Żywa i martwa - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Żywa i martwa ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Umarłam, kiedy odwiedziliśmy babcię w Stanach. Myślałam, że włożą mnie do trumny, ale nie. Przynoszą jedzenie, picie, wmuszają. Migają jakieś twarze. Najczęściej pochyla się nade mną tata. Nie mam siły mówić. Nie mam siły powiedzieć, że jestem trupem”.

Maja jest przekonana o własnej śmierci, ale nadal musi funkcjonować w świecie żywych. Zmarłej w tragicznych okolicznościach matki nie pamięta, a ojciec nie radzi sobie z chorobą córki. Tymczasem szkolna psycholożka, zaangażowana w pomoc nastolatce, zaczyna otrzymywać wiadomości z pogróżkami. Komuś zależy, by kobieta przestała interesować się Mają i jej rodziną. Co zdarzyło się w Stanach? Czy klucz do teraźniejszości tkwi w przeszłości? Czy Maja ma jeszcze szanse na ratunek?

Ta powieść jest jak cios między oczy. Zachwieje waszym spokojnym światem, a mimo to nie oderwiecie się od niej, dopóki nie przewrócicie ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Lektor: Donata Cieślik, Kaja Walden

Oceny
4,5 (75 ocen)
50
16
6
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiola66

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałam książkę,kolejną już tej autorki,trudna tematyka, od początku do ostatniej strony nie można się oderwać,Autorka na mojej liście numer 1 wśród polskich autorów. Dziękuję bardzo za taką literaturę .
20
MonikaKruszynska

Całkiem niezła

Bardzo chciałam przeczytać tę książkę od chwili, kiedy zobaczyłam jej zapowiedź. Hipnotyzująca okładka, intrygujący opis – czułam, że to coś dla mnie. Autorka porusza dużo trudnych tematów, pozwala czytelnikowi spojrzeć na świat oczyma bohaterów. Przytłoczyła mnie ilość problemów, chorób, dysfunkcji. Praktycznie każdy bohater jest chory/zachowuje się nienormalnie. Miałam wrażenie, że jestem w innym świecie, przez ten natłok dziwnych zachowań książka traci na wiarygodności, moim zdaniem. A szkoda, bo porusza ważne i trudne, niezwykle delikatne tematy. „Żywa i martwa” to thriller psychologiczny z mnóstwem zagadek (również tych sprzed lat), z bohaterką, cierpiącą na niezwykle rzadką chorobę, z tajemnicami, które nagle zaczynają wychodzić na jaw. Świetny pomysł na powieść, ale połączenie traum, chorób nie do końca jest dla mnie zrozumiałe. Bardzo byłam ciekawa, co wydarzy się dalej, co stało się w przeszłości, ale z każdym kolejnym rozdziałem historia w moich oczach traciła na wiarygodn...
21
shelbi34

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna i trzymajaca w napieciu
10
bozenasup

Nie oderwiesz się od lektury

"Żywa i martwa" Magdaleny Zimniak to książka wstrząsajaca i poruszająca. Powiem szczerze, że wciąż jestem w szoku... Pani Magdalena nie boi się trudnych tematów. Jej książki są wielopłaszczyznowe, mają "gęstą", ciężką atmosferę, wciągają, przerażają. W trakcie czytania towarzyszyło mi wiele różnorodnych emocji i do tej pory ciężko mi się otrząsnąć. Polecam!
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra i potrzebna książka, mną bardzo wstrząsnęła
10

Popularność




Copyright © 2021 by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o. 
Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Redakcja:Sylwia Drożdżyk-Reszka
Korekta:Justyna Jakubczyk
Projekt graficzny okładki: Marta Grabowska
Zdjęcia na okładce: Copyright © angel_nt (iStock)
DTP:Justyna Jakubczyk
ISBN 978-83-66473-86-7
Słupsk/Warszawa 2021
Wydawnictwo Prozamizamowienia@literaturainspiruje.plwww.prozami.plwww.literaturainspiruje.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla dziecka, które niedługo się urodzi.

Wiem, że zawsze będzie otoczone miłością.

I dla innych dzieci, które nie mają tyle szczęścia.

Teraźniejszość MAJA

Jestem martwa.

Kiedyś myślałam, że ciała zmarłych się grzebie, a jeśli nawet nie, w tym ciele nic już nie ma. Człowieka. Tego czegoś, co się nazywa duszą. Gdzieś sobie idzie albo znika. Na nocy horrorów w gimnazjum puścili nam Noc żywych trupów. Po filmie śmiałyśmy się z dziewczynami, ale byłyśmy przerażone. Zafascynowane też. Umawiałyśmy się potem na oglądanie filmów o zombie. Przypominam sobie te bzdury, ale to nie ułatwia.

Zostałam tu. Wszystko mnie boli. Nie ciało. Ono jest ciężkie, nie wypuszcza. Nie chcę tu być. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Powtarzam to tysiące razy, lecz nic się nie zmienia. Myślałam, że włożą mnie do trumny, ale nie. Przynoszą jedzenie, picie, wmuszają. Migają jakieś twarze. Najczęściej pochyla się nade mną tata. Nie mam siły mówić. Nie mam siły powiedzieć, że jestem trupem.

Odprawa celna. Samolot. Wracamy do Polski. Może wreszcie zostanę pochowana.

Przeszłość KAMILA

Prawa Murphy’ego dotyczą mnie jak chyba nikogo innego. Jeśli chleb spada na podłogę, to na stronę posmarowaną masłem. Jeśli wreszcie mam szansę się wyspać, budzę się przed piątą. Jak dzisiaj. Pierwsza wolna sobota od dwóch miesięcy, a ja już od kilku godzin przewracam się z boku na bok. Na dodatek John pracuje, a samej nie chce mi się nic robić. Dużo czasu, żeby się zastanawiać. Zbyt dużo.

Gdy przyjeżdżałam do Waszyngtonu siedem miesięcy temu, byłam na prochach. Miałam za sobą trzytygodniowy pobyt w psychiatryku. Niby nie tak długo, ale wolałabym nie chwalić się tym w CV, jeśli uda mi się skończyć studia i będę starać się o poważną pracę. Nikt normalny nie próbuje popełnić samobójstwa tylko dlatego, że jakiś dupek (no dobra, to był mój chłopak przez trzy lata) postanawia odejść do innej. Na podcięcie żył nie zdecydowałam się od razu. Stopniowo przestałam chodzić na uczelnię, spotykać się ze znajomymi, nawet odzywać się do rodziców. Na siostrę w ogóle nie reagowałam. Iza mówiła później, że gdy próbowała ze mną rozmawiać, w moich oczach była pustka. Lubi używać takich wyrażeń. Po maturze wybiera się na polonistykę, a teraz w sekrecie pisze opowiadania. W sekrecie przed wszystkimi, tylko nie przede mną. Nie znam się, ale uważam, że w jej pisaniu jest jakaś magia.

W każdym razie któregoś dnia po prostu nie wstałam z łóżka i nie wychodziłam z niego przez tydzień, jeśli nie liczyć wizyt w toalecie. Nawet przejście kilku kroków było wysiłkiem, z którym wolałam się nie mierzyć. Łatwiejsze wydawało się sięgnięcie po żyletkę. Trochę na początku bolało, ale myśl, że wszystko się kończy, była krzepiąca. Obudziłam się na oddziale. Faszerowali mnie lekami i to stłumiło depresję. Dojście do względnej normalności zajęło dużo dłużej. Ważniejsze niż prochy okazały się sesje terapeutyczne. Anię, psycholożkę, poznałam w wariatkowie. Jest młoda, jeszcze niespaczona, podchodzi do pracy idealistycznie. Nawet ja, mając tak zaburzoną percepcję, zdawałam sobie z tego sprawę. Gdy opuściłam szpital, nadal się z nią umawiałam. Po dwóch miesiącach zasugerowała, że dobrze zrobiłaby mi zmiana otoczenia. Czemu nie – pomyślałam – i tak przecież choroba zapewniła mi roczny urlop zdrowotny na uczelni. Stany! Dla studentki anglistyki taka opcja była kusząca. Iza doradziła, jak postępować. Koleżanka mamy ze szkoły średniej wyszła za Amerykanina i od wielu lat mieszka pod Waszyngtonem. Ją należało poprosić o zaproszenie. Rodzice nie wydawali się przekonani, ale wykrzesałam z siebie tyle entuzjazmu, że zdecydowali się mnie wesprzeć, również finansowo. Mama skontaktowała się z Iloną i za chwilę miałam zaproszenie. Z wizą nie było problemów. Pomógł mi fakt, że studiuję anglistykę i konsulowi się podobało, że rozmawiam po angielsku.

Ostatniej nocy przed wyjazdem mama kazała mi przysiąc, że choćby nie wiem co nie targnę się na życie. Oczywiście zrobiłam, jak chciała, chociaż trochę mnie to śmieszyło. Osoby zamierzające popełnić samobójstwo mają gdzieś przysięgi. Cała rodzina odwiozła mnie na lotnisko. Gdy przekraczałam bramkę, machałam im z uśmiechem.

Znajomi rodziców pomogli znaleźć niedrogi pokój. Pracy musiałam szukać sama. Na myśl, że będę chodzić po knajpach, rozmawiać z menedżerami i przedstawiać własne zalety jako potencjalna kelnerka, wrócił strach, który w Polsce udawało mi się stłamsić. Przez dwa dni zwiedzałam Waszyngton, udawałam zachwyt nad Kapitolem, Białym Domem czy National Gallery of Art, ale gardło miałam ściśnięte, ręce mi drżały i niemal nie jadłam, pomimo że nadal łykałam tabletki.

W dniu, który wyznaczyłam na rozpoczęcie poszukiwań, prawie nie wstałam. Leżałam od piątej rano (zawsze piąta!), wpatrując się w sufit. Lepiej zostać w łóżku, odpocząć – w końcu przez te dwa dni stale byłam na nogach – i zająć się chodzeniem po restauracjach jutro. Jakimś cudem, gdy córka właścicieli o jedenastej zapukała i powiedziała przez drzwi, że jeśli nadal chcę zabrać się z nią do centrum, powinnam już się budzić, odkrzyknęłam, że za chwilę będę gotowa. To naprawdę musiał być cud, boska interwencja, inaczej nie umiem tego wytłumaczyć, ale wyskoczyłam z wyrka, wzięłam prysznic, nałożyłam makijaż i uśmiechnęłam się do lustra. Uśmiech, choć sztuczny, sprawił, że poczułam się lepiej. Zostawiłam go już na twarzy prawie na cały dzień, aż rozbolały mnie szczęki. Justine wyrzuciła mnie przed jakąś knajpą i życzyła powodzenia. Gdy mówiłam „thank you!”, słyszałam w swoim głosie tyle energii, że prawie uwierzyłam, iż mam ją w sobie. Z rozpędu przekroczyłam próg, wyszczerzyłam się do hostessy i zapytałam o menedżera. Był w biurze. Niezwykle miły facet z byłej Jugosławii, nie pamiętam już – Chorwat czy Serb, wiem tylko, że rozmowa okazała się naprawdę przyjemna. Nie potrzebował kelnerki, ale polecił niedawno otwarte francuskie bistro, które prowadził jego przyjaciel. Już w trakcie konwersacji z Ivo czułam się jak na haju. Potrafię działać, załatwiać swoje sprawy. Poszłam pod wskazany adres. Właściciel powiedział, że mogę rozpocząć pracę już następnego dnia. Nie wiem, czy był w desperacji, bo nikt inny się nie zgłaszał, czy zrobiłam dobre wrażenie, ale oczywiście uwierzyłam w drugi wariant. Zademonstrowałam nawet swój francuski. Uczyłam się w liceum i nie określiłabym swojego poziomu jako zbyt wysokiego, ale Pierre mnie pochwalił.

Euforia wzbierała do momentu rozpoczęcia pracy. Później ustąpiła miejsca zmęczeniu. Bieganie do kuchni i z powrotem na wysokich obcasach, rozmawianie z klientami o bzdetach, przyjmowanie pieniędzy i pamiętanie o wszystkim okazało się trudniejsze, niż mi się wydawało. Miałam trudności z koordynacją, ale tylko raz wylałam sok na elegancką bluzkę jakiejś starszej pani. Nie wiedziałam, jak przepraszać, ale klientka zapewniła, że nie szkodzi i przyniesie mi rachunek z pralni. Pod koniec dnia padałam na twarz. Gdy w domu spojrzałam na kostki u nóg, były tak spuchnięte, że się przeraziłam. Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy nie porwałam się na zadanie ponad siły? Wcale już nie chciałam wylegiwać się w łóżku, ale może lepiej wrócić do Polski. To trochę upokarzające, rodzice jednak zrozumieją. Przeliczyłam napiwki. Sto dwadzieścia dolarów! Dokonałam szybkiej kalkulacji. Za pokój płaciłam czterysta dolców na miesiąc. Jeść mogłam w moim bistro. Reszta pieniędzy dla mnie. Jeśli wytrwam, przyjadę do domu ze sporą ilością gotówki. To dodało mi siły.

Powoli się przyzwyczajałam. Zmęczenie nie było już tak wszechogarniające. Zaczynałam nawet odczuwać przyjemność, rozmawiając z klientami. Amerykanie są zabawni. Tyle komplementów. A to, że jestem taka miła, a to, że mój angielski jest wspaniały, a to, że akcent mam uroczy, a to, że robię świetną sałatkę Cezar (podejrzewam, że mieszam składniki za każdym razem inaczej, ale i tak są tacy, którzy twierdzą, że jestem najlepsza). Niektórzy pytali, czy jestem wolna po pracy, ale kręciłam głową, czasem wymyślałam historyjkę o zostawionym w Polsce narzeczonym. Nie byłam gotowa na facetów.

Wszystko się zmieniło, gdy przyszedł John. Miał w sobie jakiś urok, świeżość – nie jestem pewna, czy to dobre określenia – coś, co mnie do niego pociągnęło. Wydawał się inny niż poznani dotąd mężczyźni – chociaż nie umiałabym określić, na czym ta inność polegała. Sam jego wzrok sprawiał, że kręciło mi się w głowie. Patrzyłam na jego duże, silne ręce i zastanawiałam się, jakby to było poczuć je na swoim ciele. Od samego myślenia brakowało mi tchu. To było coś całkowicie nieoczekiwanego – nigdy, nawet gdy miałam chłopaka – nie snułam podobnych fantazji. Pieszczoty i późniejszy seks z moim byłym wydawały mi się czymś obojętnym. Do tego stopnia obojętnym, że uważałam się za zimną erotycznie.

Kiedy John się dowiedział, że jestem z Polski, ucieszył się jak dziecko. On też ma polskie korzenie. Jego dziadkowie ze strony mamy byli Polakami. Znał kilka słów, powiedział je z akcentem, który mnie rozśmieszył, a jednocześnie wywołał dreszcz podniecenia. Wszystko, co robił, wszystko, co mówił, działało na mnie jak silny narkotyk. Nadal tak jest.

John wracał, zawsze prosił, żeby posadzić go przy moim stoliku. Dopiero za piątym razem zaproponował drinka. Poszliśmy do baru, on gładził moje palce, podnosił je do ust, całował wnętrze dłoni. Chciał, żebym mówiła o sobie, więc już tego pierwszego wieczoru powierzyłam mu najwstydliwsze sekrety. Zrobiłabym wszystko, żeby tylko był ze mną, żeby nie przerywał dotyku. Krótko po północy pojechaliśmy do niego. W taksówce całowaliśmy się jak dwójka napalonych małolatów. Nawet na schodach nie trzymaliśmy rąk z dala od siebie. Oddałam mu się z mieszanką radości i grozy. Czułam bezustanne upojenie, ale alkohol nie miał z tym nic wspólnego. Tej nocy cztery razy przeżyłam orgazm. Ja, która do tej pory nie miałam pojęcia, co to słowo oznacza.

Gdy wychodziłam, jeszcze spał. Cały dzień rozpamiętywałam naszą noc, ponownie przeżywałam bliskość. Jednocześnie narastał lęk. Niejednokrotnie przecież słyszałam, że mężczyźni tracą zainteresowanie, jeśli dostaną to, czego chcą. Może Johnowi też tylko o to chodziło? Zaliczył kolejną łatwą laskę, i tyle. Pomyślałam, że nie dam rady tego znieść. Wpadnę w czarną dziurę, dużo głębszą niż poprzednio. Żadne tabletki nie pomogą. Nie dotrzymam przysięgi złożonej matce. Skutecznie skończę ze sobą. Nie, budził się we mnie bunt. Nie skończę. To tylko wrażenie. Jestem w stanie to znieść. Jestem w stanie znieść dużo więcej. Problem w tym, że nie byłam pewna.

Cały dzień pracowałam na autopilocie. John przyszedł, kiedy kończyłam zmianę. Pamiętał, o której.

Przychodzi zawsze, chyba że akurat jest w pracy. Nasza relacja jest nie tylko erotyczna. Kocham go. Wie o mnie wszystko, lecz ja też znam go lepiej niż ktokolwiek inny. Ma trzydzieści cztery lata, jest sporo starszy, ale prawdopodobnie dlatego tak dojrzały, taki mądry. Jest chirurgiem. Samo to wprawia mnie w osłupienie. Nie dałabym rady operować, zemdlałabym, grzebiąc w czyichś wnętrznościach. On natomiast przeprowadza skomplikowane operacje i potrafi opowiadać o tym z pasją. Chciałabym odnosić się tak do swojej przyszłej pracy, a nawet jeszcze nie zdecydowałam, co chcę robić, gdy skończę studia. John ma zdanie na każdy temat; możemy godzinami dyskutować o Faulknerze czy O’Neill’u. Politycznie ma określone poglądy. Nie przepada za Bushem i republikanami, zdecydowanie bliżej mu do demokratów. Mnie też nazwa podoba się bardziej, ale to wszystko. Tata kiedyś powiedział, że obie partie amerykańskie to jeden szajs, a reszta polega na mamieniu wyborców. Ostrożnie powtórzyłam tę opinię, zaznaczając, że nie jest moja, ale John niespodziewanie się z nią zgodził. Dodał jednak, że dopóki nie ma trzeciej siły, która naprawdę zmiecie dotychczasową hipokryzję, on będzie opowiadał się za demokratami. Oburzał się na zaściankowość dziennikarzy i obywateli, którzy potępiali Clintona za aferę z Monicą Lewinsky. Prezydent, nie prezydent – miał prawo do życia prywatnego, a innym od tego wara. Zasadniczo mam podobny pogląd, ale interesowało mnie zdanie Johna na temat wierności małżeńskiej. Wzruszył ramionami i powiedział, że to bardzo indywidualna kwestia i zależy od umowy między małżonkami. Jeśli chcą, mogą nawet żyć we wstrzemięźliwości seksualnej, jeśli natomiast mają ochotę na inne konfiguracje, wszystko jest dopuszczalne. Nie doprecyzował, co rozumie przez wszystko, ale i tak wiem, że jego poglądy są zdecydowanie bardziej liberalne niż moje. Nie miałam odwagi zapytać, czy sypia z innymi kobietami. Nie zniosłabym odpowiedzi twierdzącej. Czasem wydaje mi się, że on też mnie kocha, nigdy jednak tego nie powiedział. Potrzebuję słów.

Za dwa miesiące powinnam wrócić do Polski. Gdy o tym myślę, zaczynam się trząść. Nie mam pigułek, które by to złagodziły, skończyły mi się trzy miesiące temu. Mogłabym postarać się o receptę, może nawet John by mi ją załatwił, ale nie chcę. Funkcjonuję bez leków i jestem z tego dumna. Odsuwam strach. Nie jestem pewna, ile znaczę dla Johna, ale to mężczyzna zdolny do miłości. Matkę z pewnością kocha. Wychowała go sama, ojciec zginął w Wietnamie, gdy John był jeszcze niemowlęciem. Ma na imię Vivien (polscy dziadkowie Johna uwielbiali Vivien Leigh), jest pediatrą i to ona zaraziła syna miłością do medycyny. John odwiedza ją co najmniej raz w tygodniu. Pokazywał mi jej zdjęcia. Nadal jest piękna. To po niej odziedziczył czarne gęste włosy i duże ciemne oczy.

Patrzę na zegarek. Ósma. Dość. Nie chcę wylegiwać się w łóżku. Nie jestem tą samą osobą, którą byłam przed próbą samobójczą. Pozbierałam się. Czuję się uzależniona od Johna, ale to miłość. Normalna miłość. Ja też jestem normalna i zdrowa. Podnoszę się. Czas na drobne przyjemności. Rozkoszuję się świeżo zmieloną kawą, a potem prysznicem. Przeglądam się w lustrze. Nie jest źle, ale włosy zbyt mi urosły i końcówki zaczęły się rozdwajać. Postanawiam iść do fryzjera.

Amerykańscy fryzjerzy nie są tani, a mam wrażenie, że zakład, który odwiedzam, nawet na tutejsze warunki jest kosztowny. Efekt jednak jest oszałamiający. Barbara, jak przedstawiła mi się fryzjerka, ma lekką rękę i świetne wyczucie. Nie skróciła mi mocno włosów, ale umiejętnie podcieniowała, nadając fryzurze nowy kształt. Mimo dodatkowego niemałego kosztu dałam się namówić na pasemka, które rozświetlają nieco przyszarzały blond. Nawet moja twarz wydaje się inna, jakby ładniejsza, subtelniejsza. Uśmiecham się do Barbary i zostawiam hojny napiwek.

Do domu wracam spacerem. Jestem świadoma męskich spojrzeń, sprawiają mi przyjemność. Co chwila podnoszę dłonie do głowy, przeczesuję palcami włosy. Wyobrażam sobie zachwyt w oczach Johna, jego ręce bawiące się moimi lokami. Pragnę. Teraz. Zaraz. Natychmiast. Wyciągam komórkę, wybieram numer. Piętnaście sygnałów i telefon się rozłącza. John z pewnością jest zajęty pacjentami, może nawet przeprowadza operację. Przepływa przeze mnie fala rozczarowania.

W mieszkaniu padam na łóżko. Powoli, bardzo powoli, coś się we mnie budzi. Zaczynam walczyć. To, ile jestem warta, nie zależy tylko od Johna. Cokolwiek się stanie, moje życie jest ważne. Relacje z innymi są istotne, ale mogą się zmieniać. Mam na nie wpływ. To moje słowa. Sama doszłam do takich wniosków na którejś sesji z Anią.

Ponownie sięgam po telefon. Relacje damsko-męskie to tylko część życia. Mam rodziców, mam siostrę, mam przyjaciół. Dzwonię do Izy. Odkąd przyleciałam do Stanów, rzadko się kontaktujemy. Uznaję, że okazjonalna rozmowa z mamą załatwia całą rodzinę. Siostrę zaniedbuję, a przecież początkowo słała mi SMS-y. Odpowiadałam mniej więcej na co drugi. Odbiera natychmiast. Opowiadam jej o moich gospodarzach, o pracy, innych kelnerach, klientach (między innymi o starszej pani, która dotrzymała obietnicy i przyniosła rachunek z pralni), o Waszyngtonie. Gadam dużo, nie wspominam tylko o Johnie, nawet gdy Iza pyta, czy kogoś poznałam. Mówię, że na razie wolę zajmować się sobą niż jakimiś głupimi facetami. Iza się śmieje, ale odwdzięcza się historią o nowo poznanym chłopaku. Prawdziwe ciacho, starszy od niej, student informatyki. Wciągam się, czuję, jakbym siedziała z nią na kanapie, jakbyśmy chichrały i czesały sobie nawzajem włosy. Właśnie, włosy. Mówię o nowej fryzurze, a ona prosi, żebym wysłała fotkę. Obiecuję, że zrobię to, gdy tylko skończymy gadać.

Wyciągam trójnóg i kładę na nim cyfrowy aparat, prezent od taty. Wiem, że mocno się wykosztował, ale chciał, żebym dokumentowała pobyt. Ustawiam samowyzwalacz i biegiem przemieszczam się na drugi koniec pokoju. Zastygam ze zwykłą miną do zdjęcia, uśmiechem odsłaniającym zęby, nawet mówię „cheese”. Za każdym razem sama czuję, że to idiotyzm. Gdy jednak podłączam aparat do laptopa, jestem zadowolona z efektu. Jak zazwyczaj zresztą. Daleko mi do piękności, ale na fotografiach wychodzę nieźle. Piszę krótki e-mail: „Chciałaś, to masz” – i wysyłam zdjęcie do Izy.

Przy okazji oglądam inne fotki ze Stanów. Większość jest z moich spacerów z Johnem. John, zawsze John. Znów dopada mnie tęsknota, znów prawie zwala mnie z nóg. Zanim spróbuję się wygrzebać, odzywa się moja komórka. Przestaję oddychać. Żeby to był John! Chwytam telefon i widzę jego imię na wyświetlaczu. Kolana miękną, wszystkie mięśnie robią się słabe.

– Hello, darling.

Nigdy tak do mnie nie powiedział. Honey, baby, to tak. Darling musi znaczyć więcej. Nie potrafię nie robić sobie nadziei. Rozmawiam z nim jednak jakby nigdy nic, opowiadam o wizycie u fryzjera, próbuję nawet być dowcipna.

– Chcę cię zobaczyć. Uwielbiam twoje włosy. Chcę je owinąć wokół palców. Przyjedź do mnie.

Jestem na każde zawołanie, ale muszę się upewnić.

– Do szpitala?

– Tak.

– To strasznie daleko. Długo mi zajmie.

– Zamów taksówkę. Zapłacę. Kiedy będziesz na miejscu, wyślij mi SMS.

Wszystko robię zgodnie z instrukcją. Jeszcze zanim zapłacę kierowcy, piszę do Johna. „Siódme piętro, pokój ósmy. Czekam, skarbie” – przychodzi odpowiedź.

Siódme piętro – już się przyzwyczaiłam i nazewnictwo amerykańskie wcale nie wydaje mi się dziwne. Zaczynają od pierwszego – i dobrze. Parter tylko komplikuje. Gdy wychodzę z windy, zauważam kobietę w białym fartuchu. Obrzuca mnie ostrym spojrzeniem. Pewnie mi się wydaje. Nieważne. Ważne jest tylko, że za chwilę zobaczę Johna, za chwilę zamknie mnie w ramionach.

Otwiera drzwi i wciąga mnie do środka. Powitalny pocałunek sprawia, że przestaję nad sobą panować. Jestem pijana Johnem; jego widokiem, zapachem, dotykiem. Na sofie odsuwa mnie na odległość ramienia, przygląda mi się uważnie.

– I co myślisz? – udaje mi się wydukać.

– Piękna – szepcze.

Oplata palce moimi włosami, zbliża je do ust. Zamykam oczy. Pozwalam jego dłoniom gładzić szyję, zsuwać się niżej. Gdy zaczynają rozpinać zamek moich dżinsów, przemyka mi przez głowę, że to nie powinno się zdarzyć w tym pokoju, na lekarskiej kozetce. Nie wiem nawet, czy John zamknął drzwi na zasuwę. Mimo to nie protestuję, wibruję pod jego dotykiem, przyjmuję go z radością.

– John – mówię, gdy jest już po wszystkim. – Chyba nie powinniśmy tutaj...

– Cicho, maleńka, cicho.

Znów mnie całuje i wszystkie skrupuły znikają. Ubieramy się, ale siedzimy blisko. Wyciąga sto dolarów z portfela, wsuwa mi za stanik.

– Co robisz? – szepczę.

To idiotyczne, ale czuję podniecenie.

– Za taksówkę.

Przez chwilę bawi się moją piersią. Nie potrafię wykrztusić słowa. Dopiero gdy przesuwa dłoń na szyję, mówię drżącym głosem:

– To za dużo.

– Nieważne. Kiedyś postawisz mi drinka. – Całuje mnie lekko w kącik ust i dodaje: – Wiesz, chciałbym, żebyśmy jutro po twojej pracy odwiedzili moją mamę.

Nie wierzę własnym uszom. Proponuje, żebym poznała jego matkę. To musi być poważne. Uśmiecham się.

– Bardzo chętnie.

– Chcę, żeby wiedziała, że jesteś dla mnie kimś niezwykłym. Że cię kocham.

Znów brakuje mi tchu.

– Co powiedziałeś?

– Kocham cię – powtarza.

– Ja też cię...

Nie kończę, bo przerywa mi pukanie do drzwi.

– Proszę – mówi John.

Nie odsuwa się ode mnie. To ja przesiadam się na drugi koniec kozetki. Jakieś konwenanse nadal we mnie tkwią. W pokoju pojawia się ta sama kobieta, którą mijałam w korytarzu. Spuszczam oczy.

– John – mówi. – Jesteś potrzebny w sali numer pięć. Tętno pani Jones zanika.

John zrywa się na równe nogi. W progu odwraca się do mnie.

– Jutro po pracy przyjeżdżam po ciebie. Bye, darling.

Już wiem, że sobie nie wmawiam. Kocha mnie. Myślę o biednej pani Jones, której zanika tętno. Muszę zapytać o nią Johna. Mam nadzieję, że jej pomoże. Jeśli nie on, to kto?

Gdy drzwi windy otwierają się na parterze (więc jednak nie do końca odzwyczaiłam się od polskiego nazewnictwa), czeka przed nimi kobieta o ostrym spojrzeniu. W tym momencie zdaję sobie sprawę z jej atrakcyjności. Jest średniego wzrostu, bardzo szczupła, ale biust ma duży. Dekolt wyeksponowany.

– Jeśli wydaje ci się, że jesteś jedyną, która pieprzy się z nim na tej kozetce, bardzo się mylisz – rzuca mi w twarz.

Teraźniejszość MAJA

Umarłam, kiedy odwiedziliśmy babcię w Stanach. Trzeciego dnia. Tata nie zauważył. Nikt nie wie. Ziomki z klasy uznały, że się odcinam, zadzieram nosa albo inaczej mi odbija. Może moja wychowawczyni coś podejrzewa. Pytała ostatnio, czy mam kłopoty. Nie, ona też nie wie. Nie można pytać trupa, czy ma kłopoty. Tak czy inaczej, coś jej nie pasuje i mam się jutro spotkać ze szkolną psycholożką. Gdybym olała to spotkanie, wezwaliby tatę do szkoły. Niedobrze by było. Wcześniej czy później się dowie, ale na razie go oszczędzam. Udaję, że jem. Udaję, że piję. Daje się na to nabierać.

Czy tego chcę, czy nie, oddalam się od taty. Będąc martwą, nie można czuć takiej samej bliskości z żyjącym jak przed śmiercią. Potrzebuję innych umarłych, bliskich umarłych. Tu zaczyna się problem. Jedyną bliską osobą mogłaby być mama, ale jej nie znam. Umarła, gdy byłam niemowlęciem. U nas w domu, zakopany pod innymi, jest album ze zdjęciami ślubnymi. Oglądałam go, gdy żyłam. Mama była blondynką z długimi falowanymi włosami. Pewnie przez te włosy wyglądała trochę jak gwiazda filmowa. Tata jest brunetem i z pomieszania genów moje włosy są rude. Ludziom się podobają. Mnie niedługo przed śmiercią też zaczęły się podobać. Teraz to obojętne. W każdym razie zdjęcia przeglądałam zawsze sama. Dawno zauważyłam, że tatę bolą wspomnienia. Trudno się dziwić. Jego żona. Wielka miłość. Taka młoda, gdy umarła. Dwadzieścia cztery lata. Wydusiłam z niego historię. Poznali się w Stanach. Ona pracowała jako kelnerka. Przyszedł do jej knajpy, zaczęli gadać i skończyło się ślubem w Polsce. Tata też ma polskie korzenie, dlatego zdecydował się tu mieszkać. Zafascynowała go i kobieta, i kraj. Zapytałam kiedyś, jak umarła. „Nagle”. To wszystko, co mi powiedział. Z wyrazu jego twarzy zrozumiałam, że nie wolno mi powtarzać tego pytania. „Nie wolno” – złe wyrażenie. Mogłam sobie powtórzyć, nic by się nie stało, ale i tak nie uzyskałabym odpowiedzi. Chyba zresztą nie wydawało mi się to wtedy aż tak ważne. Teraz chcę wiedzieć. Chcę zapytać jej, ale najpierw potrzebuję ją znaleźć. To nie takie łatwe, jak by się wydawało. Widzę wielu martwych ludzi, ale jej nie widzę. Nie wiem, jak pytać. Imię i nazwisko nie na wiele się zdają. Ona może być już tylko duchem. Ja poruszam się w starym ciele. Zombie. Kiedyś próbowałam się śmiać z filmów o żywych trupach. Teraz sama taka jestem.

Pójdę na cmentarz. Nie jestem pewna, gdzie leży mama, ale chyba w Warszawie. Tu umarła, więc chyba tu jest pochowana.

Kołyszę się na krześle, czekając na powrót ojca. Przez pokój od czasu do czasu przechodzą umarli. Nie znam ich i oni mnie nie znają. Nie rozmawiamy. Zastanawiam się, co tu robią. To stara kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Może mieszkali tutaj i teraz wracają. Mama pewnie wraca do innego mieszkania. Nie mam pojęcia, w jakiej dzielnicy. Też powinnam zapytać tatę. Za dużo pytań naraz. Najpierw cmentarz. To łatwiejsze. Nastolatka odczuwa potrzebę kontaktu z nieżyjącą matką. To wcale nie jest dziwne. Wszyscy moi znajomi mają matki.

Klucz przekręca się w zamku. Duchy nie używają klucza. Przenikają po prosu przez ściany. Tata idzie wśród nich, nie zdając sobie sprawy, że tu są. Pochyla się, całuje mnie. Odsuwam się.

– Powiesz mi, gdzie jest pochowana mama?

Marszczy brwi.

– Dlaczego pytasz?

Mówi po angielsku, jak zwykle.

– To takie dziwne? – odpowiadam po polsku. – Skończyłam siedemnaście lat, odczuwam potrzebę odwiedzenia grobu matki.

– Dobrze się czujesz?

Przywołuję na trupią twarz coś na kształt uśmiechu.

– Dobrze. Dlaczego pytasz?

– Mówisz tak dziwnie.

Sama słyszę, jak mówię. Tak, jak mówią umarli.

– Chciałabym adres jej grobu.

Jestem stanowczym zombie.

– Możemy pójść tam razem.

Kręcę głową. Mechaniczny ruch żywego trupa. Tata wzdycha. Uważa mnie za zbuntowaną nastolatkę.

– Poczekaj. Pójdę po notes.

Czekam cierpliwie.

– Jest pochowana na Bródnie.

Zapisuję adres kwatery.

– Zamówimy pizzę? Od śniadania nic nie jadłem. Ty też pewnie umierasz z głodu.

– Zamów sobie, ja już zjadłam coś innego. Nie chcę.

Patrzy na mnie o kilka sekund za długo.

– Odchudzasz się?

– Nie.

Mam na sobie czarny luźny sweter. Ciało trupa nie rzuca się w oczy.

– Okej.

Wzrusza ramionami i opuszcza pokój. Jego naukowy umysł podpowiada, że córkę w fazie nastoletniego buntu najlepiej zostawić w spokoju. Nie narzucać się. Okej. Mnie też to odpowiada.

Kładę się wcześnie. Nie chcę patrzeć na obce duchy, nie mam ochoty na rozmowy z tatą. W nocy przychodzi. Mocno zaciskam oczy. Dotyka delikatnie moich włosów. Odwracam się do ściany i jego ręka się cofa. Nadal jednak nade mną stoi. Wsłuchuję się w jego oddech i zaczynam liczyć w myślach. Pięćdziesiąt trzy. Wychodzi.

Rano zostaję w łóżku, dopóki nie usłyszę, że zamykają się drzwi frontowe. Przechodzę do łazienki, szoruję się. Prysznic kilka razy dziennie opóźnia proces rozkładu.

W kuchni stoi talerz z kilkoma malutkimi kanapkami. Każda jakieś półtora na półtora centymetra. Ciemny chleb, ser, wędlina bądź łosoś wędzony. Gdy żyłam, uwielbiałam takie kanapusie. Czasem robiliśmy je razem. Obok talerza szklanka z moim ulubionym sokiem ananasowym. Jakoś mnie to wszystko wzrusza. Wsuwam jedną kanapkę do ust. Pomimo że jest taka mała, żuję i żuję. W końcu udaje mi się połknąć. Pociągam łyk soku, ale nie czuję smaku. Nie mam ochoty ani pić, ani jeść. Wylewam resztę soku do zlewu, kanapki wrzucam do plastikowej torby, którą umieszczam w śmietniku w połowie drogi między domem a szkołą.

Wchodzę do klasy już po dzwonku. Romański rzuca mi zirytowane spojrzenie. Kiedyś go lubiłam. Przed śmiercią matma była moim ulubionym przedmiotem. Może nie tylko dlatego go lubiłam.

– Jak to miło, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością – mówi matematyk, a przez klasę przebiega chichot.

Zanim umarłam, czułabym się głupio, słysząc taki tekst. Teraz dociera do mnie cały idiotyzm tego pseudoszyderstwa. Nauczyciele stale powtarzają jednakowe zdania, a wydaje im się, że są superdowcipni. Uczniowie zresztą utwierdzają ich w tym przekonaniu, wybuchając w odpowiednich momentach śmiechem.

– Przepraszam.

Ostatnia ławka jest wolna, więc tam idę. Przed śmiercią siedziałam z Justyną. Po wakacjach oznajmiłam, że siedzę sama. Popatrzyła na mnie tymi swoimi oczyma zranionej sarny i nawet nie próbowała pytać. Taka jest. Zawsze taka była. Kompletnie niepewna swojej wartości. Słaba. Może dlatego się z nią przyjaźniłam. Gdybym dopuściła blisko kogokolwiek innego, odkryłby, że sama jestem niepewna swojej wartości. Sama jestem słaba. Włóczyłam się z tymi silnymi, piliśmy na Polu Mokotowskim colę, bardzo rzadko piwo, próbowaliśmy papierosów, ale uznaliśmy, że to nie dla nas. Nasza szkoła jest jedną z najlepszych w Warszawie, u nas szpanuje się wiedzą. Wygląd i luzacki styl też są ważne, ale nie papierosy, amfa czy, broń Boże, twarde narkotyki. Wpasowałam się w to, było fajnie. Budowałam mit popularnej laski, ale moja paczka tak naprawdę nie miała o mnie pojęcia. Na strzępy szczerości pozwalałam sobie tylko z Justyną.

Tutaj też są duchy. Szkoła jest stara, została założona w tysiąc dziewięćset szóstym roku, co pani dyrektor z dumą podkreśla. Przypuszczam, że budynek został zniszczony w czasie drugiej wojny, ale nigdy się tym specjalnie nie interesowałam. Tak czy inaczej, zmarli wychowankowie najwidoczniej odczuwają więź. Nawiązuję kontakt wzrokowy z jednym z nich. To chłopak. Ma długie ciemne włosy związane w kucyk i mocno podkrążone oczy. Jest ubrany w postrzępione dżinsy i kolorową koszulę. Wygląda na ćpuna. Siada koło mnie. Nie jestem pewna, czy mam ochotę na rozmowę, ale z grzeczności zwracam ku niemu głowę. Może zapytam go, jak umarł, a może poczekam, aż pierwszy się odezwie.

– Maja.

Usta chłopaka się nie ruszają. Duchy są brzuchomówcami? Skąd ten ziomek zna moje imię?

– Maja.

Czuję dotyk czyjejś ręki na ramieniu i się wstrząsam. To nie duch. Romański stoi nade mną, chociaż na szczęście cofnął już dłoń. Nie odzywam się, nie mam pojęcia, co miałabym powiedzieć.

– Zadałem ci pytanie.

– Przepraszam, wyłączyłam się.

Dzwonek. W ławkach zaczyna się ruch.

– Poczekajcie. Jeszcze praca domowa.

Wraca do biurka. Mój ćpun się zmył. Inne duchy też w pośpiechu opuszczają salę. Udaję, że notuję. Niedobrze się stało. Powinnam zachować jakieś pozory. Dopóki nie czują zapachu zgnilizny, niech myślą, że żyję. Wkładam rzeczy do plecaka i powoli idę do wyjścia.

– Maja.

Gościu się uparł. Przecież wiem, że zna moje imię. Zatrzymuję się.

– Przepraszam, że nie uważałam.

Kiwa głową, przyjmuje przeprosiny. Znów zaczynam iść.

– Dobrze się czujesz?

– Tak – odpowiadam, nie zatrzymując się.

Na przerwie siadam samotnie w kącie.

– Hej, Majka.

Piotrek, jeden z mojej paczki, kuca przede mną. Przed śmiercią się w nim podkochiwałam.

– Hej – odpowiadam głosem trupa.

Nie umiem inaczej. Zombie tak mówią, i już.

– Co się z tobą dzieje?

Co jakiś czas ktoś próbuje ze mną gadać. Odchodzą, zniechęceni moją małomównością.

– Nic.

Przecież nie powiem: „Stary, umarłam”. Jeszcze nie teraz.

– Nie chcesz mówić?

– Nie.

– No dobra. – Uśmiecha się, a w jego policzkach robią się urocze dołeczki. To mnie w nim na początku zauroczyło. – Idziemy dziś na Pole Mokotowskie. Zajefajna pogoda. Chodź z nami.

– Nie mogę. Obiecałam staremu, że wrócę do domu.

Wciąga głęboko powietrze.

– To może wyskoczysz z nami w piątek do Alternatywy?

Próbuję się do niego uśmiechnąć.

– Nie mogę w piątek.

– A może chcesz pójść ze mną w sobotę do kina?

Proponuje mi randkę. Proponuje randkę trupowi. Nie potrafię opanować śmiechu. Upiorny chichot zombie. Piotrek ma minę, jakbym zdzieliła go w gębę. Wstaje i odchodzi. Nawet trochę mi go żal, ale przynajmniej mam go z głowy.

Teraz wiem, że podkochiwałam się w nim przed śmiercią, chociaż wtedy nie nazywałam swoich uczuć, nawet kiedy całowaliśmy się na imprezach, bo kilka razy się zdarzyło. Po prostu dawałam się nieść fali, było przyjemnie. Kiedy umarłam, nabrałam dystansu i zdaję sobie sprawę z wielu rzeczy, które wcześniej mi umykały. Szkoda tylko, że nie mają już znaczenia. Nie chcę czekać na koniec lekcji. Wystarczająco długo zwlekałam. Muszę spotkać się z mamą.

Przechodzę przez długi korytarz. Wiele osób mi się przygląda. Na przykład dziewczyny z mojej dawnej paczki. Gadają z Piotrkiem. Pewnie coś im na mój temat powiedział. Justyna czyta jakąś książkę, ale podnosi głowę, gdy ją mijam. Wcale nie chcę na nią patrzeć, ale i tak widzę, że ma ochotę mnie zatrzymać. Przyspieszam kroku.

W autobusie jest kontrola biletów. Wyciągam kartę miejską i podaję kanarowi. Z obojętnym wyrazem twarzy studiuje ją i mi oddaje. W tej chwili uderza mnie w nozdrza odór zgnilizny. To ja. Wysiadam na najbliższym przystanku. Nie chcę narażać innych pasażerów na ten zapach.

Na dworze smród nie jest aż tak intensywny. Wietrzenie pomaga. Gdy znajduję grób, nie czuję już żadnych zapachów. Siadam na ławce i koncentruję się z całych sił, żeby przywołać mamę. Nigdy nie zwróciłam się do nikogo w ten sposób. Mamo, przyjdź do mnie. Tutaj musi mnie usłyszeć. Wszędzie mnóstwo obcych duchów, a przy jej grobie tak pusto. Tak cicho. Mamo, potrzebuję cię. Teraz nie dam rady bez ciebie. Tata należy do świata żywych. Między nami jest nieprzekraczalna granica.

I mama przychodzi. Nie jest tak wyraźna jak inne duchy, ale jest. Siada koło mnie na ławce, obejmuje rozpadające się ciało. Płacze. Nie chcę, żeby płakała. Ja też mam łzy w oczach, ale to łzy szczęścia. W jej płaczu jednak jest rozpacz, która zaraża. Nie mogę się jej poddać, nie teraz. Dlaczego się smucisz? Umarłam, ale to znaczy, że jestem bliżej ciebie. Już nic nas nie rozdzieli. Przytula mnie mocniej, ale to i tak prawie niewyczuwalne. Powoli się uspokaja. Siedzimy objęte. Smakuję jej obecność, jej dotyk, tak delikatny jak płatki kwiatów. Długo trwamy w milczeniu, chociaż czas jest względny. Mierzenie go ma sens tylko, kiedy się żyje. W końcu zaczynam słyszeć słowa tak ciche, jak lekkie są jej ręce na moich ramionach. Chcę wiedzieć, co do mnie mówi. Koncentruję się maksymalnie, ale wyłapuję tylko jeden wyraz. „Przepraszam”. Nie powinnaś przepraszać. Cokolwiek zrobiłaś kiedyś, teraz straciło znaczenie. Jesteśmy razem. Tak jej mówię, ale nie wiem, czy to do niej dociera. Znów słyszę „przepraszam”. Wchodzę w to. Powiedz, za co. Jeśli nawet odpowiada, nie rozumiem. Jej głos myli mi się z szumem drzew. Nie czuję już jej dotyku. Jeszcze patrzę w jej oczy, ale nawet to mija. Jestem sama. Żywy trup na twardej ławce.

Podnoszę się. Wrócę jutro.

Przeszłość KAMILA

Kazałam taksówkarzowi podwieźć się do parku. Nie mogłabym teraz zamknąć się w czterech ścianach. Potrzebuję spaceru, powietrza. Idę szybko. Oddycham głośno. Jest mi duszno. Usiłuję skoncentrować się na niedawnym wspomnieniu. Na słowach Johna. Kocha mnie. Chce, żebym poznała jego matkę. Nie potrafię czerpać z tego radości. Czuję się zbrukana. Nie powinnam kochać się z nim w gabinecie. Odjechałam jak zwykle. Przestań się oszukiwać – upominam się. To nie miłość w gabinecie wpływa na mój nastrój. Cholera. Chciałabym myśleć o tym „miłość”, ale wciąż nasuwa się inne słowo. Pieprzenie. Fucking. Pieprzenie na kozetce. Dziwka za sto dolarów. Ja. Jeśli wydaje ci się, że jesteś jedyną, która pieprzy się z nim na tej kozetce, bardzo się mylisz. Może powinnam przetłumaczyć to bardziej dosadnie, ale to wystarcza. Kto jeszcze? Dlaczego wierzę jakiejś babie, której imienia nawet nie znam? To Johna kocham. To jemu ufam. Zapytam go. Nigdy nie twierdził, że jest mi wierny. Nigdy nie obiecywał wierności. Może rzeczywiście pieprzy tam inne kobiety. Lekarki. Pielęgniarki. Pacjentki. Hola, hola. Muszę przyhamować. Wystarczy mi, jeśli pieprzy tam tylko tę jedną. Z wielkimi cycami i głębokim dekoltem. Co innego wcześniej, kiedy rozważałam to teoretycznie, co innego teraz. Potrzebuję konfrontacji. Zatrzymuję się. Wyciągam komórkę. Nie. Jestem zbyt roztrzęsiona. Należy zdobyć się na dystans.

Siadam na ławce, uspokajam oddech. John, John, John. Facet, facet, facet. Nie pozwolę, żeby moje życie już zawsze kręciło się wokół jakiegoś faceta. Kocha, nie kocha. Kłamie, nie kłamie. Nigdy mnie nie okłamał. Zapewne nie mówił wszystkiego, ale tego nie żądałam. Nie wymagałam też wyznań miłości. Sam powiedział. Kocha. Być może to nie miłość, jakiej pragnę. Dowiem się. W swoim czasie. Najpierw skontaktuję się z Izą. Mam punkty oparcia. Nie upadnę. Wybieram jej numer. Zgłasza się natychmiast.

– Cześć, siora. – Słyszę nutę zdziwienia. Dzwonię drugi raz po wielomiesięcznym milczeniu. – Super fotka!

– Podoba ci się?

– Rewelacyjnie wyglądasz. Zresztą napisałam ci w mailu.

– Jeszcze nie czytałam.

Mój głos jest słaby. Może to nawet celowe, może chcę, żeby poczuła, że coś jest nie tak. Nie zawodzę się.

– Kama! O co chodzi?

Pęka we mnie jakaś tama. Łzy zaczynają płynąć, ale razem z nimi słowa, chaotyczne, niespójne. Opowiadam wszystko. Nawet o seksie na kozetce. Nawet o stu dolarach, które nadal mam za stanikiem.

– To wyjmij.

Po raz pierwszy przerywa mój potok słów.

– Co?

Dotykam twarzy. Kompletnie mokra. Dawno nie płakałam. Czuję się jak histeryczka, ale dobrze mi z tym. Potrzebowałam odkrycia przed kimś, kto mnie nie potępi, i potrzebowałam łez.

– Wyjmij. Te sto dolarów.

Sięgam za dekolt i wyciągam banknot. Wkładam go do torebki i zaczynam chichotać. Policzki wysychają momentalnie, a mój chichot przeradza się w śmiech tak głośny, że ludzie mijający ławkę odwracają się, żeby na mnie popatrzeć. To rozśmiesza mnie jeszcze bardziej. Iza też się śmieje i robi mi się ciepło na sercu.

– Świruska – mówi moja siostra.

– Ty też – odparowuję.

– No, ja też – przyznaje. – W końcu geny wspólne. Może starzy świrusy.

– Przestań. Ludzie się oglądają, bo naprawdę śmieję się jak świruska.

– No i cool. Popłakałam się ze śmiechu.

– A ja przestałam płakać.

Powoli się uspokajamy. Mówię, że za chwilę skonfrontuję się z Johnem. Uważa to za najlepsze rozwiązanie.

– Jeśli gnój skrzywdzi moją siostrę, pożałuje – dodaje.

Jej ton jest poważny, niemal jakby składała przyrzeczenie. Nie potrzebuję teraz tłumaczyć, że John nie jest gnojem. Wystarcza mi, że Iza jest po mojej stronie.

– Dzięki.

Przez chwilę siedzę z zamkniętymi oczyma, wystawiam twarz do słońca. Przyjemnie. Ponownie wyciągam telefon. John zgłasza się natychmiast.

– Kamila.

Uwielbiam moje imię w jego ustach, jego amerykańsko-polską intonację. Jest jedyna, niepowtarzalna. Sprawia, że ja czuję się jedyna, niepowtarzalna. Kolana mi miękną, ale zadzwoniłam w konkretnym celu.

– Chciałam cię o coś zapytać.

– O co, kochanie?

Słyszę tyle czułości, a zarazem takie zmęczenie, że ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Koncentruję się na sobie i własnych obawach, ignoruję jego troski, a przecież wiem, jak traktuje swoją pracę. Jak misję.

– Ta pacjentka... pani Jones... Jak ona?

– Lepiej. Udało się ją reanimować i mam nadzieję, że najgorsze już za nami. Jest po przeszczepieniu serca. To młoda mężatka, ma małe dziecko. Bardzo chce żyć. Nie chcę jej tracić. Nigdy nie chcę, ale to wyjątkowy przypadek. – Milknie, ale zanim coś powiem, dodaje: – Jesteś taka kochana, że pytasz.

– Och, John. To dobrze, że z nią lepiej.

Zapytanie o inne kobiety jest teraz całkowicie nie na miejscu. Może jutro.

– Kocham cię.

– Ja też cię kocham.

Łatwo mnie upoić. Jemu zawsze się udaje.

Spałam dobrze. Długo szykuję się przed wyjściem do pracy. Makijaż staranny, niezbyt mocny. Wąska spódnica do kolan. Zielona bluzka współgrająca z kolorem włosów, szczególnie ze słonecznymi pasemkami. Jest okej.

Pod koniec dnia, zanim przyjdzie John, odświeżam się w restauracyjnej toalecie. Wyglądam chyba tak, jak powinna wyglądać kobieta szykująca się na spotkanie matki mężczyzny, którego kocha. Który ją kocha. Pociągam usta szminką i coś we mnie twardnieje. Nie zostawię tak tego.

Gdy wracam na salę, John już czeka. Przytula mnie, szepcząc coś, czego nie rozumiem. Wyławiam tylko swoje imię.

W samochodzie znów pytam, jak pani Jones. Sama nie wiem, czy naprawdę interesuje mnie los tej kobiety, czy też robię to, bo tak wypada. John zapewnia, że bezpośrednie niebezpieczeństwo minęło. Na moment odwraca głowę w moją stronę.

– Dobrze, że cię mam.

Mięknę. Kładę rękę na jego dłoni i ściskam.

Parkujemy przed niewielkim domem. Nerwowo przeglądam się w samochodowym lusterku.

– Jak wyglądam?

– Ślicznie. Mówiłem ci na początku.

A więc TO szeptał.

Vivien wygląda równie dobrze jak na zdjęciach. Jest dość wysoka, prawie równa ze mną, co najmniej metr siedemdziesiąt. Ma na sobie obcisłe spodnie do pół łydki i krótki top odsłaniający nieco brzuch. Ubiór nie razi, chociaż wcześniej nie przypuszczałam, że kobieta w jej wieku może nosić takie ciuchy. Ciało perfekcyjne, bez grama tłuszczu, wyrzeźbione zapewne przez długie godziny ćwiczeń na siłowni. Lekka złotawa opalenizna. Czarne włosy do ramion, błyszczące, idealnie ułożone. Makijaż z pewnością bardziej profesjonalny niż mój. Na twarzy kilka zmarszczek, ale ogólnie wygląda młodo. Bardzo młodo. Ściska moją rękę, uśmiecha się.

– Wreszcie cię poznaję. John tyle o tobie mówił.

Próbuję uśmiechnąć się równie serdecznie, odpowiedzieć równie pewnym tonem, ale czuję się nieswojo – jak dziewczyna z prowincji przedstawiona królowej. Wrażenie się nasila, gdy zostajemy wprowadzeni do salonu. Podejrzewam, że na jego prostotę wydano grube pieniądze. Okno od podłogi do sufitu, widok na ogród. Ściany i stół w kolorze kości słoniowej, szara sofa i dopasowane krzesła. Jasne półki z książkami i kilka szaro-białych grafik. Punktowe lampy na suficie sprawiają, że pomieszczenie jest bardzo jasne.

– Obiad dochodzi – mówi Vivien. – Napijmy się wina. To znaczy ty i ja – zwraca się do mnie. – Mój syn prowadzi.

Obrzuca go pełnym czułości spojrzeniem. John przez chwilę patrzy jej poważnie w oczy, po czym uśmiecha się do mnie.

– I tak jest zawsze. Wino, kiedy nie mogę pić.

Vivien wsuwa w jego czuprynę szczupłe palce zakończone pomalowanymi na perłowo paznokciami. Manicure też ma perfekcyjny.

– Mój biedny chłopiec. Zaraz przyniosę to zakazane wino.

Śmieje się i wstaje. John idzie za nią. Siedzę sztywno z uśmiechem przyklejonym do ust. Zachowuję się jak gęś, nawet się nie odezwałam. Z drugiej strony ona nie zapytała, czy mam ochotę się napić. Podjęła decyzję za mnie. Ogarnia mnie gniew. Podchodzę do półki. Klasyka światowa i amerykańska miesza się z autorami, których nie kojarzę. Na środku Sexual Behaviour in the Human Female. Obok Sexual Behaviour in the Human Male Kinseya. Coś słyszałam na studiach. Przełamanie zahamowań. Odrzucenie stereotypów. Zdrady, eksperymenty. Zachowania, o jakich wcześniej nie śniło się pruderyjnym Amerykanom. Książki, które zmieniły ich na zawsze. Dotykam dłonią grzbietów.

– Chciałabyś pożyczyć? – słyszę rozbawiony głos Vivien.

Odwracam się i patrzę jej prosto w oczy.

– Nie – mówię z uśmiechem. – Mam sporo innych zaległości.

– Moim zdaniem dla nowoczesnego człowieka to lektura obowiązkowa.

Wymyślam sobie czy naprawdę słyszę w jej głosie pogardę? Gniew powraca. Być może przeczytam te pozycje, ale na pewno nie dlatego, że ona je poleca.

– Nie jestem nowoczesna – mówię szorstko. – Wierzę w wierność i uczciwość między partnerami. I w małżeństwo. W godność ludzką. Nie jesteśmy tylko zwierzętami.

Cholera, chyba przesadziłam. Tak mógłby powiedzieć ksiądz. Vivien się śmieje.

– Podaj jej wino – mówi do Johna, po czym zwraca się do mnie. – Napij się, skarbie. Z pewnością cię to trochę rozluźni.

John wyciąga rękę. Mam ochotę wytrącić mu kieliszek, ale biorę go i odstawiam na stół.

– Nie mam ochoty na alkohol.

John obejmuje mnie ramieniem.

– Wszystko w porządku? – pyta z troską.

– Tak – mówię z trudem. – Po prostu czuję, że alkohol teraz zwaliłby mnie z nóg.

– Wiem, jak to jest. Kiedy byłam studentką, też pracowałam jako kelnerka.

Głos Vivien brzmi podobnie do głosu Johna. Mają niemal jednakową intonację. Jak to jest, że kiedy słyszę głos syna, rozpływam się, a kiedy odzywa się matka, wystawiam kolce? Patrzę na gospodynię. W jej oczach szczerość i sympatia. Zupełnie bez sensu się uprzedzam.

– Chyba jednak się napiję. Najwyżej wam tu zasnę.

Sięgam po wino.

– Za waszą miłość!

Vivien trąca się ze mną kieliszkiem. Toast wydaje mi się przedwczesny, zbyt górnolotny, ale co tam. Wychylam do dna. Wino jest mocne i już zaczyna mi się kręcić w głowie.

– Sprawdzę mięso.

Zostajemy z Johnem sami na kanapie.

– Muszę cię pocałować – szepcze.

Rozchylam usta, pozwalam mu dotknąć piersi. Kiedy jednak jego druga dłoń zaczyna sięgać pod spódnicę, resztki hamulców wracają.

– Twoja matka – mówię, usiłując go powstrzymać.

– To co?

Znów jestem gotowa, znów tylko on się liczy. Zamykam oczy. Gdy je otwieram, jego matka stoi przed nami. Odsuwam się szybko od Johna, obciągam spódnicę. Jak to się stało, że nie słyszałam Vivien? Kiedy John mnie dotyka, zapewne nie usłyszałabym nawet wystrzału armatniego.

– Mamo, my...

Nie wiem, jak John ma zamiar dokończyć zdanie, bo Vivien mu przerywa.

– Wszystko w porządku. Rozumiem was.

Siadamy przy stole. Obiad jest znakomity. Rozmawiamy już tylko na tematy neutralne. Tak neutralne, że zapewne za kilka dni rozmyją się w pamięci.

Gdy wychodzimy, Vivien całuje mnie w oba policzki.

– Jesteś śliczna. Dobrze, że mój syn cię ma.

To komplement, ale znów sztywnieję. Coś mi nie gra.

– Mamo! Ja nie rozumiem.

Aha, to język. Odezwała się do mnie po polsku.

– Kochanie, kobiety mają swoje małe tajemnice – śmieje się Vivien.

Dołączam do jej śmiechu.

– Do widzenia – mówię również po polsku.

John to akurat rozumie i on też żegna się w moim ojczystym języku.

W samochodzie, zanim ruszymy, zwraca się do mnie z uśmiechem.

– Jak ci się podoba mama?

– Jest bardzo piękna – mówię ostrożnie.

Wybucha śmiechem.

– No wiem, ma się te geny. – Poważnieje i dodaje: – A poza tym?

Mam wrażenie, że mu zależy.

– Jest urocza, naprawdę.

Próbuję włożyć w to maksimum entuzjazmu. John gładzi mnie po twarzy, wyraźnie zadowolony.

Odwozi mnie pod dom. Gasi silnik.

– Wejdziesz? – pytam.

– Zróbmy to tutaj.

Numerek w samochodzie. Nie pierwszy, nie ostatni. Teraz jednak znajduję w sobie dość siły, żeby nie ulec natychmiast. Żeby się skonfrontować.

– Sypiasz z innymi kobietami?

Wygląda na zszokowanego.

– Z innymi kobietami? Skąd ci to przyszło do głowy?

– To nieistotne. Odpowiedz.

– Nie. Oczywiście, że nie.

Patrzy mi prosto w oczy. Poważnie. Szczerze. Pewnie. Kiwam głową.

– Teraz powiedz, dlaczego o to zapytałaś.

Opowiadam o cycatej.

– Jane – mruczy.

A więc cycata ma na imię Jane.

– Czy ty z nią... no wiesz?

– Nie chcę kłamać. Zdarzyło się. Jeszcze cię nie znałem.

Chciałabym zapytać, ile razy, ale uznaję, że to byłoby śmieszne. Zadaję inne pytanie, prawdopodobnie równie zabawne.

– Na kozetce?

– Tak.

Spuszcza głowę. Wiem, że nigdy już nie oddam mu się na tamtej kozetce.

– Z innymi też? Tam?

– Nie. Nigdy.

– A w tym samochodzie? Z iloma kobietami się pieprzyłeś?

– Pieprzyłem?

Ponownie wygląda na zbulwersowanego. Moją wulgarnością. Nigdy nie używałam tego rodzaju słownictwa.

– Uprawiałeś seks.

– To nowy samochód. Kupiłem go dwa tygodnie przed tym, zanim cię poznałem.

– Jeszcze nie zdążyłeś?

– Posłuchaj, kochanie. Nie byłem święty. Nie uważałem zresztą, że seks to coś złego. Wręcz przeciwnie. Teraz inaczej patrzę na te sprawy. Tylko z tobą. Ciebie kocham. Tylko ciebie.

To brzmi zbyt wzniośle. Chyba nie powinnam wierzyć. Nie od razu. Z drugiej strony... on nie kłamie. Nigdy mnie nie okłamał. W jego głosie jest szczerość. Rozpoznałabym fałszywą nutę.

– Jeśli mnie zdradzisz, nie daruję ci tego – mówię płaczliwie.

Wiem, że jestem śmieszna. John jednak patrzy na mnie poważnie, z miłością.

– Kocham cię – powtarza.

Później mówi to po polsku. Wszystko we mnie topnieje.

Robimy to w samochodzie.

Długo leżę w ciemności wynajętego pokoju i ponownie przeżywam ten wieczór, scena po scenie. Jest dobrze. Jestem kochana i kocham. Zamykam oczy, ale wraca jeden z obrazów. Matka Johna ze wzrokiem utkwionym we mnie. Ręka Johna między moimi nogami. Czy naprawdę nie słyszałam Vivien, bo pogrążyłam się w pieszczotach ukochanego? Czy też ona się skradała?

Teraźniejszość MAJA

Tata wszedł rano, ale znów udawałam, że śpię. Mruknęłam coś i odwróciłam się do ściany. Coraz mniej mnie z nim łączy. Jeszcze tylko to rozpadające się ciało, którego może dotknąć. Szczerze mówiąc, wolałabym już być pochowana. Bycie duchem to trochę co innego niż bycie zombie. Żywe trupy są męczące dla wszystkich. Dla tych, którzy mają z kimś (czymś?) takim kontakt, ale przede wszystkim dla samego truposza. To, co mi się przytrafiło, jest karą. Byłam złą dziewczyną. To moja wina. Wszystko. Drzwi frontowe się zamykają. Tata wyszedł do pracy. Wstaję, ale nie daję rady dojść do łazienki. Martwe ciało odmawia posłuszeństwa. Rzucam się na łóżko. Ukrywam twarz w poduszce, co trochę tłumi łkania. Nie chcę, żeby sąsiedzi mnie usłyszeli, przynajmniej ci żywi.

Kiedy udaje mi się pozbierać, zegarek wskazuje piętnaście po ósmej. Jakkolwiek bym się nie spieszyła, i tak dotrę do szkoły po pierwszej lekcji. Po porządnym prysznicu nie zdążę nawet na drugą. Lepiej wybiorę się od razu na cmentarz. Spotkanie z panią psycholog jest wyznaczone na piętnastą. Nie wiem, czy pójdę. Zrobię, jak doradzi mi mama.

Przed wyjściem z domu sprawdzam kuchnię. Znów kanapusie, znów sok ananasowy. Nawet nie robię przymiarki do picia i jedzenia. Sok wylewam do zlewu, kanapki zgarniam do plastikowej torebki i wpycham do plecaka.

Na cmentarz wybieram się piechotą. Lepiej unikać zamkniętych przestrzeni ze względu na odór, jaki wydzielam. Do grobu idę na pamięć, nie szukam numerów alejek ani kwater. Gdy żyłam, miałam problemy z wyczuciem kierunku, teraz to bułka z masłem. Mijam żywych, mijam umarłych, przestaję ich odróżniać. Liczy się tylko, że za chwilę zobaczę mamę. Gdybym żyła, ze strachu pewnie stanęłoby mi serce. A jeśli jej nie będzie? Przyspieszam i zaraz zwalniam. Boję się czarnej dziury. Dopóki jestem w drodze, mogę mieć nadzieję.

Siedzi na ławce, czeka. Biegiem pokonuję dystans, który nas dzieli. Mama wstaje, wyciąga ramiona. Dzisiaj jej objęcie jest silniejsze, bardziej wyczuwalne. Może to dlatego, że rozkład mojego ciała się posunął i sama niedługo będę duchem. Trochę chyba już jestem. Nie muszę otwierać ust, żeby się z nią porozumiewać, nie muszę używać uszu, żeby słyszeć jej głos. Przez jakiś czas powtarzam jedynie: „Mamo, mamusiu”, a ona moje imię. To takie słodkie. Dobrze było umrzeć, choćby tylko po to. Potem jednak coś się zmienia. Nadal się tulimy, nadal nasze słowa są czułe, ale zaczynamy rozmawiać. Na tym również polegają relacje matki z córką. To nie tylko pieszczoty, nie tylko zapewnienia o miłości. To wymiana zdań, poglądów, informacji.

– Za co przepraszałaś mnie wczoraj?

Sztywnieje, a ja zaczynam się bać, że znów rozpłynie się w powietrzu i zostawi mnie samą na ławce, ale odpowiada:

– Byłaś taka maleńka, taka bezbronna, a mnie nie było przy tobie. Powinnam być.

Ma rację. Powinna.

– Dlaczego umarłaś?

Patrzy na mnie poważnie, jakby coś rozważała.

– Zasługuję, żeby znać prawdę – dodaję, chociaż nie jestem pewna, czy zasługuję na cokolwiek. – Jestem już duża.

Próbuję być dowcipna, ale mi nie wychodzi. Zresztą nie jestem w nastroju do żartów. Żadna z nas nie jest. Mama kręci głową.

– Nie mogę ci powiedzieć.

– Nie możesz? – Zaczynam być na nią zła. – Jak to nie możesz?

– Po prostu. I tak się dowiesz, jeśli będziesz chciała. Niedługo. Teraz ważniejsze, żebyś ty powiedziała, dlaczego umarłaś.

Kręci mi się w głowie. Trupowi nie powinno kręcić się w głowie. Duchowi też nie. Zapewne to po prostu wirowanie myśli, z których nic nie wynika.

– Maja? Dlaczego umarłaś, kochanie? – powtarza mama.

– Nie wiem. – Naprawdę nie wiem. Nie chorowałam, nie miałam wypadku. – To była nagła śmierć. Może coś z sercem? – sugeruję.

Mama przygarnia mnie mocniej. Myśli przestają wirować. Wcale nie pragnę poznawać jej tajemnic i nie mam pretensji, że odeszła, zanim mogłabym ją zapamiętać. To wszystko nieistotne. Mamy dla siebie całą wieczność, prawda? Teraz mam zamiar cieszyć się tylko jej bliskością.

– Nie jesteś lekarzem – mówi. – Zresztą nawet twój ojciec zapewne nie określiłby przyczyny własnej śmierci. Kiedy już do niej dojdzie, naturalnie. – Wyczuwam sarkazm, lecz zanim zdążę się zastanowić, co on oznacza, mama ciągnie: – Nie. Nie o to mi chodzi. Co zdarzyło się przed twoją śmiercią?

– Polecieliśmy do Stanów. Do babci.

– Tak. No i...?

Nie wiem. Nie pamiętam nic szczególnego. Mówię jej to, lecz nie wydaje się przekonana.

– Nic?

Znów nadchodzi strach. Może coś było.

– Przypomnij sobie.

Coś było. To coś tkwi we mnie. Wcale nie głęboko. Dam radę to wyciągnąć. Naprawdę próbuję.

– Nie wiem – mówię bezradnie. – Nie pamiętam. Nic nie pamiętam.

Znów myśli zaczynają wirować. Nie chcę. Już nie.

– Dobrze, kochanie. Później.

Niech nie zmienia zdania. Nich na mnie nie naciska.

– Mamo – mówię szybko. – Jestem dziś umówiona ze szkolną psycholożką. Mam iść?

Przedstawiam sytuację, przy okazji opowiadam trochę o klasie i nauczycielach. Kiedy kończę, stwierdza, że powinnam pójść. Patrzę na zegarek. Jest pierwsza. Mamy jeszcze trochę czasu. Mama mówi, że studiowała anglistykę, ale wzięła urlop i pojechała do Stanów, gdzie spotkała tatę. Później się urodziłam i znów przerwała studia. Tata już mi o tym opowiadał, ale fajnie usłyszeć jej wersję. W gruncie rzeczy podobną.

– Już czas – mówi mama i mnie całuje.

Nie wiem, o co jej chodzi, zanim jednak zdążę zapytać, już jej nie ma. Nie rozpływa się powoli w powietrzu jak wczoraj, jej głos nie miesza się z szumem wiatru. Po prostu znika. To był pocałunek pożegnalny. Czas, żebym poszła do psycholożki. Matki pamiętają za dzieci. Tak mówiła któraś z moich koleżanek w podstawówce i okazuje się to prawdą.

Z trudem podnoszę się z ławki. Mam wrażenie, że trupie ciało jest wypełnione żelazem. Każdy krok wymaga wysiłku. Nie dam rady pokonać na piechotę dystansu, który dzieli mnie od szkoły. Mam gdzieś, czy inni poczują mój zapach. Autobus jest prawie pusty. Kulę się na siedzeniu, wciskam głowę w ramiona. Chciałabym zniknąć. Pod czaszką dudni pytanie: „Co zdarzyło się przed twoją śmiercią?”.

Mój przystanek. Wlokę się do szkoły. Wszystko jest twarde, nieprzyjazne. Chodnik pod stopami, agresywne kolory liści na drzewach, spojrzenia żywych, oczy umarłych. Zasłużyłam na to. Moja wina. Patrzę na zegarek. Za pięć trzecia. Dobrze. Nie wiem wprawdzie, jak to się stało, że tak długo jechałam z cmentarza, ale nie będę musiała czekać.

Przemykam przez szkolne korytarze. Pusto i głucho. Może pani psycholog też nie będzie. Jest. Uśmiecha się do mnie. Ma ładny uśmiech, który zupełnie odmienia jej twarz. Nie twierdzę, że jest brzydka, ale jej rysy są jakieś ostre, chłodne. Któraś dziewczyna powiedziała, że Iwona Cukierek (tak się nazywa, kiedyś uważałam, że to śmieszne) ma twarz zimnej suki. Zgadzam się, ale tylko wtedy, kiedy jest poważna. Teraz jej brązowe oczy są ciepłe, a rysy nabrały łagodności.

– Dzień dobry.

Mój głos jest drewniany. Jeśli nie nauczę się mówić jak żywi, sekret się wyda. Nie nauczę się. Żeby zmniejszyć ryzyko, muszę odzywać się jak najmniej. Tak czy inaczej, nie da się w nieskończoność ukrywać własnej śmierci.

– Dzień dobry, Maju. Usiądź, proszę.

Siadam i patrzę w stół. Ładna – nie ładna, łagodna – nie łagodna, suka – nie suka, zimna – nie zimna. Nawet jeśli nie ma wobec mnie złych zamiarów, wolę nie utrzymywać z nią kontaktu wzrokowego. Patrząc mi w oczy, łatwiej byłoby jej odkryć, kim jestem. Odsuwam się nieco z krzesłem. Okno jest otwarte, pokój dość duży, może nic nie wyczuje.

– Nauczyciele mówią, że ostatnio inaczej się zachowujesz.

Co to za wstęp? Kiedyś, będąc wezwana na dywanik, prychnęłabym lub choćby wzruszyła ramionami. Teraz siedzę w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w sęczek na stole. Wygląda jak wieża. Lubiłam wyobrażać sobie, że jestem księżniczką zamkniętą w czymś takim. Przyjeżdża rycerz na białym koniu, ja spuszczam włosy, on się wspina i mnie uwalnia. Udało mi się zapuścić włosy do połowy pleców, później zaczęły się rozdwajać na końcówkach, więc musiałam je obciąć. Teraz sięgają mi ramion, ale nigdy już nie pójdę do fryzjera, dlatego nie interesuje mnie ich struktura. Żaden rycerz mnie nie uwolni.

– Nie przygotowujesz się do zajęć – ciągnie pani Cukierek. – Zdarza ci się spóźnić lub opuścić lekcje. – Robi przerwę, jakby oczekiwała tłumaczenia. Milczę, więc mówi dalej.

– Pan Romański powiedział, że zupełnie nie uważasz. Kiedy wczoraj zadał ci pytanie, wyglądałaś, jakbyś nie miała pojęcia, że trwa lekcja. W zeszłym roku byłaś jego najlepszą uczennicą.

Znów przerwa. Nawet bym coś powiedziała, żeby było jej milej, ale nie mam pojęcia co.