Desperatki - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook + książka

Desperatki ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Trzy kobiety, które połączyło jedno straszne wydarzenie. Zaplanowały zemstę, ale coś poszło nie tak. Czasem pozostaje już tylko ucieczka do przodu…

 

 

Wiosna 1863 roku. Nad zbiorową mogiłą spotykają się Izabella – szlachcianka opłakująca syna, Wiesia – złodziejka z Powiśla, która w tej samej powstańczej bitwie straciła brata, oraz Anna – córka profesora, która pogrzebała narzeczonego. Motywowane rozpaczą i chęcią zemsty trzy Desperatki zawiązują mroczne przymierze i przeprowadzają zamach. Przebiega on jednak inaczej, niż to sobie zaplanowały.

 

Ze ścigających stają się ściganymi, a ich droga wiedzie przez powstańcze obozy i austriackie więzienia. Aby ratować własną skórę, będą gotowe popłynąć aż za ocean.

 

Jak zakończy się wędrówka Izy, Anny i Wiesi?

 

To niezwykła historia zdesperowanych kobiet, zmuszonych do ucieczki na koniec świata. Być może będzie tam na nie czekać szczęście, które pojawi się w najmniej spodziewanej postaci…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 15 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,2 (26 ocen)
12
8
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonSol38

Z braku laku…

Nie byłam w stanie przebrnąć przez ta opowieść. Początek bardzo drastyczny i okraszony wulgarnym językiem sprawił ze po kilkudziesięciu stronach przestałam ja czytać.
10
Cathy_Parr

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonale. Jedna z lepszych polskich książek. Ma fabułę postacie i po prostu czyta się świetnie. Lepsza niż poprzednie książki autorki. Gorąco polecam
00
anaz100

Nie oderwiesz się od lektury

Cięty język. Wartka akcja. Bardzo przyjemna lektura na weekend
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Weronika Wierzchowska, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Magdalena Białek

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce: © Andrey Kiselev/AdobeStock,

© rodjulian/123rf

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-33-8 (EPUB); 978-83-67084-34-5 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

ROZDZIAŁ 1
ZABORÓW, MAJ 1863 ROKU

Na polanie wiosna eksplodowała kwiatami, bzyczeniem owadów i szmerem liści poruszanych łagodnym wiaterkiem. Słońce migotało w gałęziach drzew okalających łąkę murem prastarej puszczy. Zbiorowa mogiła wyglądała w tym sielskim i spokojnym miejscu niczym ledwie zabliźniona rana. Ciemny, wilgotny kopiec z dopiero co ubitej ziemi, piętrzący się na jakieś dwa łokcie, zdawał się zupełnie tu nie pasować. Niczym złe piętno, ponury symbol ludzkiego okrucieństwa w morzu kipiącego życia.

Przed mogiłą stało jakieś pół setki ludzi, w większości kobiety w różnym wieku, od młodych panienek po staruszki. Stał też ksiądz, który ze spuszczoną głową modlił się, a może tylko udawał. Chyba nie potrafił znaleźć słów, bo jakże miał pocieszyć ten tłum płaczących wdów i matek, który go otaczał? Zwykłe mowy pogrzebowe tu nie wystarczyły, natomiast wzniosłe słowa o powinności, bohaterstwie i poświęceniu były niepolityczne i mogły ściągnąć na głową duchownego spore kłopoty. W tłumie mógł być wszak jakiś szpicel, który powtórzy komu trzeba słowa księdza i tylko patrzeć, jak w drzwi plebanii zapukają żandarmi. Ksiądz zatem mamrotał pod nosem modlitwę, i to po łacinie, by nie prowokować głośnych, chóralnych modłów i śpiewów. Pocił się, na jego czole skrzyły się krople potu.

Izabella Antecka przyglądała się wszystkim wokół, wodziła spojrzeniem od kwiatów na łące po twarze żałobników, byle tylko nie patrzeć na grób i krzyż zbity z dwóch młodych brzóz. Bała się, że kiedy spojrzy na mogiłę, serce jej pęknie. Myśli jednak ciągle wracały. Myśli i obrazy, natarczywe, bolesne. Nie chciała dręczyć się tym, że tam, kilka stóp pod ziemią leży jej synek, Janeczek. Jej jedyne dziecko, nadzieja na przyszłość, światło jej życia. Leży tam, zimny i martwy, razem z kilkudziesięcioma młodzieńcami takimi jak on, jeszcze przed dwoma tygodniami pełnymi życia, wesołymi i śmiałymi. Wszystko stało przed nimi otworem, każdemu zdawało się, że jest niepokonany i razem zdołają zmusić cara, by dał spokój Polsce, by pozwolił im żyć i cieszyć się młodością. I car im pokazał, co robi z niepokornymi. Teraz leżeli razem, zimni i martwi, jeden na drugim, wrzuceni pośpiesznie do głębokiego dołu i zakopani, by do ciał nie dobrały się zwierzęta.

– Powstańce szli tamtym wycinkiem leśnym, o, któren tu się kończy – gadał wąsaty staruszek, wodząc ręką i wskazując drżącym palcem las. Iza skupiła się na jego gadaniu, by znów nie pogrążyć się w rozpaczy. – Kozacy nadjechali i nasi dali ognia, Kozaki pospadali z koni, kilku ubitych zaległo w trawie bez ruchu. Powstańce wyszli najprzód na łąkę, a wtenczas okazało się, że to był jeno podjazd, bo z lasu wypadła cała sotnia kozacka i jeszcze szwadron huzarów. Z tamtej zaś olszynki wymaszerowała ruska piechota. Ooo pani, ich było kilka setek albo i tysiąc. Nasi w potrzask wpadli, bo z tyłu mieli jeno bagna. Musieli albo przebić się przez piechurów i w las pierzchać, albo bić się na polanie. I podzielili się na połowę. Jedna runęła z kosami na piechurów i wbiła się w nich, jak nóż w masło. Drudzy stawili czoła kawalierzystom moskiewskim na tyj polanie. Ci piersi przebili się w większości chiba, wyrżnęli sobie ujście w las, gęsto ruskie trupy za sobą zostawiając. Ci, co zostali na polanie natomiast, ech, nie mieli tyli szczęścia. Ich dowódca...

– Major Remiszewski – rzuciła piegowata dziewczyna, na oko dwudziestoletnia, o wyglądzie zadziornej dziewuchy z miasta. – On nimi dowodził, wiem to z pewnego źródła.

– Ta, tak mówią – przytaknął dziadek. – Z szablą w jednem ręku i rewolwierem w drugim, bił się jak stary wilk. Ubił Ruskich od groma, w tym dowódcę moskiewskich huzarów trafił kulą prosto w łeb i pół czaszki mu odstrzelił. Kozacy jednak podziurawili majora spisami. Siedemnaście ran żeśma przed pogrzebem na ciele jego naliczyli. Bili się powstańce dzielnie chyba ze trzy godziny i wielu Moskali usiekli i ustrzelili, ale wrogów było po wielokroć więcej i zgnietli ich samą swoją masą. W końcu niedobitki, ze czterdziestu powstańców, broń złożyli, o parol prosząc. Same młode chłopaki, mówię wam, same młode...

– Ale zabili ich i tak? – spytała smukła dziewczyna o bladej cerze i minie suchotniczki stojącej nad grobem.

– Nie, chyba tego nie planowali. Oni wszyscy byli poranieni, więc my przyjechali wozami ze wsi, by zawieźć ich tam, gdzie Moskale ich pozwolą opatrzyć. Dziewięć wozów załadowali my chłopakami. Dzielnie się trzymali, nie płakali, nawet żartowali sobie, jak to młodzi. Opowiadali, co będą robić, kiedy ich Ruskie ześlą na Syberię. Martwili się, czy będą tam dziewczyny jakoweś do wyobracania, czy ino niedźwiedzice. – Dziadek pokiwał głową. – Nie zdążyli my jednak z polany tej wyjechać, kiedy Ruskie wrócili. Kozaki byli już pijane. Zatrzymali wozy, chłopów pogonili nahajkami. Ja tam byłem i w łeb dostałem, musiał ja uciekać do lasu, a oni prali mnie po plecach. Jeszcze mnie boli, choć przeca za młodu ojce nas lali tęgimi kijami i człowiek przywykł do bicia. Potem zabrali się Ruskie za chłopaków. Do naga ich rozebrali, ograbili ze wszystkiego, a potem kolejno ubili. Dźgali spisami, prali nahajkami, końmi deptali i szablami siekali. Kiedy my wrócili, cała polana była we krwi i pełna trupów posiekanych, postrzelanych, zmiażdżonych kopytami. Kozaki zabrali nam konie i wozy, zostawili nieboszczyków...

„Janeczek tam był, podał list do mnie jednemu z chłopów, którzy próbowali zabrać go wozem z pola bitwy” – pomyślała Iza, czując, że łzy znów zbierają się jej w oczach. Myślała, że więcej ich wypłakać nie zdoła, że wszystkie już wylała. Dotarła na to miejsce właśnie dlatego, że ów włościanin list jej dostarczył, razem z wieściami o tym, co stało się z jeńcami, w tym z jej synem. Od tamtego dnia wylała chyba morze łez.

– Kto dowodził Kozakami, kto kazał im to zrobić? – spytała jednak głosem zimnym, opanowanym, zdawałoby się zupełnie bez emocji.

– Ruskimi komanderiował jeden taki jenerał, brzuchaty, z siwymi, grubymi wąsami. Łysawy, o groźnym spojrzeniu i jasnych oczach – odparł dziadek.

– Dowiemy się, kto zacz – wycedziła piegowata, zaciskając pięści. – Już ja go znajdę i posmakuje on mojego majchra.

W ręku dziewczyny błysnął nóż. Iza uśmiechnęła się zimno. Panienka była drobna jak pchła i nie sprawiała wrażenia takiej, co poradziłaby sobie z generałem, nawet gdyby ten spał. Nie zdążyła się jednak odezwać, bo tłum zaszemrał i poruszył się niespokojnie. Na polnej drodze prowadzącej do wsi pojawili się konni. Już z daleka dało się poznać, że to Kozacy. Uzbrojeni byli w spisy, czyli długie lance, a na głowach nosili charakterystyczne papachy. Pchła warknęła i napięła się cała, jakby zamierzała ruszyć na nich ze swoim nożykiem. Szczupła suchotniczka łagodnym gestem położyła jej dłoń na ramieniu.

– Nie wolno się gromadzić! – huknął z daleka podoficer dowodzący patrolem. – Do domu, baby! Paszli won!

Ksiądz wyszedł nadjeżdżającym naprzeciw i uniósł w dłoni krzyżyk. Chyba chciał powiedzieć, że trwają tu tylko żałobne modły, ale Kozak nie był w nastroju do pertraktacji i natarł na duchownego koniem, a przejeżdżając obok, świsnął go nahajką przez plecy. Dońcy zarechotali zgodnie i sięgnęli po swoje bicze, które każdy miał zatknięte za pas. Iza, pchnięta impulsem, objęła dwie stojące obok dziewczyny, czyli pchłę i suchotniczkę, po czym pociągnęła je w bok.

– Wiejemy – wydała komendę.

Była od obu dwa razy starsza i zdecydowanie silniejsza, nie zdołały jej się zatem przeciwstawić, chcąc nie chcąc przebiegły razem kawałek. Iza kierowała się na pobliską kępę drzew, na razie liczyło się, by pierzchnąć z tłumu i nie oberwać. Jedne kobiety uciekały, inne płakały lub zawodziły, załamując ręce, któraś rzuciła się na mogiłę i zaległa na niej krzyżem. Ksiądz padł na kolana, niezdarnie zasłaniając się przed ciosami. Rozgrywały się sceny iście dantejskie, lament, tętent koni, przekleństwa i płacz, wszystko zmieszało się w jeden harmider. Kozacy świetnie się z pewnością bawili, bo śmiali się na całego, bijąc kogo popadnie. Mogli to tym razem robić zupełnie bezkarnie, baby i starcy oczywiście nie byli w stanie się nawet bronić, nie mówiąc o odpowiedzi na przemoc.

Do czasu. Jeden z Kozaków dostrzegł trzy kobiety szybko przemykające w kierunku zagajnika i postanowił sobie z nimi poigrać. Dopadł je, kiedy już niemal dotarły do kępy. Najechał od tyłu, roztrącił koniem. Iza wylądowała w trawie uderzona w plecy, przeturlała się, boleśnie ryjąc łokciami po ziemi, ale uniknęła kopyt. Jej suknia, zgodnie z modą w kolorze żałoby narodowej, nie była już po tym wyczynie doskonale czarna.

– Pies cię jebał, skurwisynu! – wypaliła pchła i jak to pchła skoczyła na śmiejącego się Kozaka.

Uczepiła się jego nogi i szarpnęła do siebie, chcąc wysadzić go z siodła. Była jednak zbyt lekka, poza tym Doniec za dobrze radził sobie na wierzchowcu, by pozwolić się zrzucić byle panience. Dziewczyna zatem, chyba nie mogąc sięgnąć po swój nożyk, po prostu wbiła zęby w jego łydkę. Kozak wrzasnął z bólu, po czym zamachnął się nahajką. Uderzył jej rękojeścią prosto w głowę piegowatej panienki, która poleciała z rozrzuconymi rękoma w krzaki.

– Skatina! – ryknął jeździec ze złością.

Iza wiedziała, że nie ma sensu błagać o litość, te bydlaki rozumiały tylko język siły. Kiedy czuli przewagę, zmieniali się w potwory i nic dla nich nie znaczyło, czy biją kobiety, czy mordują poranionych, bezbronnych chłopców. Rozsądek podpowiadał, że powinna uciekać w las i nie oglądać się za siebie. Zamiast tego doskoczyła do leżącej w trawie, po czym przerzuciła ją przez plecy niczym wór z ziemniakami. Poczuła szarpnięcie.

– Tutaj, w krzaki! – syknęła suchotniczka i pociągnęła ją w chaszcze.

Kozak, który podczas ich ewakuacji klął i śmiał się na zmianę, nie spostrzegł nawet, gdzie znikają. One tymczasem na ugiętych kolanach przedzierały się przez gęste zarośla, aż w końcu padły na ziemię. Parę chwil nasłuchiwały w nerwach, dysząc ze zmęczenia i przerażenia. Awantura na polanie jednak ucichła, nielegalne zgromadzenie zostało rozpędzone, na szczęście nie padł ani jeden wystrzał, skończyło się na biciu i gonieniu bab, okładanych po tyłkach nahajkami.

Iza potrzebowała więcej czasu od smukłej, poważnej panny, by odzyskać oddech. Kiedy w końcu to się udało, jej towarzyszka już cuciła pchłę – z torebki u pasa wyciągnęła małą fiolkę, zębami wyszarpnęła z niej korek, a naczynko podsunęła nieprzytomnej pod nos.

– Sole trzeźwiące – wyjaśniła Izie. – Wzięłam na wypadek, jakby mnie osłabiło od wzniosłych przeżyć. Okazało się jednak, że już się wypłakałam i wyrozpaczałam. Teraz czuję jedynie złość i wcale nie chce mi się mdleć.

Pchła poruszyła głową, szarpnęła się i otworzyła oczy. Ostry zapach amoniaku trudno było znieść nawet nieprzytomnej. Syknęła i złapała się za głowę.

– Spokojnie, siostro, nic złego chyba ci nie zrobił. Masz tylko guza, do wesela się zagoi. Na szczęście skóra nie jest rozcięta – powiedziała suchotniczka swoim spokojnym, wręcz kojącym głosem. – Jestem Anna Turkułło, córka profesora Turkułły z dawnej Akademii Medyko-Chirurgicznej, a obecnie ze Szkoły Głównej.

– A ja jestem Wiesia Keller – odparła pchła. – Córka pewnego łazęgi i moczymordy z Powiśla, który zostawił mnie i mamę lata temu, niech gnida zgnije w błocie pochowany.

Uścisnęły sobie ręce i dopiero wtedy spojrzały na Izę.

– Izabella Antecka z Komorowa, mój ociec był ziemianinem pod Warszawą, ale to chyba nieistotne – powiedziała. – Musimy się przedostać pod kościół w Zaborowie. Czeka tam na mnie powóz. Zabiorę was do miasta, jeśli chcecie.

– Będzie mi bardzo miło. – Anna wykonała coś w rodzaju ukłonu, na ile to było możliwe na klęczkach i w krzakach.

– Szanowna pani wyciągnęła nas z kabały. Jestem wielce zobowiązana – dodała Wiesia, prawdopodobnie wspinając się na szczyt swoich dyplomatycznych umiejętności.

Iza przeszła na czworaka przez chaszcze i wyjrzała na polanę. Machnęła do dziewcząt ponaglająco.

– Ruszajmy się, zanim Kozakom przyjdzie do głowy, by znów tu wrócić – zarządziła i ruszyła, nie oglądając się za siebie.

***

Kocz należący do Izy okazał się wiekowym pojazdem o trzeszczących ze starości resorach, do tego zaprzężonym w dwie chabety. Ku zaskoczeniu dziewcząt, dostojna i poważna dama, która im pomogła i zaoferowała podwiezienie, nie korzystała nawet z usług fiakra. Sama wlazła na kozioł woźnicy i chwyciła za lejce. Wcześniej sprawdziła koniom kopyta i poklepała oba po grzbietach. Pilnował ich syn kościelnego, który zgodnie z jej życzeniem wcześniej zwierzęta napoił, pojazd był zatem gotowy do drogi. Iza powoziła nim z lekkością i bez wysiłku, widać było, że ma wprawę. Dziewczęta zrozumiały, że to żadna damulka, przyzwyczajona do tego, by jej usługiwano. To musiał być typ nowoczesnej, silnej kobiety, która radziła sobie ze wszystkim sama i nie bała się pracy czy wysiłku. Obie czuły przed nią coraz większy respekt, nawet Wiesia, choć nie należała do tych, co okazują szacunek komukolwiek.

Przez pierwszych kilka wiorst wszystkie trzy milczały, pogrążone we własnych myślach. Pchła co i rusz dotykała bolącego boku głowy i się krzywiła. Mamrotała szeptem przekleństwa i rzucała klątwy na całe moskiewskie plemię. Anna z kolei siedziała z głową odwróconą w bok i patrzyła na powoli się przesuwający mazowiecki krajobraz, ubogie wsie, pola i łąki. Minę miała jednak zaciętą i w najmniejszym stopniu nie była skupiona na podziwianiu okolicy. Poniżenie, jakiego dopiero co doświadczyły, coraz bardziej rozpalało w niej gniew. Siedziała jednak sztywno i oddawała się wizjom wywarcia pomsty na coraz bardziej znienawidzonym wrogu.

– Tam poległ mój syn, Janek – odezwała się niespodziewanie Iza, ale nie odwróciła się do dziewcząt. Siedziała na koźle zwrócona do kierunku jazdy i patrzyła prosto przed siebie. Ręce z lejcami trzymała sztywno, cała sprawiała wrażenie sztywnej, z całą pewnością nosiła gorset mocno zasznurowany.

Dziewczęta spojrzały na siebie, ale żadna się nie odezwała. Annę wychowanie zmuszało do powściągliwości, Wiesia poczuła, że dopytywanie się byłoby w tym wypadku niestosowne. Iza po chwili milczenia sama podjęła myśl:

– Zapewniał, że do powstania nie pójdzie, przysięgał mi nawet, że nie w głowie mu podobne awantury. Wszyscy jego koledzy byli co do tego zgodni, otwarta walka zbrojna z caratem jest pozbawiona sensu i doprowadzi jedynie do tragedii. Na spotkaniach studentów jednogłośnie głosowali przeciw buntowi. I wtedy Wielopolski zarządził brankę do wojska. Wszyscy, łącznie z Jankiem, znaleźli się na listach, mieli w nocy zostać aresztowani i doprowadzeni siłą do garnizonów. Wiecie same, z czym łączy się pobór... Służba w carskiej armii trwa piętnaście lat, oczywiście gdzieś na drugim końcu imperium. To tak jakby przepadli dla świata, jakby zabrano im młodość, szansę na założenie rodziny i zesłano ich na poniewierkę i zgubę. Wyjścia nasi chłopcy nie mieli, tak czy inaczej życie się dla nich skończyło. Wolałabym, by Janek uciekł do domu, ukryłoby się go na jakiś czas, może kiedyś car ogłosiłby amnestię. Ale Janek zwiał z kolegami do lasu. Ech, a całe gospodarstwo na niego czekało. Nie mam innych dzieci, a mój mąż... Opuścił mnie kilka lat temu, uciekł z jedną taką tancerką z teatrzyku ogródkowego. Mniejsza z tym draniem, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje. Moim życiem stał się syn i tyle. Po studiach Janek miał przejąć domostwo i zająć się naszymi tartakami i hodowlą koni. Liczyłam na to, że wróci z żoną, że za kilka lat będę szczęśliwą babcią, która zajmuje się wnukami i pomaga młodym w domu.

Zamilkła na parę chwil, Anna w tym czasie tylko westchnęła w ramach komentarza i pokiwała głową.

– I co mi zostało z tych wszystkich planów i marzeń? Starzeję się powoli, mam czterdzieści cztery lata, niedługo zacznę się kurczyć i marszczyć, ani się obejrzę, a stanę się małą, zgiętą wpół staruszką. Jak długo dam radę prowadzić gospodarkę, nawet wysługując się najemcami i plenipotentami? Zresztą po co mam to robić, dla kogo harować, zarabiać pieniądze, prowadzić dom, dbać o to wszystko? Komu zostawię majątek? – Pokręciła głową i zacięła konie, które posłusznie przyspieszyły. – Cały wysiłek na darmo, krew w piach. Wszystko straciło sens. Na nic całe moje życie...

– Czas ponoć potrafi zaleczyć rany – powiedziała Anna. – Niech pani poczeka, wszystko się być może ułoży. Ech, sama nie wierzę w to, co mówię. Takiej rany nie da się zaleczyć. Sama zresztą mam podobnie głęboką.

Poruszyła się na siedzeniu, jakby zbierała siły. W końcu przełknęła ślinę i też zaczęła się zwierzać:

– Piotrek był moim narzeczonym. Zrobił pracę doktorską na Akademii Medyko-Chirurgicznej, zresztą pod kierunkiem mojego ojca. Był jego najlepszym studentem, został też natychmiast adiunktem. Papa mówił, że Piotrek to wielka nadzieja polskiej chirurgii, ogromny talent, do tego niezwykła pasja i nieprzeciętne umiejętności analityczne. Bardzo szybko zostałby profesorem, kto wie jak doniosłe prace naukowe by stworzył, ile żywotów uratował swoimi operacjami. – Zamilkła na chwilę i potarła łzawiące oczy. Wiesia podała jej chusteczkę, mocno wymiętą i nie pierwszej świeżości, ale Anna pokręciła głową. – To od pyłków, trochę mnie od nich drapie w gardle i piecze w oczy. Nic takiego, zaraz przejdzie.

– Zakochałaś się w uczniu swojego ojca?

– Od razu, kiedy tylko pierwszy raz przyszedł do nas na obiad i zostaliśmy sobie przedstawieni. Przyniósł mi bukiecik konwalii, to było w maju, dwa lata temu. Byliśmy sobie pisani, pokochaliśmy się od pierwszej chwili. Piotrek mówił, że nigdy wcześniej nie poznał dziewczyny, z którą miał tyle wspólnych tematów. Wiecie, kobiety nie mogą studiować, nie przyjęliby mnie na akademię, ale to nie przeszkadzało, by ojciec od dziecka dzielił się ze mną wiedzą. Przestudiowałam wszystkie naukowe książki z naszej biblioteki, także te po niemiecku, francusku i angielsku. Papa zabierał mnie na uczelnię, uczestniczyłam w sekcjach, słuchałam wykładów i służyłam za pielęgniarkę w czasie niektórych zabiegów. Piotrek twierdzi... twierdził, że wiedzę medyczną mam większą niż wielu jego kolegów z dyplomami. Wiem, że bylibyśmy świetnym małżeństwem, miałby we mnie oparcie, pomagałabym mu, mógłby dzielić się ze mną przemyśleniami. Kochał mnie, bardzo mnie kochał... Zginął, bo był porządnym człowiekiem, nikomu nie odmawiał pomocy czy rady. Poszedł do oddziału, bo błagali go o wsparcie, brakowało im polowego medyka. Ech, tak niepotrzebna śmierć, tak przedwczesna...

Pociągnęła nosem, a Wiesia jednak wcisnęła jej chusteczkę w rękę.

– Teraz rodzice chcą mnie wysłać do ciotki, do Krakowa. Bym tam ochłonęła i o wszystkim zapomniała – rzekła i w końcu się wysmarkała. – Ale mnie żyć się już nie chce. Już dawno łyknęłabym arszenik, gdyby nie złość. Jestem wściekła i tylko to utrzymuje mnie przy życiu. Może po mnie nie widać, ale wydaje mi się, że zaraz wylecę w powietrze z nienawiści.

Zamilkła, dalej smarkając w chusteczkę. Jechały parę minut w milczeniu, ale czuły, że Wiesia zbiera się w sobie, czekały, aż przemówi.

– Mój miał na imię Jędrek, nie był jednak moim narzeczonym, a bratem – oznajmiła w końcu pchła. – Po tym, jak ojciec w pijanym widzie zakatował naszą mamę na śmierć, Jędrek zabrał mnie i razem uciekliśmy z domu. Zamieszkaliśmy w czynszowej kamienicy, w kawalierskim mieszkanku, takiej małej klitce na poddaszu. Wiecie, pełno myszy, dach przecieka, w zimie zimno jak w kostnicy, latem duszno jak w suszarni prochu. Mieszkaliśmy we dwoje, brat opiekował się mną, karmił, strzegł przed złem. Właściwie zachowywał się niczym matka, którą straciliśmy, i jak ojciec, któregośmy tak naprawdę nigdy nie mieli. Parali my się kradzieżami po targowiskach, szkoliła ja się na kieszonkowca, zwyczajnie. Ech, kurwa mać... Nie dlatego kradli, że my złe, ale jak inaczej mieliśmy utrzymać się przy życiu? Z głodu nie poumierać?

– Nikt cię nie osądza, nie musisz się tłumaczyć – rzuciła Iza przez ramię. – Skąd się wziął złodziej w powstańczej partii?

– Jaśnie państwo myślą, że my, biedota, są gorsze i nie mamy krztyny przyzwoitości. Jędrek od lat działał w tajnych, robotniczych „dziesiątkach”, był nawet dziesiętnikiem. Ideowiec, tak się mówi na jemu podobnych. Branka do wojska mu nie groziła, chyba żeby żandarmi złapali go na ulicy. Poszedł jednak, bo jego kompani z fabryki szli. Zawsze chciał być jednym z nich, ale nie miał fachu w ręku i do stalowni nie chcieli go przyjąć. To poszedł z robotnikami do bitki. Opowiadał mi, jak to będzie fajno, że stanie się w końcu kimś, że w nowej Polsce znajdzie się miejsce dla takich jak my i nie będziemy musieli więcej się parać kradzieżami. Od początku wiedziałam, że to bajdurzenie, ale on naprawdę w to wierzył. Wsławić się miał w boju i wrócić z wojny jako panisko. I masz ci los, teraz leży w zimnym grobie. Tyle z marzeń, z bajań o powinności, braterstwie i takich tam bzdurach. Skąd mu się to wzięło? Chyba zawsze był marzycielem i pragnął przyjaźni, docenienia, by przyjęli go do kompanii. I jest razem ze swoimi przyjaciółmi, we wspólnej mogile. Ma teraz... To swoje poważanie i mir. Tyle że ja zostałam sama na świecie, nie mam nawet, by czynsz kamienicznikowi opłacić. Jak nic przyjdzie mi się kurwić, ciałem kupczyć, bo inaczej skończę na bruku... Pierwej jednak muszę brata pomścić. Może i dureń, zabić się dał jak ostatni cymbał, ale kochałam go, był całą moją rodziną i ten, kto go sprzątnął, da za to gardło, psi syn. Znajdę tego grubego jenerała, popytam tu i tam, potem zajdę go od tyłu i wpasuję mu majchra w nerki. Zdechnie i już. Tak będzie, tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż! – Przeżegnała się zamaszyście, a potem splunęła w bok.

Iza milczała, zbierała myśli, a właściwie próbowała je uporządkować. Zbliżały się do dużej wsi, w której rozpoznała Babice. Do miasta był jeszcze kawałek, czuła, że zanim do niego dojadą, musi podjąć decyzję. Musi zdecydować o tym, co dalej.

– Nasi bliscy nie polegli w bitwie, nie zginęli z bronią w ręku – powiedziała powoli, starannie dobierając słowa. – Zostali bestialsko zamordowani. Zakatowani, kiedy byli bezbronni i poranieni. Nie możemy dopuścić, by winni tej zbrodni uniknęli kary. Zamach na generała, Wiesiu, to nie taka prosta sprawa. Możesz podczas próby tylko głupio i niepotrzebnie zginąć. Trzeba to zrobić z głową, na pewno nie w pojedynkę.

– Co pani proponuje? – spytała rzeczowo Anna.

– Połączymy siły. Chcę im zapłacić za to, co zrobili. Nic innego mi już nie zostało, tylko dwie drogi: zemsta albo śmierć z rozpaczy. Wybieram to pierwsze... Jeśli chcecie do mnie dołączyć, to zapraszam. Szczególnie ty, Wiesiu. Skoro nie masz gdzie się podziać, możesz zatrzymać się u mnie. Co do ciebie, Anno, może jednak skorzystaj z pomocy rodziny i wyjedź stąd jak najdalej?

Anna przecząco pokręciła głową.

– Moje życie skończyło się wraz ze śmiercią Piotra. Nie mam po co dłużej żyć i nie chcę żyć, nie bez niego. Wszystko się zawaliło i nie widzę dla siebie miejsca. – Niespodziewanie zerwała się z siedzenia i chwyciła Izę za rękę. – Chętnie przystąpię do sprzysiężenia. Mogę się przydać. Powiem rodzicom, że wyjeżdżam do ciotki, a tymczasem przystąpię do spisku.

– Spisku? – Iza posmakowała słowo, które dobrze opisywało to, co zaproponowała. – Tak, niech będzie spisek.

– Musimy złożyć przysięgę – wtrąciła Wiesia. – I przypieczętować ją krwią.

Iza poczuła się nieswojo. Czy angażowanie w jej prywatną zemstę dwóch panienek było dobrym pomysłem? Są za młode, życie jeszcze przed nimi. Chyba lepiej zerwać spisek jeszcze przed zawiązaniem i odwieźć panny do domów. Z czasem zapomną o poległych lub pogodzą się z ich śmiercią i ułożą sobie życie na nowo. Tylko dla niej nie było już przyszłości. Pozostała wyłącznie zemsta.

– Pieśń ma była już w grobie, już chłodna. Krew poczuła, spod ziemi wygląda. I jak upiór powstaje krwi głodna. I krwi żąda, krwi żąda, krwi żąda – grobowym głosem wyrecytowała Anna.

Iza zesztywniała na zydlu. Ciarki przebiegły jej po plecach. Te słowa były tak trafne, jakby poeta zajrzał jej do głowy, do duszy, do serca. Właśnie to czuła, to, o czym przed laty pisał Mickiewicz.

– Zemsta, zemsta na wroga – wtrąciła w recytację głosem drżącym ze wzruszenia i gniewu. – Z Bogiem albo mimo Boga.

– I pieśń mówi: ja pójdę wieczorem. Naprzód braci rodaków gryźć muszę. Komu tylko zapuszczę kły w duszę, ten jak ja musi zostać upiorem. – Anna przemawiała coraz głośniej, z coraz większą pasją.

Wyjechały właśnie z Babic, wóz podskakiwał na nierównościach drogi, ale tego nie czuły.

– Zemsta, zemsta na wroga – wyrecytowały obie jednym głosem. – Z Bogiem albo mimo Boga.

Wiesia patrzyła na nie wytrzeszczonymi oczami. Oczywiście nie znała poematu, który zresztą przez cenzurę od lat znajdował się w indeksie ksiąg zakazanych. Dziewczyna jednak wyraźnie była poruszona i chwytała każde słowo.

– Potem pójdziem, krew wroga wypijem. Ciało jego rozrąbiem toporem. Ręce, nogi gwoździami przybijem, by nie powstał i nie był upiorem – dokończyła Anna.

– Zemsta, zemsta na wroga! – Tym razem powtórzyły wszystkie trzy, zgodnym chórem. – Z Bogiem albo mimo Boga!

Iza zrozumiała, że już nie pozbędzie się dziewcząt, że właśnie przypieczętowały spisek, ich babskie przymierze. I zrobią to, co sobie obiecały, z Bogiem albo mimo Boga.

***

Izabella wprowadziła kocz na podwórko dużego, drewnianego domu, który znajdował się na ulicy Towarowej, na dalekiej Woli. Były to okolice przemysłowo-robociarskie, zasiedlone przez uboższych mieszczan, mieszkających często nad warsztatami lub w oficynach przy fabryczkach i magazynach. Dziewczęta spodziewały się, że pochodząca z prowincji posiadaczka ziemska mieszka w jakimś hotelu lub przyzwoitym pensjonacie, ale okazało się, że zatrzymała się u swoich kuzynek. Były to bliźniaczki, w dodatku stare panny, siwiuteńkie jak gołąbki. Asia i Basia, jak kazały na siebie mówić, miały po sześćdziesiątce i pracowały jako nauczycielki, jedna francuskiego, a druga matematyki. Uczyły w żeńskim gimnazjum, a mieszkały w domu odziedziczonym po ojcu, który prowadził w tych zabudowaniach garbarnię. Fabryczka od lat już nie działała i całe szczęście, bo zapachy, jakie powstawały w czasie obróbki skór, były straszliwe i snuły się po całej okolicy. Wola słynęła ze smrodu swoich licznych garbarni, ale z roku na rok te znikały, wypychane coraz dalej za miasto. Bliźniaczki mimo tego uważały, że fetor wsiąkł w ściany zabudowań gospodarczych już na zawsze i trzymały je zamknięte. Przynajmniej tak oficjalnie utrzymywały. Anna jednak natychmiast spostrzegła ślady kół prowadzące prosto do szop znajdujących się za domem.

Panny Anteckie zaprosiły je na herbatę, a kiedy Iza obwieściła, że Wiesia zostaje na noc i to nie jedną, nie tylko nie zaoponowały, ale wręcz się ucieszyły. Mówiły właściwie jedna przez drugą, że nie odmawiają pomocy potrzebującym, a ich dom stoi otworem dla wszystkich przyjaciół ich drogiej kuzynki. Kiedy wyszły zrobić herbaty i pokroić ciasto, Iza pokrótce opowiedziała nowym przyjaciółkom o bliźniaczkach:

– Te dwie zawsze były trochę na bakier, ekscentryczne i niezależne, wiecznie pod prąd. Starsze ode mnie o dwie dekady, jednak zawsze świetnie się z nimi dogadywałam. Co roku przyjeżdżały do nas na wieś, na całe lato. Zajmowały się mną, chętnie ze mną bawiły i wpajały do głowy przekonanie o tym, że my, kobiety, jesteśmy wyjątkowe i silniejsze, niż się wszystkim wydaje. Zawsze stawiały na swoim, potrafiły być bezczelne i pyskate, kłóciły się ze swoim ojcem i z moim, kpiły z naszego starego guwernera, nie chciały chodzić na msze do kościoła i obie zgodnie twierdziły, że nigdy nie wyjdą za mąż. Uważały, że to forma niewolnictwa, zakuwanie kobiet w kajdany przez zakładanie im obrączek na palce. Kobieta zaobrączkowana zostaje przykuta do męża i domu, nie ma innej życiowej drogi niż rodzenie kolejnych dzieci, zajmowanie się nimi, prowadzenie gospodarstwa, gotowanie, pranie, niańczenie i usługiwanie swemu panu. Twierdziły, że to poniżające i uwłaczające, poza tym współczesne kobiety są w stanie utrzymać się pracą własnych rąk i nie muszą zależeć od mężczyzn, nie muszą być do nich uwiązane.

– Buntowniczki – zauważyła Anna z podziwem.

– Ja tam ich nie rozumiem. – Wiesia wzruszyła ramionami. – Jeśli mnie zapragnąłby jakiś chłopak, co ma łeb na karku i siłę w lędźwiach, chciałby na mnie robić i mną się opiekować, to ja by nie miała nic przeciwko. Co mi po wolności w biedzie i samotności?

Bliźniaczki jednak nie były samotne, miały siebie. Życie toczyły zgodnie ze swoimi przekonaniami. Jako że same chciały na siebie zarabiać, musiały podjąć pracę w edukacji, innego wyboru nie było dla kobiet ze średniej klasy mieszczańskiej. Poza tym działały społecznie, pomagały w sierocińcu i należały do Entuzjastek, nieformalnego stowarzyszenia kobiet zorganizowanych przez Narcyzę Żmichowską, zresztą także nauczycielkę. Iza wiedziała jeszcze o działalności typowo niepodległościowej bliźniaczek, ale na razie nie wprowadzała nowych w te tajemnice.

Pijąc herbatkę, rozmawiały o pogodzie, drożyźnie, zamkniętych teatrach i tłumach wojska, obozujących na warszawskich placach, starannie unikając bolesnego tematu, choć obie gospodynie zdawały sobie sprawę, gdzie Iza poznała dwie dziewczyny. Grzecznościowe pytania i ogólnikowe odpowiedzi na nieistotne zagadnienia, którymi przerzucały się rozmawiające, szybko zaczęły działać na nerwy Wiesi. Takie spędzanie czasu było w dobrym tonie wśród sfer zarówno tych wyższych, jak i drobnomieszczańskich, dziewczyna jednak pochodziła z gminu i nikt nie uczył jej ogłady. Zaczęła się wiercić na krześle, nagle cholernie niewygodnym, w końcu wysiorbała szybko herbatę z filiżanki, parząc sobie język. To ją ostatecznie rozzłościło i wyprowadziło z równowagi.

– To teraz może w końcu pogadamy o tym, jak zabić generała – zarządziła. – Dość czczego bajdurzenia, pora pomówić o pomście. Po tośmy się chyba zebrały, nie?

Anna syknęła i cała zesztywniała, Iza tylko spojrzała na kuzynki. Te jednak nie sprawiały wrażenia oburzonych zachowaniem dziewczyny. Pociągały drobne łyczki, jak przystało na nobliwe damy. Właściwie w swoich czarnych sukniach i z siwymi włosami wyglądały jak dwie typowe dewotki, pogrążone w nabożnych rozmyślaniach i modlitwach.

– O jakiego generała chodzi? – spytała Basia.

– Nie zapytacie nawet dlaczego? – Iza zmarszczyła czoło.

– Domyślamy się, choćby po zmianie, jaka zaszła w tobie, kuzynko. – Asia sięgnęła po imbryczek i napełniła kolejno opróżnione filiżanki. – Przyjechałaś tu dwa dni temu w stanie dramatycznym, pogrążona w rozpaczy i załamana. Oświadczyłaś, że sprzedałaś rodzinną posiadłość w Komorowie, bo nie jesteś w stanie dalej prowadzić gospodarstwa. Chcesz tylko kilka dni gościny, by poczekać na wpłynięcie i podpisanie dokumentów. Słyszałyśmy, jak płaczesz w nocy, jak chodzisz po pokoju, od okna do okna. Schowałyśmy z siostrą wszystkie noże i trutkę na szczury. Przekaz był bowiem jasny: zamykasz doczesne sprawy, bo twoje życie po śmierci syna straciło sens. Doszłyśmy do wniosku, że nie sposób cię powstrzymywać, sama musisz zapanować nad rozpaczą. Kiedy dziś wyjechałaś na poszukiwania grobu, obie spodziewałyśmy się, że możesz już nie wrócić. Wstrząs mógł cię zabić, takie rzeczy się zdarzają.

– Dlaczego nie próbowałyście pomóc, jakoś ją pocieszyć lub powstrzymać? – spytała Anna. – Ludzi w tym stanie nie zostawia się samych.

– Nie jesteśmy siostrami miłosierdzia. – Basia wzruszyła ramionami. – Nie mamy dzieci, ból matki po utracie dziecka możemy jedynie sobie imaginować. Jakże miałybyśmy ją pocieszyć? Zatrzymanie w domu siłą też byłoby bardziej szkodliwe niż pomocne. Rozważałyśmy je jednak, a nawet zabranie kuzyneczki do szpitala dla nerwowo chorych, który prowadzą bonifratrzy na Starym Mieście. Doszłyśmy jednak do wniosku, że Iza jest znacznie silniejsza, niż na to wygląda, i poradzi sobie ze złamanym sercem. Poradziła sobie wszak po zdradzie i ucieczce męża, po śmieci rodziców, da i z tym radę.

Iza słuchała tego nieco zmieszana.

– I patrzcie tylko na naszą kuzyneczkę, wyjechała na grób syna załamana i spłakana, a wróciła silna i zdecydowana – kontynuowała Basia. – Jeszcze nam przywiozła młodą krew, gorące panny, które palą się do czynu, i to zbrojnego. Powiedzcie zatem, jakiego to generała chcecie ubić?

– Najlepiej wszystkich – mruknęła Wiesia. – Ale zaczniemy od tego grubego, który dowodził mordem w Zaborowie.

Asia wstała, wcześniej starannie odstawiwszy filiżankę, po czym wyszła do sąsiedniego pomieszczenie, by wrócić z gazetą w ręku. To był „Kurier Warszawski”, obok „Gazety Warszawskiej” jeden z dwóch dzienników wychodzących w mieście. Oczywiście oba tytuły były kontrolowane przez cenzurę i wypełnione głównie carską propagandą, ale do tego także wiadomościami neutralnymi politycznie i chyba wyłącznie dlatego jeszcze kupowane przez czytelników.

– Śmiejecie się ze mnie, że czytam ten bełkot, spójrzcie tylko, co dzień są wieści o zniszczeniu kolejnych band buntowszczyków. Oto numer sprzed dwóch tygodni i co w nim czytamy?

Jej siostra przewróciła oczami.

– Nie pozwala mi tymi szmatami nawet rozpalać w piecu, trzyma je w swoim archiwum – mruknęła. – Sterty powiązanych sznurkiem gazet piętrzą się w szopie pod sufit. Zawsze miała tendencję do gromadzenia śmieci, muszę jednak przyznać, że te czasami okazują się przydatne.

– Proszę bardzo, mamy o potyczce z dnia piętnastego kwietnia. – Asia postukała palcem w papier. – Daruję wam te piania na cześć rosyjskiej armii, by niepotrzebnie nie wzburzać krwi, która i tak w całej trójcie kipi niczym woda w samowarze. Do rzeczy, „miażdżący sukces odniósł w tym starciu generał Mikołaj Pawłowicz von Krüdener, który osobiście prowadził piechotę do frontalnego, kilkukrotnego ataku na pozycje zajmowane przez buntowników”.

– Mamy go! – Wiesia aż podskoczyła na krześle. – Von Krüdener! Brzmi, jakby był Niemcem albo Prusakiem.

– To z pewnością rosyjski Niemiec, zapewne z Kurlandii czy Inflantów. Żyje tam wiele osiadłych rodzin niemieckich, od pokoleń wiernych carom, doskonale zrusyfikowanych. Często wstępują do wojska i robią kariery w służbie carskiej.

– Szkopy cholerne – mruknęła Wiesia.

– „Za doskonale przeprowadzoną operację i całkowite rozbicie armii buntowniczej, próbującej przebić się na Warszawę, przedstawiony przez Namiestnika Królestwa Polskiego, wielkiego księcia Konstantego do odznaczenia. Broń honorowa, w postaci złotej szabli, zostanie mu wręczona w najbliższym czasie na Zamku Królewskim...”

Iza czuła, że krew uderza jej do głowy. Wiedziała, że policzki zapłonęły jej czerwienią.

– Złota szabla za wymordowanie naszych chłopców – wycedziła. – Za zbrodnię wojenną na bezbronnych dzieciakach. Trzymajcie mnie, bo oszaleję...

– Wsadźmy mu tę szablę głęboko w tyłek – zaproponowała Wiesia. – Albo urżnijmy mu nią łeb.

Iza uniosła rękę, nawet nie tyle, by uciszyć dziewczynę, ale by samą siebie uspokoić.

– Ustalimy miejsce pobytu celu i sposób likwidacji – powiedziała krótko. – Zabierzemy się za to jutro, na dziś chyba wszystkim starczy wrażeń i emocji. Anno, zawiozę cię do domu, pewnie twoi rodzice się już martwią...

Anna odstawiła filiżankę, wstała i ukłoniła się gospodyniom, dziękując uprzejmie za poczęstunek.

– Zajmę się sprawą od razu – zwróciła się do Izy. – W naszej kamienicy mieszka pewien oficer żandarmerii. Polak, ale wierny poddany cara. Zaleca się do mnie od dawna, choć zawsze trzymałam go na dystans. Odwiedzę go i wyciągnę, co wie o tym generale.

– Chyba nie pójdziesz do niego sama? – Iza zmarszczyła czoło.

– Jeśli boi się pani o moją cześć, to proszę się tym nie turbować. Czystość już nic dla mnie nie znaczy, teraz liczy się inny cel, reszta nie ma znaczenia. Zaryzykuję, a jeśli będzie trzeba, gotowa jestem się poświęcić. Dla naszej sprawy...

Iza spojrzała na nią z szacunkiem. Nie doceniła, wydawałoby się delikatnej i rozpieszczonej profesorskiej córeczki, która wychowała się pod kloszem. Nic nie wiedziała o biedzie, o głodzie, o brudach tego świata, zepsuciu, rozwiązłości, żądzy? Całe życie z nosem w książkach, z dala od zgnilizny? A może wcale tak nie było? Może blada mimoza była bardziej pragmatyczna, niż się to wydawało?

– Ja też pojadę – odezwała się Wiesia i również dygnęła przed paniami. – Ja także rozpocznę badanie, ale gdzie indziej. Popytam wśród murew i aksamitek, które obsługują Moskali. Ich oficerowie są bowiem nadzwyczaj jurni i chętnie spędzają każdą wolną chwilę w burdelach. Znam tam kilka dziewcząt, jedna to moja kuzynka.

– Jest już późno – zaczęła niepewnie Iza.

– I bardzo dobrze, bo dziewczynki zaczynają życie po zmroku – odparła Wiesia. – Pani się tak nie boi. Poradzimy sobie, nie jesteśmy takimi niemotami, za jakie pani nas wzięła.

Anna uśmiechnęła się smutno, niczym Madonna z obrazu. Wiesia wyszczerzyła zęby w bezczelnym uśmiechu i zarechotała. Iza pomyślała, że chyba rzeczywiście nie doceniła panienek, ich determinacji i siły. Skinęła głową i poprowadziła je do powozu.

***

Wiesia zabawiła na Starym Mieście do północy, odwiedzając kolejno bliższe i dalsze znajome parające się nierządem. Znała je zarówno z paserskich melin, bo część z prostytutek zajmowała się również kradzieżami lub wywodziła ze złodziejskiej wspólnoty, ale także z dawniejszych czasów, z warszawskich podwórek i targowisk, na których bawiły się jeszcze jako małe dziewczynki. Dziewczęta nalegały, by została na noc, może nawet skusiła się na robotę, bo przez tłumy ruskiego wojska, które stały w mieście, dziwki miały pełne obłożenie i można było obecnie naprawdę sporo zarobić.

– Boję się, że jak zobaczę ruskiego oficjera ze spuszczonymi gaciami, to zamiast zająć się jego kuśką, bez zastanowienia wpakuję mu majchra w kiszki – odparła. – Piekielnie cięta jestem na Moskali. Choćbym miała z głodu zdechnąć, przed żadnym nóg nie rozłożę. Za żadne skarby.

Niepomna na ostrzeżenia ruszyła w noc, w miasto pogrążone w ciemnościach. Nie dość, że szumiało jej w głowie i kolana miała miękkie, to jeszcze chciało się jej śmiać. Rozmowy z przyjaciółkami okraszone bowiem zostały kilkoma pociągnięciami gorzały i wina, a jedna poczęstowała ją nawet takim z bąbelkami. Bąbelki najpewniej były odpowiedzialne za jej oszołomienie, bo zwykła wódka była wszak zdrowa, pożywna i poprawiała krążenie. Tak sobie przynajmniej tłumaczyła, przemykając truchtem od domu do domu, by jak najkrócej znajdować się na otwartym terenie. Żartów nie było, panowała godzina policyjna i zakaz chodzenia po zmroku bez zapalonej latarenki. Zresztą nawet z latarenką przechodzień narażał się na nieprzyjemne przeszukania przez kręcące się wszędzie patrole, mógł też szybko i bez powodu wylądować w areszcie, a nawet od razu w Cytadeli. Z tej, jak wiadomo, nie tak łatwo było się wydostać.

Wiesia była jednak zbyt pijana, by się tym przejmować. Odwagi dodawał jej majcher, nóż o wąskim, dwustronnym ostrzu, niczym sztylet, broń, którą dostała w prezencie od brata. Jędrek nauczył ją również jak się posługiwać tym żelazem, ciąć przeciwników po gębach lub zadawać śmiertelne pchnięcia. Oczywiście nie miała szans z sołdatami, ale się tym specjalnie nie przejmowała. Ważne, że ciężar noża działał krzepiąco. Trzymała zatem rękę w kieszeni płaszczyka zaciśniętą na rękojeści i przekradała się przez miasto niczym kotka, zwinnie i niepostrzeżenie, od zaułka do ciemnej bramy, od rynsztoka do poszczerbionego muru. Dotarła tak w ciągu godziny na Powiśle, po drodze omijając niepostrzeżenie patrol kozacki i trzy grupy piechurów z karabinami zaopatrzonymi w bagnety. W końcu dobrnęła jakoś do bramy czynszowej kamienicy, w której mieszkała, podważyła sztychem noża skobel, zamykający drzwi od wewnątrz, i weszła po cichutku na teren posesji. Oczywiste było, że stróż zamykał wejścia po zmroku, ale nie stanowiło to dla niej problemu.

Weszła po starych, drewnianych schodach, jakby nic nie ważyła, nie wywołując ani jednego skrzypnięcia. Nie chciała zwracać na siebie uwagi innych lokatorów, rodziny smolarzy z dołu, piaskarzy i pilarzy z pierwszego piętra oraz wścibskiej żony stróża. Poza tym powinna już kilka dni temu zapłacić czynsz, a w kieszeni miała tylko kilka kopiejek. Dotarła do drzwi swojej kawalerki na poddaszu i zastygła na moment – zamek był wyłamany, z futryny sterczały drzazgi. W nos uderzył ją smród podłego tytoniu, gorzały i przepoconego ubrania. Smród, który pamiętała z dawnych czasów i którego zupełnie się tu nie spodziewała. Pchnęła drzwi i weszła do środka.

Ojciec leżał na jej łóżku z nogami w brudnych buciorach, położonymi na poduszce, na której zwykle spała. Był oczywiście pijany, ale przytomny. Patrzył na nią spod zmrużonych powiek i uśmiechał się paskudnie. W ręku trzymał opróżnioną w połowie butelkę. Odkąd go ostatnio widziała, upłynęły cztery lata, jego paskudna gęba wzbogaciła się w tym czasie o kilka nowych bruzd, w tym jedną przecinającą kilkukrotnie złamany nos. Jego sękate, żylaste łapy miały pogruchotane w bójkach knykcie i kilka całkiem świeżych otarć. Dostrzegła te szczegóły mimo tego, że pomieszczenie oświetlała jedna, licha łojówka.

– Łajdaczysz się jak twoja matka, która też była tylko zwykłą kurewką – powiedział. – Dawnośmy się nie widzieli, mała. Długo was szukałem i nie znalazłbym, gdyby twój braciszek nie dał się tak głupio zabić. Zrobiło się o tym głośno na mieście i w końcu namierzyłem wasz adres.

– Akurat – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Cztery lata potrzebowałeś, by znaleźć własne dzieci, które zamieszkały kilka ulic dalej? Gadaj lepiej, czego chcesz.

– Nie podnoś głosu na ojca, bo jak ci zasunę, to wyplujesz wszystkie zęby – warknął i usiadł gwałtownie na łóżku. Pociągnął łyk z butelki. – Dwa lata siedziałem w pace, to i szukać was nie mogłem. Teraz się zamknij i znajdź mi coś do jedzenia. Zachowuj się, jak przystało na kobietę, którą już chyba się stałaś! Teraz będziemy mieszkali razem, masz się mną zajmować, jak Bóg nakazał babie. Rób coś żreć, bo oberwiesz.

Nie wydawał się jej taki wielki jak kiedyś, teraz kojarzył się Wiesi ze starym, złym diabłem, chudym i wyniszczonym pijaństwem oraz rozróbami.

– Będziesz mnie bił? Jak mamę? A ja mam ci usługiwać, tak? – wymamrotała, bo wargi miała dziwnie sztywne. Czuła, że ze złości i strachu krew pulsuje jej w skroniach. – Wynoś się stąd, bydlaku. Zabiłeś ją, zmarnowałeś nam dzieciństwo i teraz chcesz zniszczyć mi życie do reszty?

Wstał gwałtownie, zatoczył się, ale utrzymał na nogach. Stanął przed nią, zionąc prosto w twarz przetrawioną wódką. Widziała z bliska jego pooraną ranami gębę, jego rozbiegane oczy pijaka i brutala. Nienawidziła go całą sobą, strach przed tym potworem gdzieś minął, zastąpiony gniewem. Zabił mamę i nie poniósł żadnej kary, przez niego Jędrek nie mógł się odnaleźć w życiu i ciągle szukał akceptacji u innych, co doprowadziło go do śmierci. Ten pijak nie był jej ojcem, był wcieleniem zła, które niszczyło ludziom życie.

Uderzył ją – wierzchem dłoni, od niechcenia, raczej ostrzegawczo, niż by faktycznie skrzywdzić. Jego ręka była jednak ciężka, Wiesia cofnęła się od wstrząsu, usta wypełnił jej metaliczny smak krwi z rozciętej wargi. Jeszcze na schodach wsunęła rękę do kieszeni płaszczyka i zacisnęła pięść na rękojeści. Teraz nóż zdawał się działać sam, bez jej udziału. Uderzyła w pierś ojca, a ostrze weszło na całą długość właściwie bez oporu. Zdumiała się, że było to takie łatwe, właściwie nie wymagało wysiłku. Spojrzała w oczy pijaka, w których pojawiło się zdumienie i szok. Wyciągnęła nóż z rany i pchnęła jeszcze raz, ale tym razem metal zazgrzytał o żebra. Ostrze przebiło płuco, na ustach potwora pojawiła się krwawa piana, kiedy kaszlnął. Poczuła kropelki jego krwi na twarzy.

Butelka upadła na podłogę i potoczyła się pod łóżko. Wiesia stała i patrzyła, jak ojciec siada i pochyla głowę, wodzi rękoma po krwawiących ranach w piersi. Zakaszlał jeszcze raz czy dwa i umarł. Zabrała nóż, wytarła go o koc na łóżku i nie oglądając się, wyszła z mieszkania. Zeszła po schodach na palcach i wymknęła się na ulicę. Teraz nie miała tu już nikogo i spaliła za sobą mosty. Musiała zniknąć, będą jej pewnie szukali. Nie zastanawiając się dłużej, uciekła w noc.

***

Po powrocie do domu Anna zajrzała do salonu, w którym zwykle spędzała czas mama. Starsza pani Turkułło właściwie nie zauważyła nieobecności córki, której wcale to nie zaskoczyło, wywołało tylko kolejną falę smutku. Stanęła obok fotela, w którym matka siedziała z robótką na kolanach, po czym pocałowała ją w czoło. Ta uśmiechnęła się tylko, ale nic nie powiedziała. Ostatnimi czasy mówiła coraz mniej, bywało, że nie odzywała się całymi dniami, coraz bardziej pogrążając w swoim wewnętrznym świecie. Ojciec mówił, że to ciężka choroba umysłu, nieuleczalna i nieodwracalna. Dementia preacox – otępienie wczesne, tak ponoć nazwał tę przypadłość jakiś austriacki lekarz alienista, ale nie wiadomo było, czy właśnie to dolega mamie. Tak czy inaczej powoli oddalała się, znikała, zapominając słowa, ludzi, twarze. Robótkę, którą trzymała na kolanach, brała do rąk machinalnie, ale nie potrafiła już dziergać. Obracała ją parę chwil w dłoniach, a potem o niej zapominała. Jej ciało wykonywało zatem jeszcze wyuczone ruchy, niczym nakręcony mechanizm. Ojciec jednak nie miał złudzeń, wyznał córce, że spodziewa się, iż mama przestanie wstawać z łóżka, trzeba ją będzie karmić, ale to na wiele się nie zda i w końcu chora po prostu odejdzie.

Anna zdążyła się już pogodzić z tą rodzinną tragedią, choć widok mamy zagubionej w myślach nieustannie wywoływał smutek. Przywitała się z nią, milcząc, przytuliła, nie oczekując jednak żadnej reakcji, po czym wyszła. Taty nie było. Służąca oznajmiła, że od wczoraj nie wrócił ze szpitala, przysłał tylko posłańcem notkę z życzeniami, by dostarczyć mu zimny posiłek i ubranie na zmianę. Ciężkie przypadki wymagające operacji zmusiły go do pozostania na stanowisku. Anna wiedziała, że te przypadki to z pewnością rosyjscy żołnierze, naszpikowani przez powstańców ołowiem lub porzezani kosami osadzonymi na sztorc w zasadzkach i potyczkach toczących się w lasach i na duktach.

Dziewczyna przebrała się i odświeżyła, spryskała nawet odrobiną perfum. Nie zakładała czarnej sukienki, choć żałoba narodowa, trwająca już drugi rok, niejako narzucała taki styl wszystkim Polkom. Rosjan czarno odziane Polki doprowadzały do białej gorączki i wprowadzono nawet zakaz noszenia tego koloru oraz kary grzywny, ale prawo nie było jeszcze ściśle egzekwowane. Co prawda zdarzało się już, że żandarmi zatrzymywali kobiety na ulicach i cięli na nich nożyczkami suknie na paski, ale podobne barbarzyństwo zdarzało się jeszcze sporadycznie, większość kobiet i tak nosiła żałobę. Anna jednak wybierała się na wizytę zalotną do rusofila i carskiego sługusa, ubrała się zatem w niebieską sukienkę z białym kołnierzykiem, po czym już miała wyjść z mieszkania, ale zawahała się na chwilę. Pomaszerowała do gabinetu ojca i chwilę grzebała w jego przyborach, buteleczkach i fiolkach, stojących w równych rządkach na półce. Dopiero kiedy wybrała sobie coś na wszelki wypadek i schowała do kieszeni, poczuła się bezpieczna i wyszła na korytarz.

Żandarm z dołu, niejaki porucznik Jasiński, mieszkał z ordynansem, śliskim typem o szczerbatym uśmiechu, który zaprosił Annę do środka i kazał czekać, aż pan znajdzie dla niej czas. Nie trwało to długo, już po chwili ordynans dostał od pana po pysku, bo Jasiński od dawna miał chrapkę na Annę i tylko czekał okazji, by ją uwieść. Przetrzymanie jej w korytarzu uznał za głupotę i chamstwo sługi, za co natychmiast go ukarał. I tak przybyła ani się obejrzała, jak znalazła się w gabinecie, który był też bawialnią i sypialnią, mieszkanie było bowiem niewielkie i skromne. Żandarm posadził ją na krześle przy stoliczku i natychmiast zaordynował po kieliszku koniaku, po czym wygnał ordynansa z mieszkania, by nie przeszkadzał.

Po kilku minutach czczej gadaniny o pogodzie Anna musiała w końcu wyznać, po co przyszła, skłamała zatem gładko, że zerwała z Piotrem, nie chciała bowiem wiązać się z buntowszczykiem i bandytą, który wypowiedział wierność jewo wieliczestwu Aleksandrowi II. Zrozumiała bowiem, że tylko imperium jest gwarantem dobrobytu i szczęśliwości Polaków i ona, jako panna na wydaniu, związać się powinna jedynie z mężczyzną, który myśli podobnie i ma szanse na karierę w służbach wiernych prawowitej władzy. Z kimś takim jak porucznik Jasiński. Uśmiechnęła się przy tym i zatrzepotała rzęsami, choć nie miała wprawy ani w uwodzeniu, ani trzepotaniu czymkolwiek.

Wypili po dwa kieliszki, kiedy odważyła się na próby wyciągnięcia informacji z żandarma. Udawała zainteresowanie jego pracą i służbą, a także życiem w armii, jej strukturą i dowódcami. Jasiński przysuwał się ze swoim krzesłem coraz bliżej, w końcu siedział tak blisko, że czuła ciepło jego oddechu i z bliska mogła oglądać popękane od alkoholu żyłki na jego twarzy. Z każdą chwilą czuła też rosnący wstręt do sprzedawczyka, który coraz bardziej chełpił się swoimi wpływami i znajomościami. Zanim w końcu padło nazwisko generała von Krüdenera, Jasiński położył rękę na jej udzie i zaczął dyszeć jej na szyję. Siedziała ze złączonymi kolanami i skromnie spuszczoną głową, udając nieśmiałość i płochość. Tak naprawdę coraz mocniej zaciskała zęby ze złości i obrzydzenia.

– Wiem, co to za generał, widziałem go w sztabie garnizonu warszawskiego – wyznał, kiedy ponowiła prośbę, by jej o nim opowiedział. – Wąsacz o niedźwiedziej posturze i srogim spojrzeniu, które rzuca spod krzaczastych brwi. Został niedawno dowódcą jakiegoś pułku piechoty, ale nie interesowałem się tym zbytnio. Wybacz, ale zwykła, szara piechota niespecjalnie mnie interesi. To powszechna formacja, nie cieszy się poważaniem i nie widzę potrzeby, by się pospolitować znajomościami z piechurami, nawet jenerałami. Znam za to generała lejbgwardii z Petersburga, hrabiego...

– Ciekawi mnie von Krüdener – przerwała niecierpliwie. – Gdzie można go spotkać? Chciałabym go poznać.

– Po co, u licha? On ma z sześćdziesiąt lat. – Spojrzał na nią nieco przytomniej, choć od pożądania i alkoholu wzrok miał nieco zamglony. – To stary cap, którego Polki nie obchodzą, a jedynie jego armia i krwawe boje. Nie będzie chciał z tobą gadać, zresztą o czym mielibyście rozmawiać? Nie lepiej byś skupiła się na kimś młodszym, o szerokich perspektywach na przyszłość? Ten staruch i tak już niedługo nie będzie się liczył.

– Dowodził w niedawnej bitwie, chciałam zadać mu kilka pytań na jej temat. To ze względu na moją medyczną pasję. Ciekawi mnie, jak na jego rozkaz zadbano o rannych w tym starciu...

Ręka na jej udzie przesunęła się wyżej. Jasiński zarechotał, smród jego oddechu stał się nagle nie do zniesienia. Odepchnęła jego łapę, nie mogła się powstrzymać. W jednej chwili na jego gębie pojawił się grymas złości, złapał ją za brodę i ścisnął, zbliżając się jeszcze bardziej.

– O co ci chodzi, dziewczyno? – prychnął. – Czego ty właściwie chcesz, hę? Masz mnie za głupiego? Myślisz, że namieszasz mi w głowie swoimi wdziękami na tyle, że zapomnę o powinności i zdradzę ci tajemnice państwowe? Ech, wszystkie spiskujecie i donosicie buntownikom? Nawet ty, śliczna Aniu, córeczko profesora? Co to będzie, jak żandarmi wywloką twojego tatusia i zaciągną na odwach? Ale wstyd, szczególnie że to przez córkę. No nie rób takiej łzawej miny, możemy o wszystkim zapomnieć i wymazać twoje żałosne próby przepytywania mnie, uznać je za głupi błąd. Musisz tylko trochę się postarać, popracować biodrami, a może i ustami. Hm, wiesz, o czym mówię? Nie? To zaraz ci zademonstruję, ale w łóżku, kiedy tylko zdejmę z ciebie te szmatki...

Złapał za dolną krawędź sukienki i zadarł ją jej aż za kolana. Jednocześnie natarł na nią z ustami, wywalił jęzor i zaczął jeździć nim po szyi dziewczyny. Tego było zbyt wiele, sięgnęła do kieszeni i wyszarpnęła z niej szklaną strzykawkę. Z rozmachem wbiła ją w kark żandarma i wcisnęła tłoczek do końca. Zerwał się z obłąkańczym rykiem bólu i wściekłości. Zamachnął się, by ją uderzyć, ale Anna rzuciła się szczupakiem na podłogę, poza zasięg jego ramion, i przeturlała w bok. Twarz żandarma zrobiła się czerwona, próbował sięgnąć za siebie, po sterczącą mu z karku strzykawkę, ale nie mógł jej dosięgnąć.

– Co to jest, do kurwy nędzy?! – wrzasnął. – Co mi wbiłaś, głupia sikso?!

– To, co miałam pod ręką – powiedziała, zbierając się szybko z podłogi. Wycofała się za stolik, poza zasięg rąk żandarma. – Zasadniczo był to roztwór alkoholowy morfiny, który powinien powalić was zaraz na kolana.

Jak na rozkaz Jasiński z łomotem gruchnął kolanami o podłogę. Jego twarz zrobiła się purpurowa, oczy wychodziły mu z orbit. Anna odetchnęła, stanęła nad nim z rękoma splecionymi na piersiach i patrzyła na oszołomioną ofiarę z naukową ciekawością. Po chwili żandarm zwalił się bezwładnie twarzą do przodu i leżał, wstrząsany drgawkami, które rychło ustały.

– To była końska dawka, zarówno alkoholu, jak i morfiny. – Pokiwała głową, po czym pochyliła się i wyciągnęła strzykawkę z karku ofiary. – Zgon w cztery minuty po iniekcji, naprawdę szybko, jestem trochę zaskoczona.

Zamiast uciec w panice, zabrała się za szybkie przeszukanie mieszkania. Wiedziała, że z tej afery nie wywinie się tak po prostu. Ordynans Jasińskiego wskaże ją jako podejrzaną, a właściwie winną. Za zabójstwo oficera żandarmerii w czasie stanu wojny, jaki panował z okazji powstania, grozi jej stryczek i to po szybkim, wojennym sądzie. Narobi też kłopotów ojcu, na szczęście ten miał alibi, bo właśnie leczył rosyjskich żołnierzy. Tak czy inaczej musiała zniknąć. Znalazła przy Jasińskim rewolwer i zabrała go razem z kaburą oraz plikiem rubli. Niczego bardziej wartościowego nie spodziewała się tu znaleźć, wymknęła się na korytarz i po cichu zamknęła drzwi. Ordynans stał na dole i gadał ze stróżem, paląc z nim papierosa. Minęła ich niczym kotka w ciemności i wymknęła się w noc.

ROZDZIAŁ 2

Posesji bliźniaczek na Towarowej strzegł pies, okropna, wielka bestia zwana Belzebubem. Czarny kundel o wrednym charakterze nie lubił nikogo, a gospodynie ledwie tolerował. Asia spuszczała go zwykle z łańcucha po zmroku i zamknięciu bramy. Przejmował wówczas podwórko we władanie i biada każdemu, kto nieopatrznie zapędziłby się na włości sióstr. Potwór uznawał jedynie bliźniaczki i tylko one mogły swobodnie poruszać się po terenie. Mieszkające od kilku dni pod ich dachem trzy spiskujące kobiety były po zmroku uwięzione w domu, bo Belzebub nie pogardziłby zanurzeniem zębisk w łydce którejkolwiek z nich. Najbardziej irytowało to Wiesię, która podjęła kilka prób zaprzyjaźnienia się z bestią, łącznie z próbą przekupienia psiska kiełbasą, ale bez powodzenia. Na widok Wiesi i tak jeżył sierść oraz prezentował palisadę ostrych zębów. Izabella tylko się z tego śmiała i przekonywała młodsze przyjaciółki, że dzięki Belzebubowi mogą się czuć w kryjówce bezpieczne. Żaden szpicel ich tu nie podejdzie, nie podsłucha i nie podejrzy żaden ciekawski sąsiad. Zarówno Wiesia, jak i Anna poszukiwane były przez policję i obie z podejrzeniem popełnienia zabójstwa. Lepiej, by nikt nie dowiedział się o miejscu ich pobytu.

Bliźniaczki, wykorzystując swoje znajomości i wpływy, chciały zorganizować im zniknięcie z miasta. Obie mogłyby zostać przerzucone w Świętokrzyskie, gdzie dołączyłyby do partii generała Langiewicza – jako sanitariuszki. Obie jednak stanowczo odmawiały, chciały zostać w Warszawie i wziąć udział w wymierzeniu sprawiedliwości generałowi von Krüdenerowi. Musiały zatem ukrywać się i nie wystawiać nosa, do czasu ustalenia planu działania. Z tym jednak nie szło szybko, bo zdobywanie informacji o oficerach rosyjskich w czasie trwających niepokojów i wzmożonej aktywności szpicli było bardzo trudne i niebezpieczne. Bliźniaczki uspokajały i domagały się od panien cierpliwości, na wszystko potrzeba było czasu, a działać należało z wyczuciem.

Mijał kolejny wieczór, który poświęcały na rwanie szarpi, czyli ręczne strzępienie starych materiałów na maleńkie kłaczki. Szarpie wykorzystywano powszechnie jako część opatrunków, przykładano je do ran i obwiązywano bandażami. Kobiety w czasie powstania – przynajmniej te, które chciały pomóc – zajmowały się właśnie takimi drobiazgami: szyciem, cerowaniem, cięciem pasów na bandaże i rwaniem szarpi. Zajęcie to, choć ponoć potrzebne, wszystkim trzem spiskującym coraz bardziej działało na nerwy. Różniły się pod każdym względem, ale łączyło je to, że były zdesperowane, energiczne i pełne zapału. Ślęczenie w półmroku, przy jednej świeczce, i mozolna dłubanina, to nie było to, co chciałyby robić i przy czym długo by wytrzymały. Na domiar złego bliźniaczki nie towarzyszyły im w zajęciu, bo znikały w śmierdzących po dawnej garbarni szopkach na tyłach gospodarstwa. Panny wiedziały już, że bliźniaczki trzymały tam drukarnię, przy pomocy której powielały kolejne numery „Robotnika”, zakazanej gazetki patriotyczno-robotniczej, jak sugerował tytuł.

– Belzebub coś dziś spokojny – zauważyła Anna, znudzona tak bardzo, że oczy same się jej zamykały nad robótką. – W ogóle nie szczeka.

– Może umarł z nudów, co rychło wszystkie nas spotka? – mruknęła Wiesia, po czym ziewnęła przeciągle.

Siedziały we trzy wokół stoliczka z łojówką i stojącym pod nim koszem starych szmat do podarcia. Salon był przestronny, o tej porze niemal zupełnie pogrążony w mroku, szczególnie że za oknami zapadła już noc, która przesączała się do środka. Przywykły już do tego, że siedzą w środku ciemnego pomieszczenia niczym trzy szekspirowskie wiedźmy pochylone nad kociołkiem. Kolejny wieczór miał wyglądać jak poprzednie. Kiedy wypali się świeczka, po prostu odłożą robótkę i pójdą do sypialni na piętrze, właściwie po omacku, by nie marnować niepotrzebnie oświetlenia. Potem będą leżały w ciemnościach na swych posłaniach i płakały z samotności i poczucia krzywdy, gryzły się wspomnieniami, usychały z tęsknoty, cierpiały i dręczyły się nienawiścią, niezaspokojoną potrzebą zemsty. Izabella powoli miała tego dość, musiała coś w końcu zrobić.

Coś zatrzeszczało w rogu salonu, jakby ktoś usiadł na stojącym tam fotelu. Wszystkie trzy zerknęły w ciemność, oczy Wiesi były wytrzeszczone ze strachu. Bała się duchów i upiorów, święcie w nie też wierzyła. Mimo wszystko sięgnęła po swój nóż, choćby po to, by jego ciężar pomógł zapanować nad lękiem. W ciemnym kącie błysnął ogień zapałki, na chwilę z ciemności wyłoniła się twarz młodego mężczyzny z bujną grzywą. Jegomość przypalił sobie papierosa i światełko zniknęło. W mroku żarzył się teraz żar na końcu papierosa.

– Diaboł? – spytała szeptem roztrzęsiona Wiesia.

– Szpicel – syknęła cicho Anna. – Jak się tu wśliznął?

– Wypadałoby się przedstawić, zamiast straszyć bezbronne kobiety! – huknęła głośno pani Antecka i wstała od stolika. – Kim pan jesteś i jak tu się dostałeś?

– Demon, jak nic – szeptała Wiesia. – Jak tu wlazł, nie alarmując Belzebuba?

Mężczyzna znów zapalił zapałkę, a od niej świeczkę w stojącym obok fotela świeczniku. Znów ujrzały jego twarz, przystojną i sympatyczną. Uśmiechnął się zadziornie.

– Panie szanowne wybaczą, przywykłem już do tego, że muszę przemieszczać się niezauważenie, wchodzić bez powitania i znikać bez pożegnania. Takie czasy i taka moja funkcja. Jestem Janek Biały, komendant policji z ramienia Tymczasowego Rządu Narodowego.

Iza odetchnęła. Nawet ona słyszała o Janku Białym, uchodził za najbardziej nieuchwytnego buntownika, który grał na nosach wszystkim carskim szpiclom i wymykał się z każdej obławy i pułapki. Okazało się, że to jeszcze chłopak, niewiele starszy od jej poległego syna. Wskazała ręką stolik.

– Zapraszamy do nas, panie Biały – powiedziała. – Nie będziemy chyba rozmawiali przez całą długość salonu. Proszę, śmiało, nie zjemy pana.

Podszedł do nich, ciągle uśmiechnięty, po czym kolejno podał każdej rękę, kłaniając się, ale nie całując wierzchów ich dłoni. Dziewczęta przedstawiły się grzecznie, Anna nawet dygnęła. Janek przystawił sobie krzesło oraz świecznik z kąta. Światło było potrzebne, bo rozłożył na blacie kartkę, która okazała się planem miasta z zaznaczonymi na czerwono punktami. Janek przeprosił za bezpośredniość, ale nie miał czasu na pogaduszki i musiał od razu przejść do rzeczy, wzywały go bowiem inne obowiązki.

– Jak panie zapewne wiedzą, kierowany przeze mnie wydział zajmuje się przede wszystkim wywiadem. To dlatego wasz problem trafił na moje biurko. Biurko oczywiście metaforyczne, nie mam żadnego biura – powiedział i dmuchnął, a chmura dymu zawirowała w płomykach świeczek. – Mikołaj Pawłowicz von Krüdener, rosyjski baron, do niedawna dowódca Keksholmskiego Lejbgwardyjskiego Pułku Piechoty, obecnie dowódca 27. Dywizji Piechoty. Ma pod komendą cztery pułki sołdatów, stacjonujące w Wilnie i Warszawie. Brak jakiegokolwiek doświadczenia bojowego, do niedawna był wyłącznie oficerem sztabowym, brylującym na salonach i w koszarach, a nie na polach bitew. Jego pierwszym starciem, którym dowodził w polu, była bitwa pod Budami Zaborowskimi i to zdaje się w związku z nią się spotykamy?

– Tak, tak. – Wiesia zatarła dłonie. – Gdzie znajdziemy tego jenerała, by mu podziękować za wymordowanie naszych bliskich?

Janek postukał palcem w miejsce na mapie. Izabella natychmiast je rozpoznała i się skrzywiła.

– Generał kwateruje na terenie Cytadeli. – Pokiwała głową. – Nie da się do niego dobrać?