Wyprawa po szczęście - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Wyprawa po szczęście ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zosia Wittowa uchodziła nie tylko za najpiękniejszą Polkę, ale i najbardziej pożądaną damę na świecie, w dodatku miała słabość do romansowania z koronowanymi głowami i wywoływania międzynarodowych skandali. Kolejny jej pomysł przebił jednak wszystkie dotychczasowe – namówiła kilka skłóconych z mężami dam, by wbrew woli króla oraz swych mężów wybrały się na wycieczkę do największego i najwspanialszego miasta świata, do Konstantynopola, a następnie popłynęły do Grecji i Egiptu. Nie powstrzymało ich nawet to, że miały podróżować przez tereny zagrożone wojną, co mogło doprowadzić do dyplomatycznego kryzysu.

Wyprawa miała się składać wyłącznie z kobiet, król polecił zatem umieścić wśród nich swoją agentkę, by zapobiegała skandalom. Została nią Konstancja Morsztyn, uboga szlachcianka, którą zupełnie niespodziewanie powołano do służby w Departamencie Spraw Cudzoziemskich Rady Nieustającej.

W roku Pańskim 1787 wyrusza pierwsza żeńska wyprawa podróżnicza w historii Rzeczypospolitej – a być może i świata – która zostanie później uznana za pierwszy akt emancypacji na ziemiach polskich. Kilkanaście kobiet rozpoczyna przygodę, która odmieni ich życie.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 3 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,3 (7 ocen)
4
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Genialny temat, intryga i połączenie z historią
00
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

książka z gatunku płaszcza i szpady w damskim wykonaniu.
00

Popularność




Copyright © Weronika Wierzchowska, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© I LOVE PNG/Adobe Stock

© Andrea Marongiu/Adobe Stock

© Modelkit/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-735-2

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

Wiśniowiec na Wołyniu,

maj 1787 roku

Idąc ciągnącym się milami korytarzem, starałam się ze wszystkich sił pozostać niewidzialna. Nie miałam jednak ani pelerynki niewidki, ani magicznego eliksiru – jedynie dobre chęci i przebranie, które miało mnie uczynić personą nieprzyciągającą niczyjej uwagi. Na pomysł takiego kamuflażu wpadła Kaśka Turkawka, moja służka. To ona mi podpowiedziała, że jeśli chcę się stać niezauważalna, wystarczy, że się przebiorę za służącą. Czym wygląd bardziej lichy i mysi, tym mniejsze szanse, że ktokolwiek zawiesi spojrzenie dłużej, niż trwa jeden oddech. Dla jaśniepaństwa sługi wszelkiego autoramentu są tak nieistotne jak spadające liście. Pojawiają się w obszarze jego widzenia, ale nie zaprzątają uwagi, myśli i pamięci. Oczywiście jaśniepaństwo jest świadome istnienia służby, ale funkcjonuje ona na krawędzi jego postrzegania, pracuje w kącie lub sunie wzdłuż ścian, by broń Boże nie wejść w drogę. Rzecz jasna, służby się nie dostrzega, kiedy idealnie wypełnia polecenia, ale niechby coś wykonała nie na czas albo niedbale! O, wtedy jest na kim wyładować niezadowolenie!

Trzymałam się tej idei i przemykałam z pokornie opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę. Ubrałam się w kieckę Kaśki, najbardziej wyświechtaną i pocerowaną, a do tego zszarzałą od słońca. Na głowie zawiązałam chustkę niczym chłopka, a twarz całkowicie wymyłam z pudrów i barwideł. Za pierwszym razem, gdy się tak wystroiłam, czułam się, jakbym była naga. Teraz jednak zdążyłam przywyknąć i bez przeklętych gorsetów i ważących pudy sukien, materii, peruk, czepców i welonów było mi lekko i lepiej się oddychało. Mogłabym nawet polubić te wygodne kiecki, które nie krępowały ruchów, by służka mogła szybko i sprawnie spełniać zachcianki państwa. Może każę uszyć jedną taką sukienkę dla siebie, dobrze dopasowaną do figury? Byłam zdecydowanie drobniejsza i niższa od Kaśki i jej strój wisiał na mnie jak na strachu na wróble, a dół sukienki ciągnął się po ziemi.

Wbiegłam po schodach na wyższe piętro szybko i bezszelestnie, bo na stopach miałam buciki z miękkiej skórki. Przede mną otwierał się kolejny korytarz, po którym kręcili się ludzie: dworaki, szaraczkowa szlachta, sługi i zbrojni, czyli zwykły tłum, żadnych znamienitości. Ludzi było tu jednak pełno jak pszczół w ulu. Pałac Mniszchów w Wiśniowcu był naprawdę imponujących rozmiarów. To nie byle dworzyszcze lub pałacyk, rozmiarami przyćmiewał nawet kompleks pałacowy w Wilanowie, który należał do mojej patronki, księżny Lubomirskiej, i w którym wychowałam się jako panna respektowa. Wiśniowiec nie na darmo nazywano najpotężniejszą rezydencją magnacką na Wołyniu. Rozległe, kilkuskrzydłowe zabudowania pałacowe otaczał cały system umocnień fortecznych, a to wszystko leżało nad jarem Horynia, było też zatem budowlą obronną niczym prawdziwe zamczysko.

Na co dzień mieszkało tu znacznie mniej ludzi, ale przez ostatni miesiąc gościł w Wiśniowcu sam król Stanisław August razem z dworem, a przynajmniej jego częścią. Król czekał na skinienie carycy Katarzyny, a ta, po siedmiu tygodniach, łaskawie dała mu dwie godzinki swojego cennego czasu podczas powrotu ze spotkania z cesarzem Józefem II Habsburgiem. Pokazała caryca królowi, kto tu rządzi i gdzie jest jego miejsce.

Nie było mnie w pałacu przez okres królewskiego pobytu, zjechałam do Wiśniowca dopiero wczoraj. Minęłam się zatem z jego królewską mością, który pojechał do niedalekiego Kaniowa, by dostąpić audiencji u srogiej monarchini. Właśnie w związku z tym wydarzeniem się tu znalazłam, niestety nieco spóźniona. Nie udało mi się przez to dołączyć do świty towarzyszącej Stanisławowi Augustowi. A tak na to liczyłam! Zawiodłam swoją dobrodziejkę i patronkę, księżną Lubomirską. Będę musiała się jej gęsto tłumaczyć, a jak tu wyznać, że zmitrężyłam czas, bo zakochałam się w takim jednym rotmistrzu jazdy narodowej? Zanim się zorientowałam, że to bawidamek, kłamca i łajdak, dałam mu się wywieźć hen, na polską Ruś Czerwoną. Mieliśmy tam razem zamieszkać w jego rodowej posiadłości. Ów bałamut oczekiwał, że zerwę kontakty z księżną i Warszawą, wyrzeknę się cywilizacji i kultury, po czym z miłości osiądę na Kresach. Dobrze, że nie dałam się zaciągnąć przed ołtarz i w porę przejrzałam na oczy. Zostałabym gospodynią w chutorze stojącym pośrodku bagna i nieużytków, gdzie musiałabym rodzić dzieciaka za dzieciakiem i dać się wysysać komarom, aż nie zostałoby ze mnie nic – ani urody, ani siły i chęci do życia.

Stawiłam się w Wiśniowcu, zgodnie z poleceniem księżny dobrodziejki, a tu klops, króla nie ma, za to luda jak mrówków. I wciąż do pałacu zjeżdżają nowi, cały Wołyń i Podole tu chyba ściągnęły, bo się dowiedziały o pobycie monarchy. Załatwiać chcieli interesy z jego wysokością czy tylko się pogapić i ukłonić koronowanej głowie? Diabli ich wiedzą. Ja tu przybyłam w te pędy, bo miałam powinności i musiałam robić, co kazała Błękitna Markiza, jak mówili na moją księżną panią.

Zawaliłam jednak przez poryw serca i teraz musiałam to jakoś naprawić. Tak po prawdzie wpadłam w panikę. Księżna potrafiła być naprawdę groźna, gdy się rozsierdziła, a w gniew wpadała łatwo. Była do tego porywcza i mściwa, pamiętliwa i pozbawiona litości. To dlatego zdecydowałam się na ten rozpaczliwy krok. Musiałam zdobyć coś, co ukoi gniew księżny i zaspokoi jej ambicje, przynajmniej na jakiś czas. Miałam tylko jedno wyjście – postawić wszystko na jedną kartę i zaryzykować.

Stanęłam przed drzwiami prowadzącymi na pokoje, zawahałam się jednak tylko przez chwilę. Powinnam jako służąca poruszać się pewnie, by nie przyciąg­nąć niczyjej uwagi. Zostałam przysłana przez swego pana i wypełniałam jego polecenia, jak wszystkie sługi kręcące się wokół. Maszerowałam dalej. Minęłam komnaty zajęte przez szaraczkową szlachtę, która korzystała z gościny łaskawych gospodarzy, czyli marszałkostwa Mniszchów.

Właściwie całe szczęście, że tylu tu ludzi, mogłam w tym tłumie robić, co chcę, i zaglądać, gdzie chcę. Otworzyłam jedne drzwi i wsadziłam przez nie głowę, po czym się wycofałam. Jakaś dama rychtowała się tam z pomocą dwóch pokojowych i garderobianej. To nie tu. Choć z tego, co udało mi się ustalić, byłam już blisko. Kolejna komnata – jak się okazało, z pijanymi jegomościami grającymi w karty. Tyle że byli to waszmoście pełną gębą, w żółtych i czerwonych żupanach połyskujących złotą nicią, z szerokimi pasami słuckimi na grubych brzuchach. Facjaty czerwone i nalane, znaczy kwiat polskiego rycerstwa.

Wycofałam się i stanęłam na chwilę pod oknem. Z ostatnich drzwi w tym skrzydle wyszedł pisarz lub kancelista w pokrowcach na przedramionach, osłaniających ubranie przed atramentem. Pod pachą niósł plik papierów i księgę. To musiało być tutaj, kwatera hrabiego Dominika Comellego, szambelana i powiernika królewskich tajemnic. Człowiek z papierami to pewnie jego sekretarz. Sam szambelan był teraz przy królu, czyli jeszcze w Kaniowie. Doskonała okazja, a możliwe, że dla mnie jedyna, by cokolwiek ugrać w tym rozdaniu.

Nie miałam czasu na rozterki i dumanie, podeszłam do drzwi, otworzyłam je i wśliznęłam się do środka. W razie czego, jeśli ktoś by tu był, udałabym służkę niemotę, Kaśka nie raz taką grała, kiedy nie chciało się jej robić. Na szczęście było pusto. Rozejrzałam się szybko. Łoże, dwie skrzynie podróżne, obie z solidnymi kłódkami, niestety zamkniętymi, stolik ze szklaną zastawą i karafką, a przede wszystkim podróżny sekretarzyk ustawiony na stole, a przed nim przybory do pisania i papiery.

– Dobra nasza – szepnęłam do siebie i jednym susem dopadłam znaleziska.

Nie mogłam uwierzyć szczęściu, na samym wierzchu leżał plik, którego pierwsza karta zatytułowana była zamaszystym tytułem Souhaits du Roi.

„Życzenia króla” – przetłumaczyłam z zachwytem.

To projekt przymierza polsko-rosyjskiego napisany przez Stanisława Augusta! Pewnie jego pierwszy szkic lub zapis na brudno. Król zawiózł dopieszczoną wersję carycy, a szambelan zostawił brudnopis tak po prostu na blacie. Ach, mniejsza z tym, całe szczęście. Zaczęłam wodzić palcem po tekście i czytać go szybko. Byłam szkolona nie tylko do takich rzeczy. Dyplomatyczny traktat po francusku? Proszę bardzo, nie tylko przeczytam, ale i zapamiętam, co najistotniejsze. Po powrocie do swojego pokoiku szybko to zapiszę i wyślę do księżny pani. Potrzebowałam tylko kilku minut, powiedzmy pacierza, by pochłonąć pismo.

– Może po prostu je świsnąć? – mruknęłam.

Lepiej nie, nie ma co alarmować szambelana i jego ludzi. Jeśli pismo zostanie na miejscu, nikt nie będzie podejrzewał, że w gabinecie był szpieg. I nikt nie będzie go poszukiwał. Nauczę się tekstu na pamięć, nic to dla mnie. Pędziłam zatem wzrokiem po notatkach, częściowo pokreślonych i udekorowanych kleksami. Pochłonęłam trzy karty i tak się dałam wciągnąć temu zajęciu, że przestałam zwracać uwagę na szum głosów i kroków za drzwiami. Moje zajęcie wymagało skupienia i całkiem się wyłączyłam. Nie myślałam o tym, że podejrzane było zostawienie drzwi niezamkniętych, gdy w pałacu jest taka masa luda. To przecież mogła być pułapka, coś jak otwarta butelka z octem, by zleciały się do niej wszystkie muszki owocówki. Byłam jednak zbyt wystraszona ewentualnym gniewem księżny i absolutnie zdeterminowana, by podjąć ryzyko.

Kiedy drzwi z hukiem się otworzyły, po prostu upuściłam kartki na blat i złapałam za krzesło, że niby przysuwam je do biurka. Spojrzałam przez ramię, do środka wpadło dwóch hajduków, czyli zbrojnych pałacowych noszących stroje węgierskie. Jeden dopadł mnie i capnął mocno za ramię.

– Co tu robisz, dziewko? Czego szukasz? – huknął.

– Ja sprzątać przyszła, przeca pan kazali mnie pokój ogarnąć. Czego chceta? Puszczaj!

Szarpnęłam się przy tym, ale hajduk był nieokrzesanym prostakiem i na odlew trzasnął mnie wierzchem dłoni w twarz. Głowę mi obróciło, w uszach zaszumiało, a palące gorąco zaszczypało w policzek. Cham bił szlachciankę, to jawny gwałt i w dodatku sromota. Nie mogłam się jednak zdemaskować, musiałam grać służkę, co to pomyliła komnaty. Wydarłam się zatem wniebogłosy i zaczęłam lamentować, że niby pan mnie zbije, jeśli mu komnaty nie wysprzątam. Że co ja, biedna, miałam zrobić, kazali obrobić komnatę, co to jest na końcu piętra, to sprzątam. Czułam, że uścisk na moim ramieniu słabnie, hajduk łykał kłamstwo jak pelikan. Ale tylko ten, co ułapił, bo drugi chyba nie był czuły na wdzięki niewieście, nie lubił rozryczanych bab albo nie uwierzył w moją historyjkę. Strzelił mnie w twarz znacznie mocniej niż kolega, aż zamilkłam, oszołomiona. Potem któryś złapał mnie za włosy i pociągnął na zewnątrz. Byłam zbyt wstrząśnięta przemocą, bo wleczona przez korytarze pełne ludzi nawet nie doświadczałam poniżenia ani wstydu. W końcu poczułam piwniczną stęchliznę i wilgoć, ogarnął mnie mrok i wylądowałam na kolanach na słomie pokrywającej cienką warstwą kamienną posadzkę. Hajduk na pożegnanie wymierzył mi kopniaka w udo, po czym trzasnęła krata, odcinając mnie od żywych.

Bolała mnie twarz, tyłek, a najbardziej duma. Siedziałam w ciemnym, średniowiecznym lochu, gdzieś pod pałacem. O ile samą rezydencję niedawno przebudowano i zrobiono cacko w stylu barokowym, to lochy pamiętały jeszcze pierwszych właścicieli, groźnych i ponurych kniaziów Wiśniowieckich. Kto wie, może sam Jarema kazał w tym lochu ćwiartować nieposłusznych Kozaków? Zadrżałam z zimna i strachu, który rósł mi gulą w gardle.

Podkuliłam nogi i oparłam na nich brodę. Nie było co płakać i wrzeszczeć, musiałam poczekać na to, co przyniesie los. Może będą mnie tu przypalali i chłos­tali, kto wie? Trzeba się przygotować. Zacisnęłam pięści i zaczęłam recytować, ale nie modlitwę, a tekst, który przeczytałam w królewskich papierach. Nawet jeśli tu zostanę na wieki, przynajmniej będę mogła się poszczycić dogłębną znajomością „Życzeń króla”.

* * *

W celi miałam sporo wolnego czasu, właściwie został mi tylko czas i nic poza nim. Obeszłam swoje więzienie, obejrzałam ściany pokryte zatartymi już napisami, które wyryli poprzedni osadzeni. Były to mod­litwy cyrylicą, krzyż prawosławny, ale i przekleństwa oraz rysunek kobiecych części intymnych. W sumie to dobrze, że zamknięto mnie w pustej celi, a nie z jegomościami, którzy wykonywali podobne ilustracje.

Odrobina światła wpadała przez okienka znajdujące się w odległej części korytarza i tylko dzięki niej nie siedziałam w całkowitych ciemnościach. Po kilku godzinach samotności zachciało mi się pić i w brzuchu zaburczało, nikt jednak nie kwapił się, by mnie czymś ugościć. Zapomnieli o mnie? Może trzeba wrzeszczeć i domagać się swojego? Choć pewnie jedyne, czego mogłam się spodziewać od hajduków, to solidne lanie, a może i gwałt. Bo właściwie dlaczego nie? Aż dziw, że do tej pory mnie nie wychędożyli, byłam tylko zwykłą służką, a za krzywdzenie takiej wiele nie grozi. Co najwyżej kilka kijów i karna służba. Na wszelki wypadek postanowiłam siedzieć cicho i czekać.

W ciemności zaczęły przychodzić mi do głowy ponure myśli. Jak to się stało, że się tu znalazłam, że tak głupio wpadłam? Może przez pychę, bo wydawało mi się, że jestem taka sprytna i nieuchwytna? A może przez słabość, bo dałam się oczarować pierwszemu mężczyźnie, który się do mnie przykleił? I przez to spóźniłam się i nie miałam czasu na przygotowania?

Czemu rotmistrz tak zawrócił mi w głowie? Bo miałam tylko nieśmiałe pragnienie, żeby ktokolwiek się mną zainteresował, to oczywiste. Byłam raczej brzydulą, a już zdecydowanie nikt nie nazwałby mnie pięknością. Nikłe było moje oczekiwanie, że jakiś szlachetny rycerz się mi oświadczy i zechce porwać na swego rumaka, a potem wywieźć do zamczyska. To byłoby ziszczeniem marzeń każdej panienki, urzeczywistnieniem ckliwej historyjki miłosnej. Powinnam wybić sobie z głowy podobne bajdurzenia, bo na dodatek nie byłam już podlotkiem. Miałam dwadzieścia sześć lat, czyli dojrzała ze mnie kobieta z coraz mniejszymi szansami na małżeństwo. Ponadto byłam sierotą, wychowaną na dworze dalekich krewnych, jak wiele ubogich szlachcianek korzystających z łaski magnaterii. Mój rycerz nie miał zatem co liczyć na wiano, nie mogłam mu wnieść choćby skrzyni z zastawą i pierzyn. Nie miałam nic, prócz kilku sukni i odrobiny biżuterii. Cały rodzinny majątek rozdarli między siebie bracia, a mnie odstawili do Lubomirskich, bo groźna Błękitna Markiza była naszą daleką kuzynką.

I tak miałam szczęście, bo mogli mnie wsadzić do klasztoru. Tyle że szkoda im było złota, bo oddając szlachciankę do klasztoru, trzeba wnieść całkiem spore wiano, najlepiej w ziemi i kluczach, jak nazywano wioski. Zakonnice niechętnie brały pod opiekę ubogie panny. Upiekło mi się, dzięki skąpstwu braci ominęła mnie męka codziennych modlitw i życia w całkowitej ascezie, zostałam za to jedną z panien niewielkiego fraucymeru księżny pani. Wypadało być wdzięczną zarówno braciom, jak i Błękitnej Markizie.

Nie mogłam liczyć na lepsze traktowanie ze względu na pokrewieństwo. Tak po prawdzie było ono dalekiego stopnia, tyle że razem z księżną mieliśmy wspólnego pradziadka od strony babki księżny. Wychowywana byłam zatem jak zwykła panna respektowa, miałam dach nad głową i stół, czyli wyżywienie, musiałam też pilnie się uczyć i wykonywać polecenia księżny. A ta wzorem jednej z naszych najmądrzejszych królowych, czyli Ludwiki Marii Gonzagi, żony kolejno dwóch królów – Władysława IV i Jana Kazimierza, ze swego fraucymeru utworzyła armię do zadań specjalnych. Wszystkie byłyśmy przygotowywane do roli przyszłych kochanek i uwodzicielek, które miały wskakiwać do łożnic różnych wielkich tego świata i w ten sposób poszerzać wpływy Błękitnej Markizy i umożliwiać jej kolejne intrygi.

Pani Lubomirska miała bardzo dominującą osobowość i wielkie ambicje. Gdyby się dało, rządziłaby nie tylko swoimi posiadłościami wokół Warszawy i w Łańcucie, ale najlepiej całym światem. Przy czym sprawy towarzyskie nie były clou jej zainteresowań, a jedynie narzędziem i sposobem na kierowanie polityką. Na domiar złego urazy chowała w sercu przez długie lata i wrogom nigdy nie wybaczała. A jedną z osób, które dotknęły ją do żywego, był jej kuzynek Antoś, czyli sam Stanisław August Poniatowski. Za młodu chyba mieli się ku sobie, księżna z pewnością się w nim kochała. Możliwe, że wówczas młody i przystojny stolnik skorzystał z jej wdzięków, ale potraktował ją jako przelotną zdobycz i odepchnął precz. Nigdy mu tego nie wybaczyła, znienawidziła z całego serca i od lat namiętnie knuła przeciwko królowi i zwalczała go na każdym kroku. Słuchając jej złorzeczeń, miałam czasem wrażenie, że zupełnie się w tej nienawiści zatraciła.

Tak czy inaczej, używała wszelkiej towarzyskiej broni do szkodzenia królowi, a usatysfakcjonować ją mogło jedynie zepchnięcie go z tronu, a jeszcze lepiej jego śmierć. W końcu zamieszała się w słynną aferę trucicielską, kiedy książę Czartoryski przerzucał się oskarżeniami z królem o próby wzajemnego otrucia. Jako że o zawiłej intrydze i awanturze rozpisywały się gazety całej Europy i padało w nich nazwisko księżny, ta musiała nieco przyhamować. Od tamtej pory ukryła się w pałacu wilanowskim i używała nas, swego fraucymeru i gwardii w jednym, by zdobywać informacje i szkodzić Koronie. Moja obecna wyprawa była kolejną próbą znalezienia jakiegoś haka na Poniatowskiego. Księżnie bardzo na tym zależało i uznała, że ja, jej najinteligentniejsza uczennica, najbardziej się do tego nadam. Wyekwipowała mnie jak na wojnę i tak znalazłam się na Wołyniu. Wszystko byłoby dobrze, gdybym tak fatalnie nie zawaliła sprawy przez płochy poryw serca.

– I co ze mną będzie? – spytałam ściany.

Nie odpowiedziała, na całe szczęście. W zapadających ciemnościach wyobraźnia zaczynała podsuwać mi straszne wizje. Zazwyczaj nie bałam się mroku, ale w takim miejscu trudno było mi być spokojną. W te mury wsiąkała krew niewinnych, ludzie umierali tu w męczarniach i pewnie ich duchy snuły się po tych lochach. Oby mnie nie znalazły. Choć pewnie moja żywa dusza świeci dla nich niczym latarnia w ciemności i zaraz zaczną się wokół niej gromadzić.

– Dość tych bzdur, moja panno – syknęłam do siebie.

Na wszelki wypadek podpełzłam do rogu celi i zgarnęłam na siebie ile się dało słomy. Nie było to miłe, bo śmierdziała stęchlizną, już chyba zaczęła gnić, poza tym żyły w niej jakieś paskudne stwory o setkach nóżek i chitynowych pancerzykach.

– Przyzwyczajaj się, Konstancjo – dałam sobie poradę. – Kto wie, kiedy stąd wyjdziesz?

A gdy wyjdziesz, to co dalej? Trzeba zameldować się księżnie i tyle, a przede wszystkim wysłać jej zapamiętany traktat dyplomatyczny. Księżna mnie pochwali, a przynajmniej nie każe otruć lub udusić. Kilka takich eksperiencji i może znajdę sobie jakiegoś… no, może nie magnata ani pewnie przystojnego czy szlachetnego, ale choć przyzwoitego chłopa? Który mnie polubi, mimo że nie jestem ani piękna, ani bogata?

Pocieszając się w ten sposób, próbowałam zasnąć. Było zimno, mokro i twardo, coś po mnie łaziło i cały czas nasłuchiwałam poszeptu duchów. Byłam głodna i spragniona, ale starałam się nie rozpaczać i widzieć jasne strony swojej sytuacji. Nie wiem nawet, kiedy zasnęłam.

* * *

Na śniadanie zlizałam wilgoć ze ściany, bo z prag­nienia miałam już ochotę wyć. Odczekałam jeszcze kilka godzin, powoli usychając, aż w końcu stwierdziłam, że dłużej nie wytrzymam, i nie bacząc na ryzyko, zaczęłam szarpać za kratę i kopać w nią ze złością. Jeszcze trochę i zagłodzą mnie tu na śmierć! Przyszli łaskawcy, ale nieprędko. Na widok hajduków o ponurych minach niemal zaczęłam podskakiwać z radości. Niech sobie robią ze mną, co chcą, byle dali mi pić! Stanęłam przed nimi z opuszczoną w pokorze głową i skruszoną miną, ale i tak na powitanie dostałam policzek w twarz, który cisnął mnie na kamienną posadzkę.

Wystraszyłam się nie na żarty. Przyszli mnie zlać i się ze mną zabawić, może tu nawet zakatować na śmierć. Muszę się chyba im przedstawić i prosić o przekazanie dowódcy, że jestem szlachetnie urodzona. Zanim się jednak odezwałam, zostałam postawiona na równe nogi i wyciągnięta z celi. Obyło się tym razem bez szarpania za włosy i bicia, ale któryś kilka razy popchnął mnie, a do tego szydził i złorzeczył. Zostałam nazwana jawnogrzesznicą, zdradziecką dziwką, murwą, pomiotem Lilith, wywłoką oraz szatańską kozą. Chyba wypadało się oburzyć, ale nie miałam na to energii, pozwoliłam grzecznie zaprowadzić się na górę, gdzie maszerowaliśmy jakimiś pustymi korytarzami. Domyśliłam się, że jestem w skrzydle nieudostępnionym zwykłym bywalcom pałacu.

Ostatecznie wepchnięto mnie do komnaty urządzonej nader przytulnie, z arrasami na ścianach i małym kominkiem, ale wygaszonym, bo był środek maja. Moją uwagę przyciągnął przede wszystkim stolik z cynowym dzbankiem i kubkiem. Dopadłam ich, ledwie drzwi zamknęły się za hajdukami. Dzbanek był pełen wody, ujęłam go oburącz i zaczęłam pić łapczywie. Nawet mi nie przyszło do głowy, by przelewać ciecz do kubka i pić dystyngowanie, małymi łyczkami, jak przystało na damę. Wylałam przez to na siebie część wody, popłynęła mi po brodzie i dekolcie, jakbym była pijakiem, który dopadł garnca gorzały i nie panował nad sobą. Beknęłam i otarłam twarz rękawem. Wiedziałam, że w tym stanie raczej nie reprezentuję majestatu książęcej podopiecznej. Byłam brudna, potargana, bo chustę zgubiłam w lochu, i z włosów sterczały mi źdźbła słomy. Nie miało to jednak znaczenia, bo teraz byłam tylko służącą przyłapaną w cudzej komnacie.

Z dzbankiem w ręku usiadłam na ławie pod ścianą i wyjrzałam przez okno, które wychodziło na dziedziniec pałacowy. Rzeczywiście byłam w skrajnym skrzydle. Na rozległym placu stały karety i konie, przy których krzątali się stajenni, przejeżdżał ze swoim kramem obwoźny żydowski handlarz, kobiety niosły balie pełne ciuchów do prania, kręciło się też mnóstwo innych ludzi. Jednym słowem, toczyło się zwykłe życie, za którym nagle zatęskniłam. Za wolnością, słońcem i wiatrem we włosach. Wystarczyło kilkanaście godzin w ciemnym lochu, bym nagle zapałała miłością do świata, do codzienności. Oto co przeżywają wszyscy uwięzieni. Nagle okazuje się, że niczego tak nie pragną jak powszedniości i nawet monotonii, byle na swobodzie, i dotyku słonecznych promieni na skórze.

Czekałam na to, co się miało wydarzyć, popijając wodę z dzbanka, aż wypiłam wszystko, do ostatniej kropelki. Zastanawiałam się, czyby nie otworzyć okna i wydostać się na parapet, a potem dać susa na ziemię i zwiać. Byłam w komnacie na piętrze, ale nie tak wysokim, żebym się miała zabić. Tyle że, jak się szybko okazało, okno było zamocowane na stałe, niczym witraż w kościele. Nic dziwnego, w Polsce wietrzenie pomieszczeń uważano za szkodliwe dla zdrowia. Ale jak sobie radzono z myciem szyb z drugiej strony? I co, jeśli z kominka buchnął dym i zaczadził całe pomieszczenie?

Rozterki przerwały mi głosy przed drzwiami, które po chwili się otworzyły i do środka wkroczyła dama w sukni przeszytej srebrną nicią. Nie korzystała z białej francuskiej peruki, co praktykowało ówcześnie wiele arystokratek, nosiła własne włosy upięte w wysoką konstrukcję owiązaną szeroką wstążką zdobioną liliami. Zarówno twarz, jak i mysie włosy miała modnie przypudrowane, ale nie wyglądała blado, jej pełne usta były czerwone i zmysłowe. Za młodu uchodziła za wielką piękność, teraz nieco wyblakłą, ale nadal pełną uroku i ponętną, mimo że dobiegała czterdziestki. Towarzyszyła jej służka, duża, krzepka dziewucha o zaciętej twarzy. Podobna była do mojej Kaśki, czyli z pewnością nie pełniła przy swojej pani funkcji garderobianej, a raczej ochrony i zbrojnego ramienia. I rzeczywiście, w garści trzymała rzemienną pałkę, wyglądającą jak rękojeść nahajki. Podejrzewałam, że mogę dostać tym paskudztwem po grzbiecie.

Zerwałam się z ławy, spuściłam głowę i dygnęłam, jak przystało na służkę. Dzbanek przycisnęłam oburącz do piersi, jakby mógł mnie ochronić przed gniewem pani i biciem przez jej pomocnicę. Zdawałam sobie sprawę, że wyglądam jak ostatnie nieszczęście, i o to właśnie chodziło. Liczyłam, że wykpię się, dalej grając ciemną trąbę.

– Wasza miłość, jaśnie pani, ja na Boga przysięgnę, ja tylko pomyliła komnaty. Ja myślała, że tam muszu posprzątać. Nic złegu nie zrobiła! – wybełkotałam, upuściłam dzbanek, aż zadzwonił o podłogę, i ruszyłam, by rzucić się pani do nóg.

Dama bowiem usadowiła się w fotelu stojącym obok kominka. Nie zdołałam objąć jej nóg i obsypać ich pocałunkami, bo wielka dziewucha zatrzymała mnie i cisnęła o ziemię niczym szmacianą lalką. Grzmotnęłam biodrem i łokciem tak, że z bólu pokazały mi się gwiazdy. Zacisnęłam zęby, by nie ryknąć ze złości. To pomiatanie mną zaczynało być irytujące. Będę miała po tej przygodzie chyba dziesiątki siniaków, a eksperiencja jeszcze się nawet nie skończyła. Pozwoliłam, żeby łzy popłynęły mi z oczu, pociągnęłam głośno nosem i wstałam chwiejnie. Pani westchnęła i pokręciła głową, jej słodkie usteczka wykrzywiły się w groźnym uśmiechu.

– Doprawdy, Konstancjo, chcesz, by nadal traktować cię jak plebejską dziewkę? – spytała, a głos miała raczej chłodny. – Mam pozwolić, by Maryna sprała cię na kwaśne jabłko, czy raczej zaczniemy rozmawiać jak równa z równą? Wybór należy do ciebie.

Wiedziała, kim jestem, a przynajmniej znała moje imię. Jedyną osobą w pałacu, która mogła mnie zdemaskować, była moja służka. Musieli jakoś dojść do Kaśki, nie było innego wyjścia. Wstałam zatem i odruchowo poprawiłam sukienkę. Teraz już się nie garbiłam i nie kuliłam, starałam się trzymać prosto, a głowę mieć wysoko. Nie pozostało mi nic innego niż odrzucić przebranie, maskarada się nie udała i tyle.

– Zna mnie waćpani? – spytałam.

– A ty mnie znasz?

Pewnie, że ją znałam. Wiedza o takich personach należała do moich obowiązków. Mogłabym wyrecytować jej życiorys i zakreślić pochodzenie na kilka pokoleń wstecz.

– Jesteś pani gospodynią tej rezydencji, marszałkową Urszulą Mniszchową, z domu Zamoyską – powiedziałam, starając się nadać głosowi pokorny tembr.

Nie dodałam jeszcze, że jest także ukochaną siostrzenicą króla. Jako że Stanisław August nie wziął żadnej damy za żonę, Urszula pełniła na warszawskim dworze honory pani domu. Po kilkuletnim małżeństwie rozwiodła się z Wincentym Potockim i wyszła za marszałka wielkiego koronnego Jerzego Mniszcha, do którego należał pałac w Wiśniowcu. Urszula była bardzo aktywna towarzysko i to ona kontrolowała życie na Zamku Królewskim. Absolutnie wierna królowi, nie raz udaremniła knowania i intrygi mojej protektorki i dobrodziejki. Zwalczała Błękitną Markizę na każdym kroku i była jej największą przeciwniczką. Nic dziwnego, że wiedziałam, kim jest, była najgorszym wrogiem, na jakiego mogłam się tu natknąć. Gdyby udało mi się ją otruć lub pchnąć sztyletem, księżna pani obsypałaby mnie złotem!

– Tak, jestem panią na tym zamczysku – powiedziała, rozpierając się w fotelu wygodnie, jakby to był tron. – Teraz ładnie mi się przedstawisz czy mam zdegradować cię do roli zwykłej, wścibskiej służącej?

Nabrałam powietrza do odpowiedzi. Nie miałam czasu na zastanawianie się i ważenie szans. Jeśli znała moje imię, pewnie wiedziała o mnie więcej, a może i wszystko. Po głosie i tym, jak mnie potraktowano, zdawałam sobie sprawę, że stąpam po cienkim lodzie i wystarczy jedna niezadowalająca odpowiedź, a Maryna zacznie walić we mnie tym rzemiennym bykowcem jak w bęben. Uśmiechnęłam się zatem przymilnie do pani Mniszchowej.

– Jestem Konstancja Morsztyn herbu Leliwa – oznajmiłam skromnie i pokornie. – Weszłam do komnaty szambelana z ciekawości i z chytrości. Miałam nadzieję, że uda mi się zwędzić coś, co można spieniężyć. Wiem, jak to wygląda, ale to przez biedę i beznadzieję. Jestem ubogą szlachcianką, a moi bracia zdecydowali się mnie pozbyć, nie dając ani grosza. Staram się przeto uzbierać na wiano, bo inaczej pozostanie mi jedynie klasztor.

Urszula podniosła brwi. Usłyszałam świst i poczułam ból, do tego jednocześnie chwycił mnie skurcz mięśni obu ud. To Maryna trzasnęła mnie nieco poniżej pośladków, i to z taką siłą, że zawyłam i padłam na kolana. Dosłownie ścięło mnie z nóg. Chyba nigdy wcześniej nie czułam takiego bólu, nie miałam szans, by nad nim zapanować. Nie zmoczyłam sukienki tylko dlatego, że miałam pusty pęcherz.

– Zła odpowiedź – powiedziała krótko Urszula. – Wybacz, Konstancjo, ale nie mam całego dnia. Oczekuję zwięzłej eskapitacji albo zostawię cię sam na sam z Maryną.

Maryna milczała, ale słyszałam jej oddech zaraz za plecami. To wielkie babsko zatłucze mnie, po pros­tu rozgniecie na miazgę. Nie miałam chyba za bardzo wyjścia…

– Przysłała mnie księżna Lubomirska – oświadczyłam krótko, a czułam się przy tym jak ostatni robak. Nic niewarta zdrajczyni. – Chciałam ukraść notę dyplomatyczną i dowiedzieć się wszystkiego o planach króla wobec Rosji. Szczególnie rzeczy kompromitujących lub noszących znamiona zdrady. Sądzę, pani marszałkowo, że nie muszę wchodzić w szczegóły. Znacie się wszak z księżną par excellence1.

– Tak, znamy się bardzo dobrze – przyznała Urszula. Patrzyła na mnie uważnie, jakby ważyła właśnie mój los.

Bałam się, i to zupełnie szczerze, w sposób nieudawany. Nie próbowałam robić dobrej miny do złej gry, tkwiłam na klęczkach i gotowa byłam złożyć przed marszałkową ręce do błagalnej modlitwy. O ile księżną Lubomirską dobrze znałam i wiedziałam, jak bardzo jest skora do gniewu, o tyle o tym, do czego zdolna jest Urszula, nie miałam pojęcia. Wystarczył jednak ten pokaz, który mi zafundowała. Zdawałam sobie sprawę, że mogę znów wylądować w lochu i tym razem zostać w nim na zawsze. Słuch by po mnie zaginął i tyle.

– Co ukradłaś dla Błękitnej Markizy?

– Tekst traktatu dyplomatycznego Życzenia króla – odparłam natychmiast, bez chwili wahania. Mówiłam szybko, bo miałam wrażenie, że mój czas może się zaraz skończyć.

– Przecież nie miałaś przyborów do pisania. Co zapamiętałaś?

– Król proponuje carycy traktat polsko-rosyjski w związku z nadchodzącą wojną Rosji z Turcją. Pięćdziesiąt tysięcy polskiego wojska uderzy na państwo Osmanów u boku armii rosyjskiej. W zamian caryca odda Polsce Besarabię, czyli Mołdawię, i Wołoszczyznę oraz część Ukrainy z dostępem do Morza Czarnego. Na wybrzeżu zaś port czarnomorski, który umożliwi Polsce udział w handlu z Bliskim Wschodem. – Skróciłam treść noty dyplomatycznej do samej jej kwintesencji. Ominęłam wszystkie ozdobniki i bajdurzenia, wypaliłam tylko, co najważniejsze, i to bez kręcenia.

Urszula z powagą pokiwała głową, kąciki jej ust drgnęły.

– I jak księżna mogłaby wykorzystać tę wiedzę? – spytała.

– Nie wiem, ja na jej miejscu w tym wypadku nie działałabym przeciw królowi, bo byłoby to szkodzeniem Rzeczypospolitej – oświadczyłam ostrożnie. – Choć pewnie niejeden magnat z chęcią zatopiłby ten traktat, byle dopiec Poniatowskiemu. Mnie te wojenki personalne wydają się bezsensowne, to działalność zupełnie pozbawiona spojrzenia perspektywicznego. Wewnętrzne wojny doprowadziły nasz kraj na krawędź zagłady, to widzi nawet ślepy i głupi. Po co ciągłe swary i podjazdy? Szczególnie że część ich jest powodowana jedynie personalną niechęcią i jakimiś zadawnionymi urazami, inne walką o złoto i powiększanie prywatnego bogactwa. Nie lepiej byłoby wesprzeć króla i doprowadzić do triumfu Polski?

Urszula uśmiechnęła się szerzej.

– Umiesz gładko kadzić i błyskawicznie znajdujesz się w sytuacji. Pięknie zagrałaś najpierw niemotę, a potem patriotkę, która tylko wykonuje rozkazy swojej patronki – powiedziała. – Sprawdziłabyś się jako aktorka, ale jesteś jedynie szpiegiem. Doceniam jednak twoje walory, nie obawiaj się, masz szansę wyleźć z tego nie tylko z głową, ale i sukcesem. Teraz pójdziesz się umyć i odziać, zjesz śniadanie. Ktoś po ciebie przyjdzie i porozmawiamy jeszcze raz. Złożę ci wówczas propozycję, lepiej, byś jej nie odrzuciła.

Skinęła głową Marynie, a ja zamknęłam oczy, szykując się na cios. Maryna jednak tylko pomogła mi wstać i wyprowadziła z komnaty.

* * *

Kaśka siedziała w pokoju, do którego zaprowadziła mnie milcząca Maryna. Kiedy drzwi się otworzyły, moja służka zerwała się i zjeżyła cała, stanęła w obronnej postawie, z lewą ręką opuszczoną i ukrytą za biodrem. Oczywistym było, że w dłoni trzyma krótki sztylet, nóż lub choć szpilkę do włosów. Na mój widok odetchnęła z ulgą, szczególnie że Maryna zamknęła drzwi i zostawiła nas same.

– Bogu dzięki, już myślałam, że nie żyjesz – rzuciła i wzięła mnie w ramiona.

Kaśka Turkawka była dużą dziewczyną, większą ode mnie chyba o głowę. Z urodzenia wieśniaczką, o plebejskiej, przaśnej urodzie, szerokich biodrach i mocnych ramionach. Nosiła blond warkocz i miała jasnoniebieskie oczy, teraz załzawione. Nie umknęło mej uwadze także świeże otarcie na brodzie i rozcięta, trochę spuchnięta warga. Nie musiałam zatem pytać, czy oberwała od hajduków, wyraźnie potraktowano ją tak samo jak mnie. Była jednak cała i zdrowa, a to najważniejsze.

– Złapali mnie, gdy inwestygowałam gabinet szambelana – wyjaśniłam krótko. – Ale jak dotarli do ciebie?

– Nie wracałaś od kilku godzin, to sama wśliznęłam się do pałacu, by cię szukać. Podsłuchałam, jak hajducy gadali o złapanym szpiegu, i próbowałam uwieść jednego z nich, by wydobyć coś więcej. Ali nie udało się. Coś nieczuły był na moje zaloty, a kiedy zapytałam, gdzie zamkli złapanego szpiega, to mnie sprał. Musiałam coś powiedzieć, to wyznałam, że przyjechałam z panią i mieszkamy w karczmie przy trakcie. Przywiedli mnie tam i przetrzepali nasze rzeczy, szczególnie kufer podróżny. Karczmarz podał waćpanny miano, ale nic więcej nie wiedział. Zabrali mnie tutaj i trzymają od wczora wieczór.

Poklepałam ją po plecach i pochwaliłam za inicjatywę. Cieszy choć to, że przejęła się moim zniknięciem na tyle, iż sama zaryzykowała i naraziła cześć, a nawet życie. Nie ma na świecie wielu osób, które przejęłyby się moją krzywdą, a jeszcze mniej jest takich, które by się dla mnie poświęciły. Pora powiedzieć to sobie prosto w oczy, była tylko jedna taka osoba i właśnie się z nią witałam.

Kaśkę znałam od dziecka, pochodziła z jednej z okolicznych pańszczyźnianych rodzin zaopatrujących Wilanów. Zasadniczo wszyscy oni stanowili włas­ność rodu Lubomirskich, taką samą jak konie, krowy i psy. Jako mała dziewczynka przyjeżdżała z ojcem i braćmi oddawać należne jaśniepaństwu płody rolne i wyhodowane zwierzęta. Wjeżdżali na polecenie ochmistrza tylną bramą i zatrzymywali się przy zabudowaniach kuchennych i gospodarczych. My, dzieciaki z pałacu, często przychodziłyśmy z ciekawości, choćby tylko popatrzyć, a czasem zwędzić z wozu jabłko lub kilka śliwek. Kaśka przyłączała się do nas, bo małe dzieci nie znają różnic klasowych i urodzenie oraz herby nic dla nich nie znaczą. Ganiałyśmy się po parku, a czasem pędziliśmy nad Wisłę. Od razu ją polubiłam, była bezczelna i nieokrzesana, miała tupet, o jakim my, ćwiczone przez srogie guwernantki panny respektowe, mogłyśmy jedynie pomarzyć. Potem pojawiła się z prośbą o pracę w kuchni i została przyjęta jako podkuchenna, czyli zwykła dziewka od szorowania garów, skrobania marchewek, noszenia opału i wody. Przychodziłam do niej często, przynosiłam jej zwędzone z pałacu wstążki i kawałki odłupane z głowy cukru, pokazywałam ryciny w książkach, a nawet czytałam co ciekawsze fragmenty i tłumaczyłam na polski. Rewanżowała się lekcjami walki na pięści, nauką wspinania na drzewa, gwizdania na palcach i plucia na odległość. Zaprzyjaźniłyśmy się i trzymałyśmy razem, nawet kiedy wyrosłyśmy na panny i ja zajęłam się intensywnym szkoleniem na damę i uwodzicielkę.

Brakowało mi jednak tego czegoś, co przyciąga mężczyzn. Miałam za mały biust i zbyt wąskie usta, a oczy wcale nie ponętne, raczej wytrzeszczone jak ryba wyrzucona na brzeg. Ze sztuką ars amandi szło mi kiepsko i byłam coraz bardziej zrezygnowana. To Kaśka podnosiła mnie na duchu i dodawała sił swoimi ludowymi i przaśnymi mądrościami. Obawiałam się, że księżna uzna mnie za nieprzydatną i któregoś dnia powie: fora ze dwora. Wówczas postanowiłam wzorem Kaśki być niepokorna i pyskata – zamiast w czasie ćwiczeń na dworakach mizdrzyć się do nich i przyjmować pozy, aby jak najlepiej prezentować walory, których mi akurat brakowało, zagadywałam kawalerów i żartowałam sobie z nimi. Kiedy odkrywali, że jestem wesołą i zabawną dziewczyną, a nie upudrowaną, porcelanową lalką, ich nastawienie się zmieniało. Otwierali się, podejmowali rozmowę i dawali ciągnąć za język. Zdobywałam w ten sposób informacje, nie musząc chodzić z nimi do łóżka. Księżna Lubomirska była pod wrażeniem, uznała mnie za najbystrzejszą dziewczynę z fraucymeru i zaczęła traktować jak faworytę. A wszystko to dzięki Kaśce.

Wykorzystałam swoje niewielkie wpływy i poprosiłam, by ta podkuchenna została moją osobistą pokojową, a księżna tylko machnęła przyzwalająco ręką. Od jakiegoś czasu działałyśmy zatem razem, choć właściwie żadnej wielkiej intrygi jeszcze nie rozgryzłyśmy ani nie sprowokowałyśmy. Zasadniczo wyprawa do Wiśniowca była naszym pierwszym poważnym zadaniem. I zawaliłyśmy sprawę, a to bardzo źle wróżyło dla nas obu.

– Drzwi nie są zamknięte, poza tym można wymknąć się oknem. – Wskazała na nie, a ja zamarzyłam, by bez zastanowienia przesadzić parapet i pognać przed siebie, byle dalej od lochów i strasznej pani marszałkowej. – Tyli że nasze bagaże tu zostaną i będziem musiały wracać do domu piechotą bez grosza przy duszy.

– Mhm. – Pokiwałam głową. – I nawet jeśli dotrzemy do Warszawy, co ja powiem księżnie? Że dałam się zdemaskować, straciłam wszystko, w co mnie wyposażyła, a zdobyłam tylko treść noty dyplomatycznej? Zanim dotrzemy do miasta, treść tego traktatu znał będzie cały kraj. Ech, wpadłyśmy niczym dwie śliwki w kompot.

Usiadłyśmy zatem i czekałyśmy. Umyłam się w misce, korzystając z dzbanka wody, który obok niej stał. Kaśka wyczesała mi włosy, a potem wskazała sukienkę, która czekała na ławie. Okazało się, że rankiem przyniosła ją wielka dziewucha o srogiej minie, czyli pewnie Maryna. Sukienka należała do mnie i pochodziła z mojego podróżnego kufra. Wskoczyłam w nią z ulgą, bo szmaciana kiecka podkuchennej już mi zbrzydła, szczególnie że śmierdziała zgniłym sianem. Moja suknia została uszyta z muślinu ostendyjskiego w kolorze błękitnym, bo była to ulubiona barwa księżny Lubomirskiej, od którego to upodobania zresztą nosiła przydomek Błękitnej Markizy. Sukienka miała obszyty koronką dekolt typu karo i pasowała idealnie do mojej figury. Czułam się w niej nawet całkiem ładna i pewna siebie, a to najważniejsze.

Niedługo później Maryna przyniosła nam w misce kawał pachnącego i jeszcze ciepłego chleba, gomółkę masła i ser. Nie pamiętam, kiedy ostatnio posiłek tak mi smakował. Nie da się ukryć, że na apetyt i smak najlepiej działała solidna głodówka. Zaczęłam wierzyć, że marszałkowa ma wobec mnie jakieś zamiary i nie zostaniemy zamordowane. Przez chwilę przyszło mi do głowy, że może właśnie zostałyśmy otrute, ale byłam zbyt głodna, by się tym na poważnie przejąć.

Na rozstrzygnięcie musiałyśmy jeszcze poczekać, bo oto do pałacu zajechały lśniące złotem i łopoczące proporcami karety królewskie, ciągnione przez konie z kitami na łbach, w obstawie gwardii konnej. Król wrócił ze spotkania z carycą i teraz wszyscy byli zaabsorbowani jego osobą. Nadarzyła się zatem doskonała okazja, by zwiać, bo zamieszanie było nieliche, ale nie miałyśmy dokąd i po co. Siedziałyśmy więc z nosami przyklejonymi do szyby i patrzyłyśmy na to, co się działo na dziedzińcu.

– O jejusiu, ten waszmość w peruce to jego wysokość? – spytała Kaśka. – Mało wytworny, a do tego jakiś taki… konusowaty.

– Nie oceniaj człeka po wzroście, bo się możesz bardzo zdziwić – mruknęłam.

Księżna wpoiła mi niechęć do Poniatowskiego, choć przecież nie miałam do niego prywatnie żadnych pretensji, bo i o co? Tyle się jednak nasłuchałam o tym obłudniku i lubieżnym draniu, że patrzyłam na niego z wykrzywionymi w grymasie złości ustami. Choć tak na chłodno rozumując, wcale nie odbiegał od setek mu podobnych mężczyzn z wyższych sfer. Czasy były takie, że do dobrego tonu należało posiadanie wielu kochanek i zmienianie ich jak rękawiczki. Zresztą te same zasady tyczyły się dam, które wychodziły za mąż za magnatów, by prowadzić bogate życie towarzyskie i nie wchodzić w drogę mężowi, samemu przeżywającemu co rusz nowe miłości. Skutek był taki, że mało który z arystokratów wychowywał własne dzieci, zresztą często matki gubiły się w tym, z którym ukochanym zaszły w ciążę. To były czasy rokoka i podobnej rozwiązłości nie uważano za coś przesadnie grzesznego ani zdrożnego. Dlaczego zatem miałabym krytykować króla, że jako młodzieniec skakał z kwiatka na kwiatek?

Zresztą król nie był już młodzieniaszkiem i nie wyglądał na bawidamka, odmaszerował szybko z zasępioną miną i znikł w pałacu. Z pewnością Urszula jako jego ukochana siostrzenica będzie go teraz zabawiała i pocieszała. Coś mi się wydawało, że caryca potraktowała jego wysokość nader chłodno i dlatego był taki skwaśniały. Tak czy inaczej, pozostało nam cierpliwie czekać, aż marszałkowa sobie o nas przypomni, nie spodziewałam się jednak, by stało się to jeszcze dziś, a nawet jutro. Oznajmiłam Kaśce, że pewnie przesiedzimy w tym domowym areszcie kilka dni.

Jakież było moje zdziwienie, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły i do środka weszła szybkim krokiem pani marszałkowa, a wraz z nią oczywiście przyboczna Maryna. Widać było, że Urszula jest chyba nie w sosie, a z pewnością dość strapiona. Nie usiad­ła nawet, tylko położyła na stole dwie miniaturki z portretami dam.

– Nie ukarzę cię za szpiegostwo przeciw królowi i przeciw Rzeczypospolitej – powiedziała – ale odpłacisz mi swoimi czynami. Odpokutujesz pracą na rzecz kraju. Znasz te dwie damy?

– Poznaję, tę piękność nawet widziałam tutaj, w Wiśniowcu, ledwie wczoraj. To Zofia Wittowa, generałowa z Kamieńca Podolskiego. Uchodzi od niedawna za najpiękniejszą kobietę świata, a przynajmniej tak o niej mówią.

– Tak, tak mówią i piszą w gazetach całej Europy. Flirtowała niedawno najpierw w Paryżu z królem Ludwikiem i książętami orleańskimi, a później w Wiedniu z cesarzem Józefem. Wylegiwała się w łożach największych tego świata, a ciągle jest żoną jakiegoś fajtłapy z Podola, tego paskudnika, który stopień generała dostał tylko dzięki temu, że Zosia spodobała się również naszemu królowi. – Urszula postukała palcem w wizerunek ślicznotki o wielkich, czarnych oczach. – Zosia jest ambitna, ma dość męża, chce czegoś więcej. Pokłóciła się z generałem i chyba planuje rozwód. A teraz ta druga…

Zerknęłam na obrazek z damą już mniej urodziwą, ale całkiem ładną, raczej ładniejszą ode mnie.

– Ta dama z kolei to Marianna Mniszchowa z Ossolińskich, żona chorążego wielkiego koronnego, Józefa Mniszcha – powiedziałam po dłuższej chwili zastanowienia i porządkowaniu twarzy w pamięci.

– Już nie, rozwiedli się. Marianna jest skłócona z byłym mężem, który zresztą jest bratem mojego Michała. Ta dziewczyna jest zatem moją szwagierką, a właściwie do niedawna była.

– Mam się nimi zająć? – spytałam. – Szpiegować, podglądać? W zamian zwolni mnie waszmość pani z wszelkich oskarżeń?

– Można tak powiedzieć, ale nie chcę, byś robiła im krzywdę. – Spojrzała na mnie ostro. – Te dwie damy zaprzyjaźniły się i zawarły przymierze. Wymyśliły, że na złość swoim mężom i całemu światu, a nawet zdrowemu rozsądkowi, wybiorą się na eskapadę, na ekskursję w dalekie kraje.

Kaśka, która dotychczas siedziała cicho i obserwowała Marynę, teraz parsknęła.

– Ale po co? – spytała głośno i natychmiast zasłoniła usta.

No cóż, mimo ćwiczenia i niejednej bury nadal bywała nieokrzesana. Za odzywanie się w przytomności damy wyższego stanu, a już szczególnie tak wysokiego, powinna dostać baty. Marszałkowa jednak udała, że nic nie słyszy.

– Zamierzają odwiedzić Konstantynopol, potem udać się dalej, na wyspy greckie, a z nich do Egiptu – mówiła dalej. – Jest to rzecz niebywała. Zgromadziły wokół siebie kilka dam i urządzają wyprawę żeńską, by zwiedzać i podziwiać zabytki oraz doświadczać obcych kultur. Tego jeszcze w Polsce nie było.

Niespodziewanie Urszula parsknęła śmiechem i mrugnęła do skamieniałej Kaśki.

– A po co? Na złość wszystkim, tak przynajmniej mówią – dodała marszałkowa. – I muszę przyznać, że serdecznie im kibicuję i sama bym z nimi pojechała, gdyby nie obowiązki. Lubię Zosię, jest przeurocza i zabawna. Nawet swoją szwagierkę lubię, choć nie usiedzi w miejscu jednej zdrowaśki, jakby ciągle coś ją ekscytowało w słabiznę. Nie chcę, by stało im się co bądź złego, ale boję się, że ktoś je wykorzystuje i nimi manipuluje. Wojna z Turcją jest nieunikniona, na morzach już gromadzą się okręty. Te idiotki pchają się w paszczę lwa, chcą wypłynąć na wzburzone morza, pełne piratów, korsarzy i wojennych okrętów. Musi w tym być jakiś złowrogi cel, ktoś chce je wykorzystać do szpiegostwa lub jakichś zadań dyplomatycznych. Naraża je na niebezpieczeństwo. I tym masz się zająć, pilnować je i śledzić to, co robią. Szczególnie moją szwagierkę, bo skandal z nią może zrujnować karierę także mego męża i skalać moje nazwisko.

– Mam je chronić i o wszystkim informować waszą miłość – wymamrotałam, bo byłam trochę wstrząśnięta. Właśnie zrozumiałam, że mam jechać z tymi damami do Turcji albo i do Afryki. To przecież koniec świata, żadna Polka nie była tak daleko.

– Tak, ta ekskursja to bez wątpienia sprawa polityczna. – Urszula pokiwała głową. – Nie mam takich szpiegów, jakich wyhodowała i wyćwiczyła sobie Błękitna Markiza, pożyczę zatem jednego, czyli ciebie. Od teraz będziesz pracowała dla mnie, przynajmniej przez czas tej ekskursji, po jej zakończeniu zwolnię cię z powinności i twoje imię będzie oczyszczone. Jeśli mnie zdradzisz, zniszczę cię, Konstancjo. Mam jednak nadzieję, że rozumiesz, iż chcę ci powierzyć zadanie mające przysłużyć się Rzeczypospolitej.

– Ale taka wyprawa zajmie miesiące, co ja powiem księżnie pani?

– Coś się wymyśli. – Wzruszyła ramionami. – Nie mam teraz czasu na drobiazgi. Skup się obecnie na zadaniu, to będzie dla ciebie niezwykła eksperiencja. Podejdź do tego jak do wielkiego wyzwania. Na początek musisz uzyskać aprobatę tych dwóch dam, by zabrały cię ze sobą. Masz niewiele czasu, bo kiedy król wyjedzie, pewnie owe panie zaczną swoją eskapadę. Przygotuj się, zaczynasz jutro.

Zgarnęła obie miniaturki, uśmiechnęła się do mnie, i to nawet z sympatią, po czym wyszła. Spojrzałam na Kaśkę szeroko wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Takiego obrotu spraw zupełnie się nie spodziewałam. Byłam co prawda niewolnicą dwóch najgroźniejszych dam w Rzeczypospolitej jednocześnie i miałam jechać do serca imperium pohańców albo i dalej, ale przynajmniej nie będę siedziała w lochu. To zawsze jakieś pocieszenie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 W całym tego słowa znaczeniu (fr.).