W służbie Madame Curie - Weronika Wierzchowska, Weronika Wierzchowska - ebook + książka

W służbie Madame Curie ebook

Weronika Wierzchowska

4,4

Opis

Pięć kobiet to pięć bitew do wygrania.

Francja, rok 1915 - trwa I wojna światowa. Młode dziewczęta zgłaszają się na szkolenia pielęgniarskie, by służyć na froncie i przyczynić się do zwycięstwa. Hela to emigrantka z Polski, dla której jest to szansa na lepsze życie. Za Sophie ciągnie się reputacja rozrywkowej dziewczyny. Monique - pozornie oschła i nieśmiała - szuka przyjaźni. Judith pochodzi z arystokratycznej rodziny. Claire jest nielubiana, bo zadziera nosa. Ze względu na swoją inteligencję i zdolności do nauki, pięć bohaterek dołącza do elitarnego szkolenia prowadzonego przez Marie Curie - mają zostać radiolożkami i wykorzystywać na froncie aparaty rentgenowskie. W dramatycznych wojennych okolicznościach między kobietami rodzą się niezwykłe więzi, po raz kolejny udowadniając, że nie ma nic potężniejszego od kobiecej przyjaźni.

Weronika Wierzchowska - z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i do wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (25 ocen)
17
3
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powiesc o losach kilku kobiet w czasie wojny. Przeczytałam ją na rocznicę śmierci Marii Skłodowskiej.
00
RenulaW

Nie oderwiesz się od lektury

Kawałek historii, okraszony piękną opowieścią o losach kobiet, które walczyły w Wielkiej Wojnie. Losy pielęgniarek, które stały się pierwszymi radiolożkami, uczennicami Marii Curie-Skłodowskiej.
00
Trzynasty

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca historia.
00
iwona10302

Dobrze spędzony czas

Książka pokazuje niezmordowaną pracę naszej noblistki, za którą nikt jej nawet nie podziękował. Opowiada losy pielęgniarek szkolonych do pracy przy zdjęciach RTG, ich odwagę i koleżeńskość . Polecam.
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa.Polecam.
00

Popularność




Copyright © Weronika Wierzchowska, 2022

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Drunaa/Trevillion Images;

Natasza Fiedotjew/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-533-0

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Rozdział 1

5 maja 1915 roku

Furgon wojskowy pomalowany na biało i oznakowany wielkim czerwonym krzyżem toczył się ospale drogą wiodącą wśród ciągnących się jak okiem sięgnąć łagodnych pagórków Flandrii Zachodniej. Judith de la Elbeque wychylała się przez otwarte okno i wystawiała twarz na pachnący wiosną ciepły wiatr i promienie słońca grzejące policzki. Jej niebieski welon, którym pielęgniarki musiały osłaniać białe czepce, kiedy nie były na służbie, łopotał niczym sztandar. Skąpany w blasku słonecznym świat wyglądał pięknie i świeżo, aż nie chciało się wierzyć, że ogarnięty jest zawieruchą Wielkiej Wojny. Że gdzieś tam, za wzgórzami porośniętymi zielonymi, ukwieconymi łąkami, ludzie mordują się w szaleńczym i niezrozumiałym konflikcie, niszczą miasta, wszystko, co zbudowali. Teraz wydawało się jej to niedorzeczną fantazją.

Dziewczyna miała wielkie brązowe oczy i twarz o bardzo jasnej cerze. Uważała tę szlachetną, alabastrową karnację za jedyną cechę podkreślającą jej arystokratyczne pochodzenie. Jej pradziadek był wicehrabią Pierwszego Cesarstwa, z nadania samego Napoleona I. Całe życie ojciec wkładał jej do głowy, że to bardzo ważne i że ta błękitna krew czyni z niej kogoś wyjątkowego i wyróżniającego się z tłumu. Kiedyś zapytała go wprost, jak to się stało, że tytuł, który dostał pradziadek od cesarza w nagrodę za sprawne mordowanie wrogów, nagle zmienił krew całej rodziny i uczynił z niej lepszych od innych, ale szybko zrozumiała, że lepiej było nie dociekać, bo ojciec w jednej chwili zmienił się w chmurę gradową i za karę ignorował najstarszą córkę przez kilka tygodni.

Teraz wicehrabianka pełniła służbę w armii francuskiej jak wszyscy jej szlachetni przodkowie, ale jakoś nie czuła się o wiele lepsza od pchającej się także do okna Claire Corneille, małej i żywej dziewczyny, która pochodziła z paryskiej biedoty, wychowała się na ulicy, a do wojska zaciągnęła się, by uciec przed więzieniem, które groziło jej za włamanie i kradzież. Różniły się wyglądem, wychowaniem i pochodzeniem, ale dzięki pielęgniarskim uniformom były teraz niczym siostry, a status społeczny miały identyczny. Armia unifikowała pstrokaty tłum poborowych i zmieniała go w równe szeregi identycznych wojaków. Tyczyło się to także kobiet, które podejmowały służbę, co dla Judith było pewnym zaskoczeniem. Spodziewała się bowiem, że kiedy pokaże komisji rekrutacyjnej dyplom z wyróżnieniem, dyplom, który dostała za ukończenie najbardziej elitarnej szkoły medycznej na świecie, czyli Wydziału Pielęgniarstwa Florence Nightingale w King’s College London, a do tego poda swoje szlachetne nazwisko, od razu zrobią ją pułkownikiem pielęgniarek, a przynajmniej jakąś ich przełożoną. Komisja uznała ją jednak tylko za zdolną do służby i wcieliła w szeregi służb medycznych jako zwykłą sanitariuszkę. I tak jaśnie panienka musiała się pospolitować z prostymi ludźmi, w tym z Claire, która przyczepiła się do niej niczym rzep do psiego ogona.

– Widać już Furnes? – spytała właśnie.

– Jeszcze nie, ale nie pchaj się tak, Pchło, bo zaraz wylecę z samochodu! – Judith cofnęła się do środka. – Dobra, teraz chodź, możemy wyglądać obie.

Claire nie podziękowała za tę pańską łaskę, tylko wystawiła głowę obok koleżanki i zaśmiała się zadowolona z wiatru i słońca. W budzie karetki było bowiem ciemno i duszno, a tłukły się nią od bladego świtu i obie zapragnęły w końcu się z niej wydostać. W pojeździe były tylko one i ciasno upakowane skrzynie z opatrunkami i lekami, które jechały do polowego szpitala. Dziewczęta były zatem czymś w rodzaju dodatkowego ładunku i nikt specjalnie nie zadbał o ich wygodę, a już szczególnie kierowca, który nie przejmował się pasażerkami i jechał po dziurach i koleinach, tak że podskakiwały chwilami pod sufit. Dopiero pod koniec podróży Judith odkryła, że okno w burcie pojazdu można zsunąć na dół i wpuścić do środka nieco powietrza, światła i po prostu wiosny.

– No co gadasz, że nie widać, jak widać? – Claire wskazała ręką na wprost. – Wieże kościelne widzę, to musi być Furnes, mówię ci. Ej, ty tam! Dojeżdżamy już? – wydarła się na kierowcę, ale silnik ryczał tak głośno, że ten nie zareagował.

– A to chamski cyc! – prychnęła Pchła ze złością. – Już ja mu powiem, niech no tylko się zatrzymamy. Ale patrz, Judith, ludzie na drodze!

Rzeczywiście, kierowca musiał zwolnić, bo od strony miasta ciągnął tłum piechurów. Już po chwili ambulans minął pierwsze grupy, głównie kobiet obładowanych tobołami i węzełkami, aż się nogi pod nimi uginały. Niektóre na rękach niosły małe dzieci, inne ciągnęły wózki wyładowane do niemożliwości gratami i pościelą. Kierowca kilka razy zatrąbił, bo pomiędzy maszerującymi biegały dzieci, kuśtykali starcy o laskach, panował rozgardiasz i pośpiech. Wśród idących drogą jechały też powozy, obsadzone gęsto dzieciakami i zawalone dobytkiem. Judith aż przetarła oczy ze zdumienia, bo proste dwukółki zaprzężone były najczęściej w psy, i to wcale nie w wielkie, pasterskie psiska, ale w domowe kundle i co się właściwie nawinęło i miało cztery łapy. Konie musiały zapewne w większości zostać zarekwirowane przez wojsko. Psiaki ziajały z wysiłku, ale pracowicie ciągnęły powozy. Claire zaśmiała się i pomachała ludziom, ale nikt jej nie odpowiedział. Twarze kobiet były zacięte i widok sanitariuszek nie wzbudzał w nich pozytywnych emocji.

– Daj spokój, to uchodźcy – powiedziała Judith i odciągnęła towarzyszkę od okna. Widok przestał być sielankowy i radosny, w jednej chwili przypomniała sobie, że trwa wojna. – Uciekają, widocznie front się przesunął albo miasto jest bombardowane.

– O, ja pierniczę – rzekła Pchła. – Spadną na nas szwabskie bomby?

– Kto wie, może i spadną? – Judith wzruszyła ramionami. – Jesteśmy na wojnie, a nie na wczasach.

– A niech to cholera! Nie pisałam się na prawdziwą wojnę, liczyłam na to, że przetrzymam tę awanturę w szpitalu.

– Trzeba było pozwolić, by cię przymknęli. Przechowałabyś się w więziennej celi, może tam bomba by cię nie dosięgła. Teraz jesteś wojskową pielęgniarką, głowa do góry, wyprostuj plecy, pierś do przodu i uśmiech na twarzy – rozkazała Judith. – Mamy nieść otuchę rannym żołnierzom, świecić przykładem, błyszczeć optymizmem i promienieć pociechą.

– I czym mam im jeszcze świecić, może gołym tyłkiem? Aż tak dobrze nam nie płacą. – Claire wykrzywiła usta. – Dobra, dobra, nie rób takiej groźnej miny, Księżniczko. Będę grzeczna, poza tym wcale nie pietram przed bombami, tak tylko sobie gadam. O, chyba w końcu dojechałyśmy.

Szpital wojskowy w Furnes, a właściwie w Veurne, bo tak po belgijsku nazywało się to przygraniczne mias­to, znajdował się na obrzeżach miejscowości. Sanitariuszki nie zobaczyły zatem pięknego średniowiecznego rynku otoczonego uroczymi kamienicami. Wylądowały na placu samochodowym, wokół którego rozstawiono namioty. Od razu też wpadły w łapy wielkiego grubasa, który przedstawił się jako główny intendent szpitala. Razem z jego dwoma pomagierami musiały się zabrać do rozładowania ambulansu i przeniesienia ładunku do jednego z namiotów. Nikt inny nie garnął się do pomocy w taszczeniu skrzyń. Po placu snuło się tylko kilku obandażowanych rekonwalescentów, ale żaden nie nadawał się do pracy fizycznej.

W końcu spocone i zdyszane zameldowały się u przełożonej pielęgniarek; ta przywitała je pospiesznie i poprosiła o wybaczenie, bo musiała za chwilę asystować chirurgowi. Rankiem przywieźli ze szpitala ewakuacyjnego, czyli placówki stojącej tuż przy linii frontu, kilkunastu delikwentów kwalifikujących się do natychmiastowych zabiegów. Kazała zatem dziewczętom zostawić swoje rzeczy w składziku i zająć się doraźną pomocą rannym, dyżury rozpisać im miała dopiero wieczorem, kiedy znajdzie na to chwilę. Judith i Claire poszły więc do murowanego budynku, który był właściwym szpitalem polowym. W każdej izbie było sporo rannych, na szczęście już opatrzonych. Krzątały się przy nich nieliczne sanitariuszki, dziewczyny podobne do przybyłych zarówno wiekiem, jak i wyglądem. W powietrzu unosił się ostry zapach fenolu i eteru, a także ludzkich wyziewów, krwi i potu. Takiej mieszaniny odorów jeszcze nie znały, choć obie przeszły praktyki w miejskich szpitalach. Tam jednak nie śmierdziało tak bardzo, bo nie było zagęszczenia brudnych mężczyzn z ciężkimi obrażeniami. Claire zmarszczyła nos, ale nic nie powiedziała, Judith nawet powieka nie drgnęła, choć poczuła się słabo, widząc stosy okrwawionych bandaży i poszarpanych mundurów leżących w koszu czekającym na wyniesienie.

Było jeszcze coś, czego nie znały ze zwykłego szpitala – tam zazwyczaj panowała przenikliwa cisza, a tutaj unosił się szmer modlitw oraz przeszywające serce jęki i płacz młodych mężczyzn. Wielu z nich cierpiało, i to bardzo, co można było poznać po bladych obliczach zroszonych potem, wykrzywionych w bolesnych grymasach. Szpital wypełniała przygnębiająca atmosfera cierpienia, cichej walki o utrzymanie się przy życiu, toczonej przez wszystkich tych nieszczęśników pokiereszowanych kulami, szrapnelami i odłamkami, poparzonych, pożeranych przez ropne gorączki, gangrenę i posocznicę.

Dwie nowe sanitariuszki stały w wejściu do największej z izb i patrzyły coraz bardziej wstrząśnięte na szeregi polowych łóżek. Obie pobladły, kiedy minęli je dwaj żołnierze taszczący nosze z bez wątpienia martwym pacjentem, właściwie jeszcze chłopcem, którego nawet nie rozebrano z ubłoconego, niedawno niebieskiego munduru. Zdaje się, że wniesiono go do szpitala tylko po to, by w nim umarł.

– Pierwszy nieboszczyk, którego widzimy na tej wojnie – bąknęła Judith tylko po to, by coś powiedzieć. Po czym nerwowo się przeżegnała.

– Widziałam już trupy i umierających – rzekła Claire i pociągnęła nosem. – Jednego dzieciaka na naszej ulicy przejechał powóz i ja jako pierwsza do niego dobiegłam, umarł na moich rękach. Widziałam też zmarłych z zimna i głodu żebraków, zasztyletowanego przechodnia, śmierć własnej babki i matkę konającą po tym, jak ojciec po pijaku sprał ją drewnianym chodakiem. Myślę, że jestem trochę zaprawiona i dam radę, ale ty, Księżniczko, jeśli chcesz, wyjdź i odetchnij. Pierwszy trup jest zawsze najgorszy…

Judith uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Właściwie Pchła już jej nie irytowała tak bardzo, przywykła do niej i nawet zaczynała lubić.

– Nowicjuszki? – Obie poczuły, że ktoś kładzie im dłoń na ramieniu.

Stanął między nimi uśmiechnięty mężczyzna w białym fartuchu. Mimo że miał mniej więcej trzydziestkę, był niemal całkiem łysy, do tego nosił okulary w cienkich drucianych oprawkach.

– Witajcie w naszym szpitalu, dziewczęta. Jestem doktor Frans Daelse, pełnię funkcję ordynatora tego przybytku, jestem tu pierwszy po wojskowym dowódcy, majorze Fere. Byłyście już na kwaterze? Wszystkie nasze dziewczęta mieszkają w takim małym hoteliku, kilka ulic stąd, bliżej centrum. Idźcie się najpierw zakwaterować, później intendent wyda wam służbowe fartuchy. – Mówiąc, obrócił je i lekko popychając, dość stanowczo wyprowadził na korytarz. – Wiecie, fartuchy zmieniamy bardzo często, bo w tych warunkach łatwo je poplamić. Nalegam, byście zmieniały je na czyste, gdy tylko pojawią się nazbyt rzucające się w oko plamy krwi.

– Tak jest, czystość przede wszystkim – oznajmiła Judith. – Wystarczy o nią dbać w podstawowy sposób, by zmniejszyć szanse na zakażenie rannego pacjenta o kilkadziesiąt procent. Tak przynajmniej nas uczono w King’s College…

– Dobrze was uczono, ale to nie wszystko. W warunkach wojennych dochodzą kolejne aspekty. Po prostu widok zalanej krwią pielęgniarki bardzo źle działa na morale rannych. Macie być dla nich niczym anioły, bo dość kluczowe przy udzielaniu im pomocy jest pokonanie szoku urazowego. Ci chłopcy muszą, patrząc na was, czuć się uspokojeni, bezpieczni. Musi im się wydawać, że trafili w dobre ręce i nic im już nie grozi. Nastawienie psychiczne jest w pierwszej fazie udzielania pomocy ważniejsze niż dbałość o antyseptykę. Nie musicie być sterylne, ale musicie wyglądać na czułe i opiekuńcze, ładnie się do nich uśmiechać i znosić ich wrzaski oraz jęki z niezmąconym wyrazem twarzy. Żadnych łez, żadnego smutku, rozumiecie?

– Jasne, doktorku… To znaczy, ta jest, szefie! – Claire energicznie pokiwała głową. – Być niczym anioł, da się zrobić. Nie takich rzeczy już dokonywałam.

– Najwięcej żołnierzy ginie od szoku urazowego, czyli bardziej z powodów psychicznych, z przerażenia i grozy, niż od upływu krwi lub obrażeń fizycznych – kontynuował doktor Daelse. – A od was bardzo dużo zależy przy zwalczaniu tego szoku. Zapomnijcie ­zatem te drobiazgi o czystości i mikroustrojach, których uczono was w szkole, w pierwszym kontakcie to nie ma znaczenia, bo i tak są spore szanse, że pacjent nie dożyje do zakażenia bakteriami.

Znaleźli się z powrotem na placu przed gmachem szpitala. Doktor pokazał im kierunek, w którym mają iść do hoteliku, i życzył miłego pobytu oraz ofiarnej służby, po czym poszedł sobie. Judith pokręciła głową, bo działanie szpitala wydało się jej nader chaotyczne, jakby nie do końca ktokolwiek tu nad czymkolwiek panował. Dostały właśnie w ciągu paru minut sprzeczne rozkazy od dwojga przełożonych mających zbyt wiele spraw na głowie, a to był dopiero początek.

– Jak to na wojnie – mruknęła pod nosem. – Trzeba będzie się tu jakoś znaleźć…

Poszła z koleżanką do intendenta, odebrały u niego swoje walizki, po czym skierowały kroki w głąb miasteczka Veurne, pod prąd rzeki wypływających z niego uchodźców.

*

Paryski szpital Salpêtrière był ogromnym i przygnębiającym gmachem, który zbudowano jeszcze w XVII wieku jako młyn prochowy. Wkrótce został przekształcony w więzienie i przytułek dla prostytutek oraz obłąkanych. Kiedy postanowiono zamienić go na prawdziwy szpital, trzeba było wyplenić tysiące szczurów, które zasiedlały jego rozległe lochy. Te czasy już niemal całkiem odeszły w niepamięć, tyle że budynek nadal wyglądał ponuro, niczym zamczys­ko z mrocznych gotyckich opowieści. Wiało od niego grozą, szczególnie dla kogoś, kto posiadał odrobinę wyobraźni. Kimś takim była Monique Foyet, kursantka szkoły pielęgniarskiej, działającej w tym budynku od kilku lat. Dziewczyna stała na dziedzińcu, pod pokrzywionym, skarlałym drzewem, i jadła jabłko, w zadumie patrząc na szary, posępny budynek. Monique nie różniła się wyglądem od studentek w białych strojach i welonach, które grały nieopodal w krykieta, piszcząc, śmiejąc się i żartując.

Pielęgniarki miały właśnie długą przerwę i odreagowywały nudne zajęcia. Chciały wyrzucić z głów smutną tematykę dzisiejszych wykładów dotyczących czynności związanych z pielęgnacją umierających, oznak agonii i postępowania ze zwłokami. Większość dziewczyn rwała się raczej do pracy z żywymi ludźmi, najchętniej z mężczyznami lub na wydziałach położniczych z młodymi kobietami, ostatecznie noworodkami. Żadnej nie marzyła się opieka nad konającym nieszczęśnikiem lub starcem, która często sprowadzała się do mycia chorego z odchodów i zmieniania mu pościeli. Naturalne było, że wolały raczej ratować życie, niż asystować przy jego zakończeniu. Trwała jednak wojna i Monique wiedziała, że tych drugich przypadków zaznają w praktyce znacznie więcej.

Dziewczyna prychnęła z irytacją. Nie przerwała studiów farmaceutycznych po to, by grać na przerwach w krykieta i słuchać szczebiotania roześmianych idiotek. Zgłosiła się na przyspieszony kurs dla wojskowych pielęgniarek nie tylko, żeby spełnić patriotyczny obowiązek, ale też by w końcu coś poczuć. Choćby żal i smutek, cokolwiek, co wyrwie ją z marazmu i rozmyślań o śmierci. Monique była bowiem z usposobienia ponura i pozbawiona radości, nastawiona do świata i życia fatalistycznie. Często przez to pogrążała się w melancholii lub zadumie. Jedną z niewielu przyjemności sprawiała jej matematyka, szczególnie statystyka, kochała liczby, a także wzory chemiczne i tabele wypełnione równym pismem. Coś, co porządkowało świat, pozwalało go zanalizować, zrozumieć i zapanować nad chaosem. Monique była dziwna. Nie miała przyjaciół, nawet z rodziną nie utrzymywała ciepłych kontaktów. Od zawsze była nielubiana przez rówieśników, jak przystało na każdego odludka zamkniętego w sobie i milczącego. To jednak w najmniejszym stopniu jej nie przeszkadzało, nawet wolała być z boku, z dala od ludzi. Nie lubiła ludzi.

– Hej, jest i nasza Sowa. Tu się schowała, dziewczyny – usłyszała piskliwy głosik tuż obok.

Nawet nie musiała się odwracać, wiedziała, że to Julietta, lśniąca gwiazda ich kursu, osoba o dominującym charakterze i cechach przywódczych. Zawsze się taka trafiała, w każdym środowisku, w każdej dużej grupie. Zawsze też musiała upatrzyć sobie łatwą ofiarę do dręczenia, by podkreślić swoją dominację. I zawsze jednoczyła wokół siebie grupę klakierów, nieudaczników, którzy grzali się w jej świetle. Monique nieraz już padała ofiarą ataków ze strony tego rodzaju sadystów. Wiedziała z doświadczenia, że nie ma szans, nieważne, co zrobi, i tak przegra. Jeśli zaatakuje, dostanie łomot, jeśli ucieknie, zostanie jeszcze bardziej wyszydzona, a jej pozycja ofiary się ustali.

Zostały tylko dwa lub trzy miesiące, egzaminy, a później na front, pomyślała, jak zwykle bez trudu panując nad gniewem. Wytrzymam.

Nawet nie odwróciła głowy, odgryzła kawałek jabłka, patrząc w okna szpitala, przez które jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyglądały oszalałe od syfilisu prostytutki. Tuż obok zachichotały zaczepnie klakierki Julietty, cztery zołzy uważające się za piękności. Wszystkie próbowały uwieść lekarzy, z którymi miały zajęcia, nawet starych profesorów. Były puste i niezbyt rozgarnięte, wydawało im się, że pobór do wojska to okazja, by się popisać przed znajomymi, a w armii złapać dobrą partię, nakłonić do żeniaczki jakiegoś oficera. Jednym słowem, okazja do zabawy i ustawienia się w życiu.

– Co tam mamroczesz do siebie, Sowo? – dociekała Julietta. – Jesteś tak szurnięta, że powinno się zamknąć cię w lochach, w których dawniej trzymano największych świrów i szczury. Widziałam, jak się oblizywałaś w czasie sekcji tego młodzieńca, jak nie mogłaś oderwać oczu od jego przyrodzenia. Nigdy nie widziałaś prawdziwego, żywego, a do tego sterczącego? Ha! Któremu normalnemu chłopu by stanął do takiej paskudy, co nie, dziewczyny?

Dziewczyny zachichotały zgodnie, a Monique spokojnie odgryzła kolejny kęs. Julietta trzasnęła otwartą dłonią w jej rękę, wytrącając jabłko. Owoc potoczył się po bruku, a Monique spuściła głowę, czekając na razy i szturchnięcia. Jej obojętność i milczenie zawsze prowokowały do tego, by ją skrzywdzić. Łatwo wszak wyżyć się na słabeuszce, która nawet się nie broni ani nie krzyczy o pomoc.

– Wywyższasz się, uważasz za kogoś lepszego? Czy w tej małej główce masz po prostu kompletną pustkę? Powiesz coś czy nie? – wycedziła jej do ucha Julietta, a potem złapała za nie i mocno skręciła.

Ból był tak wielki i niespodziewany, że Monique wyrwało się łkanie. Skuliła się, ciągnięta w dół przez silną dziewuchę, i padła na kolana. I wtedy niespodziewanie napastniczka puściła ją, ale nie z własnej woli. Jakaś inna pielęgniarka doskoczyła do niej i pchnęła oburącz w pierś.

– Zostaw ją, głupia suko! – wycedziła z wściekłością.

Dziewczyna, która przyszła z odsieczą, była ogniście ruda i cała piegowata, łącznie z bladymi rękoma obsypanymi morzem plamek.

– Znajdź sobie do dręczenia kogoś swoich rozmiarów – dodała ruda z furią. Oczy zaszkliły się jej od łez, widocznie łatwo się unosiła i bardzo wszystko przeżywała.

Julietta wpadła w ramiona swoich gwardzistek, wyprostowała się i natarła na rudzielca, wymachując pięściami. Nie miała wyjścia, żeby zachować twarz przed swoimi gwardzistkami, musiała pokazać, kto tu rządzi, kto jest górą. Nawet kosztem wywołania bójki, nie dbając o jej konsekwencje. Ruda nie była wojowniczką, bo tylko się cofnęła, zaciskając powieki i zasłaniając przed razami. Zanim jednak któryś z ciosów dotkliwiej ją trafił, Julietta niespodziewanie stanęła w miejscu, po czym cofnęła się, unosząc na palcach. Tym razem interweniowała jakaś rosła blondyna o rumianych policzkach na okrągłej buzi. Złapała dręczycielkę za kołnierz i pociągnęła w tył, po czym uniosła w górę.

– A kto tu nieładnie zachowuje się? – spytała, mocno kalecząc francuski dziwaczną składnią. W dodatku mówiła z silnym cudzoziemskim akcentem. – Zabieraj te swoje ladacznice, Julka, i skacz stąd. Tylko szybko.

– Niemiecka kurwo, puść mnie! – wrzasnęła Julietta.

– Tylko nie niemiecka – wycedziła blondyna i potrząsnęła nią obrażona.

– To Rosjanka – rzuciła któraś z klakierek.

– Tylko nie Rosjanka – prychnęła blondyna i odrzuciła Juliettę w ramiona jej gwardzistek. – Zjeżdżajcie, bo siostra przełożona patrzy…

Skinęła głową w kierunku gmachu szpitala. Pielęgniarki czmychnęły, złorzecząc zarówno jej, jak i rudej oraz Sowie. Trzy nowicjuszki zostały pod drzewem same. Ruda schyliła się i oddała Monique jabłko. Ta otarła je o biały fartuch i ugryzła jak gdyby nigdy nic. Skinęła obu dziewczynom głową, nie wiedząc, do jakiej kategorii ludzi je przyporządkować i co ma wobec nich czuć. Wyciągnęła więc prawą rękę i podała ją kolejno obu pielęgniarkom.

– Jestem Monique Foyet, studentka farmacji z Lyonu.

Ruda otarła nos i oczy rękawem, po czym ładnie się uśmiechnęła i dygnęła wdzięcznie, krzyżując nogi niczym baletnica.

– Sophie Servais, artystka z Paryża. Znaczy śpiewaczka, tancerka, malarka i rysowniczka. Czasem też modelka – wyjaśniła.

– Hela Trzeszczotka – przedstawiła się blondyna i mocno potrząsnęła rękoma obu pielęgniarek. – Służąca i sprzątaczka z Łowicza, od niedawna sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami w Marsylii.

– Czy możesz powtórzyć nazwisko? – poprosiła szczerze zdumiona Monique. – Nigdy nie słyszałam tylu oryginalnych głosek naraz, w jednym wyrazie. I nie jestem w stanie powtórzyć żadnej z nich, to niezwykłe.

– Trzeszczotka. To nic takiego, zwykłe polskie nazwisko. – Hela wzruszyła ramionami. – Jadłyście już coś, dziewczyny? Oprócz jabłka. Wiem, jak skrótem dotrzeć do kantyny. Dziś dają pyszną zupę porowo-cebulową, szkoda byłoby, żeby… No, jak to się tu mówi? Żeby wszystko zjedli? Obrócimy w obie strony, zanim skończy się przerwa. Co wy na to?

Monique potrzebowała czasu, by to przeanalizować. Nie spodziewała się, że ktoś będzie chciał wchodzić z nią w koleżeńskie lub nawet przyjacielskie relacje, i wcale nie miała na nie ochoty. Z drugiej strony nie wypadało po prostu spławić tych dziewcząt, bo okazały jej wsparcie i wybawiły z kłopotu, same przy tym ryzykując, nawet obrywając. Spojrzała na nie nieco uważniej. Przecież one też były wykluczone. Piegowaty rudzielec musiał przejść w dzieciństwie podobne katusze i prześladowania co Monique. Z kolei duża Polka była w obcym kraju pariasem, jak wszyscy emigranci. I jeszcze ten śmieszny akcent oraz bezpośredniość, która z pewnością uchodziła za prostactwo. Tak, bez wątpienia mimo różnic w wyglądzie były do siebie podobne.

– Dobrze, przejdźmy się – powiedziała, choć nie była miłośniczką zupy porowo-cebulowej, ale wyszło jej z szacunków, że zrobi w ten sposób przyjemność Heli i zrewanżuje się za pomoc. Na tym ich relacje mogą się skończyć, nie musi się kłopotać tym, co będzie dalej.

Niespodziewanie poczuła dotyk na ramieniu, to Sophie objęła ją w zaskakująco czułym geście, jakby były sobie bliskie, i pociągnęła do marszu za prowadzącą Helą.

– Zaciągnęłam się, choć widok krwi i ran niezbyt mi odpowiada – wyznała ruda niepytana. – Ciągle od tego mdleję, a od zapachu krwi od razu mam skurcze wymiotne. Medyczka ze mnie fatalna. Nie wiem, jak to będzie, bo co tu kryć, stalowych nerwów to ja nie mam. Jestem bardzo impulsywna i przejmuję się wszystkim, po czym od razu płaczę.

– To jak przystało na artystkę – zauważyła Hela.

– Tak, duszę mam niespokojną i rozedrganą. Kiedy słyszę o tym, co dzieje się w kraju, o okrucieństwach, przemocy, walkach i zniszczeniach, serce rwie mi się na strzępy. Szczytem wszystkiego jednak był widok rannych, których pewnego dnia wieźli przez miasto na odkrytych ciężarówkach. Szłam sobie wtedy do École nationale supérieure des beaux-arts de Paris1, gdzie co prawda nie studiuję, choć bym chciała, ale dorabiam tam jako modelka. I na ulicy zatrzymały się te samochody z młodymi chłopcami. Smutne twarze, owinięte kikuty po oderwanych i odciętych rękach albo nogach, duże opatrunki skrywające zapewne straszliwe rany… Ta rozpacz, ból, osamotnienie w ich oczach. Wszyscy wyciągali ręce, chcieli pić, chcieli jakiegokolwiek kontaktu, by ich dotknąć, porozmawiać, pocieszyć. Ech, znów mi wtedy pękło serce. Nie wiem już, który raz tej wojny. Weszłam cała zapłakana do akademii, gotowa, by znowu pozować malarzom trenującym uwiecznianie ciała i ludzkich postaci, ale okazało się, że nie jestem potrzebna. Wszyscy chłopcy zaciągnęli się lub zostali powołani, zajęcia zawieszono. Odpadała też praca w teatrzykach ogródkowych i kabarecikach, bo nie miałam sumienia śpiewać wesołych piosenek i machać nóżkami. Nie wypadało, poza tym przez gardło by mi te świńskie kuplety nie przeszły. No i zgłosiłam się do pielęgniarek, bo co mi zostało? Czuję straszliwą potrzebę niesienia żołnierzykom pociechy, bardzo chcę pomóc, nauka anatomii idzie mi całkiem składnie, pewnie zdam egzaminy, ale nie wiem, czy później, w szpitalu, dam radę, widząc tę krew, te straszne rany… No, nie wiem, myślę, że ciągle będę mdlała i płakała, może jednak zrezygnować? Poradźcie coś.

– Hej, pozujesz malarzom bez ubrania? Całkiem goła? – Hela nie przejęła się jej rozterkami.

– Jak to modelka, goła albo czasem z jakimś przedmiotem. – Sophie wzruszyła ramionami. – Taka praca, poza tym całkiem nieźle płacą. Jestem prawidłowo zbudowana, to co mi szkodzi, by sobie popatrzyli i poćwiczyli? Nawet mnie nie dotykają, niczego mi od tego ich patrzenia i malowania nie ubywa.

– Aaa. – Hela westchnęła z podziwem. – A robotą w szpitalu się nie przejmuj. Jak będziesz rzygała na widok otwartych ran, to dadzą cię do pielęgnacji już tych opatrzonych. Nie ma co za dużo się zastanawiać, u nas w Polsce jest takie powiedzenie: zawsze jakoś to będzie!

– A ty skąd się tu wzięłaś, Hela? – spytała Monique. – Masz jakąś dramatyczną historię do opowiedzenia?

Hela rozłożyła ręce i z ubolewaniem przyznała, że żadnych teatralnych dramatów nie przeszła, tylko zwykłe utrapienia codzienne i powszechne, do tego raczej mało znaczące. Zanim dodała cokolwiek więcej, weszły do kantyny, w której na szczęście nie było dużego tłoku. Siedziało tu tylko kilku żołnierzy rekonwalescentów. Kucharka wydała pielęgniarkom zupę za kilka centymowych monet. Dziewczęta usiadły z blaszanymi miskami przy stole, najbardziej energicznie do jedzenia zabrała się Hela, mrucząc przy tym z przyjemności i zadowolenia.

– Kuchnia francuska jest cudowna, niebiańska i czarodziejska. Nie wpadłabym na to, że można zrobić tak wykwintną zupę z chrupiącymi grzankami i serem z tych zwykłych warzyw, z głupiej cebuli – powiedziała, gdy spałaszowała połowę miski. – Chciałabym po wojnie trafić do szkoły kucharskiej, zrobić dyplom, załapać się w jakimś hotelu, a potem zostać szefową kuchni. Pochodzę z małego miasteczka na Mazowszu i u nas wiele możliwości zrobienia kariery przez kobietę nie ma. Jest wielka mleczarnia, w nieodległej Łodzi są fabryki włókiennicze, a wokół sady jabłkowe, ciągnące się po horyzont…

– To pewnie robicie pyszny cydr i calvados? – rzuciła Sophie.

– A gdzie tam! Wódkę tylko z ziemniaków i żyta u nas wyrabia się. Jabłka lubim najbardziej surowe. – Hela przewróciła oczami. – Nie to, że kuchnia polska jest zła, ale z pewnością jest inna. Tłuściejsza. Tłustsza. Ech, nieważne. Skończyłam tylko szkołę elementarną i trza było pójść do roboty, rodzicom pomóc. Ale nie paliło mi się do fabryki, spróbowałam zatem w miejscowym zajeździe. Sprzątałam, prałam, szorowałam podłogi, aż kiedyś zastąpiłam recepcjonistkę, którą wzięło na zaloty z kucharzem. Moje wysiłki dostrzegł właściciel i zaproponował, że wyśle mnie do roboty do swojej siostry. Pani Zawadzka prowadzi hotel w okolicach Marsylii, bo jej ojciec zamieszkał tam, gdy rodzina uciekła z kraju po powstaniu styczniowym. Wielu Polaków osiadło wtedy we Francji. Po każdym nieudanym powstaniu tak robimy. Chodu do Francji, byle dalej od Ruskich. I Zawadzcy dorobili się hotelu na Lazurowym Wybrzeżu. Co innego myć podłogi w prowincjonalnym zajeździe w Łowiczu, a co innego w kurorcie nad gorącym morzem. Poczułam ja się wtedy, jakbym złapała Pana Boga za nogi. Przyjechałam do roboty i choć tyrałam od świtu do zmierzchu, to i tak byłam zachwycona. Szybko języka nauczyłam się, bo lubię z ludźmi gadać. Chodziłam rankiem do portu i targowałam się z rybakami o te ich owoce morza, co je nocą wyciągli z wody. Chodziłam na targ i do mydlarni, zaprzyjaźniłam się ze sklepikarzami znad morza i w końcu jeden zaproponował, bym sprzedawała w jego sklepiku. Zostawiłam panią Zawadzką, bo tak po prawdzie skąpe to było babsko i traktowała mnie jak tanią siłę, tego tam, białego Murzyna. Tak to się mówi? Nieważne. A tu nagle wybuchła wojna, bum! Chciałam wracać do domu, ale nie było już jak, bo Niemce najechali Belgię i Francję. Granice zamkli, a poza tym po cholerę ja teraz potrzebna w Łowiczu? No, ale siedzieć na dupie i czekać, kiedy coś się dzieje, to ja nie przywykłam. Pobiegłam do merostwa po pozwolenia i zaświadczenia, osiemnaście razy tam chodziłam, ale wyciągnęłam, co trzeba. I w końcu przyjechałam tu, gdzie przyjęli mnie do francuskiej armii. Nieźle, co nie?

– Pewnie gdyby ci dali karabin, pobiegłabyś bić Niemców, prawda? – Sophie zachichotała. – Narwana jesteś, jak wszyscy Polacy. Tak przynajmniej słyszałam.

– No i dobrześ słyszała, poszłabym prać do Szwaba, gdyby babom dawali karabiny. Ale pozować na golasa przed tłumem chłopów nie odważyłabym się.

– Tylko za pierwszym razem czułam się nieswojo, najgorsze jest w tym siedzenie bez ruchu godzinami w niewygodnej pozie, a do tego czasem w pracowni jest po prostu chłodno…

Monique słuchała ich rozmowy, mieszając łyżką w zupie. Jadła mechanicznie i bez zachwytów, tego typu doznania zmysłowe nic dla niej nie znaczyły. Ciekawiły ją za to coraz bardziej te dwie dziewczyny. Patrzyła na nie jak entomolog patrzy na nowe okazy motyli. Ewidentnie dobrały się i dobrze ze sobą czuły i dogadywały. Ich towarzystwo nie było też dla niej w żaden sposób przykre.

– A ty, Monia, skąd się wzięłaś w naszej szkole? – Błękitne jak niebo oczy Polki przyszpiliły ją nagle. – Teraz ty opowiadaj.

Monique zacisnęła dłoń na łyżce, zbierając się w sobie, by pokonać niechęć do mówienia, a już szczególnie otwierania się, i to właściwie przed obcymi.

– Jestem córką z rodziny aptekarskiej – wydusiła w końcu z siebie. – Ojciec, matka, dwaj bracia, wszystko farmaceuci. W zasadzie nie miałam wyboru, jak zostać kolejną pigułą, szczególnie że ojciec chciał płacić za moje kształcenie. Czeka mnie więc po studiach reszta życia za ladą rodzinnej apteki. Tylko że chyba tego nie chcę. Kiedy wybuchła wojna, przyjęłam ją niemal z radością, była bowiem szansą, żeby się wyrwać z szablonu, do którego zostałam wpasowana, i spróbować czegoś innego. Nie mówiąc nic rodzicom, przerwałam studia i zgłosiłam się do wojska. Co tu kryć, wcale nie z patriotycznego obowiązku. Tym zajęli się moi bracia, którzy też wylądowali w armii.

– Czego Julietta od ciebie chciała? – spytała Sophie.

– Tego, co zwykle takie suki mają w zwyczaju, poznęcać się nad słabszym – odpowiedziała za nią Hela. Oblizała łyżkę, a najwyraźniej miała też ochotę wylizać pustą miskę, ale nie wypadało, po czym poklepała Monique po ramieniu. – Nic się nie bój, Sowo. Teraz jesteśmy razem, nie pozwolimy cię skrzywdzić. Jeśli jeszcze raz zobaczę, że ta koza coś od ciebie chce, to wybiję jej zęby. Ciekawe, jak wtedy będzie podrywała doktorów.

Sama się zaśmiała z tej wizji, a śmiech miała głośny, wręcz hałaśliwy, ale też zaraźliwy. Sophie natychmiast jej zawtórowała, obie zdawały się nie zwracać uwagi na Monique, ale ta stwierdziła, że wypada zareagować na taką ofertę przymierza i objaw sympatii. Nie przywykła jednak do tego, że ktoś okazuje jej serce, więc nie potrafiła spontanicznie się zaśmiać, szczególnie że nie widziała niczego zabawnego w tym, co powiedziała Hela. W końcu jednak śmiech Polki podziałał na Monique i ta również się uśmiechnęła, tak jak potrafiła, czyli wykrzywiając kąciki ust w dół.

Dziewcząt ten uśmiech smutnego klauna wcale nie zniechęcił. Hela pobiegła jeszcze kupić im po słodkiej bułeczce z makiem i wszystkie trzy pomaszerowały z powrotem do szkoły. Czekały na nie jeszcze dziś praktyki szpitalne, czyli głównie zmienianie pościeli, zamiatanie i uśmiechanie się do chorych.

*

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Pięknych w Paryżu.