Rok bez lata - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook + książka

Rok bez lata ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W 1816 roku, po największym w dziejach wybuchu wulkanu, nie nadeszło lato. Ziemię zasnuły chmury, sprowadzając wulkaniczną zimę. Ludzie uwierzyli, że krwawy śnieg, powodzie i apokaliptyczne zachody słońca zapowiadają koniec świata. Do węgierskiej hrabianki Rózsy przybywa kuzyn z Polski. Wkrótce okaże się, co planuje daleki krewny, bo gdzie są wielkie majątki, zaczynają się wielkie kłopoty…
Tymczasem były legionista i policjant Ignacy Kisielnicki wyrusza z Warszawy, by podążyć na Węgry tropem szajki morderców. W trakcie wyprawy stary wiarus zbiera wielce oryginalną drużynę. Losy wszystkich przetną się w roku bez lata, kiedy głód, zamieszki i szaleństwo pustoszą Europę.
Czy Rózsa obroni się przed sępami czyhającymi na jej życie i fortunę? Czy Kisielnicki wypełni niebezpieczną misję?
Dramatyczna historia młodej szlachcianki w powieści Rok bez lata zainspirowana jest rzeczywistą katastrofą klimatyczną, która wstrząsnęła światem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 29 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,1 (14 ocen)
6
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

proszę o następne książki tej autorki
00
helutek7

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😊
00
Re7-Bobie

Nie oderwiesz się od lektury

Ładna książka, bardzo dobrze się czytało, zachęcam do przeczytania.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© Kathryn Servian, Ivankmit, Leonid Dorfman | Depositphotos.com

Redakcja

Marta Jakubowska | Słowa na warsztat

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2022

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2022

ISBN 978-83-67102-71-1

Wstęp

Wiosną tysiąc osiemset piętnastego roku nastąpił największy w dziejach ludzkości wybuch wulkanu. Do erupcji doszło na wyspie Sumbawa w Indonezji i spowodowała ona całkowitą zagładę zamieszkującego to miejsce ludu. W efekcie do atmosfery trafiła ogromna ilość pyłów wulkanicznych, które z kolei utworzyły warstwę odbijającą promienie słoneczne, wskutek czego rok później wywołały na planecie zimę wulkaniczną.

Wiosna tysiąc osiemset szesnastego roku była bardzo krótka, zamiast niej w maju spadł śnieg, w wielu miejscach w Europie zabarwiony pyłami na czerwono. Szereg anomalii klimatycznych, takich jak burze śnieżne w środku lata, przymrozki utrzymujące się nawet w sierpniu, ulewne deszcze i wichury, spowodował katastrofalne powodzie wszystkich rzek w Europie. Zniszczone zostały całe zasiewy, a do tego upiorne, apokaliptyczne zachody słońca z niebem, po którym snuły się czerwone smugi, wywoływały liczne niepokoje, bunty i zamieszki.

Ludność, przekonana o nadchodzącym głodzie i końcu świata, dopuszczała się włamań do magazynów i spichlerzy, mordów i rabunków. Z zimna, głodu i od chorób zmarły setki tysięcy osób. Chaos i strach utrzymywały się przez cały rok, który przeszedł do historii jako „rok bez lata”.

Rozdział 1

Węgry, okolice Egeru, maj 1816 roku

Rózsa nie czuła się swobodnie w białej sukni z wysokim stanem, właściwie miała wrażenie, że jest brutalnie ściśnięta wstęgą pod piersiami, które przez to wpadały w pasmo materiału pod dekoltem niczym jabłka do koszyczka. Takie kiecki nazywano greczynkami, nawiązywały bowiem do sukienek, które można podziwiać na starożytnych rzeźbach. Były modne przez całe panowanie Napoleona, tak samo jak krótkie fryzury z drobnymi loczkami. Dziewczyna nosiła jednak długie blond włosy, dziś zaplecione w warkoczyk zawinięty w kok na czubku głowy. Epoka cesarstwa minęła, a wraz z nadejściem czasu pokoju i odbudowy także moda zaczynała się zmieniać. Ponoć w Paryżu trwał obecnie nawrót do stylu z szesnastego wieku, kopiowano kroje sukien, a nawet ciasno sznurowanych staniczków, wprost ze starych obrazów. Do Węgier jednak jeszcze nowe modele nie dotarły.

Hrabianka Rózsa Forgách de Ghymes et Gács, przez mamę zwana po prostu Rózią, najbardziej lubiła ubierać się po męsku. Kiedy papa żył, zabierał ją często na polowania, a wówczas pozwalał córce wkładać spodnie do jazdy konnej, a także męską koszulę i skórzany kubrak. W czymś takim przynajmniej można było swobodnie się ruszać, bez obawy, że wiatr zerwie kieckę, bo zgodnie z modą greczynki były lekkie i zwiewne, najlepiej szyte z muślinu, batystu lub jakiegoś lekkiego jedwabiu. Rózsa czuła się w czymś takim niemal naga, a to ją krępowało, szczególnie kiedy w pobliżu przebywali mężczyźni. Ci bowiem zawsze gapili się na jej uniesione sukienką walory, przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Trudno zresztą im się było dziwić, ktoś, kto wymyślił taki krój, chyba właśnie to miał na celu – podkreślenie urody damy, a przy okazji wystawianie mężczyzn na pokuszenie.

Dziś jednak wyboru nie miała, obiecała kuzynowi, że zabierze go na przechadzkę. Dzień zapowiadał się cudownie! Czuła, że musi wyglądać jak najpiękniej, bardzo bowiem chciała oczarować drogiego gościa z Polski. Przyjechał do Egeru kilka dni temu, był synem brata mamy Róży i nazywał się Piotr Mierzewski. Mama uczyła Rózię po polsku, więc się dogadywali z kuzynem, ale okazje do mówienia w tym języku zdarzały się w komitacie Heves, tylko kiedy przyjeżdżali kupcy po wino. Zresztą nie język był tu dziś najważniejszy, ale osoba Piotra. Kuzyn, którego widziała ostatnio, jak byli jeszcze dziećmi, wyrósł na pięknego młodzieńca.

Aż się uśmiechnęła do swego odbicia w lustrze, ciągle bowiem stała w swoim buduarze i kończyła szykowanie się do wyjścia. Założyła jeszcze kapelusik typu budka i zawiązała jego wstążki pod brodą. Och, Piotruś! Kiedy przyjechał kilka dni temu, nie mogła uwierzyć, że aż tak wyprzystojniał. Miał grzywę ciemnych włosów zaczesaną buńczucznie do przodu, koszulę o kołnierzyku wpijającym się w policzki i wiecznie zagniewaną, wyniosłą minę. Zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko poza. Piotr był dandysem, jak większość jego rówieśników ze sfer. Absurdalnie elegancki, do tego pełen kurtuazji, wręcz sztywny. W zachowaniu jakby lekko zblazowany, znudzony życiem i zobojętniały. Stał ponad troskami i zmartwieniami, które zaprzątały zwykłych ludzi. Dandysowi było wszystko jedno, niewiele go obchodziło, bo już wszystkiego doświadczył i wszystko przeżył. Niewzruszony, dumny, pewny siebie, czasem cyniczny, nawet arogancki. Moda na właśnie taką postawę panowała obecnie wśród młodzieńców. Mężczyźni! Któż by za nimi trafił. Ach, rozkochać w sobie takiego gagatka, to byłoby coś! – pomyślała Rózia i w końcu wybiegła z buduaru.

Przemknęła przez pałac. Teraz w zasadzie należał do niej. Po śmierci ojca pół roku temu została właściwie całkiem sama, mama zmarła kilka lat wcześniej, w czasie epidemii ospy, dwójka rodzeństwa odeszła w niemowlęctwie, jeszcze przed narodzinami Rózsy. Jedynaczkę wychowywał zatem papa, który niedawno niestety odniósł fatalną ranę uda podczas polowania. Spadł z konia i nieszczęśliwie się pokaleczył o leżące na polnej miedzy narzędzia rolnicze. W ranę wdała się ropna gorączka, przez którą hrabiemu Forgách de Ghymes zaczęła czernieć noga. Odjęto mu ją, ale było za późno i dumny dziedzic wielkiego rodu odszedł, nie pozostawiwszy po sobie syna. W jednej chwili Rózsa stała się najbardziej pożądaną partią nie tylko w komitacie, ale właściwie w całych Węgrzech stanowiących obecnie największą prowincję Cesarstwa Austrii. Wiadomo było, że jako kobieta, w dodatku młoda, nie może samodzielnie rządzić majątkiem. Prawo nie dopuszczało takich brewerii, niewiasty były zbyt słabe umysłowo, by móc zarządzać dobrami. Posiadłość, czyli pałac pod Egerem, winnice i lasy w Górach Bukowych stały się jej wianem i powinna czym prędzej wyjść za mąż, by małżonek mógł przejąć majątek w majestacie prawa i gospodarować nim jak należy. Tymczasem włości i posiadłość w zasadzie trafiły pod opiekę najbliższego męskiego krewnego Rózi, czyli wuja Mierzewskiego. To w związku z tym przysłał on swojego syna, Piotra. Młodzieniec miał dopilnować, aby wokół panny nie kręcili się łowcy posagów, by nie została przez jakiegoś cwaniaka uwiedziona i wykorzystana. Kuzyn powinien zadbać, by znalazła sobie godnego męża. Nie można bowiem było powierzyć tak ważnego wyboru kobiecie.

Ale by było, gdyby kuzyn się we mnie zakochał i poprosił o rękę! – pomyślała dziewczyna z rozbawieniem, wydało jej się to bowiem zabawną psotą.

Uśmiechnęła się nawet do mijanej służącej. Pora najwyższa zacząć się uśmiechać, czas żałoby po ojcu już minął. Skoro zdjęła czarną sukienkę, może też pozwolić, by wróciła jej radość życia. Z trudem hamując się przed chęcią zjechania po barierce, w podskokach zbiegła ze schodów i wypadła przed pałac, omal nie przewracając lokaja Odona, starego sługi, który gdy była dzieckiem, nosił ją na rękach.

– Panicz Piotr już czeka przy powozowni – powiedział, łapiąc ją na chwilę przed tym, zanim wylądowała tyłkiem na trawie, która równo przycięta ozdabiała dziedziniec.

Zachichotała, po czym mało statecznym krokiem powędrowała do zabudowań gospodarczych, przed którymi kręciło się kilku stajennych. Piotr oczywiście nie pospolitował się rozmową z koniuchami, za to osobiście sprawdzał popręgi dwóch osiodłanych wierzchowców. Jednym z nich była srokata kobyłka Tania, na której Róża najbardziej lubiła jeździć. Dziś została zaopatrzona w damskie siodło do jazdy bokiem. Hrabianka westchnęła w duchu, nie lubiła podróżować w ten sposób, wolała siedzieć na koniu normalnie, okrakiem, ale mając na sobie zwiewną sukieneczkę, byłoby to co prawda możliwe, ale nazbyt frywolne.

– Pięknie dziś wyglądasz, kuzynko – powiedział Piotr na jej widok. – Zresztą nie tylko dziś. Zgaduję, że to twój permanentny stan.

Minę nadal miał posępną, jak przystało na dandysa, ale kąciki ust uniosły mu się w tłumionym uśmiechu. Odziany był oczywiście elegancko, w opięte idealnie spodnie, błyszczące buty do jazdy i koszulę z fularem pod szyją. Był piękny i wyniosły niczym młody bóg, miło było na niego popatrzeć, w dodatku pachniał francuską wodą kolońską, którą skropił się nader obficie. Podał jej rękę, by pomóc wsiąść po podstawionych schodkach na grzbiet Tani. Sam z rozmachem wskoczył na grzbiet karego ogiera, na którym niegdyś lubił jeździć papa. Zresztą to z tego właśnie konia spadł i nadział się na radło, czy coś takiego.

– Ależ dziś wspaniała pogoda! – oświadczyła radośnie Rózsa, by zagaić rozmowę.

Słońce rzeczywiście świeciło obłędnie na błękitnym niebie upstrzonym gdzieniegdzie białymi bałwankami chmur. Choć nadeszła dopiero połowa maja, w Dolinie Egeru panowało już gorące lato. I bardzo dobrze, winogrona będą jesienią słodkie i soczyste, a to zapowiada, że ten rocznik wina wielce się uda. Kto wie, może nawet przejdzie do historii? Intrata zatem też będzie nie byle jaka. Rózsa mogła już w myślach liczyć zyski, mimo że właściwie nie ona je zgarnie, a jej przyszły mąż. Kobiety nie mogły tak po prostu zarobkować, to nie uchodziło.

Jechała przodem, pokazując kuzynowi rodzinne posiadłości, budynki gospodarcze, a nawet otwory piwnic wyrytych w tufie, miękkiej skale zapewniającej idealne warunki do starzenia wina. Szare kamienne ściany pokrywał wyłażący z piwnic nalot czarnego grzyba występującego w tutejszych jaskiniach. To dzięki niemu sok winogronowy zaczynał naturalnie fermentować, a smak otrzymanego trunku był wyjątkowy. Nie na darmo wino z Egeru w Polsce od wieków nazywano „przednim węgrzynem” i wypijano je co roku setkami beczek.

– Doskonale utrzymana gospodarka, wuj wiedział, jak dbać o interesy – pochwalił stan włości Piotr. – Byłoby wielką stratą, gdyby to się zmarnowało lub popadło w zniszczenie przez złe kierowanie. Trzeba ci, kuzyneczko, zapewnić odpowiednią przyszłość.

– Czyli wydać odpowiednio za mąż? Może ja nie chcę męża? Myślę, że sama dałabym radę gospodarzyć nie zgorzej od papy – odparła po polsku, z nieznacznym tylko węgierskim akcentem. – I tak mu ostatnimi laty pomagałam w rachunkach, w prowadzeniu ksiąg i zakupach butelek czy korków… Tak, myślę, że winiarniami dałabym radę kierować z pomocą obecnych rządców i plenipotenta.

Piotr wykrzywił usta w grymasie mającym chyba wyrażać niedowierzanie, ale nic nie powiedział, pokiwał tylko głową. Jechali dalej, rozmawiając o nieistotnych sprawach, przyrodzie, koniach, podróżach. Jako przewodniczka Rózsa skierowała ich w stronę przeciwną, niż leżało miasto. Jechali wzdłuż plantacji winogronowych, potem wspięli się na wzgórze porośnięte lasem, z którego spływał strumyk zasilający rzekę. Przy wczorajszej kolacji Piotr dopytywał o ulubione miejsce przejażdżek i ustronia, w których hrabianka lubiła w samotności marzyć. Teraz zgodnie z obietnicą miała mu je pokazać.

Minęli kondukt pogrzebowy idący z pobliskiej wioski i złożony głównie z kobiet, dzieci i starców. Mężczyźni pracowali w pobliskim tartaku, który też należał do rodziny. Żylaści siłacze, wysmagani słońcem i wiatrem, zdjęli czapki, kłaniając się hrabiance. Piotr nawet nie spojrzał w ich stronę, zwykli wieśniacy dla niego właściwie nie istnieli. Odezwał się dopiero, kiedy dojechali do niewielkiego, ale malowniczego wodospadu. To tu Rózia lubiła przychodzić z mamą, a potem sama. Szum wody był uspokajający, a miejsce magiczne.

– Upatrzyliście mi już z wujaszkiem jakiego kawalera? – spytała, kiedy zsiedli z koni i podeszli do brzegu strumyka. – Może to były ułan? Mogłabym razem z nim jeździć na konne przejażdżki. Chyba że masz na oku kogoś jeszcze? Kogoś, kogo już znam?

Uśmiechnęła się zaczepnie do kuzyna. Ten zbliżył się, stali teraz nieprzyzwoicie blisko siebie, czuła nie tylko jego wodę kolońską, ale nawet ciepło oddechu. Patrzył na nią z góry, oczy miał wielkie, źrenice rozszerzone pożądaniem. Czekała, kiedy ją pocałuje i wyzna, że to on chciałby zostać jej mężem. Pokrewieństwo między nimi było dosyć bliskie, ale wśród arystokracji nie takie rzeczy się zdarzały. Lepsze to niż rozrzedzanie błękitnej krwi i mieszanie się z pospólstwem.

Nagle poczuła lodowato chłodny powiew wiatru, słońce niespodziewanie zaszło za ciężkie, ciemne chmury, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Gorące lato w jednej chwili minęło bez śladu. To było bardzo dziwne, aż skórę natychmiast pokryła jej gęsia skórka. Hrabianka zadrżała, ale w tej chwili wpadła w ramiona kuzyna. Piotr wpił się w jej usta mocno, łapczywie, aż zaparło jej dech. Wsunął jej język w usta, jedną ręką przyciągnął do siebie, drugą złapał za pośladek.

– Co robisz, Piotrze? Puść, sprawiasz mi ból. – Próbowała się uwolnić, ale trzymał ją mocno. Nie podobało się jej to wszystko, szczególnie obłapianie, jakby była jakąś karczemną dziewką.

Uwolniła jedną rękę i trzasnęła go w policzek. Nie mogła wziąć zamachu, poza tym nie była specjalnie silna. Tylko wykrzywił usta w chłodnym uśmiechu. Zimny wiatr dmuchnął jeszcze mocniej, w lasku, w którym stali, zrobiło się mrocznie i nieprzyjemnie. Piotr pchnął ją, jednocześnie podstawiając nogę, tak że runęła jak długa na ziemię. Usiadł na niej i zadarł jej kieckę.

– Na litość boską, opamiętaj się! – wrzasnęła. – Segítség!

Teraz to on trzasnął ją w policzek, ale tak, że głowa jej odskoczyła, a usta od razu wypełnił metaliczny smak krwi.

– Komu się poskarżysz? Co mi możesz zrobić? Nic. Jesteś w pełni na mojej łasce, głupia sikorko – powiedział chłodno. – Skoro przyjechałem tu taki szmat drogi, nie każ mi rezygnować z tej odrobiny przyjemności. Rozsuń grzecznie nogi, to nie będę musiał cię bić.

Serce waliło jej z przerażenia. Nie mogła uwierzyć, że to się działo naprawdę. Piotruś, który miał ją kochać i chronić, właśnie ją niewolił, chciał wziąć siłą. Dlaczego? Czemu robił coś tak okropnego?

– To ja, Rózia – powiedziała drżącym głosem. – Twoja kuzyneczka…

– I w tym problem. – Położył dłoń na gardle dziewczyny i ścisnął, pozbawiając ją oddechu. – Gdybyśmy się nie znali, nie byli spokrewnieni, nie byłoby mnie tutaj. Ale widzisz, twój majątek to coś, obok czego nie możemy przejść obojętni. My, Mierzewscy, nie możemy pozwolić, by przepadł, by wziął go jakiś węgierski bawidamek razem z twoją ręką. Ten skarb musi pozostać w rodzinie, musi przejść w moje ręce. Ty zaś jesteś zawadą, która stoi na drodze do mojego bogactwa. Do mojej przyszłości, do szczęśliwego, długiego życia w dostatku, bez troszczenia się o doczesne sprawy.

Mówiąc, szamotał się z jej sukienką. Szybko dobrał się do majtek, które zerwał szarpnięciem. Musiał się do tego unieść, a wtedy skorzystała z okazji i kopnęła go kolanem w krocze. Ścisnął ją za gardło jeszcze mocniej, szczerząc przy tym zęby. Jedną ręką rozsznurował spodnie i obnażył przyrodzenie, a kolanem zmusił ją do rozsunięcia nóg.

– To nic osobistego – wysapał, wchodząc w nią brutalnie. – Pozwól, że zanim cię zgładzę, nieco sobie poużywam. Jak grzeszyć, to na całego. Potem kupię rozgrzeszenie choćby u samego kardynała, może nawet u papieża. Będzie mnie na to stać, dostanę przecież cały twój majątek. Czy to nie zabawne? Zabicie ciebie i pohańbienie ujdzie mi płazem dzięki twoim pieniądzom.

Mógłby ją po prostu poślubić, by dostać całe pieniądze. Nie musiał jej krzywdzić, mógł otrzymać wszystko z miłości i żyć z nią w szczęściu i radości. Chciała mu to powiedzieć, ale mogła tylko się miotać, próbując poluzować jego palce na swojej szyi. Dygotała, miała wrażenie, że uchodzi z niej życie. Nie wiedziała, jak długo trwał ten koszmar, nie czuła z przerażenia właściwie niczego poza strachem i pragnieniem życia. Tak bardzo chciała żyć.

Niebo nad nimi pociemniało jeszcze bardziej, wiało chłodem. Nie zauważyła, kiedy kuzyn uniósł kamień. Wyciągnął go ze strumyka. Bardziej wyczuła, niż dostrzegła, że uderzenie nadchodzi, i zamknęła oczy. Ból eksplodował błyskiem. Ogarnęła ją ciemność.

***

Oprzytomniała, kiedy wstrząsnęły nią dreszcze z przejmującego zimna. Uniosła się na łokciach, leżała bowiem na brzuchu, twarzą w ziemi i kamieniach, nad brzegiem strumyka. Bolała ją głowa, czuła, jak część twarzy pulsuje rosnącą opuchlizną. Ciągnęło ją też podbrzusze, piekły poobcierane plecy, podrapane pośladki, bolało gardło i szyja pokryta siniakami. Usiadła i objęła kolana ramionami, tuląc się i szczękając zębami. Jeszcze niedawno biała suknia teraz cała zabryzgana była krwią i błotem, kok rozsypał się, a warkocz opadał smętnie na ramię.

Zabił mnie? – pomyślała ze zgrozą. Jestem zupełnie martwa? W głowie jej się kotłowało i tępo dudniło, czuła mdłości i obrzydzenie, ale o dziwo pamiętała wszystko, co zaszło. Niespodziewany atak, gwałt, duszenie i mord. Uderzył ją kamieniem w głowę tak mocno, że aż chrupnęło. Zmiażdżył czaszkę, a mimo to mogła się ruszać. Dotknęła dłonią czoła, było zimne jak u trupa, wymacała pokryte skrzepem szerokie rozcięcie biegnące od skroni do połowy czoła. To z niego wylało się na nią i wszędzie wokół tyle krwi. Leżała w błotnisto-krwawej kałuży chyba dość długo, bo zrobiło się niemal zupełnie ciemno.

Wstała i początkowo chwiejnie, właściwie powłócząc nogami, podeszła do najbliższego drzewa, o które wsparła się ramieniem. Miała stąd widok w dół wzgórza, na pokryte łąką zbocze i miasto w oddali. Stało się coś bardzo dziwnego. Kiedy ją zabito, odeszło lato, wróciła za to zima. W środku gorącego przed paroma godzinami maja padał właśnie śnieg. Tyle że bardzo dziwny. Rózsa uniosła rękę, wyciągnęła dłoń w stronę spadających płatków. Były czerwone jak krew.

To dlatego świat wyglądał tak dziwnie. Z niemal czarnych chmur, które zaciągnęły już całe niebo, sypał się krwawy śnieg. Pokrywał dolinę w dole brunatnym kożuchem, do tego ciągnęło lodowatym wiatrem, który porywał płatki i ciskał nimi na wszystkie strony.

– Co teraz? – spytała wiatru. – Skoro jestem martwa, ale uwięziona w ciele, muszę chyba pozamykać doczesne sprawy. Niech się zatem dzieje, co dziać się musi.

Ruszyła przed siebie dróżką prowadzącą w dół. Szła do domu.

***

Ksiądz Oszkar Feher miał żal do Boga, że ten go nie ostrzegł, nie dał choćby najmniejszego znaku, że na dziś planuje koniec świata. Bo to, że nadeszły dni ostatnie, nie podlegało dyskusji, wystarczyło spojrzeć w niebo i człowiek od razu widział, że to nie przelewki. Coś wyssało ciepło, niebo zasnuły dziwne chmury, niemal czarne, momentami zaś, kiedy przebijało przez nie słońce, robiły się brunatne. Gdzieś w oddali grzmiało, dudniło basowo, tak że serce zamierało. Może to galopowali po nieboskłonie jeźdźcy Apokalipsy? Na domiar złego ta śnieżyca… Nie dość, że w środku maja, to jeszcze padał krwawy śnieg.

Całą ziemię zasnuło czerwienią. Wiatr ciskał im w oczy, kąsał twarze czerwonymi płatkami. Nic dziwnego, że baby z konduktu pogrzebowego wpadły w histerię. Zresztą nie tylko baby, dzieci zaczęły płakać, niektóre nawet wyć z przerażenia i zimna. Starcy klękali i modlili się, wszyscy patrzyli wyczekująco na proboszcza, domagali się wskazania drogi, powiedzenia, co mają robić dalej. Kopać sobie mogiły i kłaść się do grobów? Czekać na śmierć pogrążeni w pokornej modlitwie? Żałować za grzechy czy oddać się pokusom? Miał im udzielić ostatniego sakramentu, wyspowiadać i szykować się razem z wiernymi na śmierć? Co robić, do stu diabłów?!

Nie wiedział, szczękał zębami, żegnał się z rozmachem i mamrotał modlitwy, próbując poskładać sobie w głowie to, co widział. Przecież w tym musiał być jakiś głębszy sens. To nie mógł być koniec, tak po prostu, bez wcześniejszych objawień, ostrzeżeń i napomnień. Nigdzie też nie było widać armii aniołów zstępujących z nieba, ziemia się nie otwiera, plując siarką i demonami. Tylko ten śnieg, ciemność i zimno. Co to mogło znaczyć?

Zatęsknił nagle za domem, za małym domkiem w Peszcie, na brzegu rzeki, nad samym Dunajem. Za czasami, kiedy był dzieciakiem ganiającym wzdłuż rzeki i gapiącym się na flisaków. O niczym innym wówczas nie marzył, tylko by stać się jednym z nich, wsiąść na tratwę i odpłynąć w siną dal, szukać szczęścia w świecie. Teraz dałby wszystko, by wrócić do tamtego miejsca i tamtych czasów. Świat był wówczas młody, Oszkar nie miał na głowie tłumu wieśniaków ani nie musiał podejmować żadnych dramatycznych decyzji. Przywódca bowiem był z niego żaden, w ogóle nie odpowiadało mu kierowanie społecznością. I w zasadzie nie powinien tego robić, był tylko wiejskim księdzem. Jak to się stało, że nagle musi podejmować decyzje? I to w obliczu końca świata?

– Idziem do kościoła – oznajmił wreszcie. – Będziemy się modlili i czekali na to, co nadejdzie.

– Ale na co, proszę księdza dobrodzieja? – spytała jedna z kobiet.

– Na coś, co z pewnością się wydarzy – odparł, robiąc mądrą minę. To przynajmniej dobrze mu wychodziło.

Po drodze natknęli się na mężczyzn wracających z tartaku. Przerwali pracę ze względu na to, co się działo, i uzbrojeni w siekiery oraz piły szli w kierunku miasta. Dołączyli do swoich kobiet i dzieci, w ten sposób gromada idąca za proboszczem osiągnęła ze cztery tuziny ludu. To był znaczny tłum i odpowiedzialność za niego zaczęła Oszkarowi ciążyć jak jeszcze nic w życiu. Co innego, gdyby mógł nimi władać w spokojnym czasie dobrobytu. Wszyscy rośliby wówczas w bogactwo i siłę, ale kierowanie przerażonymi ludźmi w czasach zagłady to coś, czego wolałby uniknąć. Zbyt duże obciążenie, szczególnie że proboszcz nie miał bladego pojęcia, co czynić. Modlił się zatem o wybawienie. Nie tyle od grzechów, co od złożonej na jego barkach odpowiedzialności.

Pochód dotarł właśnie do kościoła, gdy idący przodem drwale zatrzymali się i jeden po drugim padli na kolana. Oszkar wyszedł na przód, walcząc ze strachem, i sam zamarł porażony niezwykłym widokiem. Kurzawa krwawego śniegu kłębiła się przed nimi niczym wrota piekieł. Przez zasypaną łąkę, w tumanach śniegu szła bosa dziewczyna cała zalana krwią. Przemoczona suknia lepiła się jej do ciała, po twarzy spływały purpurowe strumyki, zaś z boku głowy i w czole ziała krwawa rana. Mimo to młoda kobieta szła pewnym krokiem, zupełnie jakby nie czuła zimna ani bólu. Okrwawiona, niemal naga wyglądała, jakby przybyła z innego świata. Może z zaświatów? Może była aniołem śmierci? A może zmarłą, która wstała z grobu? Wszak w dni ostatnie zmarli mieli wrócić do żywych, by stanąć razem z nimi przed Sądem Ostatecznym.

Chłopi uklęknęli przerażeni, tylko Oszkar stał. Uznał ostatecznie, że powinien ją powitać, wyszedł więc na przód, choć kolana mu dygotały. Dopiero kiedy stanęła tuż przed nim, rozpoznał, kim właściwie jest krwawa panna.

– Hrabianka Rózsa? Manno Forgách de Ghymes, to panna? Czy coś się pannie stało? Skrzywdził was kto?

Spojrzała na niego takim wzrokiem, że cofnął się o krok. Przecząco pokręciła głową.

– Rózsa nie żyje, zamordowano ją – powiedziała. – Jestem tym, co z niej zostało, jestem martwa, nie mam duszy, niczego nie czuję. Utopię świat w krwi i zimnie. Tylko po to wróciłam, a teraz idę do domu.

Oszkar przeżegnał się i cofnął, bo panna ruszyła do przodu, kontynuując swoją wędrówkę. Ksiądz się potknął i wyłożył u jej stóp. Przeszła obok, patrząc przed siebie, w ostatniej chwili wyciągnął do niej rękę.

– Czekaj! Zabierz nas ze sobą, pani! Pozwól iść u twego boku! – wypalił ogarnięty nagłym przerażeniem. Czuł, że to ich jedyna szansa. Mogą przetrwać, jeśli staną po odpowiedniej stronie.

– Panna Krwawa wyszła z zawiei. Powiedzie nas za sobą, ku zbawieniu! – ryknął jeden z drwali. – Idźmy za nią, chłopy! Będziem robić, co każe. Koniec epoki cysorzy, królów, biskupów i jaśnie panów. Tylko ona może nas uchronić przed potępieniem!

– Koniec dawnego świata, to prawda, być może to dni ostatnie. Potrzebujemy przywódcy w tych trudnych czasach. Pójdźmy wszyscy za hrabianką we krwi! Objawiła nam się w czasach strachu i beznadziei – zagrzmiał Oszkar, poczuwszy, że w końcu znalazł przewodnika, który wskaże mu drogę. – Bóg nam ją dał, Bóg nam ją zesłał. To święta!

Drwale poderwali się na równe nogi, gotowi złożyć pannie przysięgę wierności. Kobiety wyciągnęły do niej ręce, dotykały jej mokrego ubrania, twarzy, ścierały krwawe smugi z jej policzków i smarowały sobie nią własne twarze i policzki swych dzieci.

Rózsa znosiła to tylko przez parę chwil, w końcu odtrąciła kolejną wyciągającą się rękę. Warknęła na swoją nową wyznawczynię, wyszczerzyła przy tym zęby. Kobiecina padła przed nią na kolana, wszyscy cofnęli się ze zgrozą.

– Nie jestem święta, ale skoro nalegacie… Możecie iść ze mną, lecz będziecie robili, co każę – oznajmiła tonem podsłuchanym u ojca, hrabiowskim, nieznoszącym sprzeciwu i nawykłym do rozkazywania.

Ruszyła w dalszą drogę, chciała do domu. Nie czuła już zimna ani bólu, za to rósł w niej gniew. Początkowo kiełkował, teraz rozpalał się coraz bardziej. Rana głowy pulsowała gorącem, wybijała rytm niczym werbel maszerującej armii. Do Rózsy jeszcze nie do końca dotarło, że ma już swoją armię. Nie oglądała się za siebie, ale tuż za nią szli ludzie gotowi na wszystko, nawet oddać życie na każde jej skinienie.