Upiór w operze - Gaston Leroux - ebook

Upiór w operze ebook

Gaston Leroux

4,3

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (32 oceny)
18
7
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Gaston Leroux

Upiór w operze

Projekt okładki:Anatol Karoń

Redakcja:Anna Skarżyńska

© Copyright Studio EMKA

Warszawa 2005

ISBN 978-83-65068-46-0

Wydawnictwo Studio EMKA

Al. Jerozolimskie 101, 02-111 Warszawa

tel./fax 628 08 38

E-mail:[email protected]

Internet:http//www.studioemka.com.pl

Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Skład i łamanie: ANTER s.c., ul. Tamka 4, Warszawa, tel. 827 69 87

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mojemu kochanemu bratu Jo

Który, nie będąc wcale upiorem, jest przecież, tak jak Eryk, Aniołem Muzyki

Z wyrazami sympatii Gaston LEROUX

PRZEDMOWAw której autor tego szczególnego dzieła opowiada czytelnikowi, w jaki sposób uzyskał pewność, że upiór w Operze istniał naprawdę

Upiór w Operze istniał naprawdę. Nie był wcale, jak w to wierzono przez długi czas, wymysłem artystów, przesądem dyrektorów, niepoczesnym tworem podekscytowanych główek dziewcząt z baletu, ich matek, bileterek, szatniarzy czy stróża.

Tak, on istniał, ciałem i duszą, mimo że przybierał postać prawdziwego ducha czy też upiora, zdawał się być cieniem.

Od pierwszych chwil, kiedy zacząłem przeglądać dokumenty Akademii Muzycznej, uderzyła mnie nadzwyczajna zbieżność miedzy zjawiskami łączonymi zazwyczaj z upiorema jednym z najbardziej tajemniczych i fantastycznych dramatów, jakie kiedykolwiek poruszały Paryż. Doszedłem wkrótce do wniosku, że można będzie, być może, racjonalnie wyjaśnić jedną historię dzięki drugiej. Wydarzenia, o których mowa, nie sięgają wstecz dalej niż trzydzieści lat1 i nie będzie wcale trudne dziś jeszcze znalezienie w balecie Opery starszych osób, w pełni zasługujących na szacunek, mogących potwierdzić w sposób niepodważalny prawdziwość słów, których nikt nie śmiałby kwestionować. Osoby te doskonale pamiętają stare sprawy, tak jak gdyby wydarzyły się one wczoraj – wszystkie tajemnicze i tragiczne fakty związane z historią uprowadzenia Christine Daaé, zniknięcia wicehrabiego de Chagny oraz śmierci jego starszego brata, hrabiego Philippe’a, którego ciało zostało znalezione na brzegu podziemnego jeziora znajdującego się pod Operą, w pobliżu ulicy Scribe. Żaden ze świadków jednak aż do dnia dzisiejszego nie przypuszczał, że z powyższymi wydarzeniami łączy się postać legendarnego upiora czy też ducha Opery.

Minęło sporo czasu, nim cała prawda dotarła do mej świadomości, zmąconej długotrwałym śledztwem, w którym zderzałem się w każdej chwili z wydarzeniami, na pierwszy rzut oka wyglądającymi na nadprzyrodzone. Niejeden raz byłem bliski porzucenia wyczerpującego, próżnego – dodajmy – pościgu za ulotnym mirażem. W końcu zdobyłem dowód na to, że moje przeczucia jednak mnie nie myliły i wszystkie moje wysiłki zostały wynagrodzone w dniu, w którym zyskałem pewność, że upiór Opery był czymś więcej niż ulotnym cieniem.

Owego dnia długie godziny spędziłem na lekturze Wspomnień dyrektora, płytkiego dzieła pana Moncharmin, zbyt sceptycznie nastawionego, by cokolwiek zrozumieć z dziwnych wydarzeń zaszłych za jego dyrektorowania w Operze, wręcz pokpiwającego sobie z nich i to nawet w momencie, kiedy stał się pierwszą ofiarą dziwacznej operacji finansowej związanej z „magiczną kopertą”.

Wychodziłem właśnie, bardzo rozczarowany, z biblioteki, kiedy natknąłem się na uroczego administratora Akademii Narodowej, rozmawiającego na korytarzu z jakimś niewysokim, starszym, eleganckim jegomościem, któremu zostałem natychmiast przedstawiony. Pan administrator śledził na bieżąco przebieg moich poszukiwań i wiedział, z jaką niecierpliwością starałem się odnaleźć, dodajmy – na próżno, miejsce pobytu sędziego śledczego, pana Faure, badającego słynną sprawę hrabiego de Chagny. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, czy żyje, czy też umarł – a tu, proszę, po piętnastoletniej nieobecności w kraju, okazało się, że właśnie wrócił z Kanady i pierwszą rzeczą, jaką zrobił po swoim powrocie, to przyjście do sekretariatu Opery z prośbą o darmowy fotel. Ów zażywny, starszy pan, rozmawiający z administratorem, był właśnie panem Faure, sędzią, którego szukałem!

Spędziliśmy razem sporą część wieczoru – opowiedział mi o całej sprawie Chagny, tak jak on ją niegdyś widział i rozumiał. Z braku dowodów musiał zamknąć dochodzenie, stwierdzając obłąkanie wicehrabiego oraz przypadkową śmierć jego starszego brata. Pozostał jednak wewnętrznie przekonany o okrutnym dramacie, jaki wydarzył się pomiędzy braćmi, a którego przyczyną była Christine Daaé. Niestety, nie umiał mi powiedzieć, co stało się z Christine ani jakie były dalsze losy wicehrabiego. Kiedy mu mówiłem o upiorze, jego jedyną reakcją był śmiech. Swego czasu on również był informowany o dziwnych zjawiskach świadczących o istnieniu tajemniczej istoty, która za miejsce pobytu obrała sobie najbardziej mroczne zakątki Opery, poznał również historię „koperty” – nie chciał jednak zauważyć w tym nic godnego zainteresowania przedstawiciela organów ścigania badającego sprawę Chagny. Poświęcił jednakowoż chwilę swojego cennego czasu na wysłuchanie zeznania jednego ze świadków twierdzącego, że miał okazję widzieć upiora. Świadkiem owym nie był kto inny niż „Pers” – takim mianem określał go cały Paryż – znany doskonale wszystkim bywalcom Opery. Sędzia Faure uznał go za nawiedzonego.

Możecie sobie wyobrazić moje zainteresowanie owym Persem. Chciałem jak najszybciej odnaleźć, o ile jeszcze była na to pora, tego cennego i prawdziwego świadka. Fortuna mi sprzyjała, albowiem udało mi się go spotkać. Miał małe mieszkanie przy ulicy Rivoli, w którym mieszkał od zawsze i w którym umarł pięć miesięcy po mojej wizycie.

Z początku byłem nieufny, ale kiedy Pers opowiedział mi z dziecięcą szczerością wszystko, co mu było wiadome na temat upiora, i kiedy powierzył mi na własność dowody na jego istnienie, w szczególności zdumiewające listy Christine Daaé, korespondencję, z której w sposób oczywisty można było się dowiedzieć o jej przerażającym losie, nie mogłem już mieć najmniejszych wątpliwości! Nie! Nie! Upiór nie był czczym mitem!

Wiem, wiem – mówiono mi, że wszystkie te listy nie są, być może, wcale autentyczne, że wszystkie one zostały sfabrykowane przez kogoś, kogo wyobraźnia karmiła się najbardziej urzekającymi baśniami ale, na szczęście, dane mi było zdobyć inne listy Christine, nie dotyczące owej sprawy – porównanie charakteru pisma, jednakowego w obu przypadkach, pozbawiło mnie ostatnich wątpliwości.

Poczyniłem też pewne kroki mające na celu sprawdzenie prawdomówności Persa – okazało się, że miałem do czynienia z bardzo uczciwym człowiekiem, któremu chęć wprowadzenia w błąd organów sprawiedliwości była całkowicie obca.

Taka jest zresztą opinia najbardziej szacownych osób, przyjaciół rodziny, mniej lub bardziej zamieszanych w sprawę Chagny. Pokazałem im zebrane przez siebie dowody i przedstawiłem swoje spostrzeżenia na interesujący nas temat. Ze strony tych osób spotkałem się z wyrazami jak najbardziej szlachetnej zachęty, by nie ustawać w poszukiwaniach – pozwolę sobie na zaprezentowanie kilku linijek, jakie w tej sprawie skierował do mnie generał D…

Drogi Panie,

Z największym zapałem pragnę Pana zachęcić do opublikowania wyników pańskiego śledztwa. Przypominam sobie doskonale, jak na kilka tygodni przed zaginięciem wielkiej śpiewaczki Christine Daaé i dramatem, który pogrążył w smutku całe przedmieście Saint-Germain, w środowisku tancerzy mówiło się wiele o upiorze – jestem przekonany, że przestano się nim zajmować dopiero wtedy, gdy zdarzyła się owa sprawa, która zajęła wszystkie umysły. Jeśli jest możliwe – a tak sądzę po wysłuchaniu pańskich opinii – wyjaśnienie całego dramatu przez istnienie owego upiora, proszę usilnie, by Pan raz jeszcze nam o nim opowiedział. Choć mógłby się on wydawać z początku bardzo tajemniczym, to przecież pozostanie łatwiej wytłumaczalny niż ta ponura historia, w której ludzie kierowani niskimi intencjami posunęli się do takiego pokierowania sprawami, że kochający się dotąd bracia śmiertelnie się skłócili.

Proszę przyjąć wyrazy…itd.

W końcu ze wszystkimi papierami w ręku raz jeszcze przemierzyłem królestwo upiora, całe te kamienne podziemia Opery wszystko, co zobaczyły moje oczy, wszystko, co odkrył mój umysł, potwierdzało w sposób doskonały dokumenty otrzymane od Persa. Dodatkowo jeszcze pewne znalezisko ukoronowało definitywnie moje starania.

Pamiętamy, że ostatnio w czasie robót mających na celu wydrążenie niszy w posadach Opery, by umieścić w niej na wieczną pamiątkę fonograficzne nagrania artystów operowych, odkryto niespodziewanie ludzkie szczątki – wiedziałem od razu, że jest to trup upiora Opery! Poleciłem administratorowi Opery sprawdzić naocznie ów bezsprzeczny dowód – teraz jest mi obojętne, że gazety rozpisują się o odnalezieniu, w podziemiach Opery jednej z ofiar Komuny Paryskiej.

Nieszczęśnicy owi, istotnie zabici w czasach Komuny w piwnicach Opery, nie byli wcale pogrzebani z tej strony; powiem, gdzie można odnaleźć ich szkielety – w sporej odległości od tej wielkiej, podziemnej krypty, w której zgromadzono w owym czasie duże zapasy żywności. Wpadłem na ten trop, gdy poszukiwałem doczesnych szczątków upiora, których nigdy bym nie odkrył, gdyby nie ten nadzwyczajny przypadek, kiedy to powierzając ziemi nagrania żywych głosów, odkopano szczątki upiora Opery!

Będziemy jeszcze mówić o tym szkielecie i o tym, co należy z nim zrobić; w chwili obecnej zależy mi na tym, by zakończyć tę bardzo konieczną przedmowę, wyrażając jednocześnie podziękowania wszystkim, moim zdaniem, zbyt skromnym statystom, którzy podobnie jak komisarz policji pan Mifroid (niegdyś wzywany do zbierania dowodów w sprawie zaginięcia Christine Daaé), jak były sekretarz pan Rémy, były administrator pan Mercier, były chórmistrz pan Gabriel czy, w sposób bardziej szczególny, pani baronowa de Castelot-Barbezac, znana niegdyś jako „mała Meg” (zresztą wcale się nie czerwieni na to wspomnienie), najbardziej czarująca gwiazda baletu, starsza córka szanownej Madame Giry, która w swej pieczy miała lożę należącą do upiora – wszyscy oni byli mi bardzo użyteczni w moich poszukiwaniach, dzięki nim będę mógł, wraz z czytelnikiem, w najdrobniejszych detalach przeżyć raz jeszcze te godziny czystej miłości i grozy.2

ROZDZIAŁ ICZY TO UPIÓR?

Tego wieczora, kiedy panowie Debienne i Poligny, odchodzący na emeryturę dyrektorzy Opery, mieli wydać pożegnalne przyjęcie, w garderobie jednej z głównych tancerek, la Sorelli, zjawiło się nagle z pół tuzina baletnic, które właśnie odtańczyły na scenie swoją partię z Polyeucte’a. Tłoczyły się w garderobie la Sorelli bardzo czymś podniecone. Jedne wydawały z siebie okrzyki grozy, inne nienaturalnie chichotały.

La Sorelli, która chciała przez moment być sama, by raz jeszcze powtórzyć sobie mowę, jaką miała niebawem wygłosić w foyer wobec panów Debienne i Poligny, obrzuciła niechętnym spojrzeniem cały ten tłumek zwariowanych panienek. Mała Jammes ze spiczastym noskiem, z oczami jak niezapominajki, o różowych policzkach i której szyja była biała jak lilia, drżącym z podniecenia i strachu głosem wytłumaczyła ten najazd w dwóch słowach:

– To upiór!

I zamknęła za sobą drzwi na klucz. Garderoba la Sorelli urządzona była z banalną elegancją. Wielkie stojące lustro, sofa, toaletka i kilka szafek składały się na całe umeblowanie. Na ścianach wisiało kilka grafik, pozostałych po matce, które pamiętały dobre czasy Opery, gdy ta znajdowała się jeszcze przy ulicy Peletier. Portrety de Vestris, de Gardel, de Dupont, de Bigottini. Garderoba owa dziewczętom z baletu zdawała się pałacem – same spędzały swój czas we wspólnych pomieszczeniach, gdzie w oczekiwaniu na dzwonek wzywający je na scenę śpiewały, kłóciły się ze sobą, rozdzielały razy fryzjerkom i garderobianym i gdzie wypijały zamówiony kieliszek cassis czy też rumu albo szklankę piwa.

La Sorelli była bardzo przesądna. Kiedy usłyszała, jak mała Jammes mówi o upiorze, wzdrygnęła się i rzuciła jej:

– Milcz, głupia!

A ponieważ sama najbardziej wierzyła w upiory, a w szczególności w upiora Opery, zaraz zażądała więcej szczegółów:

– Widziałaś go? – zapytała.

– Tak jak panią widzę! – odpowiedziała Jammes i nie mogąc utrzymać się z emocji na nogach, osunęła się na krzesło.

Mała Giry, z oczami jak węgielki, kruczoczarnymi włosami, o śniadej cerze, drobna i chuda, dorzuciła:

– Jeśli to on, to jest bardzo brzydki!

– O tak! – potwierdził cały chór baletnic.

I zaczęły mówić wszystkie naraz. Upiór ukazał im się w postaci pana odzianego w czarny strój, pojawił się nagle w korytarzu, tuż przed nimi. Nie można było się zorientować, jak się tam znalazł – jego pojawienie było tak nagłe, że zdawało się, iż wyszedł prosto ze ściany.

– Phi! – rzekła jedna z tancerek, która widocznie zachowała jeszcze trochę rozsądku – wszędzie widzicie upiora.

I to była prawda. Od kilku miesięcy bowiem nie mówiło się w Operze o niczym innym jak tylko o upiorze, przybranym w czerń, przemykającym się jak cień po całym budynku, od posad po sam dach, z nikim nie rozmawiającym, z którym nikt nie odważył się nawiązać kontaktu i który znikał równie szybko, jak się pojawiał, gdy spostrzegał, że został zauważony. Nikt nigdy nie wiedział, jak i skąd się znalazł. Jak przystoi prawdziwemu upiorowi, chodząc, nie czynił hałasu. Z początku wiadomości o upiorze przyjmowane były ze śmiechem – drwiono z upiora wystrojonego jak elegant z wyższych sfer bądź jak przedsiębiorca pogrzebowy, wkrótce jednak legenda o upiorze przybrała kolosalne rozmiary w baletowym światku. Wszystkie tancerki bez wyjątku twierdziły, że przynajmniej jeden raz spotkały tę zjawę z zaświatów i że były ofiarami rzucanych przez niego uroków. Te z nich, które śmiały się najgłośniej, wcale nie czuły się pewnie. Jeśli upiór nie dawał się zauważyć, sygnalizował swoją obecność albo przejściową bytność jakimś wypadkiem, bądź zabawnym, bądź poważnym – powszechny przesąd czynił go zawsze odpowiedzialnym za wszelkie nieszczęścia. Zdarzył się jakiś wypadek? Koleżanka zrobiła mi brzydki kawał? Zginęła puderniczka? Za wszystko odpowiadał upiór, wszystkiemu był winien upior Opery!

A tak naprawdę, kto go widział? W Operze widuje się tyle czarnych strojów! A przecież to nie upiory się w nich przechadzają. Ten jednak strój miał pewną specyfikę, której nie miały inne czarne stroje – przyodziewał on bowiem… szkielet!

Tak przynajmniej twierdziły panienki z baletu.

I naturalnie miał trupią czaszkę.

Czy to wszystko można było brać na serio? Prawda jest taka, że wyobrażenie szkieletu zrodziło się z opisu Josepha Bouquet, kierownika teatralnych maszynistów, który naprawdę widział upiora. Zderzył się z nim – nie można powiedzieć „nos w nos”, gdyż duch akurat go nie miał – z tajemniczą postacią na schodkach znajdujących się w pobliżu rampy, prowadzących prosto pod scenę. Widział go jedynie przez sekundę, gdyż upiór natychmiast się ulotnił – spotkanie to wywarło na nim niezatarte wrażenie.

A oto co Joseph Bouquet opowiadał każdemu, kto chciał czy nie chciał:

– Jest nieprawdopodobnie chudy, a jego czarny strój wisi na nim jak na szkielecie. Jego oczy są tak głęboko osadzone, że ledwo można dostrzec nieruchome źrenice. W gruncie rzeczy widać tylko dwie głębokie czarne dziury, zupełnie tak jak w czaszkach kościotrupów. Jego skóra, naciągnięta na szkielecie jak skóra na tamburynie, wcale nie jest biała, lecz ma odcień brzydkiej żółci; jego nos tak nieznaczny, że nie widać go z profilu – braknosa jest wyjątkowo przykry, gdy się na niego patrzy. Trzy lub cztery kosmyki powiewające nad czołem i za uszami spełniają rolę fryzury.

Joseph Bouquet ruszył w pościg za zjawą. Wysiłki jego okazały się próżne, gdyż upiór zniknął jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i nie sposób było odnaleźć po nim śladu.

Kierownik maszynistów był człowiekiem poważnym, zrównoważonym, pozbawionym nadmiernej wyobraźni i zawsze był trzeźwy. Jego słowa zostały wysłuchane ze zdumieniem i żywym zainteresowaniem, natychmiast też znaleźli się inni twierdzący, że i oni napotkali dziwną postać w czerni, z nagą czaszką w miejscu głowy.

Osoby obdarzone zdrowym rozsądkiem, posłyszawszy o owej historii, w pierwszym odruchu twierdziły, że Joseph Bouquet padł ofiarą żartu ze strony swoich dowcipnych podwładnych. Ale potem nastąpiły jedne po drugich inne wydarzenia, dziwne i nie dające się niczym wytłumaczyć, tak że nawet najbardziej rozsądni i trzeźwo myślący zaczęli mieć wątpliwości.

Taki, na przykład, porucznik strażaków to ktoś bardzo odważny! Niczego się nie boi, a już najmniej ognia!

No więc nasz dzielny porucznik straży pożarnej3 w czasie jednego ze swoich obchodów pomieszczeń, za które był odpowiedzialny, zszedł do podziemi i zawędrował, jak się zdaje, nieco za daleko, wyłonił się nagle na scenie blady, z oczami wychodzącymi z orbit i prawie zemdlał, osuwając się w ramiona szacownej matki małej Jammes. I dlaczegóż to? Otóż zobaczył posuwającą się w swoim kierunku, na wysokości głowy, ale pozbawioną cia-ła, ognistą głowę! A chcę przypomnieć: porucznik straży pożarnej przecież nie boi się ognia.

Porucznik ów nazywał się Papin.

Balet był skonsternowany. Po pierwsze ta ognista głowa nie pasowała zupełnie do opisu Josepha Bouquet. Przepytano dokładnie porucznika, a potem raz jeszcze zwrócono się do szefa maszynistów. Na skutek tych indagacji dziewczęta powzięły przekonanie, że upiór dysponował kilkoma głowami, które zmieniał, jak chciał. Wyobrażały sobie oczywiście, że to one właśnie, tancerki, były narażone najbardziej na największe niebezpieczeństwa. Począwszy od chwili, gdy dzielny porucznik zemdlał ze strachu, ani pierwsze baletnice, ani tym bardziej adeptki nie wahały się okazywać jawnego strachu, gdy przemykały przez gorzej oświetlone części korytarza.

Doszło do tego, że w celu ochrony obiektu przed złowrogimi działaniami sił nadprzyrodzonych, la Sorelli, otoczona całym gronem tancerek i różnej dzieciarni – zaraz następnego dnia po przygodzie porucznika, na stoliku znajdującym się w stróżówce, tuż obok administracji, położyła podkowę, którą każdy wchodzący do Opery w innym charakterze niż jako widz musiał dotknąć, zanim postawił pierwszy krok prowadzący na schody. Wszystko pod groźbą wydania się na pastwę tajemnej siły, która opanowała cały budynek Opery, od piwnic po sam dach!

Ta podkowa, jak zresztą cała ta historia – niestety! – nie została przeze mnie wymyślona, można ją dziś jeszcze zobaczyć na stoliku w korytarzu, przed stróżówką, kiedy wchodzi się do Opery od strony administracji.

Oto jak przedstawiał się stan umysłów panien z baletu owego wieczoru, kiedy podekscytowane wpadły do garderoby la Sorelli.

– To upiór! – krzyknęła zatem mała Jammes.

A niepokój tancerek wzmógł się jeszcze bardziej. Nastała przerażająca cisza. Słychać było jedynie odgłosy zadyszanych oddechów. Wreszcie Jammes, z widocznym na twarzy przerażeniem, rzuciła się do najbardziej oddalonego kąta przebieralni i wyszeptała:

– Słuchajcie!

Wszystkim, istotnie, zdawało się, że słyszą, jak spoza drzwi dociera dźwięk niby ocierania się. Nie, żaden odgłos kroków. Dźwięk ów przypominał raczej sunięcie jedwabiu po gładkiej ścianie. A potem już nic. La Sorelli starała się okazywać więcej odwagi niż jej towarzyszki. Podeszła do drzwi i drżącym głosem zapytała:

– Kto tam?

Ale nikt jej nie odpowiedział.

Czując na sobie spojrzenia śledzące jej najmniejszy gest, zmusiła się do okazania dzielności i powiedziała głośno:

– Ktoś jest za drzwiami?

– Och! Tak! Tak! Na pewno ktoś jest za drzwiami! – powtórzyła Meg Giry, mała, zasuszona śliweczka, heroicznie odciągając la Sorelli od drzwi… – Tylko niech pani nie otwiera! O Boże, niech pani nie otwiera!

Ale la Sorelli, uzbrojona w mały sztylet, który od zawsze był w jej garderobie, odważyła się jednak przekręcić klucz w zamku i otworzyła drzwi – dziewczęta w tym czasie schowały się w toalecie, a Meg Giry wzdychała:

– Mamuśku kochana!

La Sorelli odważnie wyjrzała na korytarz. Był pusty: mały ognik uwięziony w szklanym kloszu rzucał nieco czerwonawego, niepewnego światła w mrok korytarza, rozświetlając go trochę, nie mogąc jednak naprawdę rozproszyć ciemności. Tancerka zamknęła z powrotem drzwi i z wielką ulgą ogłosiła:

– Nie ma nikogo!

– Ale przecież my go widziałyśmy! – raz jeszcze powtórzyła mała Jammes, podchodząc ostrożnym krokiem do la Sorelli. – On musi tu gdzieś być, gdzieś tu na pewno krąży. Za nic w świecie nie pójdę się przebrać! Powinnyśmy wszystkie razem już teraz zejść do foyer na pożegnanie dyrektorów, a potem razem wrócimy.

I to mówiąc, z nabożną czcią dotknęła koralowej obrączki, którą nosiła dla ochrony przed złymi urokami. La Sorelli natomiast koniuszkiem kciuka, ukradkiem uczyniła znak krzyża św. Andrzeja na drewnianym pierścionku noszonym na palcu lewej ręki.

La Sorelli, jak napisał pewien znakomity kronikarz, jest piękną, wysoką tancerką o twarzy j poważnej i zmysłowej, jej kibić jest wiotka jak wierzbowa gałązka; zwykło się powszechnie o niej mówić, że jest to „ piękna istota”. Jej blond włosy o odcieniu czystego złota skrywają regularnie wysklepione czoło, pod którym widać dwoje szmaragdowych oczu. Gdy idzie, kroczy jak piękny rzadki ptak, głowa jej kołysze się miękko na długiej, dumnej i eleganckiej szyi. Kiedy tańczy, jest coś nie poddającego się opisowi w ruchu bioder, coś, co nadaje całemu jej ciału niewypowiedziane, tęskne drżenie. Gdy podnosi ramię i pochyla się, by zacząć piruet, uwydatniając tym samym biust, i gdy pochylenie ciała sprawia, że pięknie zarysowuje się biodro tej wspaniałej kobiety, obraz ten pozostawia niezatarte wrażenie w umysłach widzów.

Umysł, no właśnie, wydaje się rzeczą absolutnie pewną, że tego właśnie jej brakowało. I wcale nie miano jej tego za złe.

Zwróciła się do dziewcząt:

– Moje drogie, musicie się wziąć w garść! Upiór? Nikt go przecież tak naprawdę nigdy nie widział!

– Ależ tak! Ależ tak! Myśmy go widziały!… widziałyśmy go przed chwilą przecież! – zaprotestowały baletnice. – Miał trupią czaszkę, ubrany był na czarno, tak samo jak tego wieczoru, kiedy ukazał się Josephowi Bouquet!

– Gabriel też go widział! – powiedziała Jammes – nie dawniej niż wczoraj! Wczoraj po południu… za dnia…

– Gabriel? Chórmistrz?

– No pewnie…Jak to! Nie wiedziała pani?

– I miał swój czarny strój w dzień?

– Kto? Gabriel?

– Ależ nie! Upiór?

– Oczywiście, że był ubrany na czarno! – oświadczyła Jammes. – Gabriel osobiście mi to powiedział…To właśnie po tym stroju go poznał! Bo to wszystko było tak: Gabriel siedział w biurze kierownika sceny. Nagle drzwi się otwierają i wchodzi Pers. Pani wie, że Pers ma „złe oko”.

– O tak! – chórem odpowiedziały małe tancerki, które, jak tylko o nim wspomniano, by odegnać zły urok, wskazujący oraz mały palec prawej ręki wyciągnęły w kierunku nieobecnego Persa, podkurczając jednocześnie dwa środkowe palce i przytrzymując je kciukiem.

–…A jaki przesądny jest Gabriel! – kontynuowała Jammes – niemniej jednak zawsze jest uprzejmy i za każdym razem, gdy widzi Persa, dyskretnie wkłada tylko rękę do kieszeni, by dotknąć swoich kluczy…No więc, kiedy tylko drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Pers, Gabriel zerwał się z fotela, w którym siedział, by podejść do szafy i dotknąć metalowego zamka! Wtedy zaczepił się o jakiś wystający gwóźdź i rozdarł sobie połę palta. I gdy chciał szybko wyjść, uderzył czołem w wieszak na kapelusze i nabił sobie wielkiego guza, a potem, cofając się, otarł sobie do krwi skórę na ręce o parawan stojący przy pianinie, a gdy chciał się na nim oprzeć, klapa pianina opadła i przytrzasnęła mu palce. Jak szalony wyskoczył z biura i źle wymierzywszy krok, pośliznął się na schodach, upadł i zjechał na plecach z pierwszego piętra na sam parter. Właśnie wtedy przechodziłam tam z mamusią. Podbiegłyśmy pomóc mu się podnieść – był zupełnie zmaltretowany i miał krew na twarzy. Bardzośmy się przestraszyły. Ale on się od razu do nas uśmiechnął i zaczął krzyczeć: „Dzięki Ci, Panie! Że też udało mi się z tego wyjść takim tanim kosztem!” No to my zaczęłyśmy go pytać, co się stało i wszystko nam opowiedział. Że jak wchodził Pers, to za nim zobaczył upiora! Upiora z czaszką kościotrupa! Tak jak go opisał Joseph Bouquet. I że to go tak przeraziło.

Całą tę opowieść Jammes wyrzuciła z siebie prawie jednym tchem, jak gdyby upiór właśnie ją gonił. Gdy zabrakło jej tchu i przestała mówić, z początku przestraszone dziewczyny zaczęły szeptać między sobą, a potem nastała cisza przerwana przez małą Giry.

– Joseph Bouquet powinien raczej trzymać język za zębami – powiedziała śliweczka.

La Sorelli, poruszona, piłowała sobie paznokcie.

– A dlaczegóż to miałby milczeć? – rozległy się pytania.

– Tak mówi mamusia – odpowiedziała Meg, tym razem całkiem cicho, rozglądając się niepewnie wkoło, jakby bała się, że ktoś niepowołany mógłby ją usłyszeć.

– Ale dlaczego twoja matka tak mówi?

– Ciii… Mamusia mówi, że upiory nie lubią, jak się nimi za bardzo interesować.

– No, ale dlaczego…

– Bo… bo… och, nic zresztą!

To wahanie, świadczące wymownie o pewnej wiedzy, jaką dysponowała Giry, wzmogło jeszcze ciekawość i spowodowało, że młode damy otoczyły Meg, błagając ją o wyjaśnienia. Stały wokół, bok w bok, ściśnięte, pochylone ku Meg, zastygłe w błagalnej pozie, wszystkie bez wyjątku przepojone strachem mrożącym im krew w żyłach.

– Przysięgałam niczego nie mówić! – jęknęła Meg.

Ale koleżanki nie dały jej spokoju i święcie przyrzekły dotrzymać tajemnicy. Meg, która płonęła żądzą podzielenia się wszystkim, co wiedziała, zaczęła mówić, utkwiwszy wzrok w drzwiach:

– No… bo to z powodu loży.

– Jakiej loży?

– Loży upiora!

Na myśl, że upiór mógłby posiadać swoją własną lożę, małe tancerki nie mogły powstrzymać się przed okazaniem gorzkiej satysfakcji. Przecież wiedziały! Miały rację! A teraz, proszę, mają dowód. Niemal wszystkie naraz zaczęły się przekrzykiwać:

– O Boże, niesamowite! Mów, mów!

– Ciszej! Nie tak głośno! – zakomenderowała mała Meg. – Chodzi o lożę numer pięć, wiecie, tę zaraz przy scenie, po lewej stronie.

– Niemożliwe!

– Jest tak, jak wam mówię. To moja mama się nią zajmuje… Ale przysięgacie, że niczego nie powiecie?

– Pewnie, mów dalej…

– No więc ta loża należy do upiora… Nikt tam od miesiąca nie przyszedł, z wyjątkiem upiora, rzecz jasna, administracja dostała polecenie nikomu jej już nigdy nie wynajmować…

– I to prawda, że upiór naprawdę tam przychodzi?

– Ależ tak…

– Zatem ktoś tam przychodzi?

– Ależ nie!… Tam przychodzi upiór i nie ma tam nikogo.

Tancereczki spojrzały po sobie. Jeśli do loży przychodził upiór, powinno się go widzieć, bo przecież miał czarny strój i gołą czaszkę. Starały się to uświadomić Meg, ale ta im przerwała:

– No właśnie! Nie widać upiora!… Nie ma ani ubioru, ani głowy! Wszystko to, co opowiadano o trupiej czaszce czy o ognistej głowie, to czyste bajki! Tam niczego nie ma… Słychać tylko, że on tam jest, w swojej loży. Mamusia nigdy go nie widziała, ale za to go słyszała. Mamusia wszystko wie doskonale, bo to ona daje mu program!

La Sorelli pomyślała, że nadeszła pora, by włączyć się w dyskusję:

– Mała Giry, kpisz sobie z nas.

Wtedy mała Giry zaniosła się płaczem.

– Mogłam lepiej niczego nie mówić… jak mamusia się dowie!… ale to prawda, że Joseph Bouquet źle robi, rozpowiadając o sprawach, którymi nie powinien się zajmować… To na pewno przyniesie mu pecha… Tak mamusia mówiła jeszcze wczoraj wieczorem…

W tej chwili dały się słyszeć w korytarzu odgłosy śpiesznych, ciężkich kroków i zadyszany głos krzyknął:

– Cécile! Cécile! Jesteś tam?

– To głos mamusi! – powiedziała Jammes. – O co chodzi?

I otworzyła drzwi. Do pomieszczenia wkroczyła albo wsunęła się raczej zadyszana, nobliwa jejmość przypominająca pomorskiego grenadiera i z jękiem osunęła się na fotel. Przewracała przerażonymi oczyma, twarz miała czerwoną jak cegła.

– Co za nieszczęście! – rzekła – co za nieszczęście!

– Co takiego? Co się stało?

– Joseph Bouquet…

– Co, Joseph Bouquet?

– Joseph Bouquet nie żyje!

Pomieszczenie natychmiast napełniło się okrzykami, niedowierzającymi pytaniami, wystraszonymi prośbami o szczegóły…

– Tak, właśnie go znaleziono, na trzecim podsceniu!… Ale najgorsze – ciągnęła biedna, zadyszana jejmość – najgorsze jest to, że maszyniści, którzy znaleźli ciało – twierdzą, że kiedy natknęli się na nie – to słychać było coś – co przypominało jakby pieśń żałobną!

– To na pewno upiór! – wypsnęło się małej Giry, ale zaraz się poprawiła, zatykając sobie ręką usta: – Nie!… nie!… Nic nie mówiłam!… nic nie mówiłam!…

Wokół niej wszystkie koleżanki, przerażone, jednym głosem zaczęły szeptać:

– To na pewno był upiór!…

La Sorelli była bardzo blada…

– Nigdy w życiu nie będę w stanie wygłosić swojej mowy – powiedziała.

Mamusia małej Jammes wyraziła swoją opinię, opróżniwszy najpierw kieliszek z likierem, który akurat stał na stoliku w pobliżu: w tej sprawie faktycznie upiór musiał maczać swoje palce.

Prawda była taka, że nigdy nie dowiedziano się, w jaki naprawdę sposób Joseph Bouquet stracił życie. Krótkie śledztwo, jakie miało miejsce, niczego konkretnego nie wykazało, stwierdzono jedynie naturalne samobójstwo. WeWspomnieniach dyrektora pan Moncharmin, który był jednym z dwóch dyrektorów, jacy nastąpili po panach Debienne i Poligny, w następujący sposób opisuje to zdarzenie:

„Przykry wypadek zakłócił pożegnalne przyjęcie panów Debienne i Poligny. Byłem akurat w biurze dyrekcji kiedy wszedł tam nagle administrator, pan Mercier. Z przerażeniem zakomunikował mi, że właśnie znaleziono, na trzecim podsceniu, między dżwigarem a dekoracjami do Króla Lahore, powieszone ciało jednego z maszynistów. Kazałem natychmiast je odciąć. Kiedy pokonałem schody wiodące na dół i zszedłem po drabinie, ciało leżało na podłodze i po sznurze nie było śladu!”

Pan Moncharmin uznaje to wydarzenie za całkiem naturalne. Oto człowiek wiesza się na sznurze, a kiedy przychodzi się go odciąć, po sznurze nie ma śladu. Pan Moncharmin znalazł jednak bardzo proste wyjaśnienie. Proszę posłuchać: To była akurat chwila, w której ze sceny schodził balet, pierwsze tancerki i adeptki wykorzystały od razu sytuację, myśląc o zabezpieczeniu się przed złym okiem. Koniec, kropka. To wszystko. Fakt, dotknięcie sznura wisielca skutecznie chroni, jak powszechnie wiadomo, przed złymi urokami. Wyobraźcie sobie jednak cały zespół baletowy, jak schodzi po drabinie i to w czasie szybszym, niż potrzeba na opisanie tego, przekazuje sobie z rąk do rąk fatalny sznur, po czym wdrapuje się szybciutko z powrotem na górę. No i ten sznur gdzieś się zapodziewa. To przecież niepoważne. Ja, kiedy myślę o miejscu, w którym znaleziono leżące ciało – na trzecim podsceniu – wyobrażam sobie, że ktoś musiał mieć interes w tym, by lina znikła zaraz po tym, jak wykonała to, co do niej należało. Zobaczymy później, czy bardzo się pomyliłem, tak właśnie rozumując.

Tragiczna wiadomość obiegła lotem błyskawicy całą Operę, od piwnic po strych. Joseph Bouquet był bowiem znaną postacią i na dodatek bardzo lubianą. Garderoba opustoszała, małe tancerki, otaczające la Sorelli jak przestraszone owieczki gromadzące się przy swojej pasterce, przebierając pośpiesznie swoimi różowymi nóżkami, przemierzały długie korytarze i źle oświetlone schody, kierując się ku foyer.

ROZDZIAŁ IINOWA MAŁGORZATA

Zaraz na najbliższym podeście la Sorelli zderzyła się z wchodzącym na górę hrabią de Chagny. Hrabia, zazwyczaj bardzo opanowany, okazywał tym razem wielkie podniecenie.

– Właśnie do pani szedłem – rzekł i elegancko ukłonił się młodej kobiecie. – Ach, Sorelli, jakże udany wieczór! A Christine Daaé: jakiż tryumf!

– Niemożliwe! – zaprotestowała Meg Giry. – Jeszcze pół roku temu skrzeczała jak żaba! Ale proszę nas przepuścić, drogi hrabio – powiedziało dziewczę z przekorną rewerencją. – Śpieszymy się zasięgnąć wieści o pewnym biedaku, który właśnie się powiesił.

W tej chwili przechodził obok, bardzo zaaferowany, administrator, który słysząc tę wypowiedź, nagle przystanął.

– Jak to? Już o tym wiecie, panienki? – spytał, a raczej stwierdził nieco surowym głosem. – Proszę o tym, dziś przynajmniej, nie rozpowiadać…a to dlatego, że panowie Debienne i Poligny nie zostali poinformowani o sprawie! To nie byłoby stosowne, taka historia w ostatni dzień ich urzędowania.

Wszyscy przeszli do foyer baletu, gdzie zgromadziło się już pełno ludzi.

Hrabia de Chagny miał rację: żadna inna gala przedtem nie dała się porównać z obecną: szczęśliwcy, którzy mieli okazję w niej uczestniczyć, opowiadają o niej z wielkim wzruszeniem do dnia dzisiejszego swoim dzieciom i wnukom. Pomyślcie tylko: Gounod, Reyer, Saint-Saëns, Massenet, Guiraud, Delibes zmieniali się przy pulpicie dyrygenckim, osobiście dyrygując wykonaniem swoich dzieł. Dysponowali, między innymi, takimi wirtuozami jak Faure czy la Kraus. Owego pamiętnego wieczoru też całej zachwyconej śmietance towarzyskiej Paryża objawił się talent Christine Daaé, której tajemnicze losy chcę opisać w tej książce.

Gounod przedstawił La Marche funèbre d’une marionette; Reyer swoją piękną uwerturę do Sigurda; Saint-Saëns La Danse macabre oraz Réverie orientale; Massenet niewydany wówczas jeszcze Danse hongroise; Guiraud swój Carnaval; Delibes La Valse lente z Sylvii i pizzicati z Coppélii. Śpiewały panie Krauss i Denise Bloch: pierwsza z nich bolero z Vépres siciliennes, druga wykonała pieśń z Lucrèce Borgia.

Prawdziwym tryumfem okazał się jednak występ Christine Daaé, która zaśpiewała najpierw kilka pasaży z Roméo et Juliette. Młoda artystka wyśpiewała dzieło Gounoda po raz pierwszy, dzieło, które zresztą nie zostało jeszcze wówczas przeniesione na scenę Opery i było dotąd, po pierwotnej inscenizacji Madame Carvalho w starym Théâtre Lyrique, prezentowane na deskach Opery Comique. Ach! Trzeba naprawdę współczuć tym, którzy nie mieli szczęścia słyszeć Christine Daaé w roli Juliette, którym nie było dane poznać jej wdzięku, którzy nie zadrżeli na dźwięk jej anielskiego głosu i którzy nie poczuli, jak ich dusza, łącząc się z duszą młodej śpiewaczki, ulatuje ku grobowcowi kochanków z Werony: Boże! Boże! Boże! Wybacz nam!

To wszystko było jeszcze niczym wobec wręcz nadludzkich akcentów, jakie dały się słyszeć, gdy śpiewała arię ze sceny w więzieniu oraz końcową pieśń z Fausta; tę ostatnią wykonała w zastępstwie niedysponowanej la Carlotty. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie słyszano! Nigdy nic piękniejszego nie widziano w Operze!

To była „nowa Małgorzata”, jaka objawiła się w Daaé, dotąd praktycznie nieznanej chórzystce, której tak wielkiego talentu nikt nie podejrzewał.

Cała sala potwierdziła tysiącem rzęsistych oklasków swoje wielkie wzruszenie. Christine łkała z emocji, bez sił prawie osunęła się w ramiona koleżanek. Trzeba było jej pomóc w dojściu do garderoby. Wyglądała tak, jak gdyby uleciała z niej dusza. Znany krytyk, P. de St.-V…, utrwalił te niezapomniane chwile w kronice kulturalnej. Swojemu artykułowi nadał ten właśnie tytuł: Nowa Małgorzata. Będąc sam wielkim artystą, zauważył, że to piękne, słodkie dziecko owego pamiętnego wieczoru pokazało na deskach Opery coś więcej niźli swoją sztukę, pokazało całe swoje serce. Żaden z przyjaciół Opery nie wątpił w to, że serce Christine pozostało równie czyste jak w wieku piętnastu lat, a pan P. de St.-V… twierdził: „aby zrozumieć w pełni to, co się przydarzyło Daaé, niezbędnym jest przyjęcie za fakt bezsporny, że Christine była po raz pierwszy zakochana! Jestem być może niedyskretny – dodał ale jedynie miłość jest zdolna dokonać podobnego cudu, takiego piorunującego przeobrażenia. Dwa lata temu słyszeliśmy Daaé, gdy zdawała egzamin do Konserwatorium – byliśmy pełni nadziei co do jej artystycznej przyszłości. Skądże się jednak bierze dzisiejsza doskonałość? Jeśli nie spłynęła z niebios na skrzydłach miłości, to będę musiał przyjąć, że pomogły w tym moce piekielne, że Christine, tak jak niegdyś chórmistrz Ofterdingen, podpisała pakt z diabłem! Kto nie słyszał Christine w końcowym trio Fausta, ten Fausta nie zna: nie może istnieć głos bardziej rozegzaltowany ani też dusza nie może być bardziej ogarnięta świętym upojeniem!”

Ze strony bywalców Opery dały się słyszeć protesty: jakże to? Jak można było tak długo ukrywać podobny skarb? Dotąd Christine śpiewała partie Siebel przy nieco zbyt wspaniale rzeczywistej Małgorzacie, kreowanej przez la Carlottę. I trzeba było dziwnej i niezrozumiałej nieobecności la Carlotty w czasie galowego, wieczoru, by w nagłym zastępstwie mała Daaé mogła pokazać cały swój talent, śpiewając partię programu zarezerwowaną dla hiszpańskiej diwy! No i pozostaje jeszcze jedna kwestia: jak to? dlaczego, wobec niedyspozycji la Carlotty, panowie Debienne i Poligny zwrócili się akurat do Daaé? Musieli zatem znać jej skrywany geniusz. A skoro o nim wiedzieli, dlaczego utrzymywali ten fakt w tajemnicy? Dziwna była też sprawa, że aktualny nauczyciel śpiewu Daaé pozostawał nieznany. Sama Daaé kilkakrotnie zapewniała, że profesora nie ma i że będzie nadal pracowała sama. Wszystko to w sumie było bardzo tajemnicze.

Hrabia de Chagny obserwował całe wydarzenie, stojąc w swojej loży, i czynnie w nim uczestniczył, gorąco oklaskując artystkę. Philippe-Georges-Marie hrabia de Chagny miał wówczas dokładnie czterdzieści jeden lat. Był to wielki pan i przystojny mężczyzna. Wzrostu powyżej średniego, o miłej twarzy pomimo surowego czoła i nieco zimnych oczu. Wobec kobiet zawsze był grzeczny i szarmancki, mężczyznom zaś zwykł był okazywać swoją wyższość. Ci też nie zawsze byli skłonni wybaczać mu jego sukcesy towarzyskie. Miał wspaniałe serce i cechowała go nieskazitelna uczciwość. Wraz ze śmiercią starego hrabiego Philiberta stał się głową jednego z najstarszych i najznamienitszych rodów we Francji, którego herb pochodził z czasów Ludwika Kłótnika4. Fortuna de Chagny była znaczna i kiedy stary hrabia, wdowiec, zmarł, obowiązkiem Philippe’a było zajmowanie się wcale niełatwą sprawą wielkiego majątku. Jego dwie siostry oraz młodszy brat Raoul nie chcieli słyszeć o podziale spadku, pozostawiając Philippe’owi w zarządzie cały rodzinny majątek, tak jak gdyby prawo starszeństwa wciąż obowiązywało.

Kiedy dwie siostry – tego samego dnia – wyszły za mąż, z rąk brata otrzymały swoje części, przyjęły je nie jako rzeczy prawnie im należne, lecz jako wiano od brata, za które pozostały mu wdzięczne.

Hrabina de Chagny, z domu de Moerogis de la Martynière, zmarla, wydając na świat Raoula, dwadzieścia lat po narodzinach jego starszego brata. W chwili śmierci starego hrabiego Raoul miał dwanaście lat. Philippe zajął się edukacją dziecka. W zadaniu tym początkowo dzielnie pomagały mu siostry, a później włączyła się jedna z ciotek, mieszkająca w Breście wdowa po oficerze marynarki, dzięki której młody Raoul pokochał morze. Chłopak wstąpił do szkoły morskiej, ukończył ją z honorami i ruszył w podróż dookoła świata. Dzięki możnemu wstawiennictwu, zapewniono mu udział na pokładzie okrętu „Requin”, w ekspedycji ratunkowej mającej na celu odszukanie w lodach Arktyki rozbitków z rejsu „Artois”, o których słuch zaginął trzy lata temu. Oczekując na wypłynięcie w morze, cieszył się Raoul długim urlopem, którego zakończenie przewidywano dopiero po sześciu miesiącach. Wdowy z Faubourg Saint-Germain widząc pięknego, delikatnego, jak się wszystkim zdawało, młodzieńca, już z góry zamartwiały się ciężką pracą, jaka go czekała.

Nieśmiałość tego młodego marynarza, rzekłbym nawet niewinność, była nadzwyczajna. Wyglądał, jakby nie dawniej niż wczoraj wyzwolił się z opiekuńczych, kobiecych ramion. Istotnie, rozpieszczany przez siostry i starą ciotkę, z całej tej czysto kobiecej edukacji zachował naiwność i maniery nacechowane urokiem, którego nic do tej pory nie zdołało przyćmić. W momencie gdy toczy się nasze opowiadanie, miał nieco ponad dwadzieścia jeden lat, a wyglądał na osiemnaście. Nosił niewielkie, jasne wąsy, oczy jego były niebieskie, a cera delikatna jak u dziewczyny.

Philippe bardzo rozpieszczał Raoula. Po pierwsze, był z niego bardzo dumny i z radością przewidywał karierę pełną chwały dla tego kadeta marynarki, tej marynarki, w której jeden z ich przodków, słynny Chagny de la Roche, dosłużył się rangi admirała. Wykorzystywał urlop brata, by pokazać mu Paryż z całym jego przepychem i wszystkimi artystycznymi cudownościami.

Hrabia był przekonany, że nadmiar rozsądku nie przystoi wiekowi Raoula. Philippe był obdarzony silnym, zrównoważonym charakterem, umiał sprawiedliwie podzielić swój czas na pracę i rozrywki, te ostatnie zawsze w bardzo dobrym guście; szlachetny Philippe nie potrafiłby dać bratu złego przykładu. Zabierał go wszędzie z sobą, nawet do foyer baletu. Prawda, opowiadano, że hrabia „był w dobrych stosunkach” z primabaleriną la Sorelli. Ale co tam! Czyż można z tego robić zarzut dżentelmenowi pozostającemu w stanie wolnym, który, wydawszy siostry za mąż, dysponował większą ilością wolnego czasu i mógł w związku z tym pozwolić sobie na spędzenie godzinki czy dwóch w towarzystwie tancerki – może nie była ona wielką intelektualistką, ale miała za to najpiękniejsze oczy na świecie? A poza tym istnieją miejsca, w których paryżanin o randze hrabiego de Chagny musi się pokazać, w tamtym zaś czasie foyer baletu Opery do takich należało.

Na koniec trzeba powiedzieć, że być może Philippe nie byłby przyprowadził brata za kulisy Opery, gdyby ów nie był go o to wielokrotnie prosił, o czym później hrabia miał sobie przypomnieć.

Philippe, gdy przestał już oklaskiwać Daaé, spojrzał na Raoula i zaniepokoił się, widząc go bardzo bladym.

– Nie widzisz, że ta kobieta źle się czuje? – powiedział Raoul.

Rzeczywiście, widać było, jak na scenie osłabiona śpiewaczka wspierała się na ramionach innych artystek.

– To ty raczej zaraz zemdlejesz – rzekł hrabia, pochylając się ku bratu. – Co ci jest?

Ale Raoul już wstał.

– Chodźmy – powiedział drżącym głosem.

– Dokąd chcesz iść, Raoul? – spytał hrabia zdziwiony. Na twarzy młodszego brata malowało się widoczne wzruszenie.

– Chodźmy zobaczyć, co się z nią dzieje. Ona nigdy przedtem tak nie śpiewała!

Hrabia spojrzał uważnie na Raoula i w kąciku warg zarysował, się ledwo zauważalny uśmiech.

– Ach!… – I zaraz szybko dodał: – No to chodźmy, chodźmy!

Wyglądał na zadowolonego.

Wyszli ze swojej loży i wkrótce znaleźli się w pobliżu drzwi prowadzących na scenę. Tłoczył się tam tłum bywalców. Oczekując na możliwość znalezienia się na scenie, Raoul niecierpliwię miął rekawiczki. Philippe obserwował brata, a będąc z natury dobrym i wyrozumiałym, nie zamierzał pokpiwać z jego zachowania. Teraz już wiedział, dlaczego Raoul zawsze zdawał się trochę roztargniony kiedy rozmawiali o Operze, i dlaczego tak często z widoczną przyjemnością sprowadzał konwersację na jej temat.

Weszli w końcu na scenę.

Tłum czarnych smokingów zmierzał ku baletowemu foyer bądź do garderób artystek. Z krzykami maszynistów mieszały się polecenia kierowników poszczególnych sekcji. Statyści i figuranci z ostatniej odsłony opuszczali powoli scenę, uwijali się pracownicy techniczni przenoszący elementy scenografii, z rampy spuszczano właśnie tło do jednej z odsłon, gdzie indziej za pomocą młotka i gwoździ przytwierdzano „sztuczne” drzwi potrzebne w następnym przedstawieniu, krótko mówiąc, panował na scenie zwykły dla teatralnych antraktów rozgardiasz i hałas zapowiadający następne dramatyczne wydarzenia. Młody człowiek, z niewielkim blond wąsem, o błękitnych oczach i dziewczęcej cerze, był nieoswojony jeszcze z takim zamętem. Raoul przechodził przez scenę tak szybko, jak tylko kłębiący się wokół ludzie na to pozwalali, przez scenę, na której przed chwilą tryumfowała Christine Daaé i pod którą Joseph Bouquet równie niedawno stracił życie.

Tego wieczoru zamieszanie na scenie było chyba większe niż zazwyczaj. Raoul, jakkolwiek delikatny i nieśmiały, parł niestrudzenie naprzód, pomagając sobie, gdy zaszła potrzeba, łokciami, nie przejmując się wcale tym, co mruczeli wokół niezadowoleni maszyniści. Jedyne, co go interesowało, to dotarcie jak najszybciej do tej istoty, której krystaliczny głos sprawił, że przestał panować nad swoimi uczuciami. Poczuł właśnie, że jego biedne, młode serce już do niego nie należało. Starał się, jak mógł, by je ochronić, aż do dnia, kiedy Christine, którą poznał, gdy była jeszcze mała, na nowo zagościła w jego życiu. Gdy myślał o Christine, odzywało się w nim słodkie uczucie, które szczerze pragnął odpędzić. Poprzysiągł był bowiem sobie, że będzie kochał jedynie tę, która zostanie jego żoną, a ani przez sekundę nie myślał o możliwości poślubienia jakiejś śpiewaczki. A tu masz! sympatia przerodziła się w okrutne uczucie. Co to było? Zadurzenie? Prawdziwa miłość? Działo się z nim coś dziwnego zarówno w sferze psychicznej, jak i czysto fizycznej. Bolało go w piersiach, jak gdyby wyjęto mu serce i pozostawiono puste miejsce, którego nie zapełniłoby nic innego jak tylko serce kochanej osoby! To wszystko są sprawy związane ze szczególną psychologią, których nie zrozumie nikt, kto podobnych uczuć nie doświadczył. Zwykle się o takich historiach mówiło: miłość od pierwszego wejrzenia!

Hrabia Philippe ledwo za nim nadążał i nie przestawał się uśmiechać.

W głębi sceny, w pobliżu podwójnych drzwi otwierających się na schody wiodące ku foyer baletu Raoul musiał przystanąć na chwilę, by przepuścić grupkę małych tancerek, które blokowały przejście. Dziewczęta z podziwem spoglądały na urodziwego młodzieńca i niejednej wyrwało się słówko lub dwa pod jego adresem Raoul nie zwrócił na nie uwagi; mógł wreszcie przejść i zagłębił się w mrok korytarza rozbrzmiewającego podnieconym, pełnym entuzjazmu gwarem wielbicieli. Jedno, powtarzane przez wszystkich nazwisko wybijało się na plan pierwszy: Daaé! Daaé! Hrabia, idąc wciąż za Raoulem, powtarzał w duchu: „Spryciarz zna drogę!” i zastanawiał się, jak to się stało. Przecież on sam nigdy nie prowadził Raoula do Christine. Należało przypuszczać, że sprytny młodzian znalazł do niej drogę, kiedy jego starszy brat bawił w garderobie la Sorelli. Ta zwykła prosić go o dotrzymanie jej towarzystwa do chwili, kiedy będzie wezwana na scenę. La Sorelli prosiła często hrabiego również, by ten, w czasie gdy tańczyła, przypilnował jej getrów, które zaraz po występie zakładała dla ochrony nieskazitelnej białości swoich jedwabnych baletek.

Odkładając na później wizytę u la Sorelli, hrabia Philippe podążał za bratem galerią prowadzącą do garderoby Daaé. Musiał stwierdzić, że nigdy wcześniej ten kierunek nie był tak uczęszczany jak dzisiejszego wieczoru, kiedy niemal cały teatr był poruszony występem młodej artystki i jej późniejszym zasłabnięciem. Dziewczyna nie odzyskała jeszcze w pełni świadomości i posłano po lekarza, który właśnie przybywał, torując sobie drogę wśród ludzi, i któremu Raoul deptał niemal po piętach.

I tak lekarz wraz z zakochanym znaleźli się w jednej chwili przy Christine, pierwszy z nich zaczął zaraz zajmować się omdlałą, która, otworzywszy oczy, zobaczyła, że jest w ramionach drugiego. Hrabia wraz z innymi pozostał na progu. W garderobie było duszno.

– Czy nie uważa pan, doktorze, że ci panowie powinni odejść? – Z pewną dozą bezczelności rzucił Raoul – tu nie można oddychać!

– Ależ całkowicie się z panem zgadzam – potwierdził lekarz i wyprosił wszystkich, z wyjątkiem Raoula i pokojówki, na korytarz, zamykając drzwi garderoby.

Ta ostatnia spoglądała na Raoula oczami okrągłymi ze zdziwienia. Nigdy w życiu go nie widziała.

Nie ośmieliła się jednak o nic pytać.

A i doktor uznał działanie młodego człowieka za naturalne – skoro tak czynił, miał do tego widocznie prawo. Tak więc wicehrabia pozostał w garderobie i przyglądał się, jak Christine powraca do życia, podczas gdy dwaj dyrektorzy, panowie Debienne i Poligny, chcący osobiście pogratulować sukcesu swojej podopiecznej, zostali usunięci na korytarz, wraz z innymi eleganckimi panami. Hrabia de Chagny, wyproszony na korytarz wraz z resztą, śmiał się w głos.

– Co za spryciarz! Co za spryciarz!

A w duchu dodał: „Strzeżcie się młodzieńców wyglądających jak niewinne dziewczynki!”

Promieniał z dumy. Nie na darmo Raoul nosił nazwisko de Chagny! I odszedł ku garderobie la Sorelli – ta akurat, wraz z grupką przestraszonych baletnic, szła do foyer i tak się razem spotkali po drodze, jak to opisaliśmy już wcześniej.

W swojej garderobie Christine Daaé odetchnęła głęboko, odpowiedziało jej westchnięcie. Zauważyła Raoula i zadrżała. Popatrzyła na doktora, uśmiechnęła się do niego, potem na pokojówkę, jeszcze raz na Raoula.

– Proszę pana – słabym głosem spytała – kim pan jest?

– Pani – młody człowiek przykląkł na jedno kolano i z galanterią ucałował dłoń artystki – jestem tym dzieckiem, które wskoczyło do morza, by wyłowić pani chustkę.

Christine raz jeszcze spojrzała na doktora i pokojówkę, wszyscy troje się roześmiali. Raoul, czerwony na twarzy, podniósł się.

– Pani, ponieważ pani nie chce albo nie może sobie mnie przypomnieć, proszę pozwolić, bym powiedział jej coś na osobności, coś bardzo ważnego.

– Kiedy poczuję się lepiej, dobrze? – Głos jej drżał. – Jest pan bardzo miły…

– Teraz jednak musi pan już iść – rzekł doktor z uprzejmym uśmiechem – proszę pozwolić mi zająć się moją pacjentką.

– Wcale nie jestem chora – rzekła nagle Christine, głosem tyle energicznym i silnym co niespodziewanym. Wstała, przykładając sobie ręce do powiek.

– Dziękuję, doktorze! Chcę zostać sama… Idźcie sobie wszyscy, proszę… Zostawcie mnie samą… jestem dziś taka zdenerwowana…

Doktor z początku, chciał protestować, ale widząc podenerwowanie młodej kobiety, uznał, że najlepszym lekarstwem w podobnym stanie będzie niesprzeciwianie się. I wyszedł razem z Raoulem, który stanął niepewnie w korytarzu, zbity z tropu.

Doktor odezwał się:

– Nie poznaję jej dziś… zazwyczaj jest taka łagodna…

I odszedł.

Raoul został sam. Cała ta część Opery była obecnie opustoszała. Miała się właśnie odbywać ceremonia pożegnalna w foyer baletu. Raoul myślał, że Daaé być może pójdzie na nią i z tą myślą w ciszy i samotności czekał na ewentualność zobaczenia raz jeszcze Christine. Stanął w nieoświetlonej wnęce jakichś drzwi. Wciąż odczuwał nieznośny ból w miejscu, gdzie znajduje się serce. To o tym właśnie chciał mówić z Christine. Wtem drzwi do garderoby się otwarły i wyszła z nich subretka, niosąc w rękach jakieś pakunki. Zatrzymał ją pytaniem, jak czuje się jej pani. Odpowiedziała mu ze śmiechem, że dobrze, i dodała, że nie chce, by jej przeszkadzano. Kiedy odeszła, pewna myśl zagościła w głowie Raoula: no pewnie, Daaé chciała zostać sama dla niego! Czyż nie powiedział jej, że ma jej coś ważnego do zakomunikowania na osobności? I czyż nie był to wystarczający powód, by pozbyć się wszystkich? Ledwie oddychając, zbliżył się do drzwi i pochylił się, by usłyszeć odpowiedź – już miał zapukać, kiedy dobiegł go spoza drzwi męski głos, na to ręka mu opadła. Głos zdecydowanym tonem mówił:

– Christine, MUSISZ mnie kochać!

I dał się słyszeć głos Christine, bolesny, drżący, czuć było, że towarzyszą mu łzy:

– Czemu mi pan to mówi? Mnie, która śpiewa tylko dla pana?

Raoul, zrozpaczony, oparł się o ścianę. Jego serce, które, jak mniemał, odeszło gdzieś, nie wiadomo gdzie, wróciło właśnie na swoje miejsce i głośno biło. Słychać było to bicie w całym korytarzu, Raoul głuchł niemal od tego hałasu. Pewnie, że jeśli serce będzie walić tak nadal, to usłyszą je w garderobie, otworzą drzwi i naje się wstydu, że podsłuchuje. Ładnie by wtedy wyglądał wicehrabia de Chagny! Przycisnął obie ręce do serca, by je uciszyć. Ale serce to nie psi pysk, a nawet jak się obiema rękami uchwyci ujadającego psa za pysk, to i tak jeszcze słychać warczenie.

Męski głos podjął rozmowę:

– Musisz być bardzo wyczerpana?

– Och, dzisiejszego wieczoru oddałam panu całą moją duszę i już prawie nie żyję.

– Twoja dusza, moje dziecko, jest bardzo piękna – mówił dalej męski, niski głos – dziękuję ci za to. Nie ma cesarza, który otrzymałby równie piękny prezent! Dziś wieczór słychać było płacz aniołów.

Po tych słowach wicehrabia nie usłyszał już niczego.

Nie odszedł jednak, lecz nie chcąc zostać odkrytym, stanął z powrotem w ocienionej wnęce i czekał z nadzieją zobaczenia mężczyzny wychodzącego z garderoby Christine. W jednej chwili poznał, co to miłość i nienawiść. Wiedział, kogo kochał. Chciał się dowiedzieć, kogo nienawidził. Drzwi garderoby się otwarły i ku jego wielkiemu zdziwieniu zobaczył wychodzącą Christine. Samą! Otuliła się w futro a twarz jej skrywała koronkowa woalka. Zamknęła za sobą drzwi, nie zamykała ich jednak na klucz. Przeszła obok Raoula, nie zauważając go wcale. Nie popatrzył nawet za odchodzącą śpiewaczką, jego wzrok utkwiony był w drzwi garderoby, której nikt więcej nie opuszczał. Kiedy na korytarzu znów nikogo nie było, Raoul podszedł do drzwi, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w całkowitej ciemności. Światło gazowe zostało wyłączone.

– Tu ktoś jest! – ostrym głosem rzekł Raoul, oparty o drzwi. – Dlaczego się ten ktoś ukrywa?

Odpowiedziała mu cisza, słyszał jedynie swój własny oddech. Nie zdawał sobie z pewnością sprawy, że jego wysoce niedyskretne zachowanie przekraczało ramy wszelkiej przyzwoitości.

– Nie wyjdzie pan, dopóki ja na to nie pozwolę! – krzyknął młody człowiek. – Jeśli mi pan nie odpowie, to jest pan tchórzem! Ale ja pana zdemaskuję!

Wyciągnął zapałkę. Jej płomień rozświetlił na moment garderobę. Nie było w niej nikogo! Zamknąwszy tym razem drzwi starannie na klucz, zapalił lampę na stole i kinkiety. Sprawdził w toalecie, pootwierał szafy, obmacywał spotniałymi dłońmi ściany. Nic!

– Czyżbym tracił zmysły? – powiedział na głos.

Pozostał tak jeszcze z dziesięć minut w pustym i cichym pomieszczeniu, gazowa lampa na stole, płonąc, syczała lekko. Jakkolwiek zakochany, nie pomyślał wcale o zabraniu z sobą choćby chusteczki, która przypominałaby mu o tej, którą kochał nad życie. Wyszedł w końcu, nie wiedząc, co robi i dokąd idzie. W pewnej chwili poczuł chłodny powiew w twarz, znajdował się u zejścia z wąskich schodów, za nim podążała grupka robotników dźwigająca nosze przykryte białym płótnem.

– Przepraszam, którędy do wyjścia? – zapytał jednego z mężczyzn.

– Na wprost przed panem, drzwi są otwarte, ale proszę pozwolić nam przejść. Wskazując na nosze, spytał machinalnie:

– A co to takiego?

Mężczyzna odpowiedział:

– To, to jest Joseph Bouquet, którego znaleziono powieszonego na trzecim podsceniu, między dźwigarem a dekoracjami do Króla Lahore.

Raoul ustąpił przejścia, skłonił się i wyszedł.

ROZDZIAŁ III w którym po raz pierwszy panowie Debienne i Poligny wyznają w sekrecie nowym dyrektorom Opery, panu Armandowi Moncharmin oraz panu Firminowi Richard, prawdziwy powód swojego odejścia

W tym czasie odbywała się ceremonia pożegnania starej dyrekcji.

Powiedziałem już wcześniej, że to wspaniałe przyjęcie wydawane było przez panów Debienne i Poligny, którzy odchodząc na emeryturę, pragnęli odejść „z fasonem”.

W realizacji tego chlubnego, ale i smutnego przedsięwzięcia pomogli im wszyscy liczący się w ówczesnym światku artystycznym i towarzyskim Paryża.

Wszyscy spotkali się w foyer baletu i oczekiwali na przybycie starych dyrektorów; la Sorelli z kieliszkiem szampana w ręce powtarzała sobie w myślach mowę pożegnalną. Za nią cisnęły się młodsze i starsze koleżanki tancerki, które po cichu omawiały między sobą najświeższe wydarzenia i rzucały porozumiewawcze spojrzenia w kierunku swoich przyjaciół, a spory tłumek stał wokół zastawionych stołów.

Niektóre z tancerek się już przebrały w zwykłe, miejskie stroje; ale większość pozostała jeszcze w swoich krótkich, baletowych spódniczkach z lekkiej gazy – wszystkie jednak przybrały stosowny do okazji wyraz twarzy. Tylko mała Jammes, której piętnaście wiosen – szczęśliwy wiek – sprawiło, że zapomniała i o upiorze, i o nieszczęsnym Josephie Bouquet, nie przestawała paplać, szczebiotać, kręcić się, żartować z koleżanek i innych gości, tak że, gdy panowie Debienne i Poligny pojawili się wreszcie na schodach foyer, ostrym spojrzeniem la Sorelli musiała przywołać ją do porządku.

Wszyscy zauważyli, że dotychczasowi dyrektorzy wyglądali na zadowolonych, co na prowincji nie uchodziłoby za naturalne, w Paryżu jednak było oznaką dobrego tonu. Nie będzie nigdy prawdziwym paryżaninem ten, kto nie potrafi ukryć zmartwień, kłopotów, obojętności czy znudzenia pod maską radości. Jeśli wam wiadomo, że przyjaciel zamartwia się kłopotami, nie starajcie się go pocieszać, gdyż odpowie wam, że tego wcale nie potrzebuje; jeśli zaś spotka go jakieś szczęśliwe wydarzenie, nie wyrywajcie się z gratulacjami – swoje powodzenie uznaje bowiem za coś oczywistego i będzie się dziwił, że ktoś chce o tym mówić. Paryż to nieustający bal maskowy, a foyer baletu Opery byłoby ostatnim miejscem, w którym tak światowi panowie jak Debienne i Poligny okazaliby swoje prawdziwe odczucia. Już zaczęli uśmiechać się szeroko do la Sorelli, już diwa zaczęła wygłaszać przygotowaną mowę, gdy nagle mała, zwariowana Jammes przenikliwie krzyknęła – z twarzy panów dyrektorów znikł uśmiech, ukazując wszystkim ich prawdziwe, smutne oblicza.

– Upiór Opery!

Przerażona Jammes wyrzuciła z siebie pełen grozy okrzyk, wskazując jednocześnie palcem stojącą w tłumie gości postać ubraną na czarno, o twarzy tak bladej, ponurej i brzydkiej, w której głęboko osadzone oczy zdawały się tkwić w ciemnych czeluściach. Osobnik o trupiej czaszce z miejsca zyskał powszechne zainteresowanie.

– Upiór Opery! Upiór Opery!

Wszyscy się śmiali, popychali, pragnąc znaleźć się bliżej, chcieli się napić z Upiorem – ów jednak znikł nagle! Wśliznął się w tłum i na próżno próbowano go odnaleźć. Tymczasem dwaj starsi panowie próbowali uspokoić małą Jammes, a Giry stała i skrzeczała jak paw5.

La Sorelli była wściekła: nie dokończyła swojej mowy; panowie Debienne i Poligny ucałowali ją, podziękowali i wymknęli się równie szybko jak przed nimi upiór. Nikt się nie zdziwił, gdyż wiedziano, że podobna uroczystość była przygotowana piętro wyżej, w foyer śpiewaków, a ponadto, na koniec, mieli jeszcze wziąć udział w wystawnej kolacji z najbliższymi przyjaciółmi wydawanej w przestronnym hallu dyrektorskiego gabinetu.

Tutaj właśnie spotkali się z nowymi dyrektorami, panami Moncharmin i Richard. Czwórka dżentelmenów znała się słabo, jednakże przywitali się ze sobą tak serdecznie, obsypując się wzajemnie tysiącem komplementów, jakby łączyła ich od lat zażyła przyjaźń. Uczestnicy spotkania obawiający się smętnego przyjęcia uśmiechali się z widoczną ulgą. Kolacja okazała się całkiem przyjemna, a dobremu samopoczuciu biesiadników sprzyjały licznie wznoszone toasty, w których celował pewien komisarz rządu: w jego wystąpieniach chwalebna przeszłość mieszała się z niemniej świetlaną przyszłością. Przekazanie kompetencji odbyło się dzień wcześniej, w sposób jak najbardziej naturalny, pozostałe sprawy zostały również w obecności komisarza rządowego załatwione – obie strony wykazały się pełnią dobrej woli i chęcią jak najlepszego rozwiązania wszelkich kwestii. Tak więc dla wszystkich było zrozumiałe, dlaczego w czasie tego szczególnego wieczoru twarze czterech dyrektorów promieniowały szczerym zadowoleniem.

Panowie Debienne i Poligny przekazali właśnie swoim następcom dwa malutkie klucze, bardzo specjalne, otwierające wszystkie – a było ich w sumie kilka tysięcy – zamki w drzwiach gmachu Opery. W chwili gdy klucze, przedmiot powszechnej ciekawości, zmieniały właścicieli, uwagę niektórych zwróciło odkrycie przy końcu długiego stołu tej bladej, tajemniczej i nadzwyczajnej postaci o oczach jak czarne jamy, która już wcześniej się zjawiła w foyer baletu i której wizyta została skwitowana krzykiem małej Jammes: „Upiór Opery!”

Siedział przy stole, tak jakby był najzwyczajniejszym współbiesiadnikiem – nie jadł jednak i nie pił.

Ci spośród uczestników kolacji, którzy, uśmiechając się, zaczęli się mu przyglądać, musieli w końcu odwrócić głowę, tak widok ten, przywodzący najbardziej cmentarne skojarzenia, był przykry. Nikomu nie chciało się rzucać żartów, tak jak w foyer baletu, nikt nie krzyknął: „To upiór, upiór Opery!”