Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Unde malum? Niezwyczajna książka egzystencjalna o miłości w czasach odwiecznej zarazy. Intymny pejzaż refleksji w uniwersalnej oprawie, kunsztownie zmieszany z brudem rzeczywistości. Erotyką, absurdem, grozą, mistycyzmem… Słowa przelane na karty tej bezkompromisowej książki na długo pozostają w pamięci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 59
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Jerzy Kaśków, 2020
Unde malum? Niezwyczajna książka egzystencjalna o miłości w czasach odwiecznej zarazy. Intymny pejzaż refleksji w uniwersalnej oprawie, kunsztownie zmieszany z brudem rzeczywistości. Erotyką, absurdem, grozą, mistycyzmem…
Słowa przelane na karty tej bezkompromisowej książki na długo pozostają w pamięci.
ISBN 978-83-8221-210-5
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Krysi, miłości mojego życia
kiedy leżałem w szpitalu
umierający
przychodziliście do mnie
z kwiatami od których mdliło mnie
[oglądać życie
przychodziliście do mnie
ale nie przychodziliście
do innych ludzi. [Czekali na was
wypatrywali. Nasłuchiwali.
Nie chcieliście patrzeć słyszeć
ich wołania pozostają we mnie.
Przynieśliście mi zgryzotę
i w zgryzocie pozostawiliście
potrzebujących. [Umarłem,
ale nie będziecie spać spokojnie.
szczęście już odnalazłem
nie jesteś mi do niczego potrzebny
Bóg wysłuchuje wybranych próśb
ale zostaw swoje skarpetki
pod drzwiami
Być może kiedyś ruszę za twoim
śladem Jeszcze nie teraz
gdy będę dojrzały
gdy będzie za późno
po mnie robaki i glisty
albo popiół rozwiany na wietrze
gryzie w oczy Co ze mną zrobicie? Komu
truchło odda swe soki?
Pomnik? Tak, ale pod drzewem
Niech drzewo się mną naje
nasyci do końca. Drzewa były
mi zawsze dobrymi kompanami.
Niczyje
niezdolne do pochlebstw
bezimienne ciche
spokojne życie Tylko
co ze mną zrobicie?
Nie myjcie mnie. Nie ubierajcie.
Ale umyliście mnie. Ubraliście
w marynarkę. W koronę powszechnych
złudzeń. Będziecie nosić mnie
w pamięci i sercach nie znając mego imienia.
Odejdźcie
Nie odejdziecie
dlatego sam odejdę
zgubię się na zawsze
Ręce nie wznoszą już dziękczynienia
za istnienie pod nieboskłon
jedynie żal gorycz i nienawiść
ścierają z twarzy; jakby chciały
ją umyć; jakby pragnęły roznosić
zarazę w powitalnych gestach
ciężkiego odrętwienia,
kiedy boli do przesady, a leki nie pomagają,
zakładam na swoją głowę głowę Nerona i walę nią
o ściany, rozdrapuję skórę na twarzy, rozbijam nos
i wybijam zęby bestii, żeby zatłuc szaleńca zanim
wzniesie do góry kciuk
już późno już życie dobiega końca
Bóg nie przyszedł
słońca nie było też długo
miłość miała inne zamiary
na próżno ją wołać teraz
tak tu pusto
za późno na taniec na tęsknotę
na smutek nawet na samobójstwo.
Koty.
Pamiętam, że koty już dawno umarły,
szczęśliwe
spadają łzy w ciemności?
Po ciemku chodzę by ich szukać.
Złotych kropel dotykać stopami
jaki zapach mają łzy?
Całuj moje stopy po zmroku
pij życie niewinnych
jaki zapach jaki zapach
i gdzie gdzie
oni są czy odeszli
gdzieś
w ciemności człowiek
swoje imię milczy.
czy jesteś jeszcze tutaj?
kiedy cię zabiłem myślałem
że wszystko pójdzie gładko,
ale wciąż zatapiam ręce
w glinie, by lepić cię
na nowo.
w smutku
klękają przed życiem, żeby
nie spojrzeć mu w oczy
zakochani w melancholii
czyszczą cmentarze łzami radości,
bo od trupa nie usłyszą już prawdy.
Czym jest śmierć? — zastanawiają się —
kontrolując przestrzeń i siebie nawzajem.
Przyszła śmierć z kwiatem na dłoni i zapytała:
Czy to jest kwiat?
Spojrzeli na siebie trwożliwie.
To jest śmierć — powiedział kwiat —
wskazując na nich
i zmarł.
jest tylko to co odpychające
co milczeniem buduje trwogę
nie uczestniczy
nie przekonuje
to jest boskie
co umiera w swojej chwale.
mi
ból
nie dawaj mi życia
daj
mi sen
obudź mnie
chlebem wyjaśnienia
będzie że ^nieświadome^
znajdzie w nich życie
przez nienawiść
odnajdą drogę do ciemności
przez światło którego pożądają
umierać będą
Zapalam zapałkę, żeby zapalić papierosa
otwieram butelkę, żeby otworzyć umysł
spoglądam na ciebie, aby pisać wiersze
piszę wiersze, by nie patrzeć na siebie
wychodzę z domu, żeby go odnaleźć
poruszam wachlarzem uczuć, by zapomnieć,
zapominam, żeby nie móc wspomnieć, iż
poza samotnością mam tylko ciebie
w zapalonej zapałce, w zapalonym papierosie
w otwartej butelce spoglądam w twoje oczy,
żeby uwolnić zakuty umysł
i przestać wreszcie pisać krwią na
murach nocy.
Tylko czy tego chcesz?
czy przetrwam
bez twoich łez
nie znaczę nic
spotykam ludzi, którzy pragną mego dobra.
Są szczodrzy. Dzielą się ze mną doświadczeniem
i wiedzą. Pragną mnie wyleczyć, uzdrowić
moją duszę; cierpią, gdy nie mogą zobaczyć
we mnie swego
zła
Najwspanialsze w samotności jest to,
że jest wierna sednu sprawy do zaśnięcia.
Najgorsze zaś, że człowiek szuka miłości
poza jej ramionami.
Jakże można pokochać innych, gdy
się siebie nie kocha?
Jakże pokochać siebie, gdy samotność umiera
co dnia, bo tylko ona zna twoją tęsknotę
za sobą
?
zostawić po sobie smród wypocin
stworzonych w zaułkach, ruderach,
w starych kamienicach. Kto szuka
drogi do pałaców, kto je zbudował,
tego osiągnięciem będzie zapomnienie.
mówię jej, że się myli, że ważna jest potrzeba doraźnego dotknięcia,
a ona zamyka mi usta, zapycha je frazesem kurtuazyjnej melby.
Od niej zależy każda wypita kropelka wina. Czy wyobrażasz sobie
napisać choćby słowo bez krwi na ustach? Więc mówię jej, powstrzymaj
się, lecz ona chciała za bardzo śmierci, bym miał pozostać głuchy na
wołanie cierpienia. Wiesz przecież, że my widzimy rozpacz pierwsi.
Nie zmieniam tematu. Ja go zabarwiam. Koloryzuję zbrodnię, bowiem
poeta musi zabić, musi odejść pokonany przez siebie samego. Kiedyś
myślałem, że czegoś takiego nie powiem, dziś, kurwa, widzę w tym sens —
by głosić aprobatę dla codziennego morderstwa, by nową stworzyć kulturę —
tęp muchy!
coś o wolności? Chciałabyś
dostawać kwiaty. Urokiem resentymentu
ścielisz łóżko nadziei, że ktoś
uwierzy. Że ktoś pokocha
Perfumowane zgliszcza
nocy można ratować świat
każdej nocy dzień można okpić
Każdy dzień można przespać
każdy może być człowiekiem
ściemni się
piec ostygnie
psy wrócą już z wieczornych spacerów
kwiaty zamkną się w sobie
kiedy uspokoi się ten kocioł piekielny —
okrutny wielkomiejski zgiełk — może
zostanie jeszcze trochę sił, aby poczuć,
że życie jest piękne.
są szare
nie po to by je rozświetlać
neonami lęku
jak najdalej ode mnie wszystkie żywe istoty
pozostańmy samotni byleby chronić gatunek
od zbrodni dzieli mnie ta chwila, gdy się
odzywam ze wstydu płonę, płaczę nad sobą,
że nie jestem kotem Baryłą, lecz zwykłą
beczką otuloną kocem.
jest tylko kurą
ale znosi jajka
człowiek
znosi jedynie
zniewolenie
najlepiej mu wychodzi
świeczkę za powodzenie w interesach
wznieś codziennie puchar wina za szczęście w miłości
módl się żarliwie by los postawił dobrych ludzi na twej drodze
o ładną żonę status i szacunek wśród ludzi
o przychylność spryt i zwycięstwo
zdrowie i życie długie bez długów
bez cierpienia
nie znaczysz nic
co ludzkie nie będzie twoje
są drogi mojego losu
drastyczne posunięcia
w objęciach niedocenianej pustki krew na rękach
miesza się z mąką chleba powszedniego daj nam życie
nowego człowieka który śmierci służyć będzie dzisiaj
tylko czy nie jest
już za późno? Czy życie
nie odeszło już od nas?
czuwam
każdej nocy
nade mną
czarne chmury
wierszy
które
giną o brzasku
nie ma miłości
dano nam życie,
jeśli boimy się samych siebie?
kocham żałobę pytających.
Subtelnie wyrafinowanych.
Zniesmaczonych.
Malarzy beznadziejności życia.
w miłości
kocham wroga
bez niego męstwo słabnie.
ćwicz swoje serce w dobroci
nie zwołuj ludzi nie życz im
nie mów do nich o kulcie życia
milcz swój los do końca
cię widzieć w pięknej sukni
w makijażu codziennej dysfunkcji
pragnę cię ujrzeć w umieraniu
w zgryzocie powinnaś się przeglądać
co noc
czekać będę
ma przyjaciół ten,
kto pragnie żyć.
prawda umiera zaraz przed świtem
byliśmy przecież niewinni
za cenę spokoju i kontroli
zaciera jej imię bezgrzeszny
błazen. Usłysz, życie,
o poranku gasną światła
człowieczeństwa
na zaciemnionych drogach kona
wątpliwość,
grzechu warte skomlenie, które
udręczone sobą tańczy jak pajac
wyrwawszy się spod władzy
węża
Kocham to życie w niej przeglądane
pasmami wieczności wybrukowane
pejzaże schwytane w dłoń światła
strugi czasu, gdzie człowiek
smakuje siebie.
Choćbyś miała być sławiona tylko
przez moje imię, cudowna,
niechaj świat się dowie, że
twoją rzeką płyną łzy mojego
szczęścia, że tobą pachną kwiaty
wysłuchanych modlitw, gdy
opowiadam cię oddechem światu
kocham to życie do szaleństwa
razy dotarłem do serca uczucia,
byłem — mogę powiedzieć w centrum przeżyciowym —
to taki niepoznany kompleks wypoczynkowy —
rdzeń mentalnej świadomości i takie tam…
Kiedy zawsze wracam stamtąd, pragnę uciec stąd,
czuję się jak narkoman, któremu odebrano słodki sen,
kiedy tam jestem, rozumiem wyrafinowanie Boga i jego
troskę.
Tyle trudu sobie zadał, by chronić nas od zguby
w nieistniejącym świecie
bardziej niż inni artyści żyją we własnych grobach.
Pobudowali sobie nawet całkiem okazałe grobowce,
niektórzy mają trumny dębowe, a jeszcze inni zbite
z desek skrzynie. Najzamożniejszą grupę stanowią
jednak ci, którzy nawet kocem nie okrywają swoich
zwłok. Nie kłopoczą się ubóstwem. Mają gdzieś
zachwyt nad ich westchnieniem.
Sami się karmią, sami żyją, noc czyni
ich bogatymi tragedią.
poszukują rozwiązania tajemnicy na wszelkie sposoby,
pragną dotknąć prawdy, szukają wytchnienia i raju.
Nie zdają sobie sprawy, że życie bez tajemnicy nie ma sensu.
Że raj, który im obiecano jest piekłem, do którego z radością
wejdą.
Przeszukują historię, wykopują skarby, odnajdują zaginione,
rozliczają zbrodnie, kumulują kolejne tragizmy, tworzą prawa,
kalkulują, jakby tu wyjść na swoje, jak tu uspokoić się?
Wszędzie kopią, wszędzie dziury i pomniki, święta; władza
bez cienia wątpliwości rozmazuje krew na twarzach potomnych,
tylko człowiek wciąż nieodkryty,
tylko człowiek znajduje odpowiedź
całą noc po górach
w ciemności Trzymałem się drzew.
Drzewa mnie prowadziły. Kładłem się na kamieniach.
Słuchałem co mówią dumne kamienie. Z szumu
górskiego potoku czerpałem życie, jadłem tylko
chwile nieobecności, znajdywałem jasność w dolinie,
czytałem ciszę, a potem przyszedł ranek i wróciłem
do życia, żałując że nie spotkałem niedźwiedzia.
(pojechałem kiedyś z rodzicami i świętą siostrą na Mazury.
Zawieźliśmy tam w przyczepce i na dachu samochodu oraz
w każdym wolnym miejscu cały dom. Kołdry, garnki, talerze,
rozkładane
stoły, krzesła, lustra, wszystkie przybory codziennego użytku,
bez których normalni ludzie mogliby się obejść. Tylko ściany
były z namiotu. Podróż
trwała osiemnaście godzin, bo maluch po drodze zepsuł się dwukrotnie,
lecz tata miał do perfekcji opanowaną książkę napraw „Fiat 126p” i ratował
swoje stado od zguby, to znaczy dzielnie stawiał czoła zadaniom
praktycznym tak jak mama, która wychodząc naprzeciw
problemom i czającej się grozie przygotowała trzydzieści
pasteryzowanych słoików z mięsem, spoczywających pod
stopami siostry i moimi.)
byliśmy
kiedyś rodziną? łowiłem ryby na wędkę zrobioną z patyka.
Małe płotki,
leszcze, okonie, karasie, a w nocy raki
z latarką
z rodziną
gdy umrę Kochana o naszym szczęściu
że leczyłem Twe rany, które sam zadawałem
jak wtedy
gdy tańczyliśmy do My way
Moja Droga
Wygrywają swoje życie rzeźbiarze Jezusów
na krzyżu nikt nie umiera wpatrzeni w swego