Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Anna zaczyna pracę w technikum jako stażystka ucząca chemii. Przez niedoświadczenie i brak przygotowania do zawodu pakuje się w kolejne kłopoty, nie radzi sobie w kontaktach z uczniami i nauczycielami, przez których czuje się na dodatek poniżana. Załamuje się i nie widzi dla siebie ratunku. Zamierza zrezygnować z kariery pedagogicznej, kiedy w jej ręce wpada tajemniczy dziennik. Badając jego historię, poznaje losy kilku nauczycielek i guwernantek żyjących wcześniej, począwszy od XIX wieku, i jak ona borykających się z przeciwnościami losu.
Historie pięciu kobiet, które, choć dzielą je lata i warunki życia, są sobie zadziwiająco bliskie. Wszystkie bowiem mężnie stawiają czoło przeszkodom na swoich drogach oraz uczą się czerpać siłę i życiową mądrość z własnego doświadczenia i od siebie nawzajem.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2016
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© Ildiko Neer/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Mirosława Kostrzyńska
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8097-806-5
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
1
Rok 2015. Anna
– Pytanie o sposoby otrzymywania kwasów karboksylowych może trafić się na maturze z chemii, jeśli któryś z was się na taką zdecyduje, a z pewnością będzie na klasówce – powiedziała Anna, patrząc na swoich uczniów, kręcących się i poszeptujących niecierpliwie.
Ostrzeżenie nie wywarło na chłopcach szczególnego wrażenia i tylko dwóch coś notowało w zeszytach, może nawet schemat syntezy, który nauczycielka narysowała na tablicy. Reszta myślami i duszą już była za drzwiami, już znajdowała się w innej, pozaszkolnej rzeczywistości. Dzwonek się spóźniał, powinien zabrzmieć przed minutą, zatem to, co ględziła nudziara ze śmiesznym warkoczykiem, już zupełnie ich nie dotyczyło. To była ostatnia lekcja, w dodatku w piąteczek, ukochany piątunio, rozpoczynający weekend – czas laby i szaleństw. Zaczynali gadać coraz głośniej, kilku wyciągnęło smartfony i klikało w nich lub skrolowało ekran. Inni pakowali się ostentacyjnie, zaszurały krzesła, któryś nastolatek zakwiczał jak prosię i zaśmiał się basowym głosem. Anna westchnęła i opadła ciężko na krzesło za biurkiem, wywieszając w ten sposób białą flagę.
Kiedy dzwonek w końcu zabrzmiał, większość uczniów już i tak stała spakowana oraz gotowa do biegu, niczym konie wyścigowe w boksach przed podniesieniem bomby w górę. Anna zdjęła okulary i zajęła się ich przecieraniem, udając, że to zajęcie jest dla niej najważniejsze na świecie i że nie dostrzega ryczącego tłumu nastolatków mających ją głęboko w nosie. I tak powinna się cieszyć, że przetrwali we względnym spokoju całe czterdzieści pięć minut, bez ekscesów, gadania, pajacowania i przedrzeźniania nauczycielki. Kilku gagatków, których zdążyła znienawidzić z całego serca, przemądrzałych pryszczatych wyrostków, kpiło z niej, pochrząkując i kwicząc za jej plecami. To była ich ulubiona zabawa, natrząsanie się z nauczycieli niepotrafiących w nich budzić sympatii lub grozy. Anna zdawała sobie sprawę, że chrząkanie i kwiczenie nawiązywało do jej urody, zadartego nosa i dość pulchnej sylwetki. Pewnie młodzież przezywała ją Świnką. Oby nie Maciorą lub Lochą, co też było niewykluczone.
Kpiny jeszcze się nasilały, gdy słysząc kwiczenie, oblewała się rumieńcem wstydu. Jej twarz przybierała wówczas istnie prosiaczkowaty kolor i wygląd… No i te płowe włosy splecione w warkoczyk dopełniały obrazu. Coś okropnego! Chłopcy w ciągu kilku miesięcy doprowadzili ją do stanu, w którym nie mogła spokojnie spojrzeć w lustro. A przecież gdy w czasie studiów ówczesny chłopak podarował jej pluszową świnkę, oboje mieli z tego wyłącznie masę radości. Jakie to było słodkie! Teraz, gdyby dostała taki prezent, znienawidziłaby ofiarodawcę w jednej chwili.
Poczekała aż klasa się opróżni, co trwało chwilę, założyła okulary i z trzaskiem zamknęła dziennik. Niech będzie przeklęta klasa trzecia T i wszystkie pozostałe w tej cholernej szkole! Co za okropne miejsce! I pomyśleć, że przez całe lato nie mogła doczekać się rozpoczęcia nauczycielskiego stażu. W dzisiejszych czasach tak trudno o pracę w dobrej szkole, właściwie to w jakiejkolwiek szkole. Młoda, pełna pasji nauczycielka, spędziła rok na wysyłaniu i roznoszeniu podań oraz CV po placówkach edukacyjnych, odbijając się od muru niemożliwości, braku etatów i niechęci. Przymierałaby głodem lub musiała wrócić do rodziców na wieś, gdyby nie pomoc Franka, jej bliskiego kumpla z czasów studiów, który pozwolił jej mieszkać u siebie kątem, karmił ją i pocieszał.
Nie poddawała się. Walczyła, choć miała wrażenie, że belfrzy tacy jak ona są wszędzie i tysiącami kłębią się wokół dyrektorów szkół, dobijają się do nich we dnie i w nocy, wdzierają przez okna i wpełzają szparami pod drzwiami. Bez znajomości lub polecenia zdobycie pracy ocierało się o cud. Ten się jednak wydarzył, została zaproszona na rozmowę przez dyrektora Technikum Budowlanego w jednym z podwarszawskich miasteczek. Cóż z tego, że do szkoły musiała dojeżdżać pociągiem podmiejskim? Te kursują co pół godziny i na Śródmieście można nimi dojechać szybciej niż autobusem z Targówka lub Bemowa. Poza tym trafiło się jej nie byle co, lecz oferta pracy w szkole średniej! Nie będzie jakimś tam byle nauczycielem z podstawówki albo gimnazjum. Nie będzie musiała użerać się z bandą rozwrzeszczanych bachorów, ale pracować z młodzieżą, ludźmi już niemal dojrzałymi, ciekawymi świata i dociekliwymi. Och, jak bardzo się myliła! Okazało się, że do techników w większości nie przychodzą z własnego wyboru uzdolnieni absolwenci gimnazjum, ale „spadają” niezdyscyplinowane i tępawe indywidua, których nie chciano przyjąć do żadnego liceum. Tragedia!
Wyszła z klasy i zamknęła ją na klucz, a potem bez entuzjazmu powędrowała w kierunku pokoju nauczycielskiego. Miała nadzieję, że większość koleżanek i kolegów już się zawinęła do domu. Było po szesnastej, skończyły się ostatnie zajęcia i na kilka godzin szkoła się wyludni. Potem, niestety, zwalą się troglodyci z wieczorowego technikum dla dorosłych. Anna aż zadrżała z odrazy i niechęci na samą myśl o nich.
– Hej, złotko, ty jeszcze tutaj? – spytała pani Halinka, polonistka, która właśnie poprawiała misterną fryzurę przed lustrem.
Tylko ona tkwiła jeszcze w pokoju nauczycielskim, reszta grona pedagogicznego już rozpoczęła weekend lub znikła, by wrócić później na lekcje dla dorosłych.
– Mam okienko, a potem wieczorówkę – mruknęła Anna.
– Och, co za pech! W piątek siedzieć do późna. – Halinka uśmiechnęła się promiennie.
Polonistka była już po pięćdziesiątce, ale trzymała się naprawdę nieźle, obsesyjnie dbając o urodę. Nawet na lekcje nie ruszała się bez poprawienia koafiury i makijażu. Poza tym żywiła się wyłącznie jogurcikami 0% wszystkiego. Najważniejsze jednak, że była wieloletnią przyjaciółką dyrektora i razem z jeszcze trzema nauczycielkami stanowiły jego świtę przyboczną lub może nawet gwardię pretoriańską. Anna szybko się zorientowała, że cztery panie – polonistka, kierowniczka laboratorium, historyczka i szkolna pedagog tworzą zaprzyjaźnione kółko wzajemnej adoracji. Z mimowolnie podsłuchanych rozmów dowiedziała się, że ich przyjaźń sięga poza szkołę, panie wzajemnie się odwiedzają, wizytują z okazji imienin i rodzinnych uroczystości. Halinka była nawet matką chrzestną syna Jadzi, surowej i zimnej historyczki.
Anna nie widziała w tym nic niestosownego, początkowo stwierdziła nawet, że przyjaźń starszych pań to coś uroczego. Szybko jednak spostrzegła, że gwardia dyrektora dzierży totalitarną władzę nad szkołą i pozostałymi nauczycielami. Dodatki uznaniowe, lekcje w najlepszych oraz najgrzeczniejszych klasach, wygodne godziny pracy dostawały tylko cztery wiedźmy. Nawet nie musiały uczestniczyć w nudnych, ciągnących się godzinami Radach Pedagogicznych, zawsze znajdowały jakieś usprawiedliwienie swojej nieobecności. Reszta kadry żywiła się odpadkami z pańskiego stołu.
Anna, jako najmłodsza, w dodatku tylko stażystka, stała na szarym końcu przy rozdziale dóbr. Nic dziwnego, że dostały się jej klasy wyłącznie męskie, czyli najbardziej niesforne, cieszące się złą opinią, a rozkład jej zajęć był pełen luk i okienek. Zamiast zatem siedzieć w szkole przez szesnaście godzin tygodniowo, przebywała w niej od rana do wieczora, a pracę i tak musiała zanosić do domu i kończyć późno w nocy. Zamiast skupić się na celach dydaktycznych, tonęła w niezliczonej ilości dokumentacji do uzupełnienia, konspektów, dzienników i raportów. Mogłaby zajmować się nimi w czasie okienek, ale dla nauczycieli przeznaczony był tylko jeden komputer, przestarzałe pudło, które uruchamiało się godzinami, by potem zawiesić po kilku minutach. Do jedynej drukarki zawsze brakowało papieru, bo szkoły nie było stać na podobną rozpustę. Dziesięć złotych za ryzę okazało się zbyt wysoką sumą, boleśnie nadwyrężającą budżet placówki. Ciekawe, na co szły pieniądze zarabiane przez szkołę na płatnych zajęciach wieczorowych?
Zgrzytając zębami ze złości, Anna wyciągnęła z torby swój prywatny laptop i otworzyła go, siadając przy stole służącym zwykle jako miejsce spożywania posiłków. Pani Halinka podśpiewywała pod nosem, spryskując się obficie dezodorantem, jakby wychodziła na bal, a nie w drogę autobusem do domu.
– Przypilnuj, złotko, by Jacek i Antek nie smrodzili tu papierochami, dobrze? – rzuciła, wieszając na ramieniu torebkę. – Smoła osiada nie tylko na ścianach i firankach, ale niszczy nasze kwiatki. Och, właśnie, podlej je proszę przed wyjściem. Zapomniałam o biedactwach, a przez sobotę i niedzielę może im się zrobić zbyt sucho.
Jacek i Antek! Tych jeszcze brakowało. Pierwszy był nauczycielem materiałoznawstwa, grubym i obleśnym erotomanem, niekrępującym się opowiadać sprośnych kawałów przy Annie. Najbardziej cieszyło go zażenowanie, w jakie ją wprawiał, podejrzewała, że miał erekcję za każdym razem, gdy udawało mu się wywołać rumieńce na jej twarzy. Żeby tylko wiedział, że te pochodziły raczej z gniewu i frustracji niż ze wstydu… Drugi uczył informatyki i matematyki, w zwyczaju miał zupełne ignorowanie młodszej koleżanki. Traktował ją jak powietrze, nawet nie odpowiadał na pozdrowienia, z innymi nauczycielami w jej obecności rozmawiał tak, jakby Anna nie istniała. Wyraźnie miał się za kogoś lepszego, uzyskał niedawno stopień nauczyciela mianowanego i byle stażystka znaczyła dla niego mniej niż woźna. Gówniara zajmująca miejsce w kącie i tyle, nikt, z kim można by zamienić słowo.
Anna źle się czuła, siedząc z nimi w pokoju nauczycielskim, zresztą ze wszystkimi pozostałymi belframi czuła się podobnie. Z tymi dwoma jednak męczyła się w dwójnasób, bo pierwszy wkurzał ją swoim chamstwem, a drugi arogancją. Nie wiadomo, co właściwie gorsze. Miała ochotę jednemu i drugiemu powiedzieć kilka cierpkich słów, ale nie mogła i zwyczajnie nie potrafiła. Gdyby naskarżyli na jej zachowanie dyrektorowi lub opiekunowi stażu, jej kariera mogłaby szybko się skończyć. Nie zaliczyłaby okresu próbnego, a po czymś takim chyba żadna szkoła nie przyjęłaby jej do pracy. I co wtedy? Po co kończyła kierunek pedagogiczny na Wydziale Chemii uniwerku? Tyle nauki miałoby pójść na marne? Niedoczekanie! Zaciśnie zęby i jakoś przecierpi w milczeniu, a kiedy zostanie nauczycielem kontraktowym, to poszuka innej szkoły.
– Aha, złotko! Zapomniałabym o jeszcze jednym – pani Halinka zatrzymała się w drzwiach, właściwie stała już na zewnątrz i przytrzymywała je przed zamknięciem. – Pan Piotruś chciał z tobą porozmawiać, miałam ci powiedzieć o tym dwie godziny temu, ale wyleciało mi z głowy. Może złapiesz go, zanim wyjdzie do domu, powinien być jeszcze w swoim gabinecie.
Anna na dźwięk słów „pan Piotruś” natychmiast stanęła na baczność. Chodziło o samego dyrektora. A niech to! Dwie godziny zwlekać ze stawieniem się na wezwanie szefa, jak to wygląda? W dodatku nie mogła mu powiedzieć, że dopiero się dowiedziała, bo byłoby to zrzucaniem winy na panią Halinkę, jego wielką przyjaciółkę. Zostawiła zatem laptop i pobiegła do gabinetu znajdującego się piętro niżej. Zatrzymała się przed drzwiami, odetchnęła głęboko, by uspokoić oddech i dygotanie kolan, po czym zapukała i weszła do środka.
* * *
Wyszła, mając wrażenie, że jej policzki płoną. Musiały być czerwone niczym dwa zachodzące słońca lub może raczej jak dwie połówki przekrojonego buraka. Sztywnym, automatycznym krokiem przemaszerowała przez korytarz prosto do ubikacji. Nie patrząc w lustro, pochyliła się nad umywalką i umyła twarz lodowatą wodą.
Pan Piotr, przystojny i smukły pięćdziesięciolatek, uraczył ją soczystą przemową o kłopotach, jakie miał z młodymi nauczycielkami. Kazał jej usiąść w fotelu naprzeciw biurka i chodząc po gabinecie, uraczył wykładem. Opowiedział o jej poprzedniczce, która porzuciła pracę i uciekła przed ukończeniem stażu, a teraz z pewnością zarabia na życie jako prostytutka. Czym bowiem innym mogła zostać jawnogrzesznica, która pozwalała sobie na flirty z uczniami! O tak uwłaczające godności nauczyciela zachowanie nie posądzał Anny, ale doszły go słuchy, że zbytnio pobłaża chłopcom i pozwala im na zbyt wiele. Doniesiono mu o tym, że uczniowie wychodzą z jej lekcji na papierosa. Anna zapomina, że jest odpowiedzialna za podopiecznych w czasie zajęć i nie może lekceważyć tego, że dwóch czy trzech znika w ich trakcie. Poza tym jest zbyt pobłażliwa dla młodzieńców także w czasie przerw i dyżurów na korytarzu. Widywano, jak na jej oczach pchali się całą grupą do ubikacji, z pewnością, by palić papierosy. A ona nie interweniowała. Tak samo jak wtedy, kiedy kpią sobie z niej za plecami albo zaczepiają dziewczęta z klas o profilu ochrony środowiska.
Anna nie mogła tłumaczyć się brakiem umiejętności w radzeniu sobie z utrzymaniem dyscypliny, wyszłaby na pozbawioną talentu pedagogicznego i niezaradną. Dyrektor zauważył ponadto, że może mieć problemy z przekazaniem wiedzy i zachęceniem uczniów do rozwoju. Co prawda niby wykonuje plan, ale nikt z jej klas nie zgłosił się do olimpiady ani nawet kółka chemicznego. Zasugerował też, że na jej miejsce czeka kolejka chętnych i jeśli nie daje rady, może powinna poszukać sobie innego zajęcia, wszak zawód pedagoga nie jest przeznaczony dla wszystkich. Milczała, w pokorze najpierw przytakując, a potem mętnie obiecała poprawę.
Dyrektor był tak zmartwiony całą sytuacją, że pozwolił sobie na objęcie jej ramieniem i pocieszające głaskanie po plecach. Jego głos zmienił się wtedy z surowego na miły i łagodny. Czuła mocny zapach jego wody toaletowej i kawy, którą dopiero co wypił. Drgnęła, gdy ciepło jego oddechu owiało jej szyję, ale nie próbowała się bronić.
– Rozumiem, pani Aniu, że szczególnie na początku jest ciężko. Nauczyciel dopiero z czasem wypracowuje sobie metody na dyscyplinowanie uczniów i egzekwowanie od nich wiedzy. Większości pani problemów możemy jakoś zaradzić i wspólnie je rozwiązać – mówił, nie wypuszczając jej z pocieszającego uścisku. – Kobiety, jako płeć słabsza, potrzebują oparcia i silnego męskiego ramienia. Nie jesteście stworzone do tego, by toczyć boje z rozwrzeszczaną hołotą, tymi osiłkami w dresach, dzikusami o wygolonych łbach, którzy są naszymi uczniami. Jestem gotów udzielić pani kilku cennych wskazówek, ale musielibyśmy się spotkać na dłuższą rozmowę gdzieś poza szkołą. W miejscu zapewniającym intymny spokój i możliwość swobodnej rozmowy…
Nagle zrozumiała, kogo jej przypomina przystojny, zadbany pan Piotr. Starego satyra z jakiegoś obrazu, śliniącego się do tańczących w lesie driad. Jego oddech wcale nie pachniał kawą, a zwyczajnie śmierdział. Woda kolońska z innej epoki uderzała natomiast w nos, aż zapierało dech. Ciekawe, czemu poprzednia nauczycielka chemii porzuciła pracę i uciekła ze szkoły? Także zapraszał ją na nieoficjalne spotkania, by rozmawiać o pedagogice? Sprawy posunęły się dalej i zmuszał ją do czegoś? Może zastraszał?
Anna podziękowała mu za ofertę pomocy i odparła, że się zastanowi, a potem uciekła z gabinetu. Teraz stała, opierając się o umywalkę, i patrzyła na krople wody skapujące jej z nosa. Na szczęście wypieki na policzkach szybko znikały, znaczyło to, że już wzięła się w garść. Ręce jeszcze trochę dygotały, ale nic w tym dziwnego, właśnie stała się ofiarą molestowania. Może niezbyt natarczywego, choć wyglądało na to, że dla pana Piotra podobne gadki to nie pierwszyzna i z pewnością nie ograniczy się jedynie do nich.
Co robić? Chyba nic, bo przecież właściwie do niczego nie doszło. Stary cap próbował ją poderwać i tyle! Wytarła się i pomaszerowała do pokoju nauczycielskiego. Usiadła przed laptopem i próbowała skupić się na zaległej robocie, napisaniu konspektów i podobnych bzdurach. Nie mogła się jednak skupić. Będzie musiała poradzić się Franka, co z tym zrobić. Przyjaciel, choć nieco roztrzepany i wiecznie zabiegany, był chyba jedyną osobą, z którą mogła o tym porozmawiać. Do domu przecież nie zadzwoni – mama chorowała na serce i nie potrzebowała się denerwować ani kłopotać problemami córki. Z dziewczynami ze studiów zdążyła pozrywać kontakty. Kilka wyszło za mąż, pozostałe rozjechały się po Polsce, każda poświęcając się pracy i rodzinie. Gdyby nie Franek, nie miałaby nie tylko gdzie mieszkać, ale i z kim pogadać.
Po godzinie, w czasie której zdołała jednak coś zrobić, zaczęli się złazić nauczyciele na lekcje wieczorowe. Pierwsi przyszli niestety Jacek i Antek. Gruby materiałoznawca oblizał się na widok koleżanki i pochwalił obcisły golf, dzięki któremu jej biust wydawał się tak imponujący. Antek obrzucił Annę obojętnym spojrzeniem, jakby patrzył na mebel bez znaczenia lub inną część wystroju wnętrza, a potem zaczął przygotowywać się do lekcji. Jacek skutecznie mu w tym przeszkadzał, opowiadając swoje ulubione dowcipy.
– Słuchajcie, ten jest niezły. Kontrola drogowa zatrzymuje blondynkę. Ma pani gaśnicę? Mam. A trójkącik? Wczoraj zgoliłam! – rzucił pierwszym sucharem i roześmiał się na całe gardło.
Antek tylko uniósł brwi i wykrzywił usta, zmuszając się do uśmiechu. Anna czuła rosnącą falę złości. Grubas nigdy nie odważał się na opowiadanie podobnych bzdur przy przyjaciółkach dyrektora, a nawet przy innych, starszych nauczycielach, tylko ją traktował jak nic nie znaczącą gówniarę. Cholerny tchórz, a możliwe, że i donosiciel. Ktoś z nich przecież donosił na nią do dyrektora, niewykluczone, że wszyscy po trochu.
– A właśnie, przypomniał mi się jeszcze jeden w temacie! Słuchajcie! Dwie blondynki stoją nago przed lustrem. Jedna z nich ma czarne owłosienie łonowe. Widzisz, mówi do drugiej, taka całkiem głupia to ja nie jestem! – Ryknął śmiechem, klepiąc się z uciechy po udach. – A ty, Aniu, jesteś całkiem głupia, czy też masz trochę z brunetki?
Nie wytrzymała i zatrzasnęła laptop. Czuła, że znów policzki jej płoną, przez co wygląda jak zawstydzona idiotka. Wstała z rumorem, odsuwając krzesło i pomaszerowała do drzwi. Jacek odprowadził ją wzrokiem, chichocząc, a Antek ostentacyjnie wsadził nos w papiery, by na nią nie patrzeć. Lekcję miała dopiero za czterdzieści minut, nie pozostało jej zatem nic innego, jak wrócić do łazienki i zamknąć się w kabinie.
Ledwie to zrobiła, rozpłakała się ze złości i bezsilności.
* * *
Klasa dorosłych składała się z piętnastu facetów, z których najstarszy był już po czterdziestce, a najmłodszy kilka lat od niej młodszy, oraz z czterech kobiet w wieku nieokreślonym. Maskowały go warstwami podkładów, pudrów i mazideł, którymi wszystkie były solidnie wytapetowane. Każda mogła mieć zarówno dwadzieścia kilka lat, jak i dobiegać czterdziestki. W każdym razie wszystkie pracowały jako asystentki kierowników i członków zarządu w firmach budowlanych. Potrzebowały zdobyć maturę, by móc rozwijać się zawodowo, zaliczać kursy dla sekretarek, a może nawet pójść na studia do jakiejś prywatnej uczelni. Anna miała je początkowo za skończone idiotki, potem jednak wzbudziły jej podziw tym, jak radzą sobie z facetami. To właściwie ona mogłaby się od nich uczyć.
Pozostali uczniowie byli bowiem pracownikami budów, uczniami majstrów i pomagierami, którym zamarzył się awans zawodowy. Mocno zbudowani, ogorzali od słońca i zimowych wiatrów, o łapach niczym bochny chleba, wielkich i twardych. Porozumiewali się, jak to robotnicy budowlani, niskimi głosami, używając polszczyzny uproszczonej, w której większość przymiotników, wykrzykników, a nawet czasowników zastępował odmieniany na różne sposoby wyraz „kurwa”. Najważniejsze jednak, że bardzo ich cieszyły końskie zaloty skierowane do czterech sekretarek i to im poświęcali najwięcej uwagi.
W przeciwieństwie do nastoletnich uczniów technikum nie kpili sobie z Anny, właściwie niemal jej nie zauważali. Pohukiwali i porykiwali do czterech gracji, a te bez najmniejszych problemów robiły z nimi, co chciały. Czasem dla zabawy flirtowały, czerpiąc z tego jakąś niezrozumiałą dla Anny przyjemność, a czasem, gdy zaloty posuwały się za daleko, w kilku słowach przywoływały osiłków do porządku. Zwykle żartobliwie, jakąś złośliwą uwagą uderzającą w ich męskość. Zawsze kończyło się to wybuchem śmiechu całej klasy. Na Annę nikt wtedy nie zwracał uwagi.
Dziś też tkwiła przy tablicy, obrócona plecami do klasy, i starała się skupić na rysowaniu schematu technologicznego wytwarzania cementu. Zdawała sobie sprawę, że to nic ciekawego, i nie oczekiwała, że uczniowie w ciszy i skupieniu będą notować. Słyszała basowy szmer za plecami, komuś zadzwonił telefon, ktoś się zaśmiał, normalka. Obróciła się i spojrzała z wyrzutem na ucznia, który spokojnie odebrał połączenie i w najlepsze zaczął rozmawiać. A przecież prosiła, by na czas lekcji wyłączać telefony!
– Niech wylewają, no niech wylewają! – wydarł się do słuchawki czerwony na twarzy Kowalski. Uczeń był wielki, ledwie mieścił się w ławce, do tego zawsze przychodził w roboczych spodniach ogrodniczkach, upapranych materiałami budowlanymi. – Nie mogę, kurwa, co za ludzie! Szef przecież robi im przelewy w terminie, jesteśmy stałe klienty! Niech zostawią fakturę i, kurwa, wylewają!
Dla podkreślenia huknął pięścią w stół. Klasa się roześmiała, Anna czekała cierpliwie na skończenie rozmowy, patrząc na Kowalskiego nad okularami. Jego sąsiad tymczasem wyciągnął z kieszeni kanapkę i szeleszcząc niemożliwie, wypakował ją z papieru, a potem zaczął jeść.
– Niech pani jedzie dalej! – poradził z pełnymi ustami, gestykulując kanapką. – Jasiek zaraz skończy.
Anna zaczęła się gotować ze złości. Wszystkie reguły, które ustaliła z nimi na pierwszej lekcji, mieli gdzieś. Płacili za naukę i wymagali, by ta się odbywała. Nauczycielka pełniła dla nich funkcję usługową, taką samą jak kasjerka w Biedronce, i należał się jej zbliżony szacunek. Niech ich cholera, troglodytów. Nie chcieli się tu niczego nauczyć, tylko dostać zapłacony papierek. Ona była wyłącznie upierdliwą męczybułą, która zanudzała ich niepotrzebnymi informacjami. Powinna się cieszyć, że w ogóle chcieli tu siedzieć i słuchać.
– Warkoczyk bardzo panią odmładza – niespodziewanie oznajmiła jej siedząca w pierwszej ławce jedna z czterech gracji. – Wygląda pani za młodo na nauczycielkę, to dlatego chłopcy nie mogą się skupić.
– Poza tym budowlanki powinien uczyć chłop! – dodał siedzący obok osiłek. – Kto to widział, by baba tłumaczyła murarzom co i jak?
Anna drgnęła, z trudem hamując odruch, by odwrócić się na pięcie i wyjść, trzaskając drzwiami. Niech dyrektor wyśle tu jakiegoś chłopa, proszę bardzo. Ona przecież nie prosiła się o pracę z tymi drabami! Chciała przekazywać młodzieży wiedzę piękną i ciekawą, odkrywać przed nimi tajniki działania świata, uczyć o procesach zachodzących w materii, o tym, co dzieje się w ich otoczeniu. Na co jej jednak przyszło? Za marne pieniądze pełni funkcję zapchajdziury od odbębniania godzin z bandą dzikusów.
Co ona tu właściwie robi? Czemu nikt nie ma dla niej najmniejszego poważania? Dlaczego przyznano jej prawa nauczyciela, ale nikt tak naprawdę nie przygotował jej do tej roli? Jak miała poradzić sobie z tymi ludźmi, skłonić ich do uwagi, zaciekawić, czegokolwiek nauczyć? Nie dość, że była nauczycielem, który to zawód cieszył się takim samym szacunkiem społecznym jak zawód śmieciarza lub roznosiciela ulotek, to jeszcze była kobietą, i to młodą. W oczach samców, którzy siedzieli w klasie, czyniło to z niej coś w rodzaju podczłowieka.
Ręce jej opadły. Odwróciła się do tablicy i w milczeniu skończyła rysować schemat. Potem jechała dalej, punkt po punkcie, przemawiając do ludzi, którzy nie tylko jej nie słuchali, ale jawnie lekceważyli. Nawet gracje nie okazywały jej kobiecej solidarności, zajmując się dla zabicia czasu kokietowaniem kolegów.
Dotrwała do końca lekcji, a potem, zamiast zajść do pokoju nauczycielskiego, chodziła po korytarzach przez godzinne okienko przed ostatnimi zajęciami. Te wyglądały bliźniaczo podobnie do pierwszych, tylko zamiast czterech gracji miała dwie starsze panie, pracownice sklepu budowlanego. Starały się o kierownicze stanowiska i potrzebowały papierów ukończenia szkoły średniej. Ich koledzy natomiast stanowili bardzo podobny zestaw do poprzedniego. Tyle że wśród nich Anna miała jednego wielbiciela, który nie spuszczał z niej oczu, a gdy na niego spojrzała, uśmiechał się zaczepnie. Po lekcjach czekał na nią przed wejściem.
– Może dziś ma pani wolny wieczór i znajdzie dla mnie chwilę? – spytał bez wstępów. – Ponawiam zaproszenie na kawę, tu niedaleko jest całkiem miła knajpka, w której mogłaby udzielić mi pani korepetycji.
Anna się odsunęła, niczym tarczą zasłaniając się dziennikiem. Jej absztyfikant był nawet dość przystojny, właściwie wysoki i barczysty, ale było w nim coś dziwnego. Mimo potężnej postury poruszał się jak baletnica, a na jego twarzy widniały czasem ślady jakby makijażu, szczególnie wokół oczu. Od Krzysia często też cuchnęło potem i przenoszonym ubraniem. To dyskwalifikowało go bardziej niż brak wykształcenia i trudna do określenia odmienność. Anna miała też przed oczami jego dłonie, z wżerami smarów i smoły, o długich czarnych paznokciach. To było straszne!
Nie spodziewała się, że jako nauczycielka będzie narażona na zaloty dojrzałych mężczyzn. Krzysztof w dodatku odbiegał od reszty budowlańców, trzymał się z dala od pozostałych troglodytów, choć bez wątpienia należał do ich środowiska. Odmówiła mu, tłumacząc się pilnymi sprawami czekającymi na załatwienie, potem pognała się ubrać. W pokoju nauczycielskim byli jeszcze Antek i nauczyciel technologii, pogrążeni w rozmowie. Bąknęła im „do widzenia”, ale nie zareagowali, zwyczajowo jej nie dostrzegając.
Czyżby w tej szkole wszystkie nauczycielki były źle widziane? Prócz przyjaciółek dyrektora Anna była jedyną kobietą. Może problemem była właśnie jej płeć? Znalazła się w miejscu, do którego panie nie pasowały. Albo ulegnie mężczyznom, podda się zalotom dyrektora i dołączy do grona jego babskiej gwardii pretoriańskiej, albo zostanie zadeptana i zadręczona. Może poddać się i uciec, tak jak jej poprzedniczka?
Pan Krzyś nie zrezygnował, czekał na nią na peronie. Zapadł już zmrok, na stacji nie było wielu podróżnych wracających do Warszawy. Na widok wyprężonego mężczyzny w znoszonej kurtce i poruszającego się tanecznym krokiem, poczuła się niepewnie. Nie miała jednak dokąd uciec, poza tym kolejka powinna wjechać za dwie minuty. Niestety, Krzysztof nie rezygnował.
– Anno, niech pozwoli mi pani odwieźć się samochodem. Będzie wygodniej i cieplej niż w pociągu – wskazał na parking.
Jeszcze czego! Wsiąść z dziwakiem o krogulczych szponach do jego starego golfa? Pewnie zamiast do domu, zawiózłby ją do swojej meliny. Trzyma tam uprowadzone nauczycielki? Może i tę, która zniknęła ze szkoły?
– Panie Krzysztofie, naprawdę nie mogę. W domu ktoś na mnie czeka – oznajmiła stanowczo, licząc na to, że drobnym kłamstwem o hipotetycznym partnerze odstraszy zalotnika.
– Nie kłam – mruknął pod nosem, zerkając na nią jakoś tak groźnie, aż poczuła ciarki przebiegające po plecach. Chyba poczuła zionący od niego alkohol. – Po co te niepotrzebne opory? Czemu mnie odpychasz, przecież tak naprawdę nikogo nie masz. Czy jestem taki zły? Czegoś mi brakuje? Jestem za głupi dla nauczycielki? Nie przesadzasz z tą wybrednością? Może choć spróbujesz, jakim byłbym facetem? Proszę tylko o danie szansy. Byłbym dobrym opiekunem i silnym ramieniem, na którym mogłabyś się wesprzeć w potrzebie.
– Ale ja nie szukam męskiego ramienia! – prychnęła. W jednej chwili strach przed dziwakiem minął, zastąpiony wybuchem złości nagromadzonej przez cały, okropny dzień. – Nie potrzebuję żadnego opiekuna, żadnego faceta!
– Och, nie żartuj! Każda z was potrzebuje – roześmiał się pogardliwie. – Czym jesteście bez mężczyzny?
W tej chwili pociąg z hukiem i porywem wiatru wjechał na peron. Anna obróciła się i bez słowa wskoczyła w najbliższe drzwi. Krzysztof został na peronie. Widziała przez okno jego nieruchomą sylwetkę. Z pewnością na nią patrzył, ale nie widziała jego twarzy.
* * *
Wysiadła z kolejki na Ochocie, a potem wskoczyła w tramwaj. Po dziesięciu minutach jazdy znalazła się na osiedlu. Panowała już kompletna ciemność, jesienne dni były tak przygnębiająco krótkie. Szła ze wzrokiem wbitym w chodnik, nic nie widząc nad krawędzią beretu, który zsunął się jej niemal na oczy. Jakoś nie czuła radości z tego, że zaczął się weekend. I tak nie miała co z nim zrobić. Z pewnością zagrzebie się w kocu z kubkiem gorącej czekolady i będzie oglądała ulubione seriale. Oczywiście, kiedy tylko upora się ze sprawdzianami, których całą stertę miała w torbie. Czekały też do napisania ze dwa konspekty i część sprawozdania dla opiekuna stażu. Żyć się odechciewało.
Zanim otworzyła drzwi mieszkania, już słyszała dobiegające ze środka śmiechy i głosy. Westchnęła z bólem, to z pewnością Franek urządzał before party przed wyruszeniem na nocny rajd po klubach. Weszła do środka i próbowała chyłkiem prześliznąć się do pokoju, który udostępniał jej gospodarz. Niestety, nie udało się. W ramiona wzięli ją dwaj kumple Franka – smukły i noszący starannie przystrzyżoną, bardzo modną aktualnie brodę koleś, nazywany przez wszystkich Walentyną, i jego wieloletni partner Mareczek. Ten drugi był bardzo szczupły, w dodatku nosił okulary w cienkich oprawkach, jeszcze podkreślające jego mikrą posturę. Obaj byli jednak zawsze weseli i zadowoleni z życia, zadbani, grzeczni i pachnący. W domu brzmiała muzyka, chłopaki się śmiali i sączyli kolorowe drinki, których sporządzaniem zajmował się tradycyjnie Jonatan, sporo od wszystkich starszy, bo już dobiegający czterdziestki, wizażysta fryzur, czyli po ludzku – fryzjer. Annę przyjęto z honorami i natychmiast wręczono szklankę udekorowaną parasolką. Nie sposób było dłużej się dąsać, musiała się uśmiechnąć. Otaczał ją zupełnie inny świat w porównaniu z tym, czego doświadczyła w szkole.
– Idziemy dziś w tango – oświadczył Franek. – Może tym razem się skusisz i wyjdziesz z domu?
– Nie martw się o szmal na drinki, prowincjonalna nauczycielko. Dostałem dziś premię kwartalną, będziemy świętowali – oświadczył Mareczek, tak samo jak Walentyna zatrudniony w korpo, a co za tym idzie, zarabiający całkiem porządnie. – Ja dziś stawiam!
– Nie bądź ciągle taką smutną szarą myszką – odezwała się ostatnia osoba spośród zgromadzonych, Kaśka, wspólniczka i przyjaciółka Jonatana, która razem z nim prowadziła zakład fryzjerski. – Musisz czasem wyjść z chałupy. Obiecuję, że gdy tylko się zmęczysz, osobiście odstawię cię do domu. Aha, i żadnych prochów!
– Uch, dlaczego? – obruszył się Jonatan.
– Bo jesteś już za stary na takie wybryki. Wątroba ci siądzie, dziadu – odparła wizażystka. – Jak cię odwiozą do szpitala, to kto będzie zarabiał na spłatę kredytu?
Musieli wejść w spółkę i wziąć wspólny kredyt, by urządzić atelier niemal w samym centrum miasta. Ich kłopoty finansowe były częstym tematem poruszanym przez Kaśkę, nieco bardziej zapobiegliwą niż Jonatan, uważający się za artystę i bujający w obłokach.
Anna przez chwilę rozważała propozycję, ale wizja łażenia po hałaśliwych klubach i pompowania w siebie dziwnych alkoholi, jakoś zupełnie jej nie pociągała. Marzył się jej spokój i cisza. Sączyła drinka, słuchając rozmów, sama też trochę ponarzekała na atmosferę w pracy, ale nie wspomniała ani o wstrętnych, choć zakamuflowanych propozycjach dyrektora, ani o ordynarnym nagabywaniu ucznia. Nie chciała wysłuchiwać oburzonych okrzyków i łajania za to, że się nie postawiła.
Towarzystwo w końcu zaczęło się zbierać do wyjścia, gdy Franek sobie o czymś przypomniał. Trzasnął się w czoło i wybiegł do przedpokoju, z wnękowej szafy wyciągnął tekturowe pudło i przytaszczył je do kuchni, gdzie tradycyjnie wszyscy się zebrali. Postawił je na stole i otworzył, pokazując zawartość zgromadzonym. W pudle znajdowały się jakieś klamoty pozawijane w papier kuchenny.
– Mam tu dla was prezenty, prawdziwe skarby, które ocaliłem od zniszczenia. Zapomniane artefakty od stuleci spoczywające w mrocznych lochach instytutu – oświadczył uroczystym tonem.
Walentyna parsknął jednak śmiechem, psując mu podniosły efekt. Franek się jednak tym nie przejął i zaczął wyciągać znaleziska. Przyjaciel Anny razem z nią kończył ten sam wydział, ale zamiast zostać nauczycielem, zahaczył się do pracy jako naukowiec w starym instytucie na Żoliborzu. Pracował tam od dwóch lat jako chemik młodszy specjalista i jednocześnie robił doktorat u swojego szefa – profesora. Praca w państwowej instytucji miała swoje plusy i minusy, do minusów należała niezbyt wysoka pensja, ale plusem była stabilizacja życiowa i szanse na rozwój, w tym naukowy.
– No dobrze, instytut nie ma kilkuset lat, ale powstał jeszcze przed wojną – kontynuował, odwijając pierwszą zdobycz. – Większość gmachów zbudowali komuniści w latach pięćdziesiątych, a budowali z rozmachem. Jak wiecie, w tej chwili na wielohektarowym terenie znajduje się kilka instytucji i mnóstwo mniejszych firm, ale kiedyś to była jedna państwowa placówka badawcza. Pod starymi laboratoriami, które mają po kilka pięter, są rozległe lochy używane jako magazyny chemikaliów, ale mogące także służyć za bunkry. W każdym razie, tych skarbów tam nie znalazłem, nigdy w te piekielne czeluści nie zaglądałem, choć trochę mnie tam ciągnie. Mam to z innego miejsca.
– Napięcie rośnie – mruknął Walentyna, gładząc się po brodzie.
– Instytut podupadał od czasów przemian w osiemdziesiątym dziewiątym, wiele pomieszczeń zostało zamkniętych na głucho i stało latami odłogiem. W końcu jednak władze poszły po rozum do głowy i zaczęły je za niewielkie kwoty wynajmować. To przecież wspaniałe lokacje dla małych firm, instytut stoi wszak niemal w środku miasta – kontynuował niezrażony Franek. – Niektóre pomieszczenia zaczęto remontować i odgruzowywać, a nawet korzystając z unijnych grantów, przebudowywać na nowoczesne laboratoria. Niedawno zabrano się do ostatniego piętra w jednym ze zrujnowanych budynków. Przechodziłem tam dzisiaj, tuż obok kontenerów, do których robotnicy wywalają gruz i rupiecie znalezione w pomieszczeniach.
– Znalazłeś te skarby na śmietniku? – upewniła się Kaśka.
– Nie. Ja je ocaliłem przed śmietnikiem – z dumą oświadczył Franek. – Robole nie znoszą gruzu z czwartego piętra na dół, ale wrzucają go do specjalnych rękawów zawieszonych za oknem, którymi zlatuje prosto do kontenera. Przechodząc obok, usłyszałem straszliwy brzęk i łomot, gdy taka porcja wylądowała w kontenerze. Zerknąłem do środka, a tam, moi drodzy, mnóstwo starego potłuczonego szkła laboratoryjnego. Budowlańcy niszczą starocie, pomyślałem! Pognałem więc na górę i wpadłem do remontowanych pomieszczeń. Akurat kierownik budowy był na miejscu, miły przystojniaczek o błyszczących oczkach i mocno zbudowanej klacie…
– Do rzeczy – Anna przywołała go do porządku.
– Pozwolił mi pogrzebać w szafach, które jego chłopcy właśnie rozpruwali. Dopadłem ich więc i proszę, co znalazłem. To dla ciebie, Kaśka – wyciągnął z papierów urządzenie przypominające staroświecki mikroskop, tyle że zaopatrzony w dwa okulary.
– Uuuu! Ale dizajnerskie coś! Wystarczy tylko wyczyścić! Ile ma pokręteł i nawet lusterko! – ucieszyła się fryzjerka zbierająca starocie, którymi ozdabiała mieszkanie i pracownię.
– To refraktometr Abbego – zdziwiła się Anna. – Ostatni raz widziałam coś takiego na uczelni, w gablocie…
– Ocaliłem go przed zniszczeniem i przekazuję w ręce artystki, niech służy jako bibelot, skoro do robienia nauki już się nie nadaje – oznajmił Franek. – Pochodzi prawdopodobnie z lat siedemdziesiątych, ma oryginalną optykę Carla Zeissa. Myślę, że na eBayu jest wart kilkaset euro. Ale wracając do skarbów, następny jest dla Jonatana.
Wręczył mu trzy kuliste kolby o spłaszczonych dnach, wykonane z grubego szkła i zaopatrzone w szlify ze szklanymi korkami. Naczynia mogły mu służyć jako oryginalne karafki.
Mareczek z kolei dostał piękny cylinder miarowy, również zamykany szklanym korkiem. Naczynie było wykonane z czystego kwarcu i pozwalało precyzyjnie odmierzyć objętość cieczy niezależnie od jej temperatury. Wspaniale się nadawało do kuchni jako nie tylko ozdobne, ale funkcjonalne naczynie.
Walentynie trafił się zestaw metalowych szpatułek, które mogły mu się przydać w jego malarskim hobby do mieszania i nakładania farb.
Wszystkich zaskoczyły, ale i ucieszyły niespodziewane prezenty. Nikomu nie przeszkadzało, że zostały zdobyte chwilę przed wyrzuceniem na śmietnik. Ostatni przedmiot trafił w ręce Anny. To była zaskakująco ciężka książka.
– W kącie stał stary sejf na trucizny, nawet nie zamknięty. Znalazłem w nim szklane fiolki z różnymi smrodami, między innymi ze związkami fosforu i z bromem. Całe szczęście, że robotnicy nie wrzucili ich do śmietnika, bo gdyby się potłukły, ktoś mógłby się poparzyć lub zatruć. Obok nich leżało kilka laboratoryjnych notatników, wśród nich ten – oznajmił, odsłaniając okładkę księgi.
Wszyscy westchnęli. Notatnik został obłożony w drewno okute na rogach poczerniałą blachą, pokrytą misternym grawerunkiem w roślinne motywy. Drewno powleczono czymś zielonym, wyglądającym jak delikatna skóra. Środek księgi również ozdobiono poczerniałym metalowym zdobieniem przedstawiającym słońce umieszczone w trójkącie. Anna z namaszczeniem otworzyła książkę, w której znajdowały się pożółkłe kartki zapisane starannym, równym pismem, liczbami i wzorami związków chemicznych.
– Te kartki ze środka są do wywalenia – oznajmił lekko Franek. – Można łatwo je wypiąć. Skarbem są okładki. Narzekałaś, że boisz się uszkodzić laptop, wożąc go w torbie i obijając co rusz w pociągu i tramwaju. Będziesz mogła zamontować go w tych okładkach. Są solidne i okute blachą, a do tego cholernie stylowe.
– Hipsterskie – skwitował Walentyna.
– Raczej dziwne – mruknął Mareczek.
– Oryginalne – poprawiła go Kaśka.
– Piękne… – podsumowała oczarowana Anna.
Z namaszczeniem przewracała kartki, gładziła okładkę i okucia. Nie była co prawda fanką staroci, nie przepadała na antykwariatami i nigdy nie kolekcjonowała podobnych rupieci, ale księga w jednej chwili jej się spodobała. Niby była masywna i ciężka, ale zdobienia czyniły ją delikatną i hm… kobiecą?
– Dość tego, moi państwo! Zostawiamy skarby i ruszamy w miasto. Odbierzecie je rano, w czasie after party. A teraz wynocha! – zarządził Franek. – Aniu, na pewno nie masz ochoty się zabawić?
– Dzięki, ale zostanę. Łeb mam jak balon po całym dniu w szkole, więcej jazgotu nie zniosę – odparła z uśmiechem, odruchowo tuląc tomiszcze do piersi. – Idź i tańcz, młodzieńcze! Tylko nie podrywaj dużo młodszych chłopaków, bo narobisz sobie siary!
Mrugnął porozumiewawczo w odpowiedzi i z całą resztą zawinął się z mieszkania. Anna odetchnęła z ulgą, natychmiast wyłączyła muzykę i załadowała kieliszki oraz koktajlowe szklanki do zmywarki. Wsadziła też do lodówki puszki z ohydnymi napojami izotonicznymi, które Franek lubił spożywać na kaca. Będzie je miał schłodzone na otrzeźwienie i uzupełnienie płynów, kiedy wróci nad ranem.
W końcu usiadła na kanapie, okrywając się kocem. Nie zapomniała o wzięciu kubka herbaty i kilku kawałków czekolady. Położyła upominek na kolanach i po raz kolejny dokładnie go obejrzała. Kartki pachniały oszałamiająco chemikaliami, aż kichnęła. Musiały przesiąknąć oparami, przez długie lata leżąc w sejfie razem z truciznami. Anna, nie przejmując się jednak zapachem, postanowiła przejrzeć notatki, zanim usunie papiery spomiędzy okładek. Otwierając księgę, nacisnęła niechcący metalowe słońce, a to kliknęło i obróciło się o kilka stopni. Zupełnie jakby uruchomiła jakiś mechanizm. Ale nie nastąpiło nic więcej, poza metalicznym trzaśnięciem. Bardzo intrygujące – pomyślała, ale nie sposób było stwierdzić, co to takiego. Zostawiła zatem okładkę i skupiła się na wnętrzu.
Okazało się, że ma przed sobą dziennik laboratoryjny, który należał do magister Lucyny Ostaszewskiej z Zakładu Środków Ochrony Roślin. Przynajmniej tak wynikało z zamaszystego podpisu widniejącego na pierwszej kartce. Dalej znajdowały się suche i rzeczowe wpisy opatrzone datami, numerami eksperymentów, kodami próbek, wzorami chemicznymi i wynikami analiz. Pierwszy eksperyment magister Ostaszewska przeprowadziła w styczniu 1960 roku. Ponad pół wieku temu! – zachwyciła się Anna, choć podejrzewała, że okładka mogła być jeszcze starsza.
Przeglądała dziennik strona po stronie, delektując się starannym, równym pismem. Kiedyś do sztuki kaligrafii przykładano znacznie większe znaczenie, ale co się dziwić, skoro prawie wszystko pisano ręcznie. Schludność i przejrzystość pisma świadczyła o charakterze poprzedniej właścicielki dziennika, Lucyna Ostaszewska musiała być dobrym naukowcem, zorganizowanym i uważnym. Czy takim też była człowiekiem? Zimnym i skupionym na wynikach, liczbach i symbolach? Ach, nie! Spomiędzy kartek nagle wypadł ususzony kwiatek, zwykła polna stokrotka. Mało tego, na rogu kolejnej Lucyna narysowała serduszko. To było w 1966 roku. Zakochała się wtedy?
Anna zmrużyła oczy, wyobrażając sobie młodą kobietę w białym fartuchu uśmiechającą się do wysokiego mężczyzny. Z pewnością był wysoki i przystojny! W tle mieli laboratorium pełne szklanej aparatury stojącej pod dygestorium. Za oknem zieleniły się drzewa, jaśniało słońce. Po ulicach jeździły czerwone autobusy-ogórki, a nad stolicą górował lśniący bielą świeżego piaskowca, niedawno zbudowany Pałac Kultury. Tak to musiało wyglądać…
Kilka kartek dalej Lucyna pokreśliła wyniki gwałtownymi, nerwowymi zygzakami. Efekt kłótni kochanków? Na szczęście charakter pisma się jej nie zmienił. Mijały kolejne miesiące pełne wzorów chemicznych i powtarzanych doświadczeń. W niektórych pierścieniach benzenowych zamiast uwspólnionego wiązania Lucyna rysowała słoneczko lub uśmiechniętą buźkę. Chyba była szczęśliwa. Na kolejnej kartce, pod opisem doświadczenia, niestarannym pismem, widocznie machinalnie, zanotowała – „Zapytać o zaręczynowy pierścionek”.
– Uhu! Czyżbyś szykowała się do ślubu? – mruknęła Anna.
Niestety, dwie kolejne kartki zostały częściowo spalone i czymś zalane, a ostatnie pozostały nie zapisane. Anna poruszyła się niespokojnie. Stało się coś złego? Czy te plamy to tylko przypadkiem rozlana herbata?
Znów zaczęła przeglądać notatki, ale głowa coraz bardziej jej opadała. W końcu oparła ją o poduszkę i tuląc do siebie dziennik, zasnęła. Śniło się jej, że nosi staroświecką suknię, z koronkowym kołnierzykiem, a dech zapiera jej zaciśnięty mocno gorset. Stała przed czarną tablicą w klasie, za oknem dymiły kominy jakiejś fabryki. Potem paradowała w ciężkiej krynolinie po salonie oświetlonym świecami, a kłaniali się jej panowie w dawnych mundurach. Obudziła się w środku nocy z poczuciem spełnienia i spokoju. Zawlokła się do łóżka i dospała do rana, nie przeszkadzał jej nawet tłukący się w kuchni, kompletnie urżnięty Franek, który nad ranem wrócił z imprezy. Przez resztę nocy błądziła w snach po starych szkołach i uczyła czegoś dzieci, które chciały ją słuchać.
* * *
– Słuchaj, nie uwierzysz, co mi się śniło! – powiedziała, wchodząc do salonu. – Coś kompletnie odlecianego!
Franek odpowiedział jej tylko jęknięciem i skrzywieniem ust. Nawet nie próbował otwierać oczu, tylko przewalił się na łóżku na drugi bok. Nie było sensu próbować nawiązywać z nim kontaktu przed piętnastą. Tradycyjnie do tej pory pozostanie martwy dla świata. Ciągle miał w zwyczaju spędzać weekendy, jakby był studentem, a nie dobiegającym trzydziestki naukowcem. Anna pokręciła więc głową i poszła się umyć. Potem poleciała na bazarek przy domu handlowym po świeże pieczywo, owoce i warzywa. Zrobiła śniadanie, posprzątała kuchnię i swój pokój, by w końcu zasiąść do pracy.
Otworzyła teczkę ze sprawdzianami. Dwie klasy trzecie, dwie drugie i pierwsze. W sumie około stu pięćdziesięciu prac do przebrnięcia. Koszmar nauczycielskiej soboty! Pewnie tradycyjnie w trakcie poprawiania klasówek zagotuje się ze złości na głupotę i bezczelność uczniów, na ich nieuctwo i lenistwo, a przede wszystkim na to, jak bardzo mają w nosie ją i to, czego uczy. Przeleci jej tak pół dnia, a skończy się bólem żołądka i głowy. Wieczorem będzie tak zrezygnowana i zniechęcona, a do tego zmęczona, że znów skończy się na czekoladzie i wlewaniu w siebie herbaty przed telewizorem.
Powinna rzucić to wszystko, zostawić pracę nauczycielki, do której ewidentnie się nie nadawała, i zająć czym innym. Tylko czym, skoro właściwie nic nie potrafiła?
Odłożyła kartkówki i wzięła do ręki tajemniczy notatnik laboratoryjny. Czy to przez niego miała tak dziwaczne marzenia senne? Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek śniło się jej coś aż tak bardzo rzeczywistego. Zupełnie jakby tam była, w innych czasach, w innym życiu. Może to przez te zapachy? Nawdychała się smrodów parujących z przesiąkniętych chemikaliami kartek, aż zasnęła kompletnie naćpana. Te substancje, nad którymi pracowała Lucyna, to były jakieś środki owadobójcze. Zdaje się, że fosforoorganiczne trucizny do zwalczania szkodników. W dodatku książka leżała w sejfie pełnym niebezpiecznych związków. Kto wie, czym przesiąkła?
A właściwie dlaczego ktoś tam ją włożył?
Anna zapomniała o klasówkach. Włączyła komputer i zaczęła poszukiwania Lucyny Ostaszewskiej. Nie wiązała z nią żadnych planów, po prostu chciała dowiedzieć się czegoś więcej o właścicielce księgi. Wyszukiwarka wskazała kilka kobiet o tym nazwisku, ale żadna nie była poszukiwaną. Anna stwierdziła, że Lucyna prawdopodobnie od lat już nie żyje, a jeśli nawet, to jest zbyt wiekowa, by mieć założone konto na Facebooku lub w jakiś inny sposób prowadzić wirtualną aktywność. Już przesunęła kursor, by wyłączyć komputer, gdy dla świętego spokoju weszła jeszcze na stronę instytutu. Nie znalazła nic o historii i dawnych pracownikach, na stronie toczyło się życie wyłącznie współczesne. Spostrzegła za to zakładki poświęcone publikacjom i wynalazkom opracowanym przez naukowców. Okazało się jednak, że dotyczą wyłącznie ostatnich dziesięciu lat działalności.
Znajdę cię! Wystarczy, że sięgnę głębiej – mruknęła do siebie, otwierając nowe strony.
Miała pomysł. Uruchomiła równolegle dwie darmowe bazy patentowe zawierające także publikacje, i to niemal z całego świata. Były darmowe, dlatego miały wiele luk i ograniczeń. Brakowało w nich licznych wynalazków i artykułów, ale i tak do pobieżnych poszukiwań naukowych mogły się przydać. W pracy Franek miał dostęp do płatnych baz, gromadzących nieskończone morze danych, ale mógł z nich korzystać jedynie na służbowym komputerze z zainstalowanym stanowiskiem o wykupionej licencji. Anna podjęła zatem próbę na darmowych serwisach. Nie dało się w nich szukać po nazwiskach twórców, ale dało po właścicielach wynalazku, kraju publikacji, a nawet zakresie dat. To wystarczyło. Po kilku chwilach pojawił się jej spis publikacji z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, zgłoszonych przez instytut.
Niestety, w międzynarodowej darmowej bazie nie było dokumentów PDF ze skanami patentów z czasów PRL, a jedynie abstrakty, znaczy kilkuzdaniowe skróty ich zawartości. Lucyna Ostaszewska występowała jako współautorka kilkunastu patentów i artykułów poświęconych substancjom fosforoorganicznym. I to tyle.
Czekaj, czekaj! – nagle w oczy Anny rzucił się anglojęzyczny tytuł patentu.
Widocznie instytut na fali gierkowskiej odwilży zdecydował się zgłosić jakiś wynalazek na Zachodzie. I oto było! Zgłoszenie z 1980 roku, z nazwiskiem Ostaszewskiej – pierwszej twórczyni. Po kliknięciu otworzył się pełen tekst patentu. Anna aż westchnęła, bo w dziale Inventors, prócz nazwisk współtwórców, a było ich tylko troje, widniały ich adresy!
Docent Lucyna Ostaszewska, Warsaw, trzydzieści jeden przez jeden, Kozietulski Street – przeczytała na głos. – Gdzie to jest?
Znalazła szybko w mapach Google’a. Mała uliczka niedaleko placu Inwalidów. Znaczy na Starym Żoliborzu, blisko instytutu. Lucyna musiała chodzić do pracy piechotą, przez pełne drzew uliczki, w spokojnej cichej okolicy. Ciekawe, czy jeszcze żyje? A jeśli tak, to czy trzydzieści pięć lat później nadal mieszka przy tej ulicy?
Pchnięta potężnym impulsem Anna wstała i szybko zaczęła się ubierać. Czuła palącą, nie dającą się stłumić ciekawość. Niestety, przez wścibstwo zdarzyło się jej czasem pakować w kłopoty, ale nie umiała zwalczyć tej wady charakteru. Musiała sprawdzić, czy Lucyna żyje, a jeśli tak, to spytać ją o tę książkę. Lub po prostu jej oddać. Przy okazji spyta, skąd wytrzasnęła tak dziwaczną, ale piękną okładkę? Co znaczyło serduszko, rozlana plama i przypalone kartki? I czemu zostawiła notatnik w sejfie?
Ach, chrzanić klasówki! I tak nikogo nie ciekawiły ich wyniki. Ani uczniów, ani dyrekcji. Wszyscy mieli gdzieś jej pedagogiczny wysiłek i wiedzę, którą przekazuje. Była tylko młodą kobietą, niegodną uwagi i szacunku, nie radzącą sobie z uczniami, kolegami i przełożonymi. Pora zająć się jakimś hobby, nawet jeśli miałaby to być detektywistyczna amatorszczyzna. Czy nawet zwyczajne wścibstwo!
Po kilku minutach siedziała w tramwaju mknącym w kierunku placu Zawiszy, tam przesiadła się w kolejny, jadący na Żoliborz. W torbie przerzuconej przez ramię krzepiąco ciążyła jej księga. Za oknem przesuwało się jesienne miasto, trochę deszczowe i chłodne, ale w miarę przyjazne. Anna wysiadła na placu Grunwaldzkim i ruszyła dalej piechotą. Znalazła się w świecie cichszym i spokojniejszym, ruch samochodowy był tu znikomy, przechodniów też minęła raptem kilku. Całą okolicę porastał starodrzew, wraz w powiewami wiatru ospale sypiący chmurami pożółkłych liści. Anna poczuła się, jakby się znalazła w starym, tajemniczym ogrodzie.
Po dziesięciu minutach marszu znalazła ulicę Kozietulskiego i ruszyła nią, rozglądając się ciekawie. Mimo że uliczka była wąska, bez pobocza, z obu jej stron rosły drzewa. Za nimi wznosiły się przytulone jeden do drugiego domy i dwupiętrowe kamienice. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że zabudowa w sporej części jest jeszcze przedwojenna. To nietypowe w Warszawie, która została wszak niemal w całości zburzona po powstaniu 1944 roku.
W końcu Anna stanęła przed furtką prowadzącą do jednopiętrowego domu z czterema mieszkaniami. Zawahała się przez chwilę, ale ciekawość zwyciężyła atak nieśmiałości i pewnym krokiem ruszyła do środka. Na domofonie pod numerem jeden znajdowała się wyblakła tabliczka z nazwiskiem Ostaszewska. Annie serce zabiło żwawiej. Nie czekając dłużej, zadzwoniła i zamarła w oczekiwaniu. Zamek przy drzwiach zabuczał, pchnęła go więc i weszła do środka. Znalazła się na klatce schodowej z drzwiami po obu stronach i schodami na górę. Drzwi jedynki były otwarte i stała w nich młoda kobieta o surowym wyrazie twarzy.
– Dlaczego otwiera pani bez pytania? Przecież wpuści pani domokrążcę lub złodzieja! – rugała kogoś przebywającego wewnątrz mieszkania. Odwróciła się jednak do Anny i zmierzyła ją podejrzliwym spojrzeniem. – A pani do kogo?
– Czy mieszka tu Lucyna Ostaszewska? Ja w sprawie starych dokumentów znalezionych w instytucie – bąknęła niepewnie.
– Kto tam? – z głębi mieszkania dobiegł starczy głos, na którego dźwięk Anna poczuła falę gorąca. Czyżby to była ona?
– Jakaś podejrzana osoba, która twierdzi, że w sprawie dokumentów z instytutu. Jeśli będzie pani wpuszczała kogo popadnie, następny może być oszust podający się za pani wnuczka! – zagrzmiała kobieta.
– Och, przestań, Mariolu! Przecież nie mam wnuczka, dobrze o tym wiem. Nie jestem jeszcze tak stara i otumaniona, by się złapać na numer z wyłudzeniem pieniędzy! – W wejściu pojawiła się energiczna staruszka, która spojrzała na Annę z ciekawością. – Pani do mnie? Z instytutu?
Anna patrzyła z równym zainteresowaniem. Stała przed nią kobieta mająca około osiemdziesięciu lat, podpierająca się laską i trochę przygarbiona, ale spoglądająca bystrym, inteligentnym wzrokiem. Ludzie pracujący umysłowo przez całe życie zwykle zachowywali intelektualną sprawność do późnej starości, i tak też chyba było z panią Lucyną. Anna nabrała pewności, że ma przed sobą właścicielkę notatnika. Staruszka ubrana była dość nowocześnie i właściwie sportowo, w luźne dresy w różowym kolorze, a na nogach miała trampki, jakby właśnie wróciła z joggingu lub sali gimnastycznej. Mocne, ale zupełnie siwe włosy nosiła krótko ostrzyżone.
– Nie jestem z instytutu, ja tylko w sprawie pani pracy w instytucie, a właściwie pewnych papierów, które…
– Dość! Proszę więcej nie mówić! – staruszka uciszyła ją, energicznie machając laską.
Anna cofnęła się wystraszona, za to kobieta stojąca w drzwiach przewróciła tylko oczami.
– Wszystko jasne – pani Lucyna zniżyła głos. – Musimy porozmawiać w cztery oczy. Jest pani agentką ABW, czy oficerem z MON? Dobrze, proszę nie odpowiadać przy świadku. Mariolu, kochanie, możesz już iść. Dziękuję ci, widzimy się we wtorek, a teraz uciekaj. Może chodzić o bezpieczeństwo narodowe. Tylko nikomu ani słowa, jasne? Sza!
Mariolka prychnęła tylko i cofnęła się do środka, by zabrać torbę. Pożegnała się, kręcąc głową, na odchodne jeszcze raz zlustrowała podejrzliwie Annę, w końcu wyszła z budynku. Pani Lucyna ujęła gościa pod ramię i wciągnęła do mieszkania, a potem zaryglowała drzwi.
– To dobra dziewczyna, z ośrodka opieki społecznej. Pomaga mi trochę, bo jestem osobą samotną i nieco schorowaną. Robi zakupy, ogarnie mieszkanie, takie tam – wyjaśniła gospodyni, wprowadzając Annę do salonu.
Mieszkanie urządzone było prosto i całkiem nowocześnie. Właścicielka nie zagraciła go pamiątkami z przeszłości, starymi meblami i bibelotami. Jedną ścianę zajmowały półki zapełnione książkami, w kącie, naprzeciwko sofy i niskiego stolika, stał telewizor. Na jedynym fotelu leżał zwinięty w kłębek gruby kot, który spojrzał na Annę bez zainteresowania i natychmiast z powrotem zasnął.
– Zatem się wydało, tak? Prawda wyciekła i próbujecie zatuszować, czy chodzi o coś innego? – spytała staruszka, wskazując Annie miejsce na sofie. – Niech pani siada, pani oficer, i mówi co zaszło. Wiecie, że w razie czego wszystkiego się wyprę, całe życie wymyślałam i wytwarzałam wyłącznie środki ochrony roślin. Fungicydy, insektycydy, nic poza tym!
– Ech, to chyba nieporozumienie – bąknęła Anna.
– Przecież pani w sprawie mojej pracy w instytucie, jakichś dokumentów, które wyciekły. To o co może chodzić, u licha, jak nie o broń chemiczną? – zdziwiła się gospodyni.
Annę zatkało. Spojrzała na Lucynę szeroko otwartymi oczami. Czyżby jednak babcię dopadła demencja i namieszała jej w głowie?
– Mój przyjaciel pracuje w instytucie i dostałam od niego pewien dziennik laboratoryjny. Zdaje się, że należał do pani… – zaczęła od początku.
– A zatem przeciek jest przez moje notatki! – westchnęła staruszka. – Poczekaj, słonko, pójdę zaparzyć nam herbaty. Myślałam, że wszystkie zapiski zostały zniszczone, oczywiście nie licząc tych, które wcześniej spłonęły w pożarze, w sześćdziesiątym siódmym. Późniejsze przecież zabierali chłopcy z biura bezpieczeństwa. Wiesz, chodziło o to, by się nie wydało. Nasz zakład był przykrywką od czasu utworzenia Układu Warszawskiego. Środki ochrony roślin były oficjalną działalnością, ale powstawały tylko jako produkt uboczny. Naprawdę wytwarzaliśmy gazy bojowe i ich prekursory na potrzeby armii. Moim dziełem były całe generacje następców sarinu, tabunu i somanu. Hi, hi! Przy okazji wymyśliłam trutkę na korniki. Chcesz trochę powideł do herbaty? Sama je robię!
Anna pobladła, porażona wstrząsającą informacją.
– Nie, dziękuję – bąknęła, wyobrażając sobie staruszkę trzymającą w kuchni pełno słoików z truciznami, które mogą się jej, przez słaby wzrok, pomylić z powidłami.
– Prace trwały aż do mojej emerytury, choć pod koniec pełniłam tylko funkcję konsultantki i pracownika umysłowego – kontynuowała pani Lucyna. – Z tego, co wiem od młodszych kolegów, po upadku komuny zakład robił zlecenia dla nowego wielkiego brata, tego zza oceanu. Ciekawe, czy chłopcy nadal działają? NATO nie powinno rezygnować z tak doskonałych fachowców, specjalistów od fosforoorganiki o niebywałym doświadczeniu… Ale mnie to już nie dotyczy. Powiedz wreszcie, słonko, kogo trzeba uciszyć w związku z moimi papierami?
– Uciszyć? – jęknęła Anna. – To jakieś nieporozumienie. Jeszcze nic się nie wydało. Jestem tylko nauczycielką chemii, a pani notatnik wpadł mi w ręce przypadkowo. Pomyślałam, że ze względu na rzadką oprawę mógł mieć dla pani znaczenie sentymentalne. Oto on, proszę.
Wyciągnęła z torby księgę i podała ją staruszce, która akurat niosła salaterkę z ciasteczkami do herbaty. Na widok zielonej okładki okutej czarną blachą babcia zamarła, a talerzyk wypadł jej z rąk, z hukiem roztrzaskując się na podłodze.
* * *
Anna wpadła w panikę. Posadziła pobladłą staruszkę na sofie i zabrała się do zbierania ciastek z podłogi. Otrząsnęła się jednak i skupiła na omdlałej gospodyni, zapytała, czy ma wpisane w telefon kontakty alarmowe w razie nagłej choroby. Jakiś numer do rodziny lub lekarza? Musiała wiedzieć, jak jej pomóc, na wypadek gdyby pani Lucyna straciła przytomność.
– Telefon do rodziny? Nie mam rodziny, jestem samotna – odparła staruszka, nie odrywając wzroku od leżącej na stoliku księgi. – Nie martw się jednak, dziecko. Nic mi nie jest, mam mocne serce. To tylko chwilowy wstrząs. Byłam przekonana, że ten notatnik spłonął w pożarze pół wieku temu. Gdy go wyjęłaś, poczułam się, jakbym ujrzała ducha.
Anna pokiwała głową i pobiegła do kuchni zalać herbatę, bo woda zdążyła już się zagotować. Krzątając się przy czajniczku z naparem, zamyśliła się nad reakcją gospodyni.
Ujrzała ducha! Zatem jest emocjonalnie związana z tamtymi czasami i wydarzeniami z przeszłości, bo chyba nie z notatnikiem. On tylko przypomina dawne czasy i to, co się wtedy wydarzyło. Z pewnością chodzi o jakąś tragedię miłosną. Może Lucyna została porzucona? Lub wspomniany pożar odebrał jej miłość? – zastanawiała się gorączkowo.
– Byłam przekonana, że uległ zniszczeniu w czasie tamtego pożaru. Gdzie go znalazłaś? I kim właściwie jesteś, dziewczyno? – rzeczowo spytała staruszka, gdy Anna wróciła z herbatą.
W końcu miała okazję, by się przedstawić i opowiedzieć o przypadkowym odnalezieniu księgi i ocaleniu jej przed zniszczeniem. Przyznała też, że do poszukiwań właścicielki tego przedmiotu pchnęła ją zwykła ciekawość.
– Całą noc miałam dziwne sny przez ten dziennik. Chyba moją wyobraźnię pobudziło studiowanie go do późna w nocy. Przyzna pani, że przedmiot jest niezwykle intrygujący, zarówno zapiski wewnątrz, jak i sama okładka. Wygląda niczym dzieło sztuki, ta zielona powłoka, czarny metal i dziwny symbol słońca w trójkącie…
– Zielona powłoka to safian, koźla skóra, w którą dawniej oprawiano szczególnie cenne woluminy – wyjaśniła pani Lucyna, głaszcząc okładkę. – A czarny metal, to poczerniałe srebro. Utleniło się, leżąc tyle lat w sejfie razem z chemikaliami o agresywnym działaniu. Wystarczy je wyczyścić i wypolerować, by słońce z okładki odzyskało dawny blask. Poza tym, jak na swój wiek, całość trzyma się bardzo dobrze. Ach, wracając do początku naszej rozmowy, zatem wygłupiłam się, gadając o tajemnicach instytutu? Naprawdę jesteś tylko nauczycielką, a nie funkcjonariuszem służb? To doprawdy idiotyczne z mojej strony, chyba umysł zaczyna mi słabować. Proszę cię, Aniu, zapomnij o mojej gadaninie. Niech to, co plotłam, zostanie między nami. A teraz przejdźmy do rzeczy. Wiesz już, że przedmiot ma pewną wartość antykwaryczną, choć trudną do sprecyzowania. Ma też dla mnie wartość emocjonalną, to pamiątka rodzinna. Powiedz zatem wprost, ile chcesz za ten dziennik?
Anna uniosła ręce w obronnym geście.
– Ależ, chyba pani mnie źle zrozumiała! Nie ma mowy o żadnych pieniądzach. Ta księga należy do pani, ja ją tylko znalazłam.
– Zatem należy ci się znaleźne. Czego oczekujesz? – spytała podejrzliwie staruszka. – Nie uwierzę, że tak po prostu, ze zwykłej grzeczności mnie odnalazłaś i poświęcasz czas. Chyba nie jesteś dobrą wróżką ani harcerką spełniającą uczynki dla odznaki?
– Dobrze, skoro tak stawia pani sprawę, to zgoda. Oddaję pani znalezisko, a w zamian proszę o opowieść. Chcę wiedzieć, co to za księga, skąd się wzięła i dlaczego miała spłonąć.
– Och, tylko tyle? – parsknęła staruszka. – To nie takie proste, nie da się tego skwitować w kilku zdaniach. Choć nie, wszystko się da uprościć i zmieścić w jednym esemesie, takie czasy. Ale ja tak nie potrafię. Mogę ci opowiedzieć to, co wiem o tej książce, ale to długa historia. Musiałabyś spędzić w towarzystwie starej baby kilka godzin, a i tak nie wiem, czy zdążyłabym opowiedzieć o wszystkim.
– Mam cały dzień wolny, nigdzie mi się nie spieszy – powiedziała Anna, natychmiast zapominając o zaległych klasówkach. – Proszę zaczynać.
Pani Lucyna uśmiechnęła się z zadumą, gładząc przy tym safian okładki. Napiła się herbaty i westchnęła.
– Zacznijmy zatem od kobiety, która podarowała mi ten dziennik. To była moja babcia, nazywała się Paulina Nikorowicz…
CIAG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI
1. Rok 2015. Anna
2. Rok 1905. Paulina
3. Rok 2015. Anna
4. Rok 1906. Paulina
5. Rok 1847. Ewa
6. Rok 1808. Zofia
7. Rok 1849. Ewa
8. Rok 1907. Paulina
9. Rok 2015. Anna
10. Rok 1967. Lucyna
11. Rok 2015. Anna