15 róż - Monika Malita-Bekier - ebook

15 róż ebook

Malita-Bekier Monika

5,0

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Rodzice Poli zginęli w wypadku samochodowym, gdy była nastolatką. Każdego roku w dniu rocznicy ich śmierci kurier przynosi jej jedną czerwoną różę, a na grobie rodziców pojawia się tajemniczy bukiet piętnastu takich samych kwiatów. Nikt nie wie, kto jest ich nadawcą.

Pewnego dnia Pola spotyka Maksa, który po rozwodzie właśnie wrócił do rodzinnego Szczecina. Od razu wpadają sobie w oko. Ich znajomość szybko się rozwija. Gdy któregoś dnia Maks odprowadza dziewczynę do domu, jego zachowanie nagle się zmienia. Mimo rodzącego się uczucia mężczyzna zaczyna jej unikać.

Czy Maks wyjaśni swoje postępowanie?

A co, jeśli to właśnie on zna rozwiązanie sekretu sprzed lat?

I co się stanie, gdy zakochana po uszy Pola wreszcie pozna prawdę?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneczkablogerka

Nie oderwiesz się od lektury

Rano zaczęłam czytać, teraz skończyłam. Jeden dzień co rzadko mi sie zdarza, ale zwyczajnie nie potrafiłam jej odłożyć. Historia, która wycisnęła ze mnie łzy, a miałam przeczytać coś lekkiego. Jedna rada - nie można odbierać sobie szansy na miłość i szczęście. Świetna historia, którą polecam!
00



 

Copyright © Monika Malita-Bekier, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Redakcja

Ewa Hoffmann-Skibińska

Korekta

Maria Stanis, Monika Malita-Bekier, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-36-6

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

Każdy z nas pragnie wieść życie usłane różami.

Często jednak nie pamiętamy o tym, że róże mają kolce…

Książkę dedykuję mojej córce,

której rysunek stał się inspiracją do powstania tej historii.

I każdemu, kto wierzy w siłę przebaczenia.

Prolog

Wracali do domu mocno zmęczeni. Wizyta u klienta znacznie się przeciągnęła. Było już późno i ciemno jak w nocy. W dodatku z nieba siąpił deszcz. Na szczęście tydzień właśnie się kończył, cieszyli się, że wreszcie odpoczną sobie przez weekend. Rozmawiali o planach na kolejne dwa dni. Mieli zabrać Polę na łyżwy, bo niedawno otwarto lodowisko. Wiedzieli, że będzie skakać ze szczęścia, dlatego że od dawna na to czekała.

Kiedy to ustalili, zadzwonił telefon:

– Tak, skarbie? – Kobieta odebrała połączenie.

– Cześć, mamo. Za ile będziecie?

– Za jakieś piętnaście minut. A co się dzieje?

– Bunia się trochę gorzej czuje – powiedziała córka.

– Ale co się dzieje? – Zaniepokojona zerknęła na prowadzącego samochód męża, który także obrzucił ją krótkim pytającym spojrzeniem.

– Skarży się na silny ból głowy i brzucha. Położyła się do łóżka, ale nie śpi.

– Brała coś?

– Nie, dlatego dzwonię, bo nie wiem, czy powinna coś wziąć, czy nie.

– Dobrze, nie martw się. My z tatą już wracamy. Będziemy za chwilę w domu, to coś poradzimy.

Chowała właśnie telefon do torebki i relacjonowała mężowi rozmowę z córką, kiedy nagle mężczyzna rzucił przekleństwem i wykonał gwałtowny manewr, tracąc kontrolę nad pojazdem. Krzyczeli, gdy w ułamku sekundy samochód zjechał z drogi i uderzył w drzewo.

Potem nastała głucha cisza.

Rozdział pierwszy

Listopad 2024

Nie znam zbyt wielu osób, które lubią listopad. Ci, których ulubioną porą roku jest jesień, mają na myśli głównie wrzesień czy październik. Rzeczywiście wtedy zwykle panuje ładna pogoda. Mieniące się w słońcu wielokolorowe liście drzew dają niesamowity efekt. A potem opadają. Przyroda umiera na kilka miesięcy, dokładnie tak jak ja. Bo grudnia nienawidzę jeszcze bardziej.

Dziś pierwszy listopada. Czyli czas start.

Na cmentarzu spędzam znacznie więcej czasu, niż to potrzebne. Ale nigdzie się przecież nie spieszę. Bliskich mam tu. Od wielu lat jestem sama. Jak palec. Choć właściwie nie. Palec ma obok inne palce. Można powiedzieć, że tworzą rodzinę. Ja jestem kompletnie sama.

Siedzę na cmentarnej ławce i wpatruję się w ogień w wielkim zniczu, który przed chwilą odpaliłam i ustawiłam na granitowej płycie. Kręci się mnóstwo ludzi dookoła: jedni spacerują, inni spieszą się, by tylko odhaczyć Święto Zmarłych i móc z czystym sumieniem wrócić do domu i cieszyć się resztą wolnego popołudnia w gronie rodziny.

Patrzę kolejno na imiona i nazwiska członków mojej. Czytam:

Józef Chrzanowski 23.03.1944–16.10.2000

Joanna Wiśniewska 14.07.1969–5.11.2010

Wojciech Wiśniewski 7.08.1965–5.11.2010

Waleria Chrzanowska 6.10.1946–22.01.2018.

Za cztery dni znów tu przyjdę. Znajdę na grobie wielki bukiet czerwonych róż, a gdy wrócę do domu, będzie czekała na mnie jedna. Od kogo? Nie mam pojęcia. Ale dostaję je od trzynastu lat, czyli od pierwszej rocznicy śmierci rodziców.

Po jakimś czasie wstaję z ławki, żegnam się z rodzicami i dziadkami i kieruję do wyjścia. Czuję pustkę, mimo że minęło tyle lat… Człowiek nie jest stworzony do życia w samotności. A ja właśnie tak żyję. Sama od sześciu lat, gdy odeszła również moja babcia. Został mi po nich wielki wielopokoleniowy dom na Pogodnie, w którym codziennie jeszcze bardziej przytłacza mnie samotność. Przez dziesięć miesięcy w roku jest nawet całkiem znośnie. Mam znajomych, tych bliższych i tych dalszych. Spotykamy się, nieraz imprezujemy. Miałam nawet jakichś chłopaków. Ostatnio przez jakiś czas spotykałam się z Maćkiem, ale koniec końców nam nie wyszło.

Wychodzę z cmentarza, przedzierając się przez tłum kręcących się tam ludzi, i opatulam cieplej szalikiem. Panuje zimno. Pogoda właściwie przypomina bardziej grudniową. Przypuszczam, że temperatura spadła do zera. Mimo to nie mam zamiaru nigdzie się spieszyć. Wracam do domu spacerem. Ta trasa zajmuje mi zwykle koło godziny. Z Ku Słońcu na Wincentego Pola nie jest tak daleko. Kiedyś było to dla mnie bardzo zabawne. Gdy ktoś pytał mnie, jak mam na imię albo skąd jestem, mówiłam: „Jestem Pola z Wincentego Pola”. Ale lubię to imię. Lubię też mieszkać tam, gdzie mieszkam. Lokalizacja wręcz wymarzona. Blisko do centrum, blisko do pracy, a jednak na uboczu, tuż przy parku. Idealnie.

Idę wzdłuż Witkiewicza, gdy nagle od strony Syriusza podbiega do mnie jakiś koleś.

– Hej, mała, chętnie się z tobą przejdę.

Zerkam na niego i wiem już, że tak szybko nie odpuści. Wygląda na porządnie naprutego. Nie wiem, jakim cudem udało mu się do mnie dobiec. Nie jest stary, ale na pewno starszy niż ja, ma na sobie długi czarny płaszcz i czapkę w tym samym kolorze. Gdyby nie to, że ledwo trzyma się na nogach, wyglądałby nawet elegancko.

– Nie trzeba – odburkuję i idę dalej, nie patrząc na niego.

On jednak wcale nie odpuszcza, mimo że przyspieszam kroku. Idzie za mną i cały czas do mnie mówi:

– Maleńka, nie pędź tak, bo cię nóżki rozbolą. Chętnie ci je potem wymasuję. No chodź tu do mnie, piękna. Spodoba ci się.

Teraz już naprawdę zaczynam się bać. Serce bije mi jak oszalałe, a oddech się spłyca i przyspiesza. Idę jeszcze szybciej, ale on, mimo że nietrzeźwy, i tak ma przewagę. Jest mężczyzną, a to już wystarczy. Dogania mnie i kroczy tuż za mną. Wiem, że nie mogę udać się prosto do domu, bo nie chcę, by wiedział, gdzie mieszkam.

– Proszę za mną nie iść – mówię zdławionym głosem.

– Och, nie bądź taka niedostępna. Zabawimy się, będzie fajnie – dyszy mi nad uchem, a ja jestem naprawdę przerażona.

Mam ochotę krzyczeć, ale wtedy, za zakrętem, dostrzegam innego, stojącego tuż przed nami mężczyznę, i wpadam na szalony, chociaż w tym momencie jedyny racjonalny pomysł. Podbiegam do nieznajomego, staję przed nim, wspinam się na palce, całuję go w policzek i wypalam:

– Cześć, kochanie, przepraszam za spóźnienie.

Nie wiem, kto z naszej trójki jest najbardziej zdziwiony tym, co się wydarzyło: ja, która nigdy w życiu nie posądziłabym siebie o taki akt desperacji i odwagi, gościu, który się do mnie przyczepił, a teraz stoi jak słup soli, czy ten przystojniak, którego właśnie pocałowałam. Kiedy orientuję się, jak niesamowicie wygląda, jeszcze bardziej panikuję. Ukochany na niby patrzy na mnie bez słowa i wiem, że ma zamiar zapytać, co ja, do cholery, wyprawiam, ale zanim to robi, szybko i dyskretnie wskazuję delikatnym skinieniem głowy mężczyznę za mną i szepczę:

– Pomóż mi, proszę.

Jego wzrok momentalnie się zmienia, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, co dokładnie się dzieje. Automatycznie łapie mnie za biodro, przyciąga do siebie i całuje w czapkę.

– Już miałem do ciebie dzwonić. – Pokazuje telefon, który przez cały ten czas trzymał w drugiej ręce, a potem chowa go do kieszeni.

Pijany facet stoi jakieś dwa metry od nas i gapi się bez sensu. Mój nowy udawany chłopak odwraca się w jego stronę, mierzy go wzrokiem i odzywa pewnym siebie głosem:

– Jakiś problem?

Tamten unosi jedynie ręce w geście poddania, odwraca się i odchodzi, a ja oddycham z ulgą. Przez moment zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Mężczyzna puszcza mnie dopiero, kiedy pijak znika za rogiem. Przez chwilę kręci mi się w głowie, gdy odsuwam się od nieznajomego. Nie wiem, czy to z nadmiaru emocji, czy może z powodu jego niesamowicie intensywnego męskiego zapachu albo też naszego nieoczekiwanego zbliżenia.

– Dziękuję – wyduszam wreszcie z siebie. – I… przepraszam.

Nie wiem jeszcze, jak zareaguje. Jego wzrok pozostaje nieodgadniony. Powiedziałabym, że mnie nim przeszywa. Po krótkiej chwili jego spojrzenie łagodnieje i staje się troskliwe.

– W porządku? – pyta, unosząc jedną brew.

Potakuję skinieniem głowy.

– Tak. Po prostu się przyczepił jakiś czas temu i szedł ciągle za mną, gadając straszne rzeczy. Trochę się przestraszyłam i spanikowałam, dlatego tak… Mimo wszystko nie powinnam tego robić, przepraszam. – Jestem dość mocno zawstydzona, a nawet nieco zażenowana. Nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale myślę, że gdyby mój wybawiciel nie był taki przystojny, nie czułabym się aż tak głupio.

Facet jest pewnie w moim wieku albo parę lat starszy. Ma przepiękne piwne tęczówki, ale tak jasne, że niemal żółte. Dzięki temu wyglądają trochę jak słońce. Ciemna oprawa oczu idealnie z nimi kontrastuje i współgra z równie ciemnymi krótko przystrzyżonymi włosami i kilkudniowym zarostem.

– Daj spokój, dobrze zrobiłaś. – Uśmiecha się. Na Boga, jak on pięknie się uśmiecha. – Skoro już jesteś moją dziewczyną, mogę poznać chociaż twoje imię?

Teraz to ja się uśmiecham.

– Pola. – Wyciągam dłoń i mam ochotę dodać słynne już „z Wincentego Pola”, ale hamuję się. Uratował mnie, ale to przecież nadal obcy człowiek.

Podaje mi swoją i przedstawia się:

– Maks.

Stoimy tak przez krótką chwilę i zastanawiam się, dlaczego właściwie nadal się stąd nie ruszyłam. Znów czuję się nieswojo, więc mówię:

– Dobra, jeszcze raz bardzo ci dziękuję za pomoc.

Chcę już iść, ale on się odzywa:

– Chyba powinnaś to zgłosić na policję. – Wskazuje głową w kierunku, w którym odszedł tamten mężczyzna.

– I co im powiem? W zasadzie nic mi nie zrobił, nawet mnie nie dotknął.

– Naruszył twoją prywatność – odzywa się poważnie.

– A ja twoją. I w dodatku bardziej niż tamten moją. – Śmieję się.

– Fakt. – Jego twarz pogodnieje. – Ale nie martw się, nie zamierzam tego nigdzie zgłaszać.

Uśmiechamy się przez chwilę, patrząc sobie w oczy. Chcę sobie pójść. To znaczy nie chcę, nawet sama nie wiem dlaczego, ale czuję, że powinnam, więc odwracam się powoli, ale on zatrzymuje mnie słowami:

– Powinienem cię odprowadzić, ale czekam na kogoś.

Właściwie mógł tego nie mówić. Po pierwsze: dlatego że w sumie czemu miałby mnie odprowadzać? A po drugie: teraz myślę, że czeka na kobietę i robi mi się jeszcze bardziej głupio, że pocałowałam czyjegoś chłopaka, narzeczonego, męża – choć nie ma obrączki na palcu – może nawet ojca.

– Spokojnie, dam sobie radę, mieszkam niedaleko – mówię, chociaż z Poniatowskiego, gdzie obecnie się znajdujemy, do domu mam niemały kawałek.

– Na pewno wszystko okej? – Nie odpuszcza.

Kiwam głową i żegnam się z uśmiechem:

– Cześć.

– Do zobaczenia – żegna się.

– Skąd pewność, że się jeszcze zobaczymy? – pytam zaczepnie.

Maks wzrusza ramionami i wypala z zabójczym uśmiechem:

– Wiesz… Pary się czasem spotykają. – Puszcza do mnie oczko.

Odwracam się od niego z wielkim bananem na ustach, który towarzyszy mi do samego domu.

Czternaście lat wcześniej

Wracam do domu po szkole i jestem padnięta. Mam mnóstwo lekcji do odrobienia i jeszcze sprawdzian z matmy w poniedziałek. Czuję, że nie odejdę od biurka przez cały weekend. Jem obiad, który podgrzała mi babcia, a potem idę do siebie na górę. Chcę chociaż przez chwilę odpocząć, więc kładę się na łóżku i biorę Jezioro osobliwości Siesickiej. Podoba mi się ta książka. Czytając, czuję emocje Marty i sama mam ochotę przeżyć coś tak ciekawego. Chciałabym się zakochać. Rodzice mówią, że to za szybko, bo mam dopiero czternaście lat i nieraz zdążę się zakochać. Ale większość moich koleżanek ma za sobą choćby buziaka z chłopakiem, a ja nie.

Po jakimś czasie do drzwi puka moja bunia i mówi, że źle się czuje. Początkowo nieco ignoruję tę informację, ale gdy potem idę na dół, widzę, że faktycznie wygląda niemrawo. Sprawdzam godzinę: dziewiętnasta dziesięć. Dzwonię do mamy, bo powinni z tatą już wrócić, a ja nie do końca wiem, jak pomóc babci. Mama od razu odbiera połączenie i uspokaja mnie, że będą za kwadrans. Z tego powodu szykuję kolację dla siebie, buni i rodziców, a gdy kończę, orientuję się, że jeszcze nie przyjechali. Wybieram ponownie numer mamy, ale nie odbiera. Tata ma wyłączony telefon. Czuję nieprzyjemny ucisk w brzuchu, ale próbuję znów dodzwonić się do mamy. Bez skutku.

Po godzinie już naprawdę mocno panikuję. Babcia śpi i nie chcę jej budzić, bo wiem, jak źle się czuła. Ale ja odchodzę od zmysłów. Co chwilę biegam do okna, sprawdzam, czy samochód nie parkuje na podjeździe, i łapię za telefon, próbując się dodzwonić. Ciągle nic się nie dzieje. Boli mnie brzuch, serce, głowa. Chce mi się płakać z bezradności, bo kompletnie nie wiem, co powinnam zrobić.

Wybieram numer mamy po raz dwudziesty i nareszcie, po kilku sygnałach, odbiera połączenie.

– Halo, dobry wieczór – odzywa się damski głos nienależący do mamy.

Mam już pewność, że stało się coś złego. Łzy napływają mi do oczu i gula podchodzi do gardła. Nie jestem w stanie wykrztusić słowa.

– Halo? Jest tam kto?

– Mama…? – jęczę, mając głupią nadzieję, że po prostu zgubiła telefon i jakaś kobieta go znalazła.

Modlę się w duchu, żebym miała rację.

– Dobry wieczór – mówi ponownie tamta i odchrząkuje. – Czy państwo Joanna i Wojciech Wiśniewscy to twoi rodzice?

Odpowiadam twierdząco, choć nie mam pewności, czy kobieta zrozumiała mój bełkot.

– Czy jesteś dorosła? – pyta poważnie.

Zaprzeczam.

– A czy w domu przebywa ktoś dorosły?

– Tak. Babcia.

Kobieta prosi, bym dała jej telefon. Biegnę do buni i budzę ją. Początkowo nie wie, co się dzieje, więc tłumaczę zdenerwowana, że coś z rodzicami. Bierze ode mnie aparat i wychodzi. Próbuję iść za nią, ale zamyka przede mną drzwi. Cofam się do salonu, siadam na kanapie i opierając łokcie o kolana, zanurzam ręce we włosach. Czekam. Minuta. Dwie. Pięć… Nie wiem, ile ich minęło, ale to trwa całą wieczność. Nareszcie babcia powoli wchodzi do salonu i bez słowa siada obok. Podnoszę na nią wzrok i już wiem, co się stało. Robi mi się zimno i mam ochotę zwymiotować. Bunia przytula mnie mocno i obie długo i głośno szlochamy.