poru­szy kwe­stię pie­nię­dzy – ale jej ojciec nie nale­żał do łatwych roz­mów­ców. Cza­sami wpa­dał w tak głę­bo­kie napady abs­trak­cyj­nego myśle­nia, że trudno było do niego dotrzeć; kiedy indziej był aż nazbyt sku­piony i wręcz zachłan­nie słu­chał tego, co się do niego mówiło, by nagle, oka­zu­jąc znu­że­nie, stwier­dzał, że nie warto było o tym mówić. Uprzejme fra­zesy – pogoda i tak dalej – na ogół skła­niały go do uży­cia sar­ka­zmu. Mimo to Doro­thy posta­no­wiła naj­pierw pod­jąć temat pogody.

– Dziwny dzień, prawda? – powie­działa, świa­doma nie­do­rzecz­no­ści tej uwagi.

– Co jest DZIWNE? – zapy­tał pro­boszcz.

– No cóż, to zna­czy, rano było tak zimno i mgli­ście, a teraz wyszło słońce i zro­biło się naprawdę cał­kiem przy­jem­nie.

– Czy jest w tym coś szcze­gól­nie dziw­nego?

Nie wyszło to naj­le­piej, rze­czy­wi­ście. Musiał otrzy­mać złe wie­ści, pomy­ślała. Spró­bo­wała ponow­nie.

– Chcia­ła­bym, żebyś kie­dyś wyszedł i rzu­cił okiem na rośliny w ogro­dzie na tyłach, ojcze. Fasola szpa­ra­gowa radzi sobie wspa­niale! Strąki będą miały ponad stopę dłu­go­ści. Wszyst­kie naj­lep­sze z nich oczy­wi­ście zatrzy­mam na dożynki. Pomy­śla­łam, że faj­nie by to wyglą­dało, gdy­by­śmy ude­ko­ro­wali ambonę gir­lan­dami fasoli szpa­ra­go­wej i kil­koma pomi­do­rami mię­dzy nimi.

To było faux pas. Pro­boszcz pod­niósł wzrok znad tale­rza z wyra­zem głę­bo­kiego nie­smaku.

– Moja droga Doro­thy – powie­dział ostro – czy trzeba już teraz mnie mar­twić dożyn­kami?

– Prze­pra­szam, ojcze! – odpo­wie­działa spe­szona Doro­thy. Nie chcia­łam cię mar­twić. Po pro­stu myśla­łam…

– Czy sądzisz – kon­ty­nu­ował pro­boszcz – że sprawi mi przy­jem­ność wygła­sza­nie kaza­nia wśród gir­land z fasoli szpa­ra­go­wej? Nie pro­wa­dzę warzyw­niaka. Myśle­nie o tym znie­chęca mnie do jedze­nia. Kiedy odbę­dzie ta nie­szczę­sna impreza?

– Szes­na­stego wrze­śnia, ojcze.

– To jesz­cze pra­wie mie­siąc. Na litość boską, pozwól mi o tym nie myśleć jesz­cze przez jakiś czas! Przy­pusz­czam, że raz w roku musimy obcho­dzić ten śmieszny obrzą­dek, żeby zaspo­koić próż­ność każ­dego ogrod­nika-ama­tora w para­fii. Ale nie myślmy o tym wię­cej, niż jest to abso­lut­nie konieczne.

Pro­boszcz czuł, jak Doro­thy powinna była pamię­tać, abso­lutną odrazę do doży­nek. Stra­cił nawet cen­nego para­fia­nina – pana Toa­gisa, gbu­ro­wa­tego eme­ry­to­wa­nego ogrod­nika – z powodu nie­chęci, jak sam powie­dział, do patrze­nia na swój kościół upodob­niony do stra­ganu. Pan Toa­gis, anima natu­ra­li­ter non­co­for­mi­stica9, pozo­sta­wał w kościele wyłącz­nie dzięki przy­wi­le­jowi deko­ro­wa­nia bocz­nego ołta­rza w cza­sie doży­nek, na coś w rodzaju Sto­ne­henge zło­żo­nego z gigan­tycz­nych dyń. Poprzed­niego lata udało mu się wyho­do­wać praw­dzi­wego lewia­tana, ogni­sto­czer­wo­nego stwora tak ogrom­nego, że potrzeba było dwóch ludzi, aby go pod­nieść. To mon­stru­alne warzywo zostało umiesz­czone w pre­zbi­te­rium, gdzie przy­tło­czyło ołtarz i pozba­wiło wschodni witraż wszel­kich barw. Bez względu na to, w któ­rej czę­ści kościoła się znaj­do­wa­łeś, dynia, jak to się mówi, biła po oczach. Pan Toa­gis był zachwy­cony. Krę­cił się po kościele przez całą dobę, nie mogąc ode­rwać się od swo­jej uko­cha­nej dyni, a nawet przy­pro­wa­dzał szta­fety przy­ja­ciół, aby ją podzi­wiali. Po wyra­zie jego twa­rzy można było pomy­śleć, że cytuje wiersz Word­swor­tha o West­min­ster Bridge:

Zie­mia nie ma nic do poka­za­nia wspa­nial­szego

Jeno głu­pek obo­jęt­nie prze­szedłby obok

Widoku tak wzru­sza­ją­cego w swym maje­sta­cie.

Po tym wszyst­kim Doro­thy miała nawet nadzieję, że uda jej namó­wić go, by przy­stą­pił do komu­nii świę­tej. Kiedy jed­nak pro­boszcz zoba­czył dynię, bar­dzo się roz­gnie­wał i kazał natych­miast usu­nąć „to obrzy­dli­stwo”. Pan Toa­gis natych­miast „opu­ścił kaplicę”, po czym on i jego spad­ko­biercy zostali na zawsze stra­ceni dla kościoła.

Doro­thy posta­no­wiła pod­jąć ostat­nią próbę roz­mowy.

– Zabie­ramy się za kostiumy do Karola I – powie­działa. (Dzieci ze szkółki nie­dziel­nej ćwi­czyły sztukę zaty­tu­ło­waną Karol I wysta­wianą z myślą o wzbo­ga­ce­niu fun­du­szu orga­no­wego). – Szkoda, że nie wybra­li­śmy cze­goś łatwiej­szego. Wyko­na­nie pan­ce­rzy to okropna robota, a oba­wiam się, że buty raj­tar­skie będą jesz­cze gor­sze. Myślę, że następ­nym razem naprawdę musimy wybrać rzym­ską lub grecką sztukę. Coś, gdzie nosi się tylko togi.

To wywo­łało tylko kolejne stłu­mione chrząk­nię­cie pro­bosz­cza. Przed­sta­wie­nia szkolne, koro­wody, bazary, kier­ma­sze sta­roci i kon­certy cha­ry­ta­tywne nie były w jego oczach tak odra­ża­jące jak dożynki, ale nawet nie uda­wał, że się nimi inte­re­suje. Zwykł mawiać, że to zło konieczne. W tym momen­cie Ellen, słu­żąca, pchnęła drzwi i bez­tro­sko weszła do pokoju, trzy­ma­jąc przed brzu­chem, w dużej spierzch­nię­tej dłoni, swój wor­ko­waty far­tuch. Była wysoką dziew­czyną o krą­głych ramio­nach, wło­sach koloru sier­ści myszy, płacz­li­wym gło­sie i brzyd­kiej cerze, cier­piała bowiem na prze­wle­kłą egzemę. Oczy jej pomknęły z nie­po­ko­jem w stronę pro­bosz­cza, ale zwró­ciła się do Doro­thy, bo za bar­dzo bała się pro­bosz­cza, by mówić do niego bez­po­śred­nio.

– Pro­szę panienki – zaczęła.

– Tak, Ellen?

– Pro­szę panienki – cią­gnęła płacz­li­wie Ellen. – Pan Por­ter jest w kuchni i pyta, czy pro­boszcz mógłby przyjść i ochrzcić dziecko pani Por­ter? Bo oni myślą, że nie­długo umrze, a jesz­cze nie zostało ochrzczone, panienko.

Doro­thy wstała.

– Usiądź – powie­dział szybko pro­boszcz z peł­nymi ustami.

– Co według nich dzieje z dziec­kiem? – zapy­tała Doro­thy.

– Cóż, panienko, zro­biło się cał­kiem czarne. I ma bie­gunkę, coś okrop­nego.

Pro­boszcz z wysił­kiem prze­łknął. – Czy muszę znać te obrzy­dliwe szcze­góły, kiedy jem śnia­da­nie? – wykrzyk­nął. Zwró­cił się do Ellen: – Wyślij Por­tera z powro­tem do roboty i powiedz mu, że będę u nich o dwu­na­stej. Naprawdę nie mogę pojąć, dla­czego niż­sze klasy zawsze wybie­rają pory posił­ków, żeby kogoś podrę­czyć – dodał, rzu­ca­jąc kolejne ziry­to­wane spoj­rze­nie na sia­da­jącą Doro­thy.

Pan Por­ter był robot­ni­kiem, a dokład­niej mura­rzem. Poglądy pro­bosz­cza na temat chrztu były bar­dzo zde­cy­do­wane. Gdyby to było naprawdę konieczne, prze­szedłby dwa­dzie­ścia mil przez śnieg, żeby ochrzcić umie­ra­jące dziecko. Ale nie podo­bało mu się, że Doro­thy pro­po­nuje mu odejść od stołu w cza­sie śnia­da­nia na wezwa­nie zwy­kłego mura­rza.

Pod­czas śnia­da­nia wię­cej już nie roz­ma­wiali. Nadzieje Doro­thy roz­wie­wały się coraz bar­dziej. Żąda­nie pie­nię­dzy musiało zostać wysto­so­wane, a jed­nak było zupeł­nie oczy­wi­ste, że jest ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. Skoń­czyw­szy śnia­da­nie, pro­boszcz wstał od stołu i zaczął nabi­jać fajkę ze sło­ika na tytoń sto­ją­cego na kominku. Doro­thy odmó­wiła krótką modli­twę o odwagę, a potem ukłuła się szpilką. Dalej, Doro­thy! Dość już mazgaj­stwa! Z tru­dem zapa­no­wała nad gło­sem i wyszep­tała:

– Ojcze…

– O co cho­dzi? – zapy­tał pro­boszcz, zatrzy­mu­jąc w pal­cach zapałkę.

– Ojcze, chcę cię o coś zapy­tać. To coś waż­nego.

Wyraz twa­rzy pro­bosz­cza się zmie­nił. Odgadł natych­miast, co zamie­rzała powie­dzieć; i, co cie­kawe, wyglą­dał teraz na mniej poiry­to­wa­nego niż przed­tem. Na jego twa­rzy zago­ścił kamienny spo­kój. Wyglą­dał jak wyjąt­kowo powścią­gliwy i nie­skory do pomocy sfinks.

– Moja droga Doro­thy, wiem bar­dzo dobrze, co zamie­rzasz powie­dzieć. Przy­pusz­czam, że znowu popro­sisz mnie o pie­nią­dze. Czy tak?

– Tak ojcze. Ponie­waż…

– Cóż, rów­nie dobrze mogę oszczę­dzić ci kło­potu. Nie mam żad­nych pie­nię­dzy – abso­lut­nie żad­nych pie­nię­dzy, aż do następ­nego kwar­tału. Dosta­łaś już swoje kie­szon­kowe, a ja nie mogę dać ci nawet pół pensa wię­cej. Nie ma sensu przy­cho­dzić i mnie teraz nie­po­koić.

– Ale, ojcze…

Nadzieje Doro­thy roz­wiały się osta­tecz­nie. Kiedy przy­cho­dziła do niego po pie­nią­dze, naj­gor­szy ze wszyst­kiego był ten jego straszny, nie­przy­stępny spo­kój. Ni­gdy nie był rów­nie nie­wzru­szony jak wtedy, usi­ło­wała przy­po­mnieć mu, że tonie w dłu­gach. Naj­wy­raź­niej nie mógł zro­zu­mieć, że han­dla­rze od czasu do czasu chcą zapłaty i że żaden dom nie może funk­cjo­no­wać bez odpo­wied­niej ilo­ści pie­nię­dzy. Dawał Doro­thy osiem­na­ście fun­tów mie­sięcz­nie na wszyst­kie wydatki domowe, w tym pen­sję Ellen, a jed­no­cze­śnie był „wybredny” w kwe­stii jedze­nia i natych­miast wykry­wał wszel­kie odstęp­stwa od pożą­da­nej jako­ści. Rezul­ta­tem było oczy­wi­ście wiecz­nie zadłu­żone gospo­dar­stwo domowe. Ale pro­boszcz nie zwra­cał naj­mniej­szej uwagi na długi – wła­ści­wie chyba nie zda­wał sobie z nich sprawy. Kiedy stra­cił pie­nią­dze z powodu inwe­sty­cji, był głę­boko poru­szony, ale jeśli cho­dzi o zadłu­że­nie w sto­sunku do zwy­kłego kupca, cóż, po pro­stu nie zaprzą­tał sobie tym głowy.

Spo­kojna smuga dymu uno­siła się w górę z fajki pro­bosz­cza. W zamy­śle­niu patrzył na sta­lo­ryt przed­sta­wia­jący Karola I i chyba zapo­mniał już o żąda­niu Doro­thy. Widząc go tak nie­fra­so­bli­wego, Doro­thy poczuła ukłu­cie despe­ra­cji i wró­ciła jej odwaga. Powie­działa ostrzej niż wcze­śniej:

– Ojcze, pro­szę, wysłu­chaj mnie! MUSZĘ dostać tro­chę pie­nię­dzy, wkrótce! Po pro­stu muszę! Nie możemy dalej tak funk­cjo­no­wać. Jeste­śmy winni pie­nią­dze pra­wie każ­demu kup­cowi w mie­ście. Jest już tak, że cza­sami rano nie mogę zmu­sić się by wyjść na ulicę, gdy pomy­ślę o tych wszyst­kich rachun­kach do zapłaty. Czy wiesz, że jeste­śmy winni fir­mie Car­gilla pra­wie dwa­dzie­ścia dwa funty?

– Co z tego? – zapy­tał pro­boszcz mię­dzy dwoma pyk­nię­ciami.

– To, że ten rachu­nek rośnie już od ponad sied­miu mie­sięcy! Wysyła go na okrą­gło. MUSIMY mu zapła­cić! To nie­spra­wie­dliwe, że każemy mu tak cze­kać na jego pie­nią­dze!

– Bzdura, moje dziecko! Ci ludzie wie­dzą, że będą cze­kać na swoje pie­nią­dze. Oni to nawet lubią. W końcu przy­nosi im to więk­sze zyski. Bóg jeden wie, ile jestem winien Cat­kin & Palm – nie mam nawet ochoty pytać. Nękają mnie w każ­dym liście. Ale prze­cież nie sły­szysz, żebym narze­kał, prawda?

– Ale, ojcze, nie mogę do tego podejść tak jak ty, nie potra­fię! To straszne być wiecz­nie zadłu­żo­nym! Nawet jeśli tak naprawdę nie jest to złe, to jest to obrzy­dliwe. Strasz­nie się tego wsty­dzę! Kiedy wcho­dzę do sklepu Car­gilla, żeby zamó­wić mięso na pie­czeń, mówi do mnie mono­sy­la­bami i każe mi cze­kać, aż obsłuży innych klien­tów, a wszystko to dla­tego, że cały czas rośnie nam ten rachu­nek. A jed­nak nie śmiem prze­stać u niego zama­wiać. Myślę, że gdy­bym to zro­biła, ści­gałby nas.

Pro­boszcz zmarsz­czył brwi.

– Słu­cham?! Chcesz powie­dzieć, że ten czło­wiek był wobec cie­bie imper­ty­nencki?

– Nie powie­dzia­łem, że był imper­ty­nencki, ojcze. Ale nie można go winić że jest zły, kiedy nie płaci się mu rachun­ków.

– Z całą pew­no­ścią można go winić! To po pro­stu obrzy­dliwe, jak ci ludzie się zacho­wują w dzi­siej­szych cza­sach – obrzy­dliwe! I oto cho­dzi, rozu­miesz? Na takie rze­czy jeste­śmy nara­żeni w tym wspa­nia­łym stu­le­ciu. To jest wła­śnie demo­kra­cja – postęp, jak z lubo­ścią to nazy­wają. Nie zama­wiaj ponow­nie od niego. Powiedz mu od razu, że otwie­rasz rachu­nek gdzie indziej. To jedyny spo­sób postę­po­wa­nia z tymi ludźmi.

– Ale ojcze, to nie zała­twia pro­blemu. Naprawdę nie sądzisz, że powin­ni­śmy mu zapła­cić? Na pewno możemy jakoś zdo­być pie­nią­dze… Nie mógł­byś sprze­dać tro­chę akcji czy cze­goś innego?

– Moje dro­gie dziecko, nie mów mi o sprze­da­wa­niu akcji! Wła­śnie otrzy­ma­łem bar­dzo nie­przy­jemną wia­do­mość od mojego maklera. Powie­dział mi, że noto­wa­nia moich akcji w Suma­tra Tin spa­dły z sied­miu i czte­rech pen­sów do sze­ściu i jed­nego pensa. Ozna­cza to utratę pra­wie sześć­dzie­się­ciu fun­tów. Powiem mu, żeby natych­miast je sprze­dał, zanim bar­dziej spadną.

– Więc jeśli je sprze­dasz, będziesz miał gotówkę, prawda? Nie sądzisz, że lepiej byłoby wyjść z dłu­gów raz na zawsze?

– Non­sens, non­sens – powie­dział pro­boszcz już spo­koj­niej, wkła­da­jąc z powro­tem fajkę do ust. – Nic nie wiesz o tych spra­wach. Będę musiał natych­miast ponow­nie zain­we­sto­wać w coś bar­dziej obie­cu­ją­cego. To jedyny spo­sób na odzy­ska­nie pie­nię­dzy.

Wło­żyw­szy kciuk za pasek sutanny zmarsz­czył brwi w zamy­śle­niu, patrząc na sta­lo­ryt. Jego makler dora­dzał mu akcje Uni­ted Cela­nese. To tutaj – w Suma­tra Tin, w Uni­ted Cela­nese i nie­zli­czo­nych innych odle­głych i mgli­ście wyobra­żal­nych firm – tkwiła główna przy­czyna kło­po­tów finan­so­wych pro­bosz­cza. Był nie­ule­czal­nym hazar­dzi­stą. Oczy­wi­ście nie uwa­żał tego za hazard; było to jedy­nie poszu­ki­wa­nie „dobrej inwe­sty­cji” przez całe życie. Po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści odzie­dzi­czył cztery tysiące fun­tów, które dzięki jego „inwe­sty­cjom” stop­niowo zma­lały do około tysiąca dwu­stu. Co gor­sza, co roku uda­wało mu się zebrać ze swo­ich nędz­nych docho­dów kolejne pięć­dzie­siąt fun­tów, które prze­pa­dły w ten sam spo­sób. Cie­kawe, że pokusa „dobrej inwe­sty­cji” wydaje się prze­śla­do­wać duchow­nych bar­dziej upo­rczy­wie niż jaką­kol­wiek inną klasę ludzi. Być może jest to współ­cze­sny odpo­wied­nik demo­nów w kobie­cej postaci, które nawie­dzały ana­cho­re­tów w śre­dnio­wie­czu.

– Kupię pięć­set akcji Uni­ted Cela­nese – powie­dział w końcu.

Doro­thy zaczęła tra­cić nadzieję. Ojciec myślał teraz o swo­ich „inwe­sty­cjach” (o tych „inwe­sty­cjach” nie wie­działa nic poza tym, że bywały nie­udane z nie­spo­ty­kaną regu­lar­no­ścią), a za chwilę kwe­stia dłu­gów skle­po­wych zupeł­nie wyleci mu z głowy. Pod­jęła ostatni wysi­łek.

– Ojcze, pro­szę, zała­twmy to. Myślisz, że w miarę szybko dasz mi tro­chę dodat­ko­wych pie­nię­dzy? Może nie w tej chwili, ale za mie­siąc lub dwa?

– Nie, moja droga, nie. Być może w okre­sie Bożego Naro­dze­nia – ale nawet wtedy jest to bar­dzo mało praw­do­po­dobne. Na razie na pewno nie. Nie mam ani pensa do wyda­nia.

– Ale, ojcze, to takie okropne czuć, że nie możemy spła­cić naszych dłu­gów! To nas tak poniża! Ostat­nim razem, kiedy był tu pan Wel­wyn-Foster – (pan Wel­wyn-Foster był bisku­pem pomoc­ni­czym) – pani Wel­wyn-Foster cho­dziła po całym mie­ście, zada­jąc wszyst­kim bar­dzo oso­bi­ste pyta­nia na nasz temat: – jak spę­dzamy czas i ile mamy pie­nię­dzy, ile ton węgla zuży­li­śmy w ciągu roku, o to wszystko pytała. Zawsze pró­buje wtrą­cać się w nasze sprawy. Przy­pu­śćmy, że dowie­dzia­łaby się, że jeste­śmy poważ­nie zadłu­żeni!

– Czy to na pewno nasza sprawa? Zupeł­nie nie rozu­miem, co to ma wspól­nego z panią Wel­wyn-Foster czy kim­kol­wiek innym.

– Ale ona to wszę­dzie roz­głosi – i jesz­cze będzie prze­sa­dzać! Wiesz, kim jest pani Wel­wyn-Foster. W każ­dej para­fii, do któ­rej się udaje, stara się dowie­dzieć cze­goś hanieb­nego o pasto­rze, a potem prze­ka­zuje bisku­powi każde słowo. Nie chcę być wobec niej nie­życz­liwa, ale naprawdę ona…

Zdaw­szy sobie sprawę, że w rze­czy­wi­sto­ści CHCIAŁA być nie­życz­liwa, Doro­thy zamil­kła.

– To wstrętna kobieta – przy­znał pro­boszcz spo­koj­nie. – Ale co z tego? Czy ktoś kie­dy­kol­wiek sły­szał o żonie biskupa, która nie byłaby wstrętna?

– Ojcze, chyba nie jestem w sta­nie ci uświa­do­mić, jak poważna jest sytu­acja! Po pro­stu nie mamy z czego żyć przez następny mie­siąc. Nie wiem nawet, skąd wezmę mięso na dzi­siej­szy obiad.

– Lunch, Doro­thy, na lunch – powie­dział pro­boszcz z nutą iry­ta­cji. – Chciał­bym, żebyś porzu­ciła ten ohydny nawyk niż­szych klas, nazy­wa­nia lun­chu obia­dem!

– W takim razie na lunch. Skąd mam wziąć mięso? Nie odważę się popro­sić Car­gilla o kolejną pie­czeń.

– Idź do dru­giego rzeź­nika – jak on się nazywa? Sal­ter – i nie zwra­caj uwagi na Car­gilla. Wie, że prę­dzej czy póź­niej dosta­nie zapłatę. Dobry Boże, nie wiem, o co to całe zamie­sza­nie! Czyż nie każdy jest winien pie­nią­dze swoim kup­com? Pamię­tam wyraź­nie – pro­boszcz wypro­sto­wał nieco ramiona i wło­żyw­szy z powro­tem fajkę do ust, popa­trzył w dal; jego głos stał się bar­dziej wspo­mnie­niowy i wyraź­nie przy­jem­niej­szy: – Pamię­tam dobrze, że kiedy byłem w Oks­for­dzie, mój ojciec na­dal nie miał zapła­co­nych nie­któ­rych swo­ich oks­fordz­kich rachun­ków sprzed trzy­dzie­stu lat. Tom (Tom był kuzy­nem pro­boszcza, baro­ne­tem) – był winien sie­dem tysięcy, zanim się doro­bił. Sam mi to powie­dział.

W tym momen­cie ostat­nia nadzieja Doro­thy się roz­wiała. Kiedy ojciec zaczy­nał mówić o kuzy­nie Tomie i o tym, co się wyda­rzyło „kiedy byłem w Oks­for­dzie”, nic wię­cej nie można było już z nim zro­bić. Ozna­czało to, że uciekł w wyima­gi­no­waną złotą prze­szłość, w któ­rej takie nie­istotne rze­czy, jak rachunki od rzeź­nika, po pro­stu nie ist­niały. Bywały okresy, kiedy zda­wał się zapo­mi­nać, że jest tylko bied­nym wiej­skim pro­bosz­czem – a nie mło­dzień­cem z boga­tej rodziny, cze­ka­ją­cym na prze­ję­cie majątku. Ary­sto­kra­tyczna, kosz­towna postawa była tą, którą w każ­dych oko­licz­no­ściach przy­bie­rał zupeł­nie natu­ral­nie. I oczy­wi­ście, pod­czas gdy żył wygod­nie, w świe­cie swo­jej wyobraźni, Doro­thy musiała wal­czyć z kup­cami i spra­wiać, by udziec barani wystar­czył na obiady od nie­dzieli do środy. Wie­działa jed­nak, że dal­sze kłót­nie są bez­ce­lowe. Skoń­czyło by się to tylko wybu­chem zło­ścią. Wstała od stołu i zaczęła ukła­dać naczy­nia na tacy.

– Jesteś abso­lut­nie pewien, że nie możesz dać mi żad­nych pie­nię­dzy, ojcze? – zapy­tała po raz ostatni, sto­jąc przy drzwiach z tacą w dło­niach.

Pro­boszcz, patrzący w dal, pośród gęstych kłę­bów dymu, naj­wy­raź­niej nie sły­szał jej. Być może wspo­mi­nał swoje złote czasy w Oks­for­dzie. Doro­thy wyszła z pokoju roz­trzę­siona, pra­wie z pła­czem. Dra­ma­tyczna kwe­stia dłu­gów została ponow­nie odło­żona na półkę, tak jak zda­rzało się to wcze­śniej tysiące razy, bez per­spek­tyw na jakie­kol­wiek roz­wią­za­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kra­wat będący czę­ścią szat litur­gicz­nych uży­wa­nych przez duchow­nych, głów­nie lute­rań­skich i angli­kań­skich (przyp. red.). [wróć]

2. Rodzaj ganku wysta­ją­cego przed powierzch­nię muru, zaopa­trzo­nego w otwory strzel­ni­cze (przyp. red.). [wróć]

3. (łac.) Bene­dic­tio mulie­ris post par­tum – bło­go­sła­wień­stwo udzie­lane położ­nicy po uro­dze­niu dziecka (przyp. red.). [wróć]

4. (łac.) W sta­nie bło­go­sła­wio­nym po poro­dzie (przyp. red.). [wróć]

5. (łac.) Bene­dykt bło­go­sławi (przyp. red.). [wróć]

6. (ang. Low Church) – okre­śle­nie sto­so­wane do jed­nego z trzech umow­nych nur­tów Kościo­łów angli­kań­skich (przyp. red.). [wróć]

7. (ang. High Church) – odmiana kościoła angiel­skiego, gru­pu­jąca zwo­len­ni­ków form zbli­żo­nych do kościoła kato­lic­kiego (przyp. red.). [wróć]

8. (łac.) Poza Kościo­łem nie ma zba­wie­nia (przyp. red.). [wróć]

9. Kon­cep­cja teo­lo­giczna, zgod­nie z którą czło­wiek stwo­rzony „na obraz i podo­bień­stwo Boże” posiada natu­ralną intu­icję pro­wa­dzącą go do pozna­nia i przy­ję­cia wiary chrze­ści­jań­skiej (przyp. red.). [wróć]