Ból narodzin - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook

Ból narodzin ebook

Weronika Wierzchowska

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W roku 1882 pierwsza polska lekarka, doktor Anna Tomaszewicz-Dobrska, po długich staraniach dostaje przydział na szefową miejskiego Przytułku Położniczego. Jej klinika to ledwie mieszkanie w zrujnowanej kamienicy, stojącej na warszawskiej robociarskiej Woli. Cały personel to starsza akuszerka Jadwiga i kucharka Aniela. Jeszcze przed otwarciem działalności pojawią się dwie bezdomne dziewczyny z miejskiej biedoty, Zosia, która uciekła z domu przed molestującym ją ojczymem i Karolina, ścigana przez nożowników złodziejka z targowiska na Kercelaku. Anna przyjmuje je pod dach jako służące.

W ciasnocie i nędzy, bez światła i bieżącej wody, atakowane przez niechętnych im sąsiadów, Inspekcję Sanitarną i konkurencyjne kliniki położnicze, zaczynają działalność. Pod kierownictwem 28-letniej pani doktor otwiera się przytułek mający umożliwić najbiedniejszym kobietom poród w godnych warunkach.

Opowieść o tym, jak w bólach narodził się prowadzony przez kobiety szpital, który zmienił oblicze polskiego położnictwa.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Oceny
4,7 (98 ocen)
76
14
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzidudzidu
(edytowany)

Całkiem niezła

Wszystko pięknie, ale ani dziewczyny z nizin społecznych, ani służące w 1882 roku nie wyrażają się taką elegancką i współczesną polszczyzną i nie mają takich wiadomości na rozmaite tematy. „Kurują się tu po straszliwym wysiłku, jakim jest dla organizmu poród, ale też odpoczywają psychicznie. Jeszcze niedawno nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak ważne są dla nich te dni” - tak mówi służąca z Woli, po trzech klasach szkoły? Na litość… A lekarka w tym samym roku na pewno nie mogła użyć słowa „mentalista”, bo to jest słowo już z XXI wieku, ani określenia „depresja poporodowa”, bo nazwa ta weszła w życie wiele lat później. To bardzo irytujące i prawdę mówiąc utrudnia czytanie.
20
ewab_62

Dobrze spędzony czas

Ciekawa historia
00
ZabaWberecie
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna ksiazka, nie da się oderwać.
00
igamon

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa, czekam na kolejną część
00
EwaZaSu

Dobrze spędzony czas

Cudowna
00

Popularność




Copyright © Weronika Wierzchowska, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Maksym/Adobe Stock

© DavidMSchrader/Adobe Stock

© Jotte/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Macie Korbasiński

ISBN 978-83-8352-450-4

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

Warszawa, listopad 1882 roku

Zosia Kozłowska nie mogła się zdecydować, czy bardziej chce zabić siebie, czy ojczyma. Nie chodziło o to, że czuła się winna temu, co z nią robił, choć matka ciągle jej powtarzała, że przecież nie można mieć pretensji do mężczyzny o to, iż zachowuje się jak mężczyzna. Zaczepki ze strony Mariusza wynikały z jego natury i tego, że Zosia prowokowała go na każdym kroku. Przechodziła obok, gdy po powrocie ze zmiany w stalowni jadł zupę, i pochylała się nazbyt kusząco, by dorzucić do pieca. Jakże miałby jej nie złapać za tyłek lub choć boleśnie uszczypnąć w udo? To jego prawo jako żywiciela rodziny, który umęczony dwunastogodzinną robotą potrzebował odrobiny rozrywki. Bardzo go bowiem bawiło oburzenie, zmieszanie i wstyd dziewczyny. Nie robił jednak przecież nic zdrożnego, tylko się z nią droczył. Nie powinna wszczynać z tego powodu wielkiej afery, a tak w ogóle, miała siedemnaście lat i większość jej rówieśnic była już mężatkami, a nie siedziały matce na głowie i nie męczyły jej bzdurami.

Tylko że Zocha nie paliła się do zamążpójścia, nie chciała się stać taką jak jej matka przedwcześnie podstarzałą, wiecznie zmęczoną i zgorzkniałą kobietą. Mieszkali całe życie w ruderze, starej, rozsypującej się kamienicy przy ulicy Tamka. Matka zarabiała na życie, pomagając handlarzowi tandetą na targowisku, ojciec był pilarzem, wolnym najmitą czekającym całe dni i tygodnie na zlecenia za marny grosz. Zmarł na zakażenie po tym, gdy się skaleczył w rękę własną, nieco zardzewiałą piłą. Żyli wtedy jeszcze dwaj młodsi bracia Zosi, pamiętała, jak we troje siedzieli przy łóżku ojca majaczącego w ropnej gorączce. Patrzyli, jak gaś­nie, trawiony chorobą. Zocha zmieniała ojcu opatrunki i smród rany prześladował ją do tej pory. Niedługo po jego śmierci najmłodszy brat zachorował na koklusz, matka nie miała pieniędzy na lekarza i sama próbowała kurować synka ziółkami, ale nieskutecznie. Później zamieszkał z nimi Mariusz, robotnik ze stalowni, człek poważniejszy i mający lepszą robotę niż nieżyjący ojciec. Matka traktowała go jak udzielnego księcia, jej łaskawcę, bo ilu znalazłoby się takich, którzy chcieliby wdowę z dwójką dzieci? Zosia podejrzewała jednak, że chodziło mu wyłącznie o mieszkanie, dach nad głową i dobre żarcie, które matka umiała przygotować. Kiedy tylko sobie pomyślała, że mogłaby mieć takiego męża, robiło się jej słabo.

– Co, mała, nie chciałabyś poznać któregoś mojego kolegi z fabryki? – Mariusz przyparł ją pewnego wieczora do ściany, jedną rękę kładąc na jej biodrze. – Zakłady Mechaniczne Lilpopa, Raua i Loewensteina na Solcu, brzmi pięknie, no nie? To siedlisko najlepszych kawalerów w mieście, mówię ci. Co jeden, to lepszy, któryś na pewno cię zechce, choć Stwórca nie obdarzył cię urodą.

Żeby sprawdzić, co poza niezbyt ciekawą urodą ma do zaoferowania, złapał ją za pierś i przyparł do ściany jeszcze mocniej, aż zabrakło jej tchu. Drugą rękę włożył dziewczynie w majtki i wpakował brudnego, czarnego od smarów palucha w jej waginę. Chciała go ugryźć, kopnąć, ale była w stanie jedynie zapłakać. Przydybał go na tym Rafałek, drugi brat Zosi, i uczepił się silnego ramienia ojczyma, obrzucając draba wyzwiskami. Ten odepchnął go jakby od niechcenia, ale wystarczyło, żeby chłopak przeleciał przez pokój i grzmotnął głową w stary kaflowy piec. Zemdlał na chwilę i zaraz doszedł do siebie, ale wieczorem stracił przytomność i wpadł w śpiączkę, z której już się nie obudził. Mariusz wyparł się wszystkiego, oświadczył, że uderzenie nie mogło być powodem śmierci, bo przecież dzieciak szybko odzyskał świadomość. Matka, ku przerażeniu Zochy, stanęła za mężem murem. Po prostu nie dopuszczała do siebie myśli, że jej wspaniały wybranek to brutal i ohydny drań. Kazała się córce zamknąć, jeśli natychmiast nie chce szukać nowego domu.

Udało się jej wytrzymać kilka miesięcy. Jak dotychczas zajmowała się dorywczymi robotami, chodziła co dzień do kantoru stręczenia służby, czasem dostawała robotę polegającą na sprzątaniu, praniu albo szorowaniu podłóg. Do żadnej fabryki nie chcieli jej przyjąć, nie mieli wolnych wakatów ani w wytwórni papierosów, ani w szwalniach, ani w odlewni Lilpopa, gdzie też zatrudniano trochę kobiet. Wszystko przez brak jakiegokolwiek wykształcenia, które mogłoby jej dawać przewagę nad konkurencją i nadmiarem takich jak ona starających się o robotę biedaczek. Wymyśliła sobie, że jeśli tylko uda się jej usamodzielnić finansowo, choćby na tyle, by znaleźć gdzieś kąt do spania i zarobić na kawałek chleba, natychmiast zabierze się z domu. Tam bowiem działo się coraz gorzej.

Matka chyba chciała zagłuszyć ból po stracie dwóch synów, zaczęła pić, czego wcześniej nie robiła. Mariusz rzadko jej towarzyszył, zwykle po robocie był zbyt zmęczony, by urządzać libacje. Sił mu jednak nie brakowało na dobieranie się do Zosi, szczególnie kiedy pijana matka zasnęła i chrapała w barłogu, głucha nie tylko na własne cierpienie, ale i na cały świat. Mariusz wówczas starał się osaczyć Zochę w jakimś kącie, obmacywał ją, lizał po twarzy i szyi, wkładał łapy w majtki. Wiedziała, że jeśli ją zgwałci, co było kwestią czasu, zrobi mu coś strasznego. Zarżnie go w nocy kuchennym nożem lub zrobi coś sobie, z pewnością nie zniesie takiego wstydu i upokorzenia.

Najgorsze było, że znikąd nie mogła liczyć na pomoc. Przecież nie ze strony sąsiadów, samych nędzarzy, zajętych walką o przetrwanie i ślepych na awantury i płacze w sąsiedztwie. Ani policmajstra i stójkowych, którzy co najwyżej zaciągnęliby ją w bramę i zrobili to, czego nie zdążył Mariusz. Bliskiej rodziny nie miała, dalsza, od strony ojca, mieszkała na wsi, gdzieś pod Lublinem. Jedyne, co jej zostało, to spakować mały węzełek ze swoich rzeczy i pod nieobecność matki oraz ojczyma trzasnąć drzwiami, po czym pomaszerować do jednej ze znajomych. Tych nie miała zbyt wiele, bo jej życie nie sprzyjało zawieraniu przyjaźni, ale podczas dorywczych prac poznała kilka rówieśniczek. Szczególnie z jedną przypadły sobie do gustu. Magda Białek przyjechała do miasta ze wsi Leszno pod Warszawą i mieszkała u swojej samotnej starej ciotki. Jej ciotka była zawodową kucharką, a Magda załapała się jako jej pomocnica i pracowała jako podkuchenna u jakiegoś jaśniepaństwa.

Kiedy Zocha pojawiła się pod ich mieszkaniem, obie oczywiście były w pracy i musiała czekać aż do wieczora na ich powrót. Listopadowy dzień był krótki, deszczowy i zimny. Jakiś czas siedziała na schodach na klatce w ich kamienicy, ale stróż ją w końcu przegonił, bo nie było to miejsce dla bezdomnych ani kolejowa poczekalnia. Głodna i zmarznięta dziewczyna przechadzała się zatem po okolicy, wydała też kilka ostatnich kopiejek na precla z makiem, bo miała wrażenie, że zaraz żołądek zawinie się jej w supeł i strawi sam siebie. Kiedy panie Białek wróciły wreszcie do domu, Zocha stała w bramie i szczękała zębami z zimna. Zabrały ją do środka, choć zajmowały jednoizbowe mieszkanko na poddaszu, w którym było niewiele cieplej niż na zewnątrz, w dodatku w jednym miejscu woda kapała z sufitu przez nieszczelny dach.

– Nie mam co z sobą zrobić, dokąd pójść – Zocha podsumowała swoją opowieść. – Do domu nie wrócę, chyba już szybciej skoczę z mostu do Wisły. Przenocujcie mnie tylko dziś, rankiem powędruję, gdzie oczy poniosą. Albo nie! Poszukam szczęścia w kantorze stręczenia służby, wezmę, co dają. I już. Nieważne, będę tak długo tam sterczała, aż dadzą mi jakąś robotę.

– Przecież wiesz, że można tam stracić kilka dni i nic nie dostać. – Magda prychnęła. – Trzeba szukać jakiegoś wsparcia, większość ludzi zatrudnia pracowników z polecenia, prawda, ciociu?

– Prawda – przytaknęła wiekowa dama o twarzy całkowicie pokrytej siecią zmarszczek. – I dlatego panienka Zosia zaraz pójdzie ze mną. Ludzi pracy można w domu złapać jedynie wieczorem, prawda? Pójdziem do jednej mojej znajomej, też kucharki, która dopiero co dostała nową robotę. Wspomniała mi wczoraj, że szukają posługaczki, może jeszcze nie znaleźli i jest szansa ciebie tam wepchnąć?

Zocha czuła się trochę głupio, że zmusza starszą panią, zmęczoną całym dniem pracy, do wychodzenia z domu w ciemną listopadową noc. Na szczęście okazało się, że jej znajoma mieszka dosłownie dwa domy dalej. Zastały ją… stojącą przy garach, gotowała bowiem kolację i obiad na jutro dla męża oraz piątki swoich dzieci. Nie była tak wiekowa jak ciotka Magdy, nie miała jeszcze nawet czterdziestki, poza tym była mocno puszysta i nad wyraz rozłożysta. Zlustrowała dziewczynę małymi oczkami ginącymi w owalnej twarzy.

– Chuda jesteś, mizerna, jakaś niedożywiona – stwierdziła Aniela Niepotko, bo tak się Zosi przedstawiła. – Ale to nic niezwykłego wśród prostego ludu miejskiego. Masz trochę siły i zapału do roboty? To leć na podwórko, nabierz wiadro wody ze studni.

Zocha puściła się niemal galopem, by wykonać próbne zadanie. Zbiegła po ciemku ze schodów, wymachując wiadrem, odnalazła bez trudu studnię na podwórku za kamienicą i po chwili przytaszczyła wiadro na górę. Nigdy nie bała się pracy, a matka zadbała, by w domu zawsze miała coś do roboty. Oświadczyła to zatem pani Anieli z uśmiechem.

– Umiem szorować podłogi, piachem z mydlinami, samą szczotą i wodą, wedle życzenia. Mycie garów też mi nieobce, pranie, prasowanie, cerowanie, zamiatanie, dziećmi też umiem się zająć. – Zerknęła na zasmarkanego brzdąca, trzymającego się maminej kiecki i patrzącego na Zosię wielkimi, zdumionymi oczami.

– Dobrze, już dobrze. Znam twoją sytuację, coś spróbujemy zaradzić. – Pani Aniela wzruszyła ramionami, a jej wielki biust zafalował w całej objętości. Pochyliła się i wzięła dziecko na ręce. – Będziesz spała tutaj, z nami. Rankiem musimy być w robocie, trzeba wszystko przygotować, zanim przyjdzie szefowa.

– Szefowa? – Zocha uniosła brwi.

Najmłodsze dziecko, to, które Aniela trzymała na rękach, zaczęło kaszleć i odwróciło uwagę matki, więc nie odpowiedziała, o jaką szefową chodzi. Ciotka Magdy pożegnała się wylewnie i poszła sobie, Zosia za to nagle miała okazję poznać, co znaczy prawdziwy, normalny dom. Mieszkanie państwo Niepotko mieli malutkie i niemal pozbawione sprzętów, ale i tak było tu przytulnie i ciepło. Choćby dlatego, że pan Niepotko nie był potworem jak Mariusz, ale uśmiechniętym, rubasznym jegomościem, na co dzień zajmującym się pracą w stolarni, gdzie był majstrem. Stać go zatem było na utrzymanie piątki dzieci, ale Aniela i tak zdecydowała się pracować, by nieco odciążyć męża i wesprzeć domowy budżet. Oboje byli prości, ale szczerzy i pozytywnie nastawieni do świata. Zocha czuła bijące od nich dobro, pomogli jej przecież zupełnie bezinteresownie, choć była dla nich całkiem obcą osobą.

Ani się obejrzała, a siedziała z panem domu przy stole i jadła warzywną potrawkę przygotowaną przez Anielę. Na kolanach trzymała sześcioletnią dziewczynkę Julkę, pan Niepotko zaś wziął pięcioletniego brzdąca Maciusia. Był jeszcze Krzyś, Basia i najstarsza, dziewięcioletnia Krysia. Słuchając gadania dzieci, śmiechu pana Niepotko i sarkania pani Anieli, Julia poczuła się wreszcie bezpieczna i spokojna. Ciep­­ło, pełny brzuch i spokój. Tak bardzo jej ulżyło, że zaczęła zasypiać na siedząco. Nawet nie pamiętała, kiedy Aniela pokazała jej leżankę, na której miała spać razem z Krysią i Basią. Zasnęła, zanim dziewczynki położyły się po obu jej stronach, i spała całą noc jak zabita.

***

Dopiero po drodze do roboty, której jeszcze nawet nie dostała, Zocha się dowiedziała, że idzie na ulicę Prostą do dopiero co otwartego Przytułku Położniczego numer dwa. Głupio jej było się przyznać, że nigdy nie słyszała o czymś takim i nawet za bardzo nie rozumie, czym jest taka instytucja. W Warszawie działały jakieś przytułki tego typu, skoro ten miał numer drugi? I dlaczego kierowała nim jakaś tajemnicza szefowa? Kobieta zarządzała instytucją państwową? To się nie mieściło w głowie. Kto by na coś takiego pozwolił? Sztywni carscy urzędnicy, którzy wyglądali, jakby każdy połknął kij, nie dopuściliby do takiej profanacji administracyjnej. Kobiety były od spraw niższych, co najwyżej nadawały się na nauczycielki i mogły kierować szkółkami elementarnymi, ale całym przytułkiem?

– Nie gadaj tyle. – Aniela machnęła ręką.

Maszerowały bladym świtem przez robociarską Wolę. Ulica pogrążona była w zimnej mgle, z której wynurzały się postacie robotników zmierzających do fabryk na pierwszą zmianę. Ludzie mijali ich pogrążeni we własnych myślach, skuleni, z głowami wbitymi w kołnierze lub z kaszkietami nasuniętymi niemal na oczy. Zofia patrzyła na nich niczym na duchy, jakby nie byli do końca realni. Denerwowała się, czy dostanie pracę, przez to na język cisnęły się jej pytania, którymi zasypywała kucharkę. Aniela była zaspana i zmęczona, bo Maciuś pół nocy kaszlał i musiała go uspokajać. Nie czuła żadnego uniesienia, jak młodsza koleżanka, wyłącznie znużenie.

– Wszystkiego się dowiesz na miejscu – mruknęła. – Zresztą dużo gadać nie ma o czym. Przytułek działa od tygodnia, naraz uruchomiono jeszcze cztery mu podobne, w różnych częściach miasta. Wszystkie powstały dzięki naszej szefowej, naszej pani doktor. Wyprosiła na nie pieniądze od jednego bankiera, później wywalczyła powstanie tych szpitalików u Rady Miejskiej. Chcieli ją wysiudać z interesu, bo to baba, ale ów bankier się uparł i zagroził, że nie sypnie rublami, jeśli szefową jednego z przytułków nie zostanie pani doktor. Znaczy Anna Tomaszewicz-Dobrska, tak się nazywa.

– Ale jak to pani doktor? – Zocha się zdziwiła. – Przecież nie ma kobiet doktorów!

– Już są. Znaczy ona jest pierwsza. To dlatego tak jej nienawidzą, szczególnie inne doktory. Tak przynajmniej ludzie gadają. – Aniela zwolniła, bo przez tuszę i gadanie nieco się zaspała. – Przytułek, jak sama nazwa mówi, ma być przeznaczony dla kobiet ubogich, które nie mają gdzie urodzić, bo nie stać ich ani na doktora, ani na akuszerkę. Młoda jesteś, jeszcze jałówka, to nie wiesz, jak jest z tymi sprawami. W mieście są dwa oddziały położnicze w szpitalach, oba bardzo małe. Latem jeden i drugi zamknęli, bo szalała w nich gorączka połogowa i trzeba było wszystko odkazić. Bogate paniusie mają to gdzieś, bo i tak rodzą w prywatnych klinikach, ale reszta brzuchatych została na lodzie. Ech… Wiesz, ile kosztuje akuszerka? I gdzie szukać takiej, która by cię przy porodzie nie wysłała na tamten świat? Mówię ci, rodzić w tym kraju to jest dramat! Ile ja sama się nacierpiałam, ile nas kosztowało, by zatrudnić położną. Bo w domu rodziłam, na żaden szpital ani na klinikę takie jak ja czy ty liczyć nie mogą.

– Dobrze, że dzieci przyszły na świat zdrowe. – Zocha uśmiechnęła się do kucharki. – Wszystkie jak malowane, to chyba tak źle z tym porodem nie było?

– Przy ostatniej, przy Krysi, o mało nie przenios­łam się na tamten świat. Przeżyłam, bo jestem silna i miałam szczęście, ale też dzięki cudownej pomocy. – Aniela zatrzymała się na chwilę i zwróciła do Zochy niemal szeptem. – Znajomy ksiądz zorganizował dla mnie wodę Świętego Ignacego. Święty Ignacy jest patronem rodzących matek, wiedziałaś o tym? Jeśli prócz modlitwy przed porodem wypije się cudowną wodę, w której został zanurzony medalik lub jeszcze lepiej relikwia świętego, szczęśliwy poród jest niemal pewien. Można też zamoczyć w takiej wodzie rękę i się przeżegnać, najlepiej kilka razy. Ten duchowny, wspaniały człowiek, załatwił dla mnie poświęcenie wody medalikiem świętego. I się udało! Ale to nie działa za każdym razem, skorzystanie z takiego sakramentu wymaga silnej wiary w moc Boga i we wstawiennictwo Świętego Ignacego.

Dla podkreślenia słów Aniela przeżegnała się z namaszczeniem i poważną miną.

– Tylko ani słowa o tym przy pani doktor – dodała jeszcze. – Szefowa nie wierzy w cudowną moc mod­litwy i wiary. Dla niej liczy się tylko nauka, to, co napisali w książkach i o czym klarują mądre głowy na uniwersytetach. Zdaje się, że to niejedyne jej dziwactwo, ale poza tym to zacna osoba i warto u niej pracować. Zresztą obie wyboru nie mamy, trzeba brać robotę, jaka się trafiła.

Do Zochy dotarło wreszcie, że będzie pracowała w szpitalu położniczym, o ile pani doktor zgodzi się ją przyjąć. Kiedy szły Prostą, wyobrażała sobie taki zupełnie nowy szpital jako biały budynek wielki jak świątynia, z marmurowymi kolumnami przy wejściu, może otoczony płotem z żelaznej kraty jak niektóre instytucje rządowe. Wyobraźnia afirmowała jej szpitale, bo nigdy w żadnym nie była. Widziała oczywiście choćby szpital Dzieciątka Jezus przy placu Wareckim albo wojskowy Szpital Ujazdowski czy też szpital starozakonnych dla dzieci przy Śliskiej i wszystkie wyglądały poważnie i dostojnie. Co do doktorów, też ich widywała jedynie z daleka. Szacowni panowie w skrojonych na miarę surdutach, z pince-nez na nosach, z kozimi bródkami i w melonikach na głowach. Jaka zatem mogła być pierwsza polska doktorka? Pewnie jest kobietą w kwiecie wieku, może nawet już przekwitłą i siwowłosą? Wyniosłą, niezwykle mądrą, patrzącą na takich plebejuszy jak Zocha z góry, z obojętnością lub odrazą. Taki przynajmniej obraz medyków Zocha wytworzyła sobie w głowie.

– To tu – Aniela wysapała zmachana marszem. – Trza nam się brać do roboty, zanim szefowa przyjdzie, musi zostać wymyta podłoga w całym przytułku i nagrzany gar wody. Ruszajmy się, nie chcesz, by była niezadowolona, bo cię nie przyjmie.

Zocha wyobraziła sobie, jak sroga dama patrzy na nią chłodno i każe jej iść precz. Wprost w listopadową mgłę, gdzie czekał tylko głód, chłód i samotność. Tymczasem musiała zapomnieć o obawach i zmierzyć się z rzeczywistością, bowiem jej konfrontacja z wyobrażeniami szpitala srogo się rozminęła. Przytułek nie był prawdziwym szpitalem, tylko mieszkaniem w starej, mocno zdewastowanej kamienicy, niezbyt dużej, jednopiętrowej. Z tego, co się okazało, szpitalik zajmował połowę parteru, a w pozostałej części budynku mieszkali zwykli ludzie, był tu nawet dozorca, który stał w bramie i palił papierosa ze zmęczoną miną. Kucharka otworzyła drzwi własnym kluczem, dozorca nie kwapił się nawet, by skinąć im głową, nie mówiąc o uchyleniu czapki.

– Zdejmuj buty, nie chcemy nanieść błota, bo będzie więcej roboty – Aniela zarządziła. – Teraz cię oprowadzę i bierzemy się do roboty. Dużo zwiedzania nie będzie, pokój po tej stronie to izba chorych, czyli czekających na poród lub odpoczywających w połogu, na razie pusta, pacjentek jeszcze nie mamy. Dwie już urodziły! Tak, w tym szpitalu na świat przyszła już dziewczynka i chłopczyk, oboje zdrowi, dzięki Bogu.

– Jeśli dziecko lub matka by zmarły, pewnie pani doktor byłaby rozgniewana – Zocha bąknęła, zaglądając do izby, w której stały cztery łóżka, pięknie pościelone i pachnące czystością.

– Rozgniewana? Szybciej załamana. – Aniela pokręciła głową, złapała posługaczkę za ramię i pchnęła ku następnym drzwiom. – My też powinnyśmy się wówczas martwić. Szefowa ma masę wrogów, którzy tylko czekają na jej potknięcia. Jeden poważniejszy błąd w sztuce i wywalą ją z roboty, a nas razem z nią. Jeszcze będą trąbili o tym w gazetach. Już nieraz o niej pisali, zwykle kpiąc i szydząc, bo kto to widział babę lekarza?

– Mhm… – Zocha pokiwała głową, bo właśnie odkrywała nieznany dla niej świat, o którego istnieniu nie miała nawet pojęcia.

– Tu jest gabinet zabiegowy lub też po prostu porodówka. – Kucharka uchyliła kolejne drzwi.

Wewnątrz było tylko jedno łóżko, ale wysokie, z podniesionym wysoko zagłówkiem i ruchomymi oparciami na nogi. Zocha nie widziała nigdy krzesła ginekologicznego, ale domyśliła się, do czego służą owe oparcia. Pokiwała z powagą głową.

– Tamte to drzwi do izby przyjęć, która jest też gabinetem pani doktor. – Aniela wskazała kolejne pomieszczenie, po czym bezceremonialnie wepchnęła Zochę do ostatniego. – A to nasze królestwo, kuchnia!

Powiodła ręką, jakby pokazywała dziewczynie widok na coś niezwykłego. Zocha uniosła brwi, bo miała przed sobą pomieszczenie mocno zagracone. Prócz stołu znajdował się tu obszerny piec kuchenny, potężny zlew z emaliowanej ceramiki, ale też dwie ławy pod ścianą, szafy, szafki i wieszaki. Na ścianach, prócz kuchennych przyborów i naczyń, wisiały białe fartuchy, szczotki do podłogi oraz dziwne szczoty o długich lub krótkich trzonkach. Na półkach pełno było flakonów i słojów wyglądających na zawierające specyfiki apteczne. Pod zlewem piętrzyły się wiadra, miski i nocniki, powsadzane jedne w drugie wedle wielkości, a obok stała wielka beczka.

– To nie tylko kuchnia – pani Aniela oświadczyła z dumą. – Jest to też nasze centrum filtrowania i oczyszczania wody, szatnia dla pacjentek, skład brudów do prania, pralnia, suszarnia, umywalnia, sala przyjęć, rozbieralnia, łaźnia kąpielowa pacjentek i ich dzieci, jadalnia, poczekalnia oraz bawialnia dla odwiedzających. Jednym słowem serce, żołądek, jelita i co tylko naszego szpitala!

– Ojej. – Zocha westchnęła.

– No, tak! Tu się będzie toczyło prawdziwe życie przychodni. Teraz się jeszcze niewiele dzieje, bo pacjentek jak na lekarstwo, ale mam przeczucie, że rychło dziać się zacznie. – Pani Aniela wzięła się pod boki i uśmiechnęła szeroko. – Teraz pora się zająć pracą, i to szybko. Jak widzisz, nie ma tu wodociągu, jeszcze na Prostą takowy nie dotarł. Woda zaś wielce jest potrzebna w szpitalu. Ta oto beczka to nasz zbiornik główny. Dobrze, by był pełny, leć zatem z wiadrami do studni, będziesz musiała zrobić kilka kursów, by uzupełnić wodę. Ja napalę w piecach, bo w każdej izbie jest po jednym. Stare, popękane grzmoty, które dymią jak sto regimentów diabłów kurzących fajki… Ech, mniejsza z tym. Ruszaj się, Zosiu, zaczynamy pracę!

Dziewczyna miała na końcu języka uwagę, że ona przecież jeszcze tu nie pracuje, ale w porę się w ten język ugryzła. Wiedziała, że Aniela to jej największa sojuszniczka i nadzieja, by tę pracę dostać. Trzeba wykonywać jej polecenia migiem i ładnie się uśmiechać. Może nie tylko dadzą jej robotę, ale i nakarmią? Złapała zatem za dwa wiadra spod zlewu i popędziła z nimi do wyjścia.

***

Pani doktor przyszła do przytułku około ósmej i weszła od razu do kuchni, która zresztą była pomieszczeniem przy samym wejściu i nie dało się jej ominąć. Zocha akurat zabierała dwa wiadra z pomyjami po myciu podłóg, by wynieść je na zewnątrz i wylać do rynsztoka znajdującego się u wylotu ulicy. Stanęły naprzeciw siebie i choć obraz Anny Dobrskiej kłócił się z wyobrażeniami dziewczyny o tym, jak powinna wyglądać poważna pani doktor, dziewczyna od razu się zorientowała, że ma do czynienia z szefową. Anna okazała się wysoką blondynką z włosami spiętymi w kok, poza tym wyglądała stanowczo za młodo jak na doktora, z pewnością nie miała nawet trzydziestki. Zocha od razu zrozumiała, dlaczego poważni doktorzy z niej kpią i jej nie poważają. Ktoś tak młody i ładny w mniemaniu nadętych mędrców nie mógł mieć dobrze poukładane w głowie i dysponować wiedzą medyczną. Blond laleczka bardziej się nadawała, by zabawiać dżentelmenów grą na pianinie podczas spotkań towarzyskich, mniej do prowadzenia zabiegów w izbie chorych.

– Jestem Anna – oznajmiła, wyciągając rękę do dziewczyny.

Zocha gwałtownie postawiła wiadra, wytarła dłonie w kieckę i nieśmiało wyciągnęła rękę. Pani doktor potrząsnęła nią mocno, ściskając po męsku.

– Zofia Kozłowska. Ja tu jestem… Ja staram się o stanowisko służącej w pani szpitalu, psze pani – powiedziała po chwili wahania z coraz bardziej rosnącym przekonaniem, że naprawdę bardzo mocno chce tę pracę.

Anna nie puściła jej dłoni, uniosła ją za to w górę i ciągle trzymając, obejrzała dokładnie, szczególnie paznokcie. Następnie przyjrzała się twarzy dziewczyny i kazała jej otworzyć szeroko usta.

– Mówią, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda – mruknęła – ale w tym wypadku muszę to zrobić. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciw temu badaniu?

Aniela pojawiła się za plecami Zochy z filiżanką gorącej kawy, którą dopiero co zaparzyła.

– Jest poranna kawka dla pani doktor, tak jak pani lubi, ze śmietanką – powiedziała przymilnie, ale Anna nawet na nią nie spojrzała, ciągle oglądała dziewczynę, kazała się jej pochylić, zdjąć chustę i pokazać głowę. – Zocha jest bardzo pracowita i wbrew pozorom silna. Tylko wygląda na suchotniczkę, ale jest zdrowa jak koń. Pilnie szuka zajęcia, musiała opuścić dom rodzinny przez ojczyma okrutnika i lubieżnika. Nie ma rodziny ani dachu nad głową. Pali się jednak do roboty, wyszorowała wszystkie podłogi i wytarła je do sucha dosłownie w dwa kwadranse.

– Dobrze, już dobrze. – Pani doktor gestem kazała się dziewczynie wyprostować. – Widzę, że masz pewne nawyki związane z dbaniem o higienę, to dobrze. Dużym atutem jest także brak kołtuna, ale włosy musisz myć zdecydowanie częściej. Umówmy się, że będziesz to robiła co drugi dzień. Sprawdzę! Tak samo paznokcie. Mają być krótko obcięte i bez najmniejszych śladów „żałoby”. Obowiązują u mnie bardzo surowe zasady tyczące zachowania absolutnej higieny. I nie dlatego, że jestem szalona, to z troski o życie pacjentek i ich dzieci, rozumiesz, co mówię?

– Tak, psze pani. – Zocha próbowała dygnąć na tyle, na ile potrafiła. – Przysięgnę na wszystkie świętości, że będę się myła. Śluby czystości nawet jestem gotowa złożyć, byle dostać tę pracę!

– Śluby czystości, powiadasz? – Anna parsknęła, wyraźnie rozbawiona. – Dobry pomysł! Oczywiście nie o czystość seksualną chodzi, tylko tę drugą, całkiem zwyczajną. Chyba ułożę taki kodeks dla pracownic, niech się nazywa ślubami czystości, a co mi tam, to nawet zabawne. Każda nowa, ale i już zatrudniona, będzie musiała je złożyć. Dziękuję za kawkę, Anielo. Pójdę do gabinetu, gdzie oddam się próbom nakarmienia magistrackiej biurokracji papierami, wymyślaniem kolejnych nakazów higienicznych utrudniających wam życie oraz zapewne daremnemu oczekiwaniu na pacjentki. A ciebie, Zosiu, witam na pokładzie. Jesteś przyjęta na początek na próbę. Zobaczymy, czy będziesz potrafiła dochować tych ślubów czystości. Spać możesz tutaj, w kuchni, oczywiście kiedy wszyscy pójdą i posprzątasz. Wyżywienie wchodzi w umowę, będziesz jadła to samo co pacjentki. Aha, kwestia wynagrodzenia! Przykro mi, ale budżet i zarobki ustaliła Rada Miejska, która formalnie jest właścicielem i zarządcą przytułku. Dla służącej rada przewidziała pięć rubli miesięcznie. Wiem, że to bardzo mało. Czy jesteś chętna się podjąć?

Zocha gwałtownie potrząsnęła głową, by potwierdzić. Nie mogła nic z siebie wydusić z przejęcia i podniecenia. Co tam, że tylko kilka rubli, dobre i to! Ważne, że dostała dach nad głową i jedzenie, co było warte wiele, wiele więcej. Przynajmniej nie musiała już wracać do domu ani się rzucić do Wisły. Liczył się dzień dzisiejszy i nic więcej. Co będzie później, się zobaczy, życie jakoś się ułoży, ważne, że jeszcze nie pora umierać z głodu i zimna. W jednej chwili wypełniło ją szczęście i ogromna ulga.

Anna niemal weszła już do gabinetu, z filiżanką w jednej ręce i z teczką pełną jakichś papierów w drugiej, ale zatrzymała się w drzwiach i odwróciła, marszcząc nos.

– Prosiłam, byś przewietrzyła w izbach, Alino. Otwórz okna na jakiś czas, z łaski swojej, także w kuchni. Szczególnie w kuchni, bo miazmaty unoszą się tam niebywałe, jak z rynsztoków – powiedziała już nieco chłodniejszym tonem i bez uśmiechu, co miało znaczyć, że nie była to prośba, tylko polecenie.

Kucharka westchnęła ciężko i ruszyła, by je wykonać, ale z wyraźnymi oporami i pod przymusem. Uchyliła okno w kuchni i od razu zadrżała, choć w środku nadal było ciepło jak w ulu.

– Ma hopla na tym punkcie. Nic tylko wietrzyć i wietrzyć, bo śmierdzi i duszno – stwierdziła gderliwie. – Mówi, że świeże powietrze i słońce to podstawa, a w smrodzie kiszą się i mnożą niewidzialne stwory, które sprowadzają choroby. Ech, ci naukowcy, czasem są głupi jak buty.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI