Rouletabille u cara - Gaston Leroux - ebook + książka

Rouletabille u cara ebook

Gaston Leroux

0,0

Opis

Kolejna część przygód reportera Rouletabilla. Sympatyczny dziennikarz-detektyw ma rozwiązać zagadkę na carskim dworze. Co wydarzy się tym razem? Na jakie niebezpieczeństwa narazi się bohater?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gaston Leroux
Rouletabille u cara
Warszawa 2016
Rozdział I
Wesołość i dynamit

– Barynia, przyjechał ten młody cudzoziemiec.

– Gdzie go zaprowadziłeś?

– Pozostał w loży portiera.

– Kazałam ci przecież wprowadzić go do saloniku Nataszy. Nie zrozumiałeś mnie, Jermołaju?

– Wybaczcie, barynia, ale gdy chciałem zrewidować tego młodego cudzoziemca, on dał mi kopniaka w brzuch.

– Czy nie powiedziałeś mu, że wydano rozkaz zrewidowania wszystkich, którzy przybywają do willi? Nawet moja matka musi się poddać rewizji.

– Powiedziałem mu o wszystkim, barynia, wspomniałem też o matce pani.

– Cóż ci odpowiedział?

– Że on nie jest matką baryni. Był wściekły.

– A więc wpuść go bez rewizji!

– Ale prystaw będzie niezadowolony.

– Rozkazałam; odejdź.

Jermołaj skłonił się i zeszedł do ogrodu. Pani Triebasowowa opuściła werandę, na której wiodła powyższą rozmowę ze starym rządcą swego męża, generała Triebasowa, i udała się do jadalni swej daczy, willi, gdzie właśnie wesoły radca stanu Iwan Piotrowicz opowiadał ostatni swój figiel, jaki urządził w restauracji Kubata. Zebrane w willi, towarzystwo bawiło się hucznie; śmiał się też wesoło generał, siedzący z wyciągniętą na fotelu nogą; nie odzyskał w niej jeszcze zupełnej władzy od czasu przedostatniego zamachu, który się fatalnie zakończył dla jego starego woźnicy i dwóch koni. Iwan Piotrowicz, ruchliwy, mały staruszek, o czaszce łysej jak kolano, wypłatał tego figla dzień przedtem. Przepłukawszy sobie – jak zwykł mówić – gardło szklaneczką szampana, opowiadał, wybuchając od czasu do czasu głośnym śmiechem:

– Bawiliśmy się przez całą noc wesoło, Fiodorze Fiodorowiczu, w jednej z nadnewskich restauracji, słuchając śpiewu chórów, a kiedy cygańska muzyka odeszła, wyszliśmy na brzeg Newy, aby wyprostować nogi i ochłodzić się rannym powietrzem. Wtem ukazała się sotnia kozaków gwardyjskich. Znałem dowodzącego nią oficera i zaproponowałem mu, by wypił z nami u Kubata za zdrowie cara. Oficer ten, Fiodorze Fiodorowiczu, to zuch, który od dziecka zna się na szampanie i może się poszczycić tym, że nigdy nie wypił szklanki wina krymskiego. Na sam dźwięk słowa: szampan, wykrzyknął: Niech żyje car! – Wot szczery ruski patriota! – Przyjął on moje zaproszenie i ruszyliśmy wszyscy w drogę, weseli jak dzieci, przypominające sobie szkolne psoty. Szła z nami cała sotnia, przygrywając na piszczałkach, a na końcu izwozczyki: istna procesja! Stanęliśmy wkrótce przed Kubatem; nie mogłem oczywiście pozostawić towarzyszy znajomego oficera przed drzwiami restauracji i zaprosiłem ich również; nie odmówili. Ale i podoficerzy poczuli wielkie pragnienie. No, ty wiesz, wiesz o tym, Fiodorze Fiodorowiczu, że ja znam dyscyplinę i subordynację. Że tam człowiek pewnego pięknego wiosennego poranku poczuje w sobie szeroką naturę, to nic, ale o dyscyplinie nie można zapomnieć. Kazałem więc podać szampana dla oficerów w osobnym gabinecie, a dla podoficerów w dużej sali restauracyjnej. Żołnierze też byli spragnieni, posłałem im więc także szampana na podwórze. W ten sposób uniknęło się zamieszania. Ale i o koniach pomyślałem. Wspaniałe, pyszne koniki, Fiodorze Fiodorowiczu; i one chciały pić za zdrowie cara. Co tu zrobić? Jej Bohu, byłem w kłopocie... Sala, podwórze, wszystko było zapełnione! Nie można przecie było kazać wejść koniom do osobnego gabinetu! Ano, tak kazałem wynieść im szampana w wiadrach na podwórze. I była zabawa, Fiodorze Fiodorowiczu, zabawa aż miło! W życiu ja czegoś tak wesołego nie widziałem. Konie, wypiwszy szampana, zaczęły skakać, rżeć, szaleć, jakby je parzono pochodniami, a ludzie takoż oszaleli, pijani. To było widowisko, że serce się radowało! Ludzie i konie po prostu razem powariowali! Stojąc w oknie gabinetu, pękaliśmy ze śmiechu na widok sarabandy z tańczących butów i końskich kopyt Ale jeźdźcy cierpliwi, zdołali mimo wszystko zaprowadzić konie do koszar. Dali im rady, bo kawaleria carska, Fiodorze Fiodorowiczu, jest pierwszą na świecie! A myśmy się uśmiali! Na wasze zdrowie, Matriono Piotrowna!

Te ostatnie uprzejme słowa skierowane było do generałowej Triebasowowej, która, wzruszając ramionami, słuchała spokojnie opowiadania wesołego radcy stanu o tej szerokiej zabawie. Wtrąciła się do rozmowy tylko po to, by uspokoić generała, który chciał kazać zamknąć całą sotnię, ludzi i konie, do więzienia. I podczas gdy goście śmiali się ubawieni awanturą, ozwała się do męża:

– Fiodorze, nie będziesz chyba przywiązywał wagi do tego, co opowiada nasz stary przyjaciel Iwan Piotrowicz. Ten człowiek ma najbujniejszą wyobraźnię w całym Petersburgu, zwłaszcza gdy się napije szampana. Iwanie Piotrowiczu, przyznajcie się, żeście nie kazali wcale podawać koniom szampana w wiadrach!

Ale stary hulaka protestował. Napojenie koni szampanem, to przecie był kawał, na jaki się nawet znany kawalarz, adwokat Atanazy Gieorgiewicz, nie zdobył.

– Przeciwnie. Kazałem podać koniom szampana i to najlepszej marki. Czestne słowo daję! Wygrałem w klubie kupieckim cztery tysiące rubli, a wyszedłem z tej małej uczty z piętnastoma kopiejkami w kieszeni.

Ale do ucha Matriony Piotrowny pochylił się w tej chwili Jermołaj, wierny rządca, który nawet w mieście nigdy nie porzucał swego nankinowego ubrania, paska z czarnej skóry, szerokich niebieskich pantalonów i butów błyszczących jak lustro. Generałowa podniosła się z krzesła, skinęła głową i uśmiechnęła się do swej pasierbicy Nataszy, która wiodła za nią oczyma aż do drzwi, nie słuchając czułych słówek adiutanta swego ojca, żołnierza-poety Borysa Murazowa, który napisał tyle pięknych poezji na śmierć studentów moskiewskich, wystrzelawszy ich przedtem, wedle rozkazu, na barykadach.

Jermołaj udał się za swa panią do dużego salonu; tam wskazał jej drzwi na pół otwarte, które prowadziły do saloniku poprzedzającego pokój Nataszy.

– On jest tam! – rzekł przyciszonym głosem.

Jermołaj mógł spokojnie milczeć, gdyż generałowa byłaby się domyśliła obecności w saloniku obcego człowieka. Mówiła o tym pozycja pewnego indywiduum ubranego w płaszcz oblamowany fałszywymi astrachanami, jak wszystkie płaszcze policji rosyjskiej (po tym można na pierwszy rzut oka poznać agentów śledczych). Człowiek ten na czworakach, spoglądał przez wąską szparę, miedzy drzwiami na pół otwartymi a ścianą, na to, co się działo w saloniku. W ten albo inny sposób poddawano obserwacji wszystkich, którzy chcieli się zbliżyć do generała Triebasowa, zrewidowawszy ich przedtem w loży szwajcara (zwyczaj ten datował się od ostatniego zamachu).

Generałowa dotknęła ramienia człowieka klęczącego ręką, tą dzielną ręką, którą uratowała życie mężowi, a z której nie znikły jeszcze ślady straszliwej eksplozji (podczas ostatniego zamachu Matriona Piotrowna chwyciła w rękę bombę, przeznaczoną do wysadzenia generała w powietrze). Policjant podniósł się i odszedł, tłumiąc odgłos kroków, na werandę, gdzie się wyciągnął na kanapie, udając, że śpi, a w gruncie rzeczy obserwując wejście do ogrodu.

Miejsce jego przy szczelinie w drzwiach zajęła teraz Matriona Piotrowna i obserwowała, co się dzieje w saloniku. Nie było w tym nic szczególnego. Ona to czuwała nad wszystkim i wszystkimi. Ona krążyła dniem i nocą w pobliżu generała, jak wierny pies-stróż gotów do walki z czyhającym niebezpieczeństwem, gotów na razy, na śmierć za swego pana. Zaczęło się to w Moskwie, po strasznych prześladowaniach i rzezi rewolucjonistów pod murami Presni, kiedy pozostali przy życiu nihiliści przysłali zwycięskiemu generałowi Triebasowowi wyrok śmierci. Matriona Piotrowna żyła tylko dla swego męża; twierdziła, że go nigdy nie przeżyje. Dwa razy miała sposobność bronienia go...

Ale teraz nie miała już odwagi i ufności...

Zaszły w niej rzeczy, które wykoleiły zupełnie jej czujność, jej ostrożność, jej miłość... Oznajmiła o nich tylko dyrektorowi policji Kuprianowi, ten zaś mówił o nich carowi. I oto car posyłał jej, jako ostatnią ucieczkę, tego młodego cudzoziemca... Józefa Rouletabille’a, reportera...

...Jaki on był jeszcze młody! Przypatrywała się uważnie tej poczciwej młodej głowie, o oczach jasnych i tak naiwnych, jak oczy dziecka. (Nic dziwnego, że w tej chwili spojrzenie Rouletabille’a nie miało głębokości, jaką nadaje rozmyślanie o rzeczach nadludzkich, bo znalazłszy się przy stole, zastawionym wszelkiego rodzaju przekąskami, młodzieniec zajęty był jedynie sprzątaniem resztek kawioru). Matriona zauważyła świeżość jego policzków, brak najmniejszego zarostu na brodzie... rozwichrzone włosy opadające w lokach na czoło. Czoło miał ciekawe, o fałdach, równoległych do łuków brwi, myślące, gdy tymczasem usta jego poruszały się... poruszały... można by przypuścić że Rouletabille nie jadł od ośmiu dni. Połykał właśnie potężny kawałek jesiotra i spoglądał z lubością na majonez, gdy do salonu weszła Matriona Piotrowna.

Chciał się natychmiast usprawiedliwić i rzekł, mając jeszcze usta pełne jedzenia:

– Niech mi pani wybaczy, ale car zapomniał zaprosić mnie na śniadanie.

Generałowa uśmiechnęła się i powitawszy go silnym uściskiem ręki, poprosiła, by usiadł:

– Rozmawiał pan najjaśniejszym panem?

– Przybywam właśnie od niego. Czy mam zaszczyt rozmawiać z generałową Triebasowową?

– Tak jest. A pan?

– Józef Rouletabille we własnej osobie. Nie dodaję: sługa pani, bo jeszcze nie wiem o niczym. Rozmawiałem właśnie przed chwilą z carem o awanturach pani z nihilistami. Prawda, że nie wyglądam na to?...

– I cóż? – badała generałowa ubawiona tonem, w jakim rozmowa była prowadzona, oraz trochę zmieszaną miną Rouletabille’a.

– Otóż... jestem reporterem, nieprawdaż? Powiedziałem to memu redaktorowi w Paryżu... Nie mam oczywiście wcale ochoty brać udziału w sprawach rewolucji, które się nie tyczą mojej ojczyzny. Redaktor odpowiedział mi na to: – Nie chodzi wcale o branie udziału. Chodzi o to, by się udać do Rosji i zbadać sytuację, w jakiej się znajdują poszczególne stronnictwa. Zacznie pan od interview z carem. Na to odpowiedziałem: – Tak, to co innego... i udałem się na dworzec.

– I interviewował pan cara?

– Tak jest, to nie było znowu takie trudne. Miałem zamiar przybyć prosto do Petersburga; ale za Gatczyną pociąg zatrzymał się i przede mną zjawił się wielki marszałek dworu, prosząc, bym się udał za nim. W dwadzieścia minut potem znalazłem się w Carskim Siole, przed carem... Czekał na mnie, domyśliłem się natychmiast, że chodziło o jakąś ważną sprawę...

– I cóż panu powiedział najjaśniejszy pan?

– To bardzo uprzejmy człowiek ten najjaśniejszy pan. Uspokoił mnie natychmiast, gdy mu oznajmiłem o swoich skrupułach. Powiedział mi, że nie chodzi wcale o robienie polityki, tylko o ratowanie jego najwierniejszego sługi, który omal nie padł ofiarą dziwnego dramatu, rodzinnego...

Generałowa powstała, bardzo blada.

– Ach – rzekła – ależ to...

I Rouletabille, którego uwagi nic nie uszło, spostrzegł, że ręka jej, oparta na poręczy krzesła, zadrżała.

Mówił dalej, udając że nie widzi wzruszenia generałowej:

– Car rzekł mi te słowa: – To ja pana o to proszę, ja i generałowa Triebasowowa. Niech pan idzie, ona czeka na pana!

Rouletabille umilkł teraz, czekając, co powie generałowa.

Po krótkim namyśle odezwała się:

– Czy widział się pan z Kuprianem?

– Z naczelnikiem policji? Tak jest... Wielki marszałek odprowadził mnie z powrotem na dworzec w Carskim Siole; naczelnik policji czekał na mnie na dworcu w Petersburgu. Trudno sobie wyobrazić lepsze przyjęcie!

– Panie Rouletabille – rzekła Matriona, starając się odzyskać zimną krew – nie jestem tego zdania, co Kuprian, ani też nie podzielam (tu zniżyła drżący głos) mniemania najjaśniejszego pana! Wolę pana ostrzec zawczasu... by pan nie żałował, że działał w sprawie... w której trzeba wiele ryzykować... ryzykować ogromnie... Nie! tu nie może być mowy o żadnym dramacie rodzinnym... Rodzina nasza jest nieliczna... generał, jego córka z pierwszego małżeństwa Natasza, i ja... Między nami trojgiem nie może być dramatu... Jest tylko mój mąż, który spełnił swój obowiązek żołnierza, broniąc tronu cara, mój mąż, którego mi chcą zamordować... Nie ma oprócz tego nic innego... stanowczo nic, mój drogi gościu...

I, by ukryć swoje zmieszanie, odkroiła kawałek cielęciny w galarecie.

– Pan nic nie jadł, pan jest głodny, to okropne, mój drogi panie... Wie pan co, zje pan obiad z nami, a potem... potem... pożegna nas pan... tak... zostawi mnie pan samą... Spróbuję go bronić sama jedna... tak... spróbuję...

Łza stoczyła się do cielęciny w galarecie. Rouletabille, którego wzruszał smutek tej dzielnej kobiety, starał się tego nie okazać po sobie.

– Mógłbym przecież trochę pomóc pani – rzekł – Pan Kuprian mówił mi, że jest tu jakaś tajemnica... a moim zadaniem jest badanie tajemnic...

– Wiem, o czym myśli Kuprian – rzekła, potrząsając głową. – Gdybym jednak pewnego dnia zaczęła tak myśleć, jak on, wolałabym raczej umrzeć!

I poczciwa Matriona Piotrowna podniosła na Rouletabille’a swe wielkie, piękne oczy, pełne łez, które starała się powstrzymać i natychmiast dodała:

– Niechże pan je, mój drogi gościu, niech pan je!... Moje drogie dziecię, trzeba zapomnieć o wszystkim, co panu mówił Kuprian... gdy pan powróci do swej pięknej Francji...

– Przyrzekam pani to.

– Więc to cesarz kazał panu odbyć tę długą podróż... Ja nie chciałam wcale... Ma zaufanie do pana? – spytała naiwnie, spoglądając na niego uważnie spoza łez.

– Powiem pani, jak się rzecz miała. Spełniłem kilka czynów, o których mu doniesiono; przy tym cesarz wasz może czasami czytuje dzienniki. Słyszał przede wszystkim, jak opowiadano (bo opowiadano w całym świecie) o tajemnicy żółtego pokoju i perfumach kobiety w czerni...

Wypowiedziawszy te słowa, Rouletabille spojrzał spod oka na generałową i uczuł wielką przykrość, gdy zauważył, że jej poczciwa, szczera twarz wyrażała zupełną nieznajomość tej żółtej tajemnicy i czarnych perfum.

– Mój mały przyjacielu – rzekła głosem, który się stawał coraz cichszy – wybacz mi, ale od dawna już oczy moje nie zajmują się czytaniem...

Łzy, których nie mogła dłużej powstrzymać, spłynęły po jej policzkach.

Rouletabille nie mógł dłużej, panować nad sobą. Przypomniał sobie nagle, co wycierpiała ta heroiczna kobieta w swej codziennej walce z czyhającą na każdym kroku śmiercią. Drżąc cały, wziął w dłonie jej małe, pulchne ręce.

– Niech pani nie płacze! Chcą pani zabić męża. Dobrze, teraz będzie go broniło nas dwoje, przysięgam pani!...

– Nawet przeciw nihilistom?

– Ach, pani! Przeciw całemu światu!... Zjadłem wszystek kawior pani... jestem pani gościem!... jestem pani przyjacielem!

Gdy wymawiał te nie mające ze sobą wiele związku słowa, był taki wzruszony i taki przy tym śmieszny, że generałowa pomimo łez nie mogła powstrzymać śmiechu. Zaprosiła go, by usiadł tuż przy niej.

– Naczelnik policji mówił mi dużo o panu. Stało się to nagle, nazajutrz po zamachu i tajemniczym zdarzeniu, o którym panu opowiem. Zawołał: – Ach, żeby tutaj był Rouletabille, toby rozwiązał tę zagadkę!... Nazajutrz powrócił tutaj. Udał się na dwór. Tam, zdaje się, zajmowano się panem bardzo. Car pragnął pana poznać... Dano znać przez ambasadę do Paryża.

– Tak, tak... i naturalnie wszyscy dowiedzieli się o tym. To śmieszne! Nihiliści uprzedzili mnie natychmiast, że nie przybędę do Rosji żywy. To mnie, nawiasem mówiąc, nakłoniło do przybycia tutaj. Mam bardzo przekorną naturę.

– Jakąż pan miał podróż?

– Dziękuję pani, nie najgorszą... Spłoszyłem zaraz na początku, w pociągu pewnego młodzieńca Rosjanina, który miał mnie zabić i porozumiałem się z nim... bardzo sympatyczny chłopiec; doskonale się urządziłem.

Rouletabille spożywał w tej chwili potrawę, której nazwę trudno byłoby oznaczyć. Matriona Piotrowna położyła mu swą pulchną rękę na ramieniu:

– Czy pan mówi poważnie?

– Jak najpoważniej.

– Może pozwoli pan kieliszek wódki?

– Nigdy nie używam alkoholu.

Generałowa wychyliła jednym haustem kieliszek.

– Jakim sposobem dowiedział się pan, że cię ścigają?

– Przede wszystkim, ów młodzieniec miał na oczach okulary. Wszyscy nihiliści używają w podróży okularów. A zresztą wpadłem na dobry koncept. Na minutę przed odejściem pociągu kazałem wejść na korytarz wagonu sypialnego mojemu przyjacielowi, również reporterowi, który robi zawsze to, czego ja chcę. Nazywamy go w redakcji Migdałem. Powiedziałem mu: Migdał, krzyknij zaraz bardzo głośno: – Patrzcie, to przecież Rouletabille! – No i Migdał krzyknął: – Patrzcie, to Rouletabille! – i natychmiast wszyscy, którzy byli w korytarzu, obejrzeli się, ci zaś, którzy się już znajdowali w przedziałach, wyszli z nich, oprócz człowieka w okularach.

Generałowa spoglądała na Rouletabille’a, który poczerwieniał jak burak, zmieszany własnym samochwalstwem.

– To może śmieszne, co opowiadam; ale od chwili, w której car Wszechrosji zapragnął mnie poznać, nie mogłem pozwolić na to, żeby jakieś indywiduum w okularach nie było ciekawe, jak ja wyglądam. To było nienaturalne. Więc zaledwie pociąg ruszył, przysiadłem się do tego pana i opowiedziałem mu, co o nim myślę. Podróżny zdjął okulary i, wlepiwszy we mnie oczy, zapewnił mnie, że mu bardzo miło rozmawiać ze mną, zanim mi się zdarzy coś przykrego. W pół godziny potem przyjaźń między nami była faktem dokonanym. Dałem mu do zrozumienia, że udaję się do Rosji tylko jako reporter i że będzie miał dosyć czasu gniewać się na mnie, gdybym nie był dosyć roztropny. Na granicy niemieckiej młodzieniec opuścił mnie i powrócił spokojnie do swej nitrogliceryny.

– Więc i pan jest skazany, pan także, moje biedne dziecię!

– Och, jeszcze nas nie mają!

Matriona Piotrowna zakaszlała. To nas rozdzierało jej serce. Z jakim spokojem ten chłopiec, którego jeszcze przed godziną nie znała, godził się dzielić niebezpieczeństwa położenia, które ogólnie wzbudzało litość, od którego jednak odsuwali się najdzielniejsi z taką samą dozą przestrachu jak przezorności.

– Ach! mój mały przyjacielu... Może pan pozwoli trochę tej doskonałej siei? Niech pan wzmocni się kieliszkiem anyżówki i opowiada dalej...

Ale młodzieniec nalał sobie właśnie piwa do szklanki.

– Teraz ja będę słuchał pani. Niech mi pani opowie wszystko, począwszy od pierwszego zamachu.

– Teraz – rzekła Matriona – pójdziemy zjeść obiad.

Rouletabille otworzył szeroko oczy.

– Ależ, proszę pani, a cóż ja robię w tej chwili?

Generałowa uśmiechnęła się. Wszyscy ci cudzoziemcy byli jednacy. Dlatego, że coś przekąsili, wyobrażali sobie, że nie potrzebują jeść obiadu. Nie umieli jeść.

– Przejdziemy do jadalni. Generał oczekuje pana. Goście siedzą przy stole.

– Czy mam udawać, że znam męża pani.

– Tak jest, spotkał go pan w Paryżu. Całkiem naturalne, że będąc w Petersburgu, składa mu pan wizytę. Zna go pan nawet bardzo dobrze, zna go na tyle, by panu mógł ofiarować gościnność. Ach! moja pasierbica... Tak, i Natasza sądzi, że ojciec jej zna pana – dodała, czerwieniąc się...

Otworzyła drzwi wielkiego salonu, przez który trzeba było przejść, by się dostać do jadalni.

Rouletabille mógł obserwować z miejsca, w którym się znajdował, wszystkie kąty salonu, werandę, ogród i przedsionek. Na werandzie, człowiek w paltocie oblamowanym fałszywymi astrachanami zdawał się spać ciągle na kanapie; w jednym z kątów salonu inne indywiduum, milczące i nieruchome jak posąg, ale również ubrane w płaszcz z fałszywymi astrachanami, stało, założywszy ręce na plecach przed akwarelą, przedstawiającą zachód słońca. Wreszcie w ogrodzie i przed wejściem do willi błądziły trzy inne płaszcze z astrachanami, niby dusze pokutujące. Rouletabille zatrzymał generałową ruchem ręki, powrócił do małego salonu i zamknął starannie drzwi za sobą.

– Czy to policja? – zapytał.

Matriona Piotrowna położyła palec na ustach, jakby chcąc mu nakazać milczenie. Rouletabille uśmiechnął się.

– Ilu ich jest?

– Dziesięciu; zmieniają się co sześć godzin.

– W takim razie ma pani u siebie w domu dziennie czterdziestu ludzi nieznanych.

– To nie są ludzie nieznani – rzekła. – Przecież to policja!...

– I pomimo, że oni tu czuwają, podłożono do pokoju generała ów bukiet?

– Wtenczas było ich zaledwie trzech, więc... od owego czasu dano nam dziesięciu.

– To nic nie znaczy... a odkąd jest ich dziesięciu, była ta historia...

– Z czym? – spytała niespokojnie.

– Wie pani dobrze... Z posadzką.

– Sza, milcz pan o tym! – rozkazała.

Przybliżyła się do drzwi i spojrzała przez nie na policjanta stojącego przed krajobrazem... Rzekła:

– Nikt o tym nie wie... nawet mój mąż...

– Powiedział mi o tym Kuprian... Więc to on przysłał pani tych dziesięciu agentów?

– Tak jest.

– A więc, zaczniemy od wyrzucenia policji za drzwi.

Matriona Piotrowna chwyciła go za rękę przestraszona.

– Nie myśli pan chyba tego na serio?

– Owszem! Należy się dowiedzieć, skąd padają ciosy! Ma Pani w domu cztery rodzaje ludzi: policję, służących, przyjaciół i rodzinę. Oddalmy najpierw policję. Niech nie ma prawa pilnowania mieszkania pani. Nie potrafiła zapewnić pani bezpieczeństwa, nie ma więc pani czego żałować. Jeżeli zaś podczas jej nieobecności nie zdarzy się żaden nowy zamach, możemy pozwolić panu Kuprianowi prowadzić dalsze śledztwo u siebie...

– Pan nie zna doskonałej policji Kupriana. Ci dzielni ludzie dali nieraz dowody poświęcenia...

– Pani, gdybym spotkał nihilistę, pierwszym pytaniem, jakie bym sobie zadał, byłoby: czy on nie należy do policji? Pierwszą zaś rzeczą, o którą zapytałbym agenta waszej policji: czy on nie jest nihilistą?

– Ci ludzie nie będą jednak chcieli odejść.

– Czy który z nich mówi po francusku?

– Tak jest, szef ich, ten, który jest w salonie.

– Niech pani będzie łaskawa zawołać go.

Generałowa wyszła do salonu i skinieniem przyzwała stróża bezpieczeństwa. Rouletabille pokazał mu jakiś papier, który ten przeczytał.

– Zbierze pan swych ludzi i opuści willę – rozkazał Rouletabille. – Uda się pan na policję i powie panu Kuprianowi, że to ja wydałem ten rozkaz i żądam, by z willi oddalono policję... aż do nowego rozporządzenia.

Człowiek skłonił się, spojrzał na generałową, nic nie rozumiejąc, i rzekł do młodzieńca:

– Według rozkazu pana!

Wyszedł.

– Niech pan zaczeka na mnie tutaj przez chwilkę – rzekła generałowa, na której niepokój było naprawdę przykro patrzeć.

Udała się za człowiekiem w fałszywych astrachanach. W kilka chwil później wróciła do salonu; wydawała się być jeszcze bardziej wzburzoną.

– Przepraszam pana bardzo – rzekła – ale nie mogłam im pozwolić tak odjechać. Mieli tutaj ciężką i żmudną pracę. Pytali mnie, czy może uchybili w czym lub nie wypełnili należycie swych obowiązków. Uspokoiłam ich napiwkiem.

– Niech mi pani powie prawdę. Prosiła ich pani zapewne, żeby się zbytnio nie oddalali od willi, by jej strzegli bodaj z daleka?

– To prawda – wyznała generałowa, czerwieniąc się. – Ale oni i tak odeszli; muszą pana słuchać. Jaki rozkaz pan im pokazał?

Rouletabille wyjął po raz drugi swój papier pokryty znakami, literami kabalistycznymi, których wcale nie rozumiał. Generałowa przetłumaczyła głośno:

Rozkaz dla wszystkich agentów, czuwających nad willą generała Triebasowa, aby bezwzględnie byli posłuszni okazicielowi. Kuprian

– Prawda! – szepnęła Matriona Piotrowna – ale Kuprian nigdy nie byłby wydał panu tego papieru, gdyby wiedział, że użyje go pan na to, by wypędzić stąd wszystkich jego agentów.

– Zapewne! Nie pytałem go w tym względzie o zdanie, niech mi pani wierzy. Ale zobaczę się z nim jutro i on mnie zrozumie.

– A tymczasem kto będzie strzegł jego?

Rouletabille ujął jej rękę. Widział, że cierpi, pożerana chorobliwą trwogą. Żal mu się jej zrobiło. Chciał ją natchnąć ufnością i odwagą.

– My! – rzekł.

Spojrzała w jego oczy, takie jasne, głębokie i inteligentne, na tę twarz szlachetną, w której przebijała się chęć uspokojenia jej. Rouletabille czekał, co powie generałowa. Nie rzekła nic, tylko uściskała go z całego serca.

Rozdział II
Natasza

W sali jadalnej opowiadał teraz swoje przygody myśliwskie Tadeusz Czychnikow. Był to największy handlarz drewnem na Litwie, właściciel olbrzymich lasów. Z Fiodorem Fiodorowiczem łączyła go szczera przyjaźń od chwili, gdy jeszcze jako dziecko obronił go przed niedźwiedziem, który dosięgał już swą potężną łapą głowy dziecka. W owym czasie ojciec Fiodora był gubernatorem Kurlandii z łaski Boga i cara. Tadeusz, który miał wtenczas zaledwie trzynaście lat, zabił niedźwiedzia zręcznym rzutem oszczepu, Od owego czasu zawiązała się między obu rodzinami serdeczna przyjaźń, a chociaż Tadeusz nie był ani szlachcicem, ani żołnierzem, Fiodor kochał go jak brata. Obecnie największy handlarz drewnem porzucił wszystkie swoje sprawy, swoją rodzinę, i na wiadomość o ostatnim zamachu przybył do Petersburga, by uściskać swego drogiego Fiodora. Podobnie czynił po każdym zamachu; nie opuścił ani jednego. Był to wierny przyjaciel. W tej chwili jednak biadał nad tym, że w dzisiejszych czasach ludzie nie umieją tak polować na niedźwiedzie, jak dawniej. Czy zresztą są jeszcze niedźwiedzie w Kurlandii? Czy są tam jeszcze drzewa, te prawdziwe drzewa, które pamiętały czasy wielkich książąt litewskich, drzewa olbrzymy rzucające cień aż pod mury miast? Gdzie się one podziały?... Tadeusz sam kazał je pościnać i sprzedał kolei. Ha, cóż, trzeba było iść z postępem! Polowanie tymczasem straciło zupełnie urok; w tych małych, rzadkich lasach można jeszcze natrafić czasami na jakąś słonkę. Między zebranymi wywiązała się sprzeczka na temat pory, o której najlepiej polować na słonki, gdy w tejże chwili do pokoju wszedł Rouletabille wraz z Matrioną Piotrowną. Generał, który od kilku minut ciągle spoglądał na drzwi, zawołał, jakby przygotowany na przybycie gościa:

– Ach! mój drogi Rouletabille!... Czekałem na pana!... Powiedziano mi, że ma pan zamiar przybyć do Petersburga!

Rouletabille uścisnął rękę gospodarza i przywitał go, jak się wita przyjaciela po długim niewidzeniu. I reporter został przedstawiony towarzystwu jako młody przyjaciel, z którym podczas ostatniego pobytu w stolicy Francji bardzo miło spędzało się czas. Wszyscy pytali o nowiny z Paryża.

– Jak się powodzi Maximowi? – zapytał Atanazy Gieorgiewicz.

Czychnikow był tylko raz w Paryżu i wyniósł z niego najmilsze wspomnienie o Francuzkach. Chcąc się okazać uprzejmym rzekł, kładąc nacisk na każde słowo i wymawiając trochę z niemiecka:

– Wasze kokoty!... Ach panie!... Wasze kokotki... co to za kobiety!

Matriona Piotrowną chciała mu przerwać, ale Czychnikow musiał się pochwalić znawstwem na punkcie piękności kobiet. Miał żonę odętą, sentymentalną, płaczliwą, która ustawicznie siedziała u popa.

Rouletabille chciał wypowiedzieć zdanie, jakie miał o Rosji, ale zaledwie otworzył usta, już mu je zamknięto:

– Niech pan pozwoli!... Przepraszam pana! – rzekł Atanazy Gieorgiewiez. – Wy, panowie młodzi, nie możecie sobie tak szybko wyrabiać sądu o rzeczach... Trzeba żyć długo w jakimś kraju, by sobie wyrobić zdanie o jego prawdziwej wartości... Rosja, mój młody przyjacielu, to dla pana jeszcze kraina nieznana.

– Zapewne! – westchnął Rouletabille.

– A więc, na zdrowie pana!... Na razie mogę panu tylko powiedzieć, że jest w niej bardzo wielu amatorów szampana, che, che – mówił dalej adwokat, śmiejąc się głośno. – Największy pijak jednak, jakiego spotkałem, urodził się nad brzegami Sekwany, słowo daję! Znałeś go, Fiodorze Fiodorowiczu? To biedny Karol Dufour, który zginął dwa lata temu podczas uczty oficerów gwardii. Przy końcu bankietu założył się, że wypije za zdrowie każdego z obecnych szklankę szampana. Gości było sześćdziesięciu, wliczając jego. Zaczął chodzić naokoło stołu i wychylać zdrowia. Wszystko szło doskonale do pięćdziesiątej ósmej szklanki. Ale przy pięćdziesiątej dziewiątej stało się nieszczęście; zabrakło szampana. Wówczas ten biedny, ten sympatyczny Karol nalał sobie do szklanki wina, które stało na stole, wypił je za zdrowie pięćdziesiątego dziewiątego gościa, gdy wtem nagle... wyszeptawszy jeszcze: Tokaj z 1807, padł martwy na ziemię. Ach, jak on świetnie znał gatunki wina! Słowo daję! Dowiódł tego nawet w ostatniej chwili swego życia. Pokój jego pamięci! Pytano, na co zmarł. Wedle mego zdania, powodem jego śmierci było wypicie niewłaściwego wina. Gdyby był wypił jeszcze jedną szklankę szampana, dzisiaj siedziałby tutaj między nami. Na wasze zdrowie, Matriono Piotrowna! Niech żyje Francja, mój panie gościu!... Nataszo, moje dziecię, zaśpiewaj nam coś. Borys będzie ci akompaniował na gitarze. Ojciec twój będzie bardzo zadowolony.

Na Nataszę, która w tej chwili podniosła się z krzesła, skierowały się spojrzenia wszystkich obecnych.

Rouletabille’a uderzyła pogodna piękność młodej dziewczyny. Zdziwił go spokój i harmonia tych szlachetnych rysów. Natasza mogła mieć dwadzieścia lat. Gęste, ciemne włosy okalały jej marmurowe czoło. Profil miała czysty, a usta, dość szerokie i pełne, odsłaniały w uśmiechu zęby jak u młodej wilczycy. Była średniego wzrostu, ale gdy szła, miała w sobie coś z majestatu królowej. Cały wdzięk jej skupiał się jednak w ciemnoniebieskich, głębokich oczach. Postać Nataszy miała w sobie coś zagadkowego. Nie można sobie było zdać sprawy z tego, czy spokój, jakim tchnęła cała jej postać, był naturalny, czy też był rezultatem siły woli.

Zdjęła gitarę ze ściany i podała ją Borysowi.

– Co mam zaśpiewać? – spytała, opierając się na poręczy fotela, na którym siedział generał, i podniosła do ust jego rękę.

– Zaimprowizuj coś po francusku – rzekł generał. – Dla naszego gościa...

– Tak – prosił Borys – niech pani improwizuje, jak owego wieczora...

Uderzył w struny gitary.

Natasza zaczęła śpiewać, spoglądając na ojca:

Gdy nadejdzie chwila naszej rozłąki, chwila wieczorna, niech anioł snu przysłoni cię swymi lazurowymi skrzydły...

Niech oczy twoje wypoczną po tylu łzach i spokój wróci do twego udręczonego serca.

Niech każda chwila naszej rozmowy, o ojcze drogi, wywoła w duszy twej słodką i czarowną harmonię...

I gdy myśl tam uleci w lepsze światy, niech obraz mój zjawi ci się wówczas.

Natasza miała głos o niezrównanej słodyczy i wdzięku. Słowa pieśni musiały mieć jakieś ukryte znaczenie dla obecnych, gdyż byli oni bardzo wzruszeni i wszyscy mieli łzy w oczach, wyjąwszy Michała Korsakowa, drugiego adiutanta generała, który wydał się Rouletabille’owi człowiekiem o twardym sercu i mało przystępnym do słodkich uczuć:

– Fiodor Fiodorowicz – rzekł Michał, gdy młoda dziewczyna skończyła swą pieśń – jest sławnym żołnierzem, który może spać spokojnie, gdyż dzielnie pracował dla ojczyzny i cara!

– Tak! Tak! Dzielnie pracował!... wiele pracował! Sławny żołnierz! – powtarzali Atanazy Gieorgiewicz i Iwan Piotrowicz. – Może spać spokojnie!

– Natasza śpiewała jak anioł – ozwał się trochę trwożliwie Borys, pierwszy adiutant generała.

– Jak anioł, Borysie Mikołajewiczu. Dlaczego jednak wspominała o udręczonym sercu? Nie uważam wcale, by generał mógł mieć serce udręczone... – dodał z mocą Michał Korsakow, wypróżniając szklankę szampana.

– My również, my również! – potwierdzili inni.

– Młoda dziewczyna powinna przede wszystkim życzyć ojcu dobrej nocy! – rzekła z pewnym naciskiem Matriona Piotrowna. – Natasza wzruszyła nas wszystkich, prawda, Fiodorze Fiodorowiczu?

– Ach! Płakałem – wyznał generał. – Ale wypijmy trochę szampana, by się rozweselić. Mój młody przyjaciel odniesie wrażenie, że my tu wszyscy zbyt sentymentalni...

– O nie – zaprzeczył Rouletabille. – Panna Natasza wzruszyła mnie również do głębi duszy. To wielka artystka! I wielka poetka – dorzucił.

– On pochodzi z Paryża! On się zna na tym! – zawołali obecni.

Zaczęto pić.

Rozmowa zeszła na muzykę, o której obecni mówili z wielkim znawstwem. Co chwila ktoś siadał do pianina i przypominał kilka motywów z rozmaitych oper, a obecni akompaniowali im najpierw półgłosem, potem z całej siły. W przerwach wychylano kielichy szampana, śmiejąc się i rozprawiając wesoło. Iwan Piotrowicz i Atanazy Gieorgiewicz podnosili się co chwila, by uściskać generała. Rouletabille spoglądał z zaciekawieniem na te wielkie dzieci, które zabawiały się ze swobodą trudną do pojęcia i które piły z jeszcze dziwniejszym zapałem. Matriona Piotrowna paliła papierosy bez przerwy i od czasu do czasu wychodziła z pokoju, obchodziła niespokojnie mieszkanie i wybadawszy domowników, powracała do jadalni i spoglądała długo na Rouletabille’a, który nie pił wcale, przysłuchując się uważnie rozmowie gości. Wreszcie usiadł przy Fiodorze Fiodorowiczu, zapytując go, czy mu noga bardzo dolega. Michał i Natasza siedzieli w jednym z kątów salonu, pogrążeni w żywej rozmowie, a Borys spoglądał na nich zniecierpliwiony, brząkając na gitarze.

Rouletabille’a interesował jednak najbardziej w tej chwili sam generał. Nie wyobrażał sobie okrutnego Triebasowa z tą łagodną, ojcowską miną. W dziennikach paryskich widział jego portrety mniej lub bardziej podobne do oryginału, ale fotografowie jakby umyślnie chcieli podkreślać w twarzy tej cechy okrucieństwa i surowości. Obrazy te harmonizowały zresztą w zupełności z pojęciem, jakie sobie można było słusznie wyrobić o gubernatorze carskim w Moskwie, sądząc z jego czynów. Człowiek ten w przeciągu ośmiu dni, zwanych czerwonym tygodniem, wysłał na tamten świat tylu studentów i robotników, że sale wykładowe i warsztaty przez jakiś czas świeciły strasznymi pustkami. W tych dniach okropnych, kiedy jedna i druga strona walczyła tylko mordem i ogniem, Matriona Piotrowna i jej pasierbica, Natasza, padły do nóg generałowi, błagając go o łaskę dla ostatnich rewolucjonistów, którzy się schronili w dzielnicy Presnia, odeszły jednak z niczym. – Jak wojna, to wojna – odpowiedział im generał z druzgocącą stanowczością. Jak śmiecie żądać mej łaski dla ludzi, którzy nie chcą się poddać? – I rzeczywiście, młodzieńcy, walczący na barykadach, nie poddali się, a generał wystrzelał ich co do jednego. – Gdybym był dbał o własny interes – rzekł potem do jednego z dziennikarzy paryskich – byłbym postępował z tymi panami łagodnie, jak baranek, i nie byłbym przez rewolucjonistów został skazany na śmierć. Zresztą nie wiem, co mi kto ma do zarzucenia; służyłem carowi jak wierny poddany. Mówią o prześladowaniach w Moskwie, ale niech pan, panie z Paryża, przypomni sobie Komunę. Nigdy nie byłbym potrafił mordować bezbronnych starców, kobiet i dzieci. Jestem surowym i wiernym żołnierzem jego cesarskiej mości, ale nie jestem potworem i mam względy dla rodziny, mój drogi panie. Niech pan powie o tym swoim czytelnikom, jeżeli im to może sprawić przyjemność i niech mnie pan już o nic nie pyta, gdyż sądzono by, że się lękam śmierci... a ze śmierci ja drwię...

Ten spokój skazanego na śmierć uderzył właśnie Rouletabille’a; człowiek ten zdawał się przecież być tak przywiązany do życia. Generał, jeśli nie weselił się razem z gośćmi, to rozmawiał z żoną i córką, które go uwielbiały i zdawał się być zupełnie szczęśliwym człowiekiem. Ze swymi sumiastymi, siwiejącymi wąsami, ciemną twarzą i oczyma śmiejącymi się a przenikliwymi był typem ojca psutego przez żonę i dzieci.

Reporter obserwował uważnie rozmaite typy obecnych i by pozyskać zupełny szacunek gości generała, udawał dręczonego niezaspokojonym głodem. W gruncie rzeczy rzucał wszystko na pożarcie olbrzymiemu buldogowi, który, leżąc pod stołem, ocierał się o niego przyjacielsko. Gdy zaczęło śpiewać, nikt na młodzieńca nie zwracał uwagi; jakże się przestraszyła Matriona Piotrowna, gdy, zwróciwszy się za chwilę w stronę stołu, w której siedział reporter, nie ujrzała go na swym miejscu. Gdzie on mógł pójść?... Wyszła z jadalni, udała się na werandę, powróciła do dużego salonu i wreszcie ujrzała swego gościa, wychodzącego z saloniku Nataszy.

– Gdzież pan był? – spytała Matriona.

– Ten mały salonik jest ogromnie miły i urządzony z ogromnym smakiem – rzekł Rouletabille. – Można by sądzić, że to buduar.

– Służy on rzeczywiście za buduar mej pasierbicy, której pokój łączy się z tym właśnie salonem; widzi pan te drzwi... Tylko wyjątkowo wstawiono tu dzisiaj stół z przekąskami.

– Czy pies pani jest dobrym stróżem? – spytał Rouletabille, głaszcząc głowę zwierzęcia, które się udało za nim.

– Kor jest wierny i dawniej zawsze nas dobrze strzegł.

– Teraz sobie wypoczywa?

– Tak, mój mały przyjacielu. To Kuprian kazał go zamykać w loży, by nie szczekał w nocy. Obawiał się też, że gdy Kor zostanie na wolności, może poszarpać jakiegoś policjanta w nocy. Chciałam, by spał w domu lub u drzwi pokoju męża, ale Kuprian rzekł mi: – Nie, nie, nic tu po psie!... Nie ma nic bardziej niebezpiecznego, jak liczyć na opiekę psa!... Zamknięto tedy Kora, ale ja nie zrozumiałam postępowania Kupriana.

– On miał jednak słuszność – rzekł reporter. – Psy są dobre tylko przeciw obcym.

– Ach – westchnęła kobieta, odwracając oczy. – Kuprian zna swoją powinność, on myśli o wszystkim... Chodźmy – rzekła szybko, jakby chcąc ukryć pomieszanie. – I niech pan nie wychodzi sam, nie uprzedziwszy mnie... zwróci to uwagę gości.

– Chciałbym bardzo, żeby mi pani zaraz opowiedziała o tym zamachu.

– Chodźmy do sali, do jadalni!... To jest silniejsze, niż ja sama – rzekła, zniżając głos. – Nie mogę pozostawić generała samego na parterze!

Popchnęła lekko Rouletabille’a w kierunku jadalni, gdzie panowie opowiadali sobie ciekawe historie o ulicznych bandytach. Natasza rozmawiała ciągle z Michałem Korsakowem; Borys, który nie spuszczał ich z oczu, blady był śmiertelnie i ciągle jeszcze od czasu do czasu uderzał w struny gitary. Matriona kazała usiąść swemu gościowi w rogu kanapy tuż przy sobie i rozpoczęła opowiadanie:

– Dotychczas były trzy zamachy. Dwa jeszcze w Moskwie. Pierwszy miał zwyczajny przebieg. Generał wiedział dobrze, że został skazany na śmierć. Przysłano mu po południu afisze, w których rewolucjoniści ogłaszali o tym ludowi. Fiodor, który miał właśnie wychodzić, odprawił natychmiast eskortę i rozkazał, by zaprzęgnięto do sanek. Cała drżąca, zapytałam, co zamierza uczynić; odpowiedział mi że musi przejechać miasto wzdłuż i wszerz, by pokazać mieszkańcom Moskwy, że gubernatora, zamianowanego przez cara, przekonanego święcie, że spełnił swój obowiązek, nie przestraszy się tak łatwo. Zbliżała się godzina czwarta. Zimowy jasny dzień skłaniał się ku zachodowi. Okryłam się futrem i usiadłam w sankach obok generała, który rzekł do mnie:

– To bardzo dobrze, Matriono, to zrobi dobre wrażenie na tych głupcach.

Odjechaliśmy. Sanki pędziły jak wiatr. Generał uderzył woźnicę w plecy i krzyknął:

– Jedź pomału gałganie, bo sobie pomyślą, że się lękamy!... Jadąc pomaleńku, dostaliśmy się na Plac Czerwony. Przechodnie, poznawszy nas, uciekali czym prędzej. Na Placu Czerwonym stała tylko grupka kobiet. Gdy nas ujrzały i poznały powóz gubernatora, rozbiegły się jak gromadka wróbli. Fiodor śmiał się, a od tego śmiechu zdały się drżeć kamienie. Przejażdżka nasza odbywała się dalej bez przygód. Miasto było jakby wymarłe; mieszkańcy pozostawali pod przygnębiającym wrażeniem niezbyt dawnej walki na ulicach Moskwy. Fiodor rzekł wtenczas do mnie: – Ach uciekają przede mną; nie wiedzą, jak bardzo ich kocham. – I podczas całej drogi mówił mi jeszcze wiele miłych, i przyjemnych rzeczy.

– Przejeżdżaliśmy właśnie z Placu Kudryńskiego na ulicę Kudryńskiego. Była akuratnie czwarta godzina i mgła zaczęła się kłaść na ulice, śniegiem przysypane; domy wyglądały w niej jak jakie wielkie, ciemne pudła. Nagle usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki i ujrzeliśmy cienie żołnierzy, zbliżające się ku nam; postacie ich wyolbrzymione były w mgle; ich krótkie bicze, którymi okładali jakieś dwie postacie, wydawały się ogromne. Generał kazał zatrzymać sanki i wyszedł z nich, by się przekonać, co się stało. Wysiadłam razem z nim. Byli to żołnierze ze sławnego Pułku Siemionowskiego, którzy prowadzili dwóch ludzi, młodzieńca i dziecko. Ciosy spadały na kark dziecka. Padło ono na ziemię i wydawało przerażające krzyki. Chłopiec mógł mieć dziewięć lub dziesięć lat. Drugi więzień, młodzieniec, trzymał się prosto i ani jedna skarga nie wyszła z jego ust. Nie mogłam się powstrzymać i zanim mąż mój zdążył otworzyć usta, rzekłam do podoficera, który dowodził oddziałem: – Jak masz sumienie bić w ten sposób dziecko i chrześcijanina, który się nie może bronić! – Generał poparł mnie. Podoficer oznajmił nam wtenczas, że malec zabił wystrzałem z rewolweru porucznika; pokazał nam ten rewolwer, jeden z największych, jakie kiedykolwiek widziałam i który to dziecko tylko z trudem mogło podnieść. To było nie do wiary.

– A drugi? – spytał generał – cóż on uczynił?

– To niebezpieczny student – odpowiedział podoficer – dobrowolnie oddał się w nasze ręce, ponieważ przyrzekł to właścicielce domu, w którym mieszkał, by ją uchronić od zniszczenia jej domu.

– To bardzo dobrze! Dlaczegóż go więc bijecie?

– Ponieważ nam powiedziano, że to niebezpieczny rewolucjonista.

– To nie żadna racja – odpowiedział Fiodor. – Zostanie rozstrzelany, jeżeli na to zasłużył; to dziecko również, ale zakazuję wam bić ich. Dano wam w ręce baty nie po to, żebyście bili pojedynczych więźniów, tylko byście ćwiczyli motłoch, jeżeli nie zechce być posłusznym rozkazom gubernatora. Ale i w takim wypadku musicie działać wedle rozkazu. Zrozumieliście mnie? – spytał Fiodor ostrym głosem. – Jestem generał Triebasow, wasz gubernator.

– To, co Fiodor mówił przed chwilą, było przecież bardzo ludzkie! Został jednak za to bardzo źle wynagrodzony. Student ten był rzeczywiście niebezpiecznym rewolucjonistą, bo zaledwie mąż mój powiedział: – Jestem generał Triebasow – on zawołał: – Ach, to ty, Triebasowie! Wyjął, nie wiadomo skąd, rewolwer i strzelił. Na szczęście nie trafił ani mnie, ani generała; rzuciłam się ku studentowi, by go rozbroić i zostałam przewrócona na ziemię we walce, jaka się wywiązała między żołnierzami a studentem. Zabił wystrzałami z rewolweru trzech spomiędzy nich. Może sobie pan wyobrazić w jaką wściekłość wpadli ich towarzysze. Podnieśli mnie, przepraszając, i natychmiast zaczęli kopać i okładać batami leżącego na ziemi rewolucjonistę. Wówczas Fiodor uderzył mocno pięścią w głowę podoficera i rzekł: – Czy nie słyszałeś, co ci powiedziałem? – Żołnierz padł na ziemię, a Fiodor sam dopomógł ułożyć go na sankach razem z innymi trupami. Potem sam stanął na czele żołnierzy i odprowadził oddział do koszar. W godzinę potem wróciliśmy do zamku. Prawie na samym jego progu natknęliśmy się na oddział rewolucjonistów, znikli nam oni jednak w cieniach nocy tak, że nie można ich było zatrzymać. Miałam w kapeluszu kulę. Fiodorowi nic się nie stało, sanki tylko tak przesiąkły krwią żołnierzy, że były nie do użycia. To był pierwszy zamach, niezbyt poważny – rzekła Matriona – gdyż była to jeszcze wojna... W kilka dni potem nastąpił drugi...

W tej chwili Jermołaj wszedł do pokoju z kilkoma butelkami pod pachą. Tadeusz bił w pianino jak głuchy.

– Prędko, proszę pani... drugi zamach? – rzekł Rouletabille, zapisując sobie coś szybko na manszecie, nie przestając obserwować gości i słuchać równocześnie uważnie Matriony.

– Drugi zamach miał miejsce także w Moskwie. Obiad owego dnia przeszedł nam wesoło, gdyż przypuszczaliśmy, że powrócą już jaśniejsze dni i biedni mieszkańcy będą mogli żyć w spokoju. Natasza nie wiadomo gdzie się podziała. Mieliśmy się udać na przejażdżkę; sanki czekały na nas przed pałacem. Wsiedliśmy do nich. W tejże chwili ozwał się straszliwy huk, ja i generał zostaliśmy rzuceni na ziemię. Nie zostało ani śladu ze sanek ni woźnicy; konie zostały formalnie rozszarpane, a były to ulubione rumaki generała. Fiodor miał głębokie rany w prawej nodze, ja tylko ramię zadraśnięte. Bombę musiano umieścić pod siedzeniem woźnicy, z którego znaleziono tylko kapelusz w istnym morzu krwi. Po tym zamachu generał przeleżał dwa miesiące w łóżku. Niedługo potem przyłapałam raz w nocy dwóch dworników na korytarzu pierwszego piętra, gdzie nie mieli nic do roboty; kazałam wówczas przybyć z Orła naszym starym służącym. Stwierdzono, że dwornicy, o których wspomniałam, pozostawali w porozumieniu z rewolucjonistami: powieszono ich więc. Car mianował tymczasowego gubernatora, a Fiodor, przyszedłszy trochę do siebie postanowił udać się na południe, by tam przebyć rekonwalescencję. Wsiedliśmy do pociągu, ale generał dostał natychmiast ataku silnej gorączki, lekarze nakazali mu absolutny spokój. Wróciliśmy więc do tej willi. Od naszego przybycia tutaj nie było prawie ani jednego dnia, w którym generał nie otrzymałby jakiegoś listu anonimowego, zapewniającego go, że nie ujdzie zemsty rewolucjonistów. On, człowiek dzielny, nie znający strachu, uśmiechał się tylko z tych pogróżek, ja jednak wiedziałam dobrze, że dopóki jesteśmy w Rosji, on nie będzie bezpieczny ani minuty. Czuwałam nad nim każdej chwili i nie pozwalałam się doń nikomu zbliżać z wyjątkiem przyjaciół i rodziny. Sprowadziłam tutaj moją niańkę, która mnie wychowała, Jermołaja i kilku innych dawnych służących. W dwa miesiące po naszym przybyciu tutaj nastąpił trzeci zamach. Ten przestraszył mnie najbardziej ze wszystkich, gdyż otoczony był tajemnicą, której, niestety nie udało się wyjaśnić...

Anastazy Gieorgiewicz opowiadał wesołą jakąś historyjkę, gdyż wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Fiodor Fiodorowicz śmiał się tak, że miał łzy w oczach.

Rouletabille pomyślał sobie:

– Nie widziałem jeszcze ludzi tak wesołych, a przecież muszą oni sobie czasami pomyśleć, że lada chwila mogą być wysadzeni w powietrze.

Generał, który nie przestawał obserwować Rouletabille’a, przypatrującego się również wszystkim i wszystkiemu, rzekł doń:

– Cha, cha! Panie dziennikarzu, uważa pan, że jesteśmy bardzo weseli?

– Zauważyłem, że jesteście odważni – rzekł reporter półgłosem.

– Dlaczego? – spytał z uśmiechem Fiodor Fiodorowicz.

– Niech pan wybaczy, ale nie chcę wspominać o rzeczach, o których państwo zdaliście się zapomnieć.

Wskazał na zranioną podczas przedostatniego zamachu nogę generała.

– To wojna! to wojna! – zawołał generał. – Tutaj człowiek traci nogę, tam rękę! Widzi pan, na to trzeba być przygotowanym... Oni niezadługo się znudzą i zostawią mnie w spokoju... Na twoje zdrowie mój przyjacielu...

– Na zdrowie pana, generale...

– Pan mnie rozumie – mówił dalej Fiodor Fiodorowicz – nie należy się dziwić. Naszym obowiązkiem jest bronić cara choćby z narażeniem własnego życia. Uważamy to za rzecz zupełnie naturalną. Tylko nie trzeba na nas patrzyć, jak na ludożerców. Znałem takich, ale we wrogim nam obozie; deklamowali oni ciągle i dużo o miłości, a byli okrutniejsi od dzikich zwierząt Niech pan posłucha, jak postąpili z moim biednym przyjacielem, szefem ochrany Boichlikowem i powie, czy to było godziwe z ich strony. Zacny ten człowiek, ukończywszy swą codzienną pracę w biurze, powracał wieczorem do żony i dzieci. Czy pan uwierzy, że mieszkania jego nie strzegł ani jeden żołnierz, ani jeden policjant! Skorzystali z tego rewolucjoniści. Pewnego wieczora przed domem jego zjawiło się ich około dwudziestu. Rozpędzili z łatwością służbę i zapukali do drzwi pokoju, w którym przyjaciel mój, otoczony rodziną, jadł właśnie kolację. Sam im otworzył. Domyślił się natychmiast, co się święci, chciał przemówić do nich, ale nie dali mu przyjść do słowa. W obecności żony i dzieci, prawie oszalałych z przerażenia, odczytali mu wyrok śmierci! Tak się zakończyła kolacja!

Rouletabille, słuchając tego opowiadania, pobladł i mimo woli zwrócił oczy ku drzwiom, jakby się obawiał, że w tej chwili zjawią się w nich nihiliści i odczytają Fiodorowi Fiodorowiczowi wyrok śmierci. Młody reporter nie miał jeszcze czasu przyzwyczaić się do podobnych historii. Prawie żałował w tej chwili, że wziął na siebie straszną odpowiedzialność za bezpieczeństwo generała i oddalił policję. Dowiedziawszy się jednak od Kupriana o zajściach, jakie miały miejsce w tym domu, nie wahał się zaryzykować tego ogromnie śmiałego kroku... Ale pomimo wszystko... te historie o nihilistach zjawiających się jak duchy-mściciele przy końcu uczty, z wyrokiem śmierci w rękach... roznieciły niepokój w jego duszy... Ach! może za dużo ryzykowałem, oddalając policję!

– A potem – zapytał, pokonując wzruszenie i odzyskując pewność siebie – cóż uczynili, przeczytawszy wyrok śmierci?

Boichlikow wiedział dobrze, że nie może się spodziewać litości, nie prosił też o nią. Rewolucjoniści kazali mu pożegnać się z rodziną. Uściskał żonę, dzieci, pocieszył je i dodał im odwagi, po czym rzekł do przybyłych, że jest gotów. Wyprowadzono go na ulicę i postawiono pod murem domu. Gruchnęła salwa. Żona i dzieci spoglądały z okna na śmierć nieszczęśliwego. Zabrały potem z ulicy trupa przeszytego dwudziestu pięciu kulami.

– Zupełnie taką samą ilość ran znaleziono na ciele małego Jerzego Złowiskiego – dał się słyszeć łagodny głos Nataszy.

– Ty zawsze znajdziesz coś na usprawiedliwienie, mruknął generał. – Boichlikow wypełniał zawsze tylko swój obowiązek, tak zresztą jak ja.

– Ty, ojcze, działałeś jak przystało na żołnierza! O tym rewolucjoniści nie powinniby zapominać! Ale nie lękaj się dla nas niczego, ojcze, bo jeśli oni ciebie zabiją, my wszyscy umrzemy z tobą!

– Tak jest umrzemy, nawet z radością! – rzekł Atanazy Gieorgiewicz. – Mogą przyjść jeszcze tego wieczora. Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie!

Napełnił szklanki szampanem.

– Ale, pozwólcie sobie powiedzieć – ozwał się lękliwie kupiec drzewa, Tadeusz Czychnikow – że ten Boichlikow był bardzo nieostrożny.

– O tak, bardzo nawet nieostrożny – potwierdził Rouletabille. – Jeśli się kazało dać dwadzieścia pięć strzałów w pierś dziecka, to się powinno stanowczo więcej mieć na baczności, jeśli się ma ochotę jeść kolację w spokoju.

Rzekłszy te słowa, zakaszlał, by pokryć zmieszanie, bo po odprawieniu policji, strzegącej generała, nie był w prawie robienia podobnych uwag.

– Ach! – wykrzyknął z żywością Atanazy Gieorgiewicz głosem, jakim zazwyczaj przemawiał w trybunale... – Ach! To nie była nieostrożność! To była pogarda śmierci! Tak, to lekceważenie śmierci zabiło go, tak jak nas wszystkich utrzymuje przy zdrowiu i życiu w tej chwili... Zdrowie pań i panów! Czy jest na świecie coś piękniejszego od pogardy śmierci? Spojrzyjcie na Fiodora Fiodorowicza i odpowiedzcie mi! Wspaniały człowiek, słowo daję, wspaniały!... Wasze zdrowie, Fiodorze!... Uczciwsi rewolucjoniści, ci którzy naprawdę nie mają nic wspólnego z policją – a tacy istnieją z pewnością – byliby tego samego zdania, co i ja, o ile rzecz idzie o naszych bohaterów. Mogę przeklinać czynowników, którzy wykonują okrutne rozkazy, idące z góry, ale muszę uznać, że ludzie podobni do naszego nieszczęśliwego przyjaciela Boichlikowa są dzielni!

– Zapewne! – potwierdził generał. – Wystawieni są na tyle niebezpieczeństw, że trzeba im więcej odwagi do przechadzania się po salonie, niż żołnierzowi na polu bitwy...

– Stykałem się bliżej z kilkoma z tych ludzi – ciągnął dalej unoszący się coraz bardziej Atanazy. – Znalazłem u nich ten sam brak ostrożności, jak mówi nasz młody gość. W kilka dni po zamordowaniu naczelnika policji moskiewskiej, którego zastrzelono w jego własnym salonie, następca jego przyjmował mnie na tym samym miejscu, na którym tamten został zamordowany. Nie zauważyłem, by przedsięwziął jakieś środki ostrożności tak wobec mnie, którego nie znał, jak i wobec kilku ludzi z proletariatu, którzy przyszli do niego z prośbami. Jego poprzednik może w zupełnie podobnych warunkach został zgładzony ze świata... Ale co tam! Wasze zdrowie, Matriono Piotrowna! Furda wszystko!

– Wy sami, moi przyjaciele – rzekł generał – dajecie dowody wielkiej odwagi, przychodząc tu do mnie, by dzielić ze mną ostatnie godziny życia...

– Furda wszystko! To wojna!...

– Tak, to wojna!

– Nie trzeba przesadzać, Atanazy – rzekł skromnie Tadeusz. – Jakież niebezpieczeństwo bowiem grozi nam tutaj? Jesteśmy dobrze strzeżeni!

– Bóg nas chyba strzeże – rzekł Atanazy – bo policja... nie ufam jej.

Michał Korsakow, który przed chwilą powrócił z ogrodu, rzekł:

– Pocieszcie się, Atanazy Gieorgiewiczu! Nie ma już policjantów w willi.

– Gdzież się podziali? – zapytał niespokojnie kupiec.

– Zostali odwołani rozkazem Kupriana! – objaśniła Matriona Piotrowna, starając się ukryć niepokój.

– Czy ich nie zastąpili inni? – spytał Michał.

– Nie! Nie mogę tego zrozumieć... Musiała zajść jakaś pomyłka... – dodała generałowa, czerwieniąc się, bo nie umiała kłamać.

– Tym lepiej – zadecydował generał. – Bardzo będę zadowolony, wiedząc, że dom mój na pewien czas chociaż uwolniony jest od tych ludzi.

Atanazy był oczywiście zdania generała, ale Tadeusz, Iwan Piotrowicz i oficerowie chcieli pozostać w willi na noc, by zastąpić policję; Fiodor Fiodorowicz jednak, zauważywszy nieznaczny ruch Rouletabille’a, którym młody reporter dał wyraz swej niechęci dla tej nowej straży, rzekł:

– Nie! Nie! Odejdziecie o tej godzinie, co zwykle... Ja chcę powrócić do dawnego trybu życia!... To rzecz ułożona pomiędzy mną a Kuprianem!... Kuprian jest zresztą mniej pewny swych ludzi, niż ja mych służących... Zrozumieliście mnie! Nie potrzebuję chyba więcej dodawać. Pójdziecie spać do domów, a my zostaniemy tutaj sami... Taki mój rozkaz! Nie trzeba zresztą zapominać, że oddział strażników jest oddalony o kilka zaledwie kroków i że wystarczy dać znak, by wszyscy zjawili się tutaj!... Nie! Nie! Dobranoc wam! Idźcie spać!

Nie mogli się opierać. Gdy Fiodor rzekł: – Taki mój rozkaz! – nie było apelacji. Przed rozejściem się zatrzymano się jeszcze na werandzie, gdzie Jermołaj częstował panów likierami. Matriona przysunęła tam fotel generała, który powtarzał:

– Nie! Nie! Nie chcę mieć obok siebie policjantów! To przynosi nieszczęście!

– Fiodorze, Fiodorze! – westchnęła Matriona, mimo wszystko bardzo niespokojna – oni czuwali przecież nad twym drogim nam życiem!

– Drogim mi jest ono o tyle, o ile żyć mogę dla ciebie, Matriono Piotrowna...

– A dla mnie nie, papo? – spytała Natasza.

– Och! Nataszo!

Ujął je obie za ręce. Był to wzruszający obraz kochającej się rodziny.

Od czasu do czasu Fiodor uderzał się po bandażu owiązującym mu nogę...

– Coraz mi lepiej – mówił – coraz lepiej!

Za chwilę rozlała się jednak na jego twarzy smętna melancholia; spoglądał na zapadający nad wyspami wieczór.

Nie nadeszły jeszcze były owe noce białe, jasne, które nie znają wcale ciemności; ale ziemię otaczała złotawa pomrocz, łagodna i słodka. Z werandy można było widzieć najpiękniejszy zakątek wyspy; czar tej cudnej wieczornej godziny począł budzić w duszach zgromadzonych dziwne tęsknoty i uczucia. Tadeusz, najbardziej może wrażliwy na piękno natury, rzekł do Nataszy:

– Nataszo! Nataszo! – Zaśpiewaj nam swój Wieczór na wyspach.

Wśród uroczystej ciszy bladoróżowej nocy dał się za chwilę słyszeć głos Nataszy. Borys akompaniował jej na gitarze:

Oto nadchodzi noc na wyspach... na dalekiej północy... Niebo wypuszcza ze swych objęć nieskalane łono ziemi...

Noc, utworzona z różanego pocałunku, jakim darzy jutrzenka zmrok...

A powietrze nocy jest słodkie i świeże, jak oddech dziewic na dalekiej północy...

Między dwoma rozpalonymi horyzontami przesuwa się i toczy słońce, niby krążek rzucony rękami bogów dalekiej północy...

W tej chwili, o przyjacielu, gdy zapadają różowe cienie wieczoru, ja czekam na ciebie... Odpowiedz! Odpowiedz trwożliwym westchnieniem na me pozdrowienie!

...Niebo wypuszcza ze swych objęć nieskalane łono ziemi, na dalekiej północy!...

Ach! Jakimże wzrokiem spoglądali Borys Mikołajewicz i Michał Korsakow na śpiewającą dziewczynę! Głęboka i namiętna miłość przebijała się tak w oczach melancholijnego Borysa, jak i zimnego Michała.

Natasza skończyła śpiewać, a słuchano jej jeszcze ciągle... słuchali jej goście zgromadzeni na werandzie i małe figury porcelanowe umieszczone na trawnikach otaczających willę; zdawało się, że chcą się one podnieść na swych krótkich nóżkach, by lepiej słyszeć ulatające w cienie nocy harmonijne westchnienie Nataszy... W tym samym czasie Matriona Piotrowna błądziła po domu, od piwnicy do strychu, czuwając nad mężem jak wierny pies gotów się rzucić na każdego, bronić od niebezpieczeństwa, umrzeć za swego pana... i szukając wszędzie Rouletabille’a, który znowu gdzieś zniknął...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.