Matki zagubionych - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook + książka

Matki zagubionych ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ostatnia część sagi o niezwykłych losach rodziny Sobolewskich.

Noc listopadowa 1830 roku wstrząsa Warszawą. Stary pułkownik Ignacy Sobolewski spędza ją w ulubionym lupanarze. To tam nestora rodu znajduje wnuk, zbuntowany podchorąży Michaś Ussakowski, który próbuje nakłonić dziadka do przyłączenia się do powstania. Obaj nie spodziewają się, że chaos wywołany narodowym zrywem wykorzysta dawny wróg rodziny, by po latach uderzyć po raz kolejny. Siostry Cecylia i Franciszka znów będą musiały walczyć o ocalenie rodziny w najbardziej niesprzyjających okolicznościach, kiedy cały kraj stoi w ogniu, wokół szaleje wojna, zaraza i bezprawie. Uratowanie bliskich nie będzie proste, bo dorastające potomstwo sióstr odziedziczyło rodzinną skłonność do stawiania na swoim, buty i oryginalnych pomysłów na życie.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 30 min

Lektor: Katarzyna Anzorge

Oceny
4,5 (19 ocen)
12
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
forxiga

Nie oderwiesz się od lektury

Czekałam niecierpliwie na trzeci tom i szkoda ,że to już koniec .... Wciągająca saga z gatunku płaszcza i szpady z elementami romansu i niezwykłym poczuciem humoru.
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
annakuliberda

Całkiem niezła

jakoś przykrótka historia, sporo nowych postaci, mało pogłębionych. ale miło się spotkać ze starymi przyjaciółkami Cecylią i Franią :)
00
wojtek2022

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka, miłości i historia, super
00

Popularność




Copyright © Weronika Wierzchowska, 2023

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcia na okładce

© Alarmy/BE&W

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-603-4

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Rozdział 1

WARSZAWA, 29 LISTOPADA 1830 ROKU

Mężczyzna po sześćdziesiątce, jeśli jeszcze nie szykuje się do podróży na tamten świat, przynajmniej powinien młodym ustąpić miejsca i wycofać się w cień. Usiąść w fotelu przed kominkiem i pykając fajeczkę, bawić się z wnukami, racząc ich opowieściami o wspaniałych dawnych czasach, szczególnie wnikliwie sławiąc czyny oręża polskiego oraz wartości chrześcijańskie tworzące naszą kulturę. Tak przynajmniej klarował Ignacemu Sobolewskiemu jego spowiednik i przyjaciel ksiądz Ociepka. Mimo tej cennej nauki, choć obaj mieli po sześćdziesiątce, nie zabawiali wnuków pouczającymi przypowieściami, tylko pili koniak, i nie przy kominku, ale przy stole w traktierni Pod Piękną Syreną na Powiślu, która jeszcze niedawno była znanym w mieście zamtuzem i w której nadal roiło się od ladacznic. Ignacy był tu niegdyś stałym klientem, a przez jakiś czas nawet rezydentem, ale nie cieszył się z tego powodu specjalnymi względami młodych nierządnic, które za nic miały dawne czasy i mocno podstarzałych bohaterów. Co prawda obecnie panująca tu burdelmama – niegdyś ogniście ruda, obecnie mocno posiwiała – Stasia, znała i szanowała Sobolewskiego, ale wiązało się to jedynie z tym, że mógł liczyć na najlepsze trunki i jad­ło przyrządzane specjalnie dla niego. Niczego więcej zresztą nie oczekiwał ani nie potrzebował. Nie w głowie mu były teraz dziewczynki, z Ociepką spędzali tu czasem wieczory na grze w karty, by dla rozrywki ogrywać młodych naiwniaków. Przychodzili też, by zaczerpnąć informacji o tym, co działo się w mieście i na świecie, bowiem do zajazdu często przybywali podróżni, zawsze mający jakieś nowości na podorędziu.

Tego wieczora jednak żadnych przyjezdnych nie było, nie pojawili się również pijani młodzieńcy lub inni durnie do ogrania. Dwaj wiekowi jegomoście siedzieli zatem i popijali, gadając zupełnie niezobowiązująco o niczym ważnym. Na zewnątrz panował już listopadowy wieczór, ciemny, zimny i deszczowy. Nie tylko nie chciało się wychodzić, ale w ogóle ruszać od stołu. Ksiądz z braku ciekawszych tematów klarował Ignacemu, wodząc przy tym ospałym wzrokiem za półnagimi ladacznicami, o sile wartości tworzących polską kulturę. Ociepka był bowiem gorącym polskim patriotą, zapalonym mówcą, a właściwie gadułą, któremu usta się nie zamykały. Ignacy z kolei nigdy nie był specjalnie rozmowny, może dlatego znosił klechę, choć dzieliło ich właściwie wszystko. Ociepka pochodził z ubogiego mieszczaństwa i tylko dzięki wysiłkowi całej rodziny dostał się do seminarium Świętego Krzyża w Warszawie, gdzie pracowicie studiował teologię i retorykę, ryjąc nosem w książkach. Sobolewski w tym czasie szalał, trwoniąc majątek ojca, aż ten go wygnał i wydziedziczył. Kiedy Ociepka odprawiał pierwsze msze jako wikary w podwarszawskim Błoniu, Sobolewski szukał szczęścia w świecie jako najemnik i awanturnik. Jeden się modlił i ratował dusze zagubionych grzeszników, drugi łajdaczył i próbował szczęścia na wojnach. Na starość, kiedy już się spotkali kilka lat temu, okazało się, że mimo różnic dobrze się czują w swoim towarzystwie.

– Tyle mówię o Bogu oraz miłości, ale kiedy patrzę na współczesną młodzież, jestem pełen obaw. Właściwie popadam w nasilający się pesymizm, jeśli chodzi o realizację idei chrześcijańskich w wymiarze społecznym – perorował Ociepka, gestykulując opróżnionym w połowie kielichem. – Gdzie jest bowiem miejsce na miłość bliźniego w dzisiejszych czasach, kiedy młodych uczy się, że muszą o wszystko walczyć i rozpychać się w życiu łokciami? Choćby po to, żeby zrobić karierę, najpierw się dopchać do żłobu, starać się o każdy grosz, podlizywać przełożonym, by po latach dochrapać awansu o jedną rangę urzędniczą. Wszystko trzeba wydrzeć, wyszarpać od losu, depcząc we wspinaczce na górę po plecach bliźnich…

– Słyszałeś? – Ignacy nagle podniósł spojrzenie znad kielicha i odwrócił się do najbliższego okna. – Dałbym głowę, że to wystrzały. Tych trzasków nie da się z niczym innym pomylić.

– Może szpicle Nowosilcowa znów kogoś ganiają po mieście. – Ociepka pokręcił głową, robiąc przy tym potępiającą minę. – Ostatnio aresztowali całą gromadę akademików i zamknęli ich w ciupie na Lesznie. Znów jakaś kanalia podsłuchała, jak chłopcy gadają o Polsce, i doniosła carskim oprawcom. Źle się dzieje. Który to już raz sługi cara prześladują polską młodzież!

– Nie, to nie pojedyncze strzały z pistoletu, ale cała salwa karabinowa. – Ignacy wstał od stołu i podszedł do okna, ale zobaczył przez nie, rzecz jasna, jedynie ciemność. – Coś się dzieje i wcale mi się to nie podoba. Ktoś dał wojsku rozkaz otworzenia ognia. Do kogo grzmocą w środku nocy? Jak nic musiało dojść do jakichś rozruchów na mieście.

Sobolewski w jednej chwili się zdenerwował, odruchowo sięgnął do pasa, by oprzeć dłoń na krzepiącej rękojeści szabli, ale przypomniał sobie, że złożył dymisję z wojska już kilka lat temu i od tamtej pory nie nosi ani munduru, ani broni. Zazgrzytał zębami. Gdyby nadal był oficerem w pułku piechoty, wiedziałby przynajmniej, co się wyprawia. Nie lubił, kiedy coś ważnego działo się zupełnie bez jego wiedzy, a nocne palby z pewnością zaliczały się do takich istotnych spraw. Wymamrotał nawet przekleństwo.

Na co dzień mieszkał ze starszą córką Cecylią i jej rodziną w dworku na Faworach. Rafał, mąż Cecylii, wyjechał razem ze swoim bratem Lucjanem – zresztą mężem młodszej córki Frani – oraz z pasierbem Ignacego Jakubem do Drezna. We trzech udali się w podróż w interesach, próbowali bowiem znaleźć odbiorców na drewno z rodzinnych tartaków, starannie wyselekcjonowane, wysuszone i pocięte jako surowiec do wyrobu mebli. Od Niemców można było wyciągnąć za polską dębinę, twarde drewno grabu lub nawet białą brzozę całkiem niezłe kwoty. Ignacy wepchnął im Kubę, by chłopak czegoś się nauczył i zobaczył kawałek świata. Miał dwadzieścia cztery lata i był synem Haliny Czetyrko, wojennej żony Ignacego, która niestety uczyniła go wdowcem raptem po miesiącu małżeństwa. Na pamiątkę krótkiego pożycia zostawiła mu jedynie syna na wychowanie. Przynajmniej chłopak był teraz bezpieczny, daleko od miasta, w którym ostatnio panowały wzmożone niepokoje.

Ignacy nie martwił się zatem o pasierba, ale o Cecylię. Była, rzecz jasna, dojrzałą kobietą, miała czterdzieści trzy lata i to właściwie ona stała się nie wiedzieć kiedy głową całego rodu, choćby dlatego, że przewyższała intelektualnie zarówno męża, jak i ojca. Tyle że dziś wieczór została na Faworach sama, jedynie z dwiema córkami, bliźniaczkami, Emilią i Heleną. Podczas zamieszek czy awantur dojdzie, rzecz jasna, do napaści na Bogu ducha winnych przechodniów, włamań do sklepów i składów oraz rozbójniczych ataków na prywatne mieszkania, domy i pałace. Zawsze tak było. Czy to podczas pogromu żydowskich rzemieślników, austriackiego oblężenia, bijatyk z pruskim czy obecnie rosyjskim okupantem. Nieważne, z kim wojowali patrioci, zawsze znalazły się łajzy tworzące bandy awanturników i szabrowników, które rade były wykorzystać sytuację i coś zrabować. Ignacy nie mógł zatem ochronić swoich dziewcząt, choć w domu miał cały arsenał: pistolety, szable, rapiery, sztylety, nawet muszkiet.

– Nie szalej, twoje dzierlatki przecież sobie poradzą, i to lepiej, niżbyś dyszał im na karki – ksiądz Ociepka zauważył przytomnie. – Przecież mi opowiadałeś, jak zawzięcie szkoliłeś swoje córki, jak robiłeś im musztrę i dawałeś lekcje szermierki.

– Ale wieki temu! Były ledwie panienkami, już z pewnością wszystko pozapominały. Zaś moje dwie wnuczki walki nigdy nie zostały uczone. Cysia, ich matka, się nie zgodziła, bym ćwiczył wnuczki w robieniu szablą… – Ignacy zagryzł wargę. – Od dziecka goniła je do książek. Nawet nie do haftowania, lekcji tańca, muzyki, a choćby i do modlitwy, ale do matematyki i traktatów przyrodniczych. Wyobrażasz to sobie? I co będzie, gdy do dworu wedrą się bandyci? Panienki będą książkami waliły ich po głowach? Niech to piorun huknie, muszę prędko ruszać do domu. Kończymy na dziś.

Dopił jednym haustem, co było w kieliszku, i ruszył do sieni po wiszący w niej płaszcz podbity kożuszkiem i z czarnym wilczym kołnierzem. Ignacy mimo wieku trzymał się po wojskowemu prosto, zakładał zawsze wysokie buciory do jazdy i skórzany kubrak. W swojej wielkiej kapocie wyglądał nadal na rosłego zbira, któremu wszyscy pierzchali z drogi, szczególnie że twarz miał pooraną bliznami, a jas­ne oczy płonące wiecznym gniewem. Gdy szedł do sieni, nikt mu jednak nie musiał schodzić z drogi, tylko duchowny zerwał się, by go dogonić. Przyjechali tu powozem księdza i ten czekał na zewnątrz razem z przysypiającym woźnicą. Ociepka oczywiście nie zamierzał pozwolić, by podekscytowany Ignacy wyruszył do domu piechotą, zamierzał go do niego zawieźć. Sam żadnych rozruchów i zamieszek się nie bał, wierzył, że w razie spotkania rozszalałej bandy natchnioną przemową przekona jej członków do odstąpienia, natomiast bardziej krewkich zbójów osadzi w miejscu stanowczą reprymendą.

Odebrali od służki okrycia, ale nie zdążyli ich założyć, kiedy drzwi z impetem się otworzyły i do środka wmaszerowało kilku wojskowych. Bynajmniej nie byli to oficerowie, którzy wybrali się nocą do zamtuza w poszukiwaniu damskiego towarzystwa. Przede wszystkim byli uzbrojeni, w tym czterech trzymało muszkiety z nałożonymi bagnetami, co znaczyło, że są gotowi do walki w zwarciu. Przewodził nimi mężczyzna w średnim wieku i z insygniami sztabskapitana, o srogiej minie i krzaczastych bokobrodach, bardzo modnych wśród carskich oficerów. Tyle że wszyscy przybyli nosili mundury polskiego wojska Królestwa Kongresowego. Ignacy stanął jak wryty, kiedy wśród przybyłych rozpoznał własnego wnuka.

– Michaś! Co się dzieje, co ty tu właściwie robisz, na litość boską?! – Ignacy złapał go za ramiona i ustawił przed sobą.

Michaś nazywał się właściwie Michał Ussakowski i był synem Franciszki, drugiej, młodszej córki Ignacego. Chłopak miał osiemnaście lat i od kilku miesięcy na własne życzenie uczył się w Szkole Podchorążych Piechoty w Koszarach Ujazdowskich. Chłopak po matce odziedziczył okrągłą, miłą twarz, która pasowała bardziej do cherubina z kościelnych obrazów niż do żołnierza. Poza tym nie był zbyt rosły, choć przez kędzierzawą czuprynę, zadziorność i bys­tre spojrzenie podobał się młodym damom i uchodził za przystojnego.

– Dziadku, jesteś! Właśnie cię szukaliśmy! – Teraz chłopak złapał Ignacego za ramiona. Nie był może wysoki, ale dosyć krępy i Ignacy poczuł siłę jego uścisku. – Dziadku, właśnie wybiła godzina zemsty. Dziś zwyciężym albo polegniem. Musimy nadstawić swe piersi wrogom, by stały się dla nich polskimi Termopilami1.

– Co ty pleciesz? Pijany czy co? – Ignacy zmierzył go surowym spojrzeniem, bo chłopak właściwie wyglądał na trzeźwego.

– Wybuchła rewolucja, niesiem Polsce wolność! – odparł Michaś z zachwytem i zwrócił się do kompanów. – Spójrzcie tylko, wiara! To mój dziadek, głoś­ny niegdyś podpułkownik Ignacy Sobolewski, oficer wojen napoleońskich, weteran z Legionów Polskich we Włoszech, bohater wojny z Moskwą i uczestnik bitwy narodów. Odznaczony Legią Honorową osobiście przez cesarza Napoleona! Właśnie takich jak on szukamy, doświadczonych oficerów, którzy przejmą komendę nad wojskami powstańczymi! Dziadku, zgódź się zostać generałem w naszej wyzwoleńczej armii, bardzo cię proszę.

Ignacy zamrugał zaskoczony. Omiótł wzrokiem towarzyszy Michasia. Kilku z nich to byli bez wątpienia także podchorążowie, jego szkolni koledzy odziani w mundury kadetów, ale towarzyszyło im przynajmniej trzech weteranów i sztabskapitan z bokobrodami. Ci ostatni świdrowali Ignacego wzrokiem i rzeczywiście z niepokojem oczekiwali jego reakcji. W pierwszej chwili otrzymana oferta kompletnie go zaskoczyła, wręcz rozchylił ze zdziwienia usta jak ostatni niemota. Nie miał bladego pojęcia, że szykuje się jakieś powstanie, nic na to nie wskazywało. Oczywiście od dawna wzrastało niezadowolenie wywołane panoszeniem się Rosjan i coraz bardziej wrogim zachowaniem młodego cara Mikołaja. Nowy władca nie był dobrotliwy i zaprzyjaźniony z polską arystokracją jak jego ojciec Aleksander, uchodził raczej za satrapę, okrutnego i bezwzględnego. Jego sługusy, różnej maści szpiedzy i donosiciele, zatruwali Polakom życie, niszcząc wszelkie przejawy choćby marzeń o wybiciu się na samodzielność. Młodzież, jak zawsze najbardziej narwana, coraz otwarciej stawiała opór wobec rusyfikacji, ale gdzie tam im było do powstania.

– W imieniu sprzysiężenia nalegam, by pan podpułkownik przyjął nominację i objął dowództwo na razie nad kompanią szkoleniową – sztabskapitan podjął wezwanie Michała. – Później, kiedy już ustanowi się rząd powstańczy, z pewnością będzie pan mógł liczyć na bardziej stosowne stanowisko.

– Zaraz, jaką nominację? Przez kogo wręczaną? Kto niby mnie powołuje, skoro nie ma żadnego rządu? – Ignacy prychnął. – Wiedzą panowie, że kilka lat temu złożyłem dymisję i jestem obecnie oficerem w stanie spoczynku?

– Dziadku, to nic nie znaczy! – Michaś potrząsnął go za ramię. – Wziąłeś dymisję przez wielkiego księcia, to było jedyne honorowe wyjście z tej kloaki, w którą zmienił armię. Ta kanalia Konstanty cię do tego zmusił, tak jak wielu innych patriotów i bohaterów!

Ignacy westchnął. Brat cara, wielki książę Konstanty Romanow, od czasów pogromu Napoleona i zlikwidowania Księstwa Warszawskiego pełnił funkcję wodza naczelnego Wojska Polskiego i przy okazji gubernatora Królestwa Polskiego. Choć uchodził za odważnego żołnierza i zdolnego stratega, był też niestabilnym psychicznie furiatem z obsesjami i maniami. Uroił sobie, że podległa mu armia ma być ze wszech miar doskonała, i najmniejsze nawet uchybienia, jak choćby zapięty krzywo guzik lub brudne buty, karał biciem i lżeniem ofiary. Zdarzało się, że publicznie, choćby podczas defilady lub przeglądu wojsk, ciosami pięści przewracał nie dość doskonałych żołnierzy, a nawet oficerów, po czym skakał po nieszczęśnikach i kopał ich do utraty przytomności. Jako członek rodziny panującej i przez długie lata następca tronu, pozostawał oczywiście całkowicie nietykalny i obrażani oraz pobici oficerowie nie mogli się od niego domagać udzielenia satysfakcji. Honorowych i wrażliwych pechowców doprowadzało to do aktów samobójczych, wielu po prostu odchodziło z armii, nie chcąc mieć do czynienia z chorym psychicznie dowódcą. Ignacy nigdy nie został przez wielkiego księcia pobity, ale dwa lub trzy razy pokłócił się z nim i po tym, gdy został przez niego nazwany „starym moczymordą i polskim chamem”, uznał, że powinien czym prędzej opuścić szeregi wojska, bo inaczej gołymi rękoma udusi tego durnia. Nie bał się konsekwencji, jakie mogły spotkać jego samego, ale obawiał się zemsty na całej rodzinie i chciał w ten sposób uchronić córki i ich dzieci przed problemami.

– Wszyscy, którzy ucierpieli przez Konstantego, zostaną dziś pomszczeni – Michał ogłosił z emfazą. – W tej właśnie chwili specjalnie utworzona grupa zamachowców szturmuje Belweder. Mają jedno zadanie, odnaleźć i na miejscu ubić wielkiego księcia. Nasi wywiadowcy sprawdzili, że Konstanty o tej porze już zwykle śpi razem ze swoją żoną, księżną łowicką, i zamachowcy dopadną go w sypialni. O tej godzinie już z pewnością jest martwy…

– Coście narobili, młodzi głupcy! – Ksiądz Ociepka chwycił się za głowę. – To przecież bunt! Zabili cesarzewicza, na miłość boską, to sprowadzi na nas wszystkich krwawą zemstę cara Mikołaja!

– Tylko nie bunt, dziadku – warknął jeden z podchorążych i szturchnął księdza kolbą muszkietu. – Uważaj na słowa, bo już kilku dziś wysłaliśmy na tamten świat za nazywanie nas buntownikami.

– Generałowie Trębicki2, Blumer, Nowicki i Hauke odmówili udziału w powstaniu i na miejscu zostali za to ukarani – przytaknął sztabskapitan, patrząc wyzywająco na Ignacego.

– Hauke nazwał nas głupcami i buntownikami, sam do niego za to strzelałem – dodał jeden z podchorążych. – Przykro, że musiał umrzeć na oczach swojej żony i dzieci, ale nie mamy litości dla zdrajców. Musisz z nami iść, pułkowniku Sobolewski, dzisiejszej nocy rozstrzyga się wszystko, kto nie jest z nami, jest przeciw nam.

– Grozicie mi śmiercią, jeśli się nie zgodzę wziąć udziału w tym szaleństwie? – Ignacy się upewnił.

Czuł, że zaczyna kipieć w nim gniew. Nie mieściło mu się w głowie, że to się dzieje naprawdę. Ci głupcy wywołali niewyobrażalną awanturę, dopuszczali się przy tym haniebnych czynów, które określić trzeba było morderstwami, i jeszcze żądali, by stał się jednym z ich dowódców, a zatem po części wziął na siebie i swoją rodzinę odpowiedzialność za to, co zaszło. Zazgrzytał ze złości zębami. Gdyby nie obecność Michasia, sztabskapitan dostałby pięścią w zęby, Ignacy zabrałby mu szablę i ruszył na podchorążych, by pogonić ich z powrotem do koszar.

– Co mają znaczyć te awantury w moim lokalu? – piskliwie zapytała Stasia, wchodząc między żołnierzy.

Dziewczęta Syreny pojawiły się gromadnie za plecami szefowej, z wyzywającymi uśmiechami patrzyły na młodzieńców, ale jeszcze nie wiedziały, czy mają się zacząć do nich wdzięczyć, czy na nich gniewać. Sztabskapitan bezceremonialnie odepchnął burdelmamę, i to z taką siłą, że ta się potknęła i usiadła ciężko na podłodze.

– Zamknij się, głupia kurwo, albo spalimy twoją budę razem z tobą – mruknął, ostrzegawczo grożąc jej pięścią. – Kilka domów właśnie idzie z dymem na znak, że wybuchło powstanie. Ten burdel może się zaraz stać kolejnym.

Ksiądz Ociepka tymczasem wlazł na ławę, a z niej na stół i z wyniosłą miną zaczął przemowę:

– Przyjaciele, rodacy, młodzieńcy! Pohamujcie gniew, zaklinam was w imię miłości bliźniego, w imię miłosierdzia, którego nauczał nas Pan i Zbawiciel, Jezus Chrystus! – zagrzmiał, unosząc ręce. – Przemoc nie jest rozwiązaniem, walka nie jest jedynym wyjściem! Nie czyńcie krzywdy niewinnym z imieniem Polski na ustach! Obrażacie swój kraj, swoją umiłowaną ojczyznę, w jej imieniu dopuszczając się zbrodni. Jest jeszcze czas, by zawrócić z tej drogi. Złóżcie broń i wróćcie do domów, a car z pewnością wam przebaczy!

– Zdrajca – wycedził sztabskapitan i skinął najbardziej krewkiemu podchorążemu, temu samemu, który chwalił się strzelaniem do generała Hauke. – Ucisz go, do diaska.

Ignacy był przekonany, że chłopak wrzaśnie na księdza i zgoni go ze stołu, ale ten z miejsca natarł na duchownego, zrobił dwa kroki, biorąc zamach, i pchnął muszkietem. Bagnet wszedł głęboko w pierś Ociepki, przebił mu serce i uśmiercił na miejscu. Ksiądz poleciał w tył, wprost między przerażone ladacznice. Sobolewski warknął ze złością i ruszył na zabójcę, po czym trzasnął go pięścią w szczękę. Chłopakowi spadła rogatywka, wypuścił z rąk muszkiet z okrwawionym bagnetem.

– Coś ty zrobił, dzieciaku? – ryknął Ignacy. – Zabiłeś niewinnego człowieka, i to bez powodu!

– Zabił zdrajcę, i to na mój rozkaz – mruknął sztabs­kapitan. – Podpułkownik pójdzie z nami. Może na świeżym powietrzu się namyśli i podejmie decyzję, czy zamierza przyłączyć się do powstania, czy woli dołączyć do swego kompana.

Dwaj weterani złapali Ignacego pod ramiona, jeden przystawił mu pistolet do brody, po czym pociągnęli go na zewnątrz. Michaś załamał ręce, patrzył ze zgrozą to na ciało duchownego, to na swoich kolegów. Jeden z nich złapał go za kołnierz i pchnął w kierunku drzwi. Buntownicy wyszli z zamtuza, nie oglądając się za siebie.

***

Cecylia już spała, kiedy do jej buduaru wpadła Emilia, jedna z jej dwóch niemal identycznych córek. Panienki Ussakowskie co prawda niemal nie różniły się wyglądem, ale miały diametralnie różny temperament. Emilka zdecydowanie bardziej przypominała swoją narwaną ciotkę Franię niż chłodną i opanowaną matkę. Wtargnęła do sypialni z impetem i bez pukania, od razu potknęła się i upadła, z łomotem uderzając całym ciałem o drewniany zanóżek łoża. Jęknęła z bólu, przy okazji cały mebel poruszył się gwałtownie, tak że Cecylia usiadła, w jednej chwili zupełnie obudzona. Przypomniały się jej czasy, kiedy dziewczynki były jeszcze małe i potrafiły wbiec do sypialni i z wrzaskiem wskoczyć na śpiących rodziców w ramach wesołej pobudki. Tyle że to nie niedzielny ranek, tylko środek nocy, a bliźniaczki miały po szesnaście lat i powinny już się zachowywać jak dorosłe.

– Pali się czy co? – warknęła Cecylia jednocześnie zaspana i rozgniewana.

– Gorzej, wojna. Wstawaj, mamo – wysapała panna, zbierając się z podłogi. – Strzelają, widać łuny nad miastem. Pożary w kilku miejscach, do tego co chwilę palby. Pach, pach, pach! Jak nic najechała nas jakaś wroga armia.

– Jaka niby wroga armia, skoro jesteśmy otoczeni samymi przyjaciółmi? – prychnęła druga z bliźniaczek, Helena, stając w drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach. – Polska spoczywa w ramionach umiłowanej Rosji, otulona przez bratnie Prusy i ukochaną Austrię. Tak nas przynajmniej uczą w szkole dla panien. Oficjalnie nie mamy żadnych wrogów, wszyscy wokół się kochają.

Cecylia wstała z łóżka i podeszła do okna, po czym odchyliła zasłonę. Przez pozbawione liści konary drzew widziała niebo nad Warszawą. Rzeczywiście było rozświetlone żółtym i pomarańczowym blaskiem. Żadnego huku, wybuchów, bicia w bębny ani wrzasków mordowanych jednak nie było słychać. Pani domu zatem spokojnie podeszła do szafy i otworzyła ją, by dobrać stosowne ubranie. Nie podjęła jeszcze żadnej decyzji, co dalej, ale najważniejsze to nie wpadać w panikę i zawsze zachować klasę. Skoro trwają jakieś zamieszki, oczywistym było, że w pierwszej kolejności należy zabezpieczyć dom.

– Belladonna pewnie poszła do siebie? – spytała.

Obie córki potwierdziły, kiwając głowami. Belladonna Ragazi-Gryka, spolonizowana mediolanka, pełniła we dworze funkcję ochmistrzyni, a właściwie – z racji niewielkich rozmiarów rezydencji – gosposi. Mieszkała niedaleko, we własnym domku, razem z mężem, panem Gryką, jednym z rządców tartaków należących do rodziny. Cecylia wolałaby ją mieć przy sobie, była to bowiem kobieta słusznych rozmiarów, do tego silna i zdecydowana. Oczywiście po pracy wróciła do męża, jak co dzień, i niewątpliwie też już spała.

– A dziadek zapewne dotąd się nie zjawił? – dopytała jeszcze w płonnej nadziei, że przynajmniej ojciec jest w domu.

Oczywiście go nie było, zostały jedynie we trzy, bo żadnej służby nie utrzymywały w obejściu na stałe. Pokojówek nie potrzebowały, kucharka i parobki przychodzili za dnia, kiedy było trzeba coś zrobić. Poza tym okolica zaliczała się do spokojnych, o luźnej, niemal wiejskiej zabudowie. Nie potrzebowały stałej ochrony, bo ostatnimi czasy nie zdarzały się tu żadne poważne przestępstwa poza kradzieżami kur. Jedyne zabezpieczenie przed natrętami stanowiły zatem dwa psy, wypuszczane na noc na ogrodzone podwórko. Psy jednak siedziały cicho, czyli w okolicy nikt się nie kręcił, nie było powodów do paniki.

– Musimy ruszyć dziadkowi na pomoc. – Emilia przykleiła się nosem do szyby. – Gdzieś tam się błąka, biedny staruszek. Może go napadli? Może leży z przetrąconymi nogami i wzywa pomocy?

– Dziadek Ignacy nie jest niedołężnym starym grzybem, tylko zaprawionym w bojach weteranem. Poradzi sobie nawet z całą bandą łachudrów – Helena prychnęła. – Gdyby nas spotkał błąkające się nocą po mieście, pewnie usłyszałybyśmy kilka cierpkich słów.

– Nie masz serca czy co? A jeśli naprawdę oberwał i leży ciężko ranny? – Emilia dla podkreślenia słów padła na łóżko i rozłożyła ręce, by pokazać, jak leży dziadek.

Cecylia w tym czasie ubierała się w dzienną sukienkę i pokręciła tylko głową, zerkając na córkę. Panienki czasem się zachowywały, jakby miały po dziesięć lat, mimo tego, że były w zasadzie pannami na wydaniu. Niejedna w ich wieku została już panią domu i wychowywała dzieci, one zaś nadal miały pstro w głowie. To pewnie przez brak zmartwień, cieplarniane warunki, w jakich się wychowywały, to, że stale otoczone były opieką rodziców i ich głów nigdy nie zaprzątały poważne problemy. Cecylia w ich wieku była kimś zupełnie innym, musiała szybko dojrzeć i zmądrzeć, wcześnie straciła matkę i ojca, sama jako trzynastolatka otarła się o śmierć i zdarzało się, że później walczyła o przetrwanie. Właściwie nigdy nie miała czasu na wygłupy, przynajmniej zapamiętała się jako zawsze przesadnie poważna.

Westchnęła tylko, szkoda było słów, by dawać córce reprymendę, zresztą pewnie i tak tylko uznałaby matkę za zbyt skostniałą obyczajowo, po pros­tu damę z innej epoki. Zajęła się odziewaniem, bo nie chciała bronić domu w nocnej koszuli. Wsunęła przez głowę górną część kiecki, tak zwany stanik, obcisłą, z wysokim kołnierzem i podniesionym stanem. Rękawy sukienka miała z bufkami na ramionach, dalej obcisłe i sięgające aż na dłonie. Do tego spódnica w kształcie rozszerzającej się lekko na boki tuby. Moda się nieco zmieniła od czasów młodości Cysi, zwiewne, pozbawione kształtów sukienki w stylu antycznym przeminęły razem z epoką cesarstwa. Oczywiście w Warszawie nadal panowała moda francuska, ale obecnie zwana epoką restauracji. Sprowadzała się do tego, że kobietom zwrócono wcięcia w talii, przez co znów do łask wróciły gorsety. Tych Cecylia jednak nigdy nie lubiła i nie zamierzała nosić. Na ramiona zarzuciła podomkę, wyposażoną w dwie kieszenie, które akurat nadawały się, by wepchnąć w nie pistolety. Musiała tylko udać się po broń do gabinetu ojca.

Córki podreptały za nią, nieustannie się spierając, jakby trwające w mieście niepokoje były doskonałą okazją, by pokonać siostrę w słownej potyczce. Cecylia z lampą oliwną w dłoni weszła do pokoju Ignacego, bez wahania sięgnęła po wiszącą na ścianie broń. Zgarnęła róg z prochem i mahoniową szkatułkę pełną ołowianych kul. Przysiadła bokiem na sekretarzyku Ignacego i zabrała się do nabijania broni z wprawą, jakby była zawodowym żołnierzem. Bliźniaczki patrzyły na nią w milczeniu, po paru chwilach spojrzały na siebie ze zdziwieniem.

– Mamo, gdzie się tego nauczyłaś? – spytała Helena.

– Gdzie? W rodzinnym domu. Wasz dziadek, kiedy adoptował mnie i ciocię Franię, uznał, że warto nas ukształtować na swoje podobieństwo. A jako że jedyne, co naprawdę umiał, to walka, zatem zaordynował nam lekcje musztry, szermierki i strzelectwa – wyjaś­niła. – Nie, wy nie musicie tego umieć. Kiedyś było ciężko, niebezpiecznie, szalała przestępczość i trwały nieustanne wojny, tabuny obcego wojska przetaczały się przez Warszawę, rabując i gwałcąc. Po kongresie wiedeńskim wszystko się zmieniało, imperia zawarły przymierze, kończąc erę rewolucji, podbojów i grabieży. Czasy wojen przeminęły, nadeszła epoka dobrobytu i wiecznego pokoju.

Jakby w odpowiedzi na jej słowa, gdzieś na mieście zagrzmiała salwa karabinowa.

– Trochę ten pokój chybotliwy – Emilia zauważyła.

– Chorowity i jakby rachityczny – Helena dodała. – Ledwo zipie.

Cecylia podsypała prochu na panewki, delikatnie opuściła kurki, po czym włożyła broń do kieszeni.

– Cokolwiek się dzieje dzisiejszej nocy, jestem przekonana, że to jednorazowy wybryk, jakieś pijackie rozróby w koszarach lub coś takiego, i nigdy więcej się nie powtórzy. Sprawdźcie, czy drzwi kuchenne są zaryglowane, i załóżcie sztabę na wejściowe. Mimo wszystko lepiej być przygotowanym, bo kiedy miasto szaleje, z rynsztoków i szczurzych nor wyłażą wszelkiego rodzaju szumowiny, które chcą skorzystać na nocy bezprawia.

– Nikomu nie otwieramy? Dasz nam po pistolecie na wszelki wypadek? – Emilia jak zwykle wykazywała pełen zapał, szczególnie kiedy działo się coś ciekawego. – Pani matko kochana, widzę, żeś zagniewana, ale przecież tylko próbujemy pomóc. Co będzie, jeśli zbójcy wedrą się nam do domu i będą dybali na naszą część? Ja bym takiemu prasnęła prosto w łeb, ale muszę mieć pistolet! Chyba że weźmiemy którąś z dziadkowych szabel! Ma tego żelastwa aż tyle, pewnie się nie obrazi…

Skierowała się w podskokach do ściany obwieszonej pamiątkową bronią Ignacego, w dodatku Helena tym razem nie próbowała się z nią spierać, tylko równie entuzjastycznie dołączyła do siostry.

– Stać! Dziadek by sobie nie życzył, byście poodcinały własne nosy jego bronią i poplamiły mu stal krwią. – Cecylia złapała córkę za koronkowy kołnierz. – Od krwi broń szybko rdzewieje, a to ulubione szable i rapiery podpułkownika Sobolewskiego. Nikomu ich nie wolno dotykać bez pozwolenia.

Obie westchnęły jednocześnie. Dygnęły grzecznie i w końcu ruszyły wykonać polecenia pani matki, czyli poryglować drzwi, a nawet zatrzasnąć okiennice. W progu jednak Emilia jeszcze się odwróciła, bo lubiła mieć ostatnie słowo.

– Kiedy dziadek wróci, to poproszę go, by nas nauczy…

– Kiedy dziadek wróci, to najpierw ja z nim porozmawiam. I nie wyobrażaj sobie, że pozwolę, by dał wam broń do ręki – Cecylia z surową miną przerwała córce w pół słowa, bo też lubiła mieć swoje na wierzchu.

***

Kiedy Ignacy został wyciągnięty na zewnątrz, dopiero wówczas poczuł, że powietrze wypełnia intensywny zapach spalenizny. Przed karczmą czekało przynajmniej kilkunastu żołnierzy, w tym kilku konno i z zapalonymi pochodniami. W ich blasku pułkownik ujrzał tumany dymu przewalające się przez podwórze. Niebo nad Solcem rozświetlały łuny pożarów, które przez deszczową, listopadową pogodę przede wszystkim niemiłosiernie kopciły, zamiast pożerać dom po domu. Dzięki paskudnej pogodzie przynajmniej całe Powiśle nie pójdzie z dymem.

– Dokąd teraz? – spytał narwany podchorąży, morderca księdza Ociepki.

– Do Koszar Ujazdowskich, tam zbierają się nasi! – odparł Michaś, po czym zwrócił się do ciągle mocno trzymanego Ignacego. – Dziadku, wybacz… To okropne, co się stało. Nie tak to wszystko miało wyglądać. Nie chciałem, by komuś stała się krzywda. Ja…

– Nie na Ujazdów, ruszajmy na plac Saski, tam teraz toczą się walki – kompan mu przerwał.

Trzeci z podchorążych miał koncepcję, by powędrowali Krakowskim Przedmieściem na plac Zamkowy, czwarty chciał na plac Broni, ostatni zaś radził, by pobiegli pod Arsenał, który już powinien zostać zdobyty i gdzie z pewnością trwało rozdawanie ludowi Warszawy broni odebranej Rosjanom. Sztabs­kapitan z bokobrodami nie zwracał uwagi na spory podchorążych, zwrócił się do swoich podkomendnych i zaczął im wydawać polecenia. Dopiero teraz Ignacy się zorientował, że umundurowanych żołnierzy regularnych oddziałów było tu więcej niż młodzieńców z podchorążówki. Narwanych szczeniaków zgromadziło się raptem pięciu, licząc razem z Michasiem, zaś ludzi sztabskapitana było co najmniej tuzin. Poza tym nosili takie same ciemnozielone lejbiki z białymi wypustkami na kołnierzach i rękawach, do tego na głowach czaka o okrągłych dnach zamiast bardziej narodowych rogatywek. Ignacy nie mógł sobie przypomnieć, jakiego pułku to barwy i umundurowanie, nie podobały mu się jednak zacięte i ponure gęby tych niby-buntowników. Tak samo jak nie podobał mu się sztabskapitan.

– Czy my się nie znamy? – spytał, kiedy bokobrody wydał już polecenia i znów stanął przed podpułkownikiem Sobolewskim.

– Znamy. Aleśmy się dawno nie widzieli – odparł mężczyzna, po czym uśmiechnął się bez wesołości, raczej groźnie. – Długo czekałem na ponowne spotkanie z waszmościem. Mam nadzieję, że znajdziemy później trochę czasu, by razem powspominać dawne czasy. Teraz jednak musimy się przemieścić w bezpieczniejsze miejsce. Tu nie wiadomo, co może się przydarzyć…

Odwrócił się, by machnięciem dać znak konnym. Ignacy nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna twarz tego jegomościa i z kim właściwie ma do czynienia. Zmarszczył brwi, wytężając wzrok, i wreszcie dostrzegł cyfrę wybitą na guzikach trzymających go nieustannie drabów. To była dwójka, co znaczyło, że ma do czynienia z żołnierzami drugiego pułku szaserów. Wytężył pamięć. Drugi Pułk Strzelców Konnych Cesarzowej Aleksandry stacjonował w Łowiczu3. Skąd się wzięli w środku nocy w Warszawie? Coś mu tu nie pasowało, choć właściwie nic w tej awanturze nie trzymało się kupy. Powstanie nie miało przywódców, grupy zbuntowanego wojska nie były dowodzone przez oficerów, żołnierze szukali ich po domach i werbowali siłą. Skąd się, u diaska, wziął ten sztabskapitan z całą drużyną wojska?

– Dziadku, dziadek się zgodzi do nas przyłączyć, bardzo proszę – dukał Michaś, próbując zwrócić na siebie uwagę Ignacego. – Ten fatalny wypadek z księdzem nie był zamierzony… Na wojnie zawsze są ofiary, głównie niewinne, sam tak mówiłeś. To twoje słowa.

– Dlatego weź je pod rozwagę i zastanów się, co robisz, z kim się zadajesz. – Szarpnął się w uścisku żołnierzy i pochylił do wnuka, po czym zwrócił się do niego już znacznie ciszej. – Trzymaj się od tych ludzi jak najdalej, wymknij się w ciemnościach i jak najszybciej wiej do swoich. To rozkaz, rozumiesz? Skryj się u ciotki, powiedz Cysi, że mnie pojmano…

– Ruszamy! – zdecydował sztabskapitan i osobiście pchnął Ignacego.

Nie było to uprzejme, raczej zahaczało o aktywną obrazę. Ignacy trzasnąłby go z chęcią w twarz, i to wiele się nie zastanawiając, ale nadal był mocno trzymany przez dwóch rosłych szaserów. Ledwie wyszli na błotnistą ulicę, otoczyli go konni i skutecznie odizolowali od podchorążych, którzy zostali odepchnięci w tył. W marszu założono mu na ręce pętlę ze sznura, przez co w jednej chwili został skrępowany niczym przestępca, w dodatku linka była przymocowana do siodła jednego z szaserów. Ledwie ruszyli z miejsca, a Ignacy ze złością zorientował się, że jest wiedziony na sznurze niczym jeniec wzięty przez kozaków. Na domiar złego jeźdźcy przyspieszyli, sznur szarpnął i zmusił Ignacego do biegu. Tego było już zbyt wiele, ale, co gorsza, nie mógł nic zrobić. Zdawał sobie sprawę, że jeśli stawi opór i się przewróci, po prostu pociągną go za sobą, tak że będzie szorował brzuchem i twarzą po błocie. Coraz mniej podobał mu się sposób, w jaki próbowano zwerbować go do powstania.

Biegł zatem, zaciskając zęby ze złości, i w myślach obiecywał sobie, że się solennie rozliczy ze sztabskapitanem i podziękuje mu za to poniżenie i drugi raz, jeszcze bardziej boleśnie, za śmierć księdza Ociepki. O ile oczywiście przeżyje najbliższe godziny, bo było to coraz bardziej wątpliwe. Rozglądał się na boki, ale w rozedrganym świetle pochodni widział niewiele, tyle tylko, że szaserzy prowadzili go prosto pod górę, znaczy kierowali się na Ujazdów. Niby niedaleko znajdowały się koszary zbuntowanych podchorążych, ale jeszcze bliżej było do Belwederu, czyli siedziby wielkiego księcia. Ignacy nie spodziewał się niczego dobrego, nieważne, dokąd go zaciągną.

Michał z czterema kolegami z pierwszego roku podchorążówki zostali daleko z tyłu. Właściwie szaserzy, porzucając ich bez słowa, odjechali zwartym oddziałem ze sztabskapitanem na czele i spętanym Sobolewskim w środku. Młodzieńcy poczuli się nieswojo, bo uświadomili sobie, że ponurzy, milczący weterani od początku nie okazywali najmniejszego choćby entuzjazmu i zaangażowania. Oni sami do sprzysiężenia założonego przez porucznika Wybickiego, jednego z instruktorów szkoły, zostali dopuszczeni raptem dwa dni temu. Wiedzieli wcześniej, że coś się kroi, ale bunt utrzymywany był niemal do końca w ścisłej tajemnicy, by nie dopuścić do zinwigilowania go przez szpiegów Nowosilcowa, od których dosłownie się roiło. Chłopcy nie znali zatem współspiskowców ani ich planów, mieli tylko głowy wypełnione rewolucyjnymi ideałami i serca pełne miłości ojczyzny, którą należało wyzwolić z carskiego jarzma. Tyle na razie im wystarczało, ale właśnie poczuli się nieco zagubieni i opuszczeni.

– Hej, przecież oni jadą do placu Na Rozdrożu! Tam się roi od Moskali – zauważył jeden z podchorążych.

– Kapitanie Grabowski, nie tędy! – krzyknął Michał i pogonił biegiem za oddalającym się oficerem. – Nieprzyjaciel zgromadził tam liczne siły, trzeba go obejść przez Łazienki albo iść na Czerniaków.

Znajdowali się gdzieś na drodze pnącej się po stoku opadającym ku Wiśle i Solcowi. Rynsztokiem obok traktu spływał obficie wezbrany deszczem strumień, zbierając nieczystości. Michał wyraźnie czuł ich odór, zmieszany z zapachem zgniłych liści. Poczuł też intensywny aromat wody kolońskiej, którą sztabskapitan Grabowski nader obficie się skropił. Mocno goździkowa i różana, ciężka i duszna, aż kręciło w nosie. Oficer nie odpowiedział na jego uwagę. Obrócił się w miejscu, unosząc broń, i z rozmachem trzasnął Michasia kolbą muszkietu w bok głowy. Chłopak był tak zaskoczony, że nawet nie próbował się uchylić ani zasłonić. Poza tym sztabskapitan zaatakował zdradziecko, bez ostrzeżenia i w ciemnościach. Uderzenie posłało nieprzytomnego podchorążego wprost do rynsztoka w ślad za strąconą czapką.

– Coś pan zrobił? – krzyknął ze zgrozą jeden z jego towarzyszy.

W odpowiedzi któryś z weteranów pchnął go bagnetem w brzuch, po czym zaparł się nogą o zgiętą wpół ofiarę i brutalnie wyszarpnął ostrze z jej trzewi. Następny młodzieniec dostał cios szablą w szyję i runął, bryzgając krwią, kolejny zachował na tyle przytomności umysłu, że rzucił się do ucieczki. Odbiegł jednak tylko kilka kroków, kiedy kula z muszkietu trafiła go w plecy. Strzelał osobiście sztabskapitan Grabowski, który aż sapnął z zadowolenia, widząc swoją celność. Ostatni z chłopców uniósł obie ręce.

– Czekajcie, pójdę z wami! – oświadczył. – Ci głupcy nic dla mnie nie znaczą! Przyłączę się do silniejszych! Wiecie, że jestem dzielny i umiem walczyć, weźcie mnie do szeregów! Jestem Andrzej Lembicz, pochodzę z Lublina, mój ojciec walczył jeszcze za Kościuszki!

Grabowski uniósł brew, ważąc losy chłopaka. To był ten szczeniak, który najpierw strzelał do generała Hauke, później zadźgał księdza. Może trochę narwany, ale bitny i odważny.

– Gówniarz ma jaja – mruknął jeden z weteranów.

Grabowski skinął głową na zgodę.

– Dobrze, pójdziesz z nami, panie Lembicz z Lublina. Zobaczymy, coś jest wart.

Niczego nowemu nie tłumaczył, nie miał na to czasu ani cierpliwości. Musieli ruszać, by dogonić szaserów prowadzących podpułkownika Sobolewskiego, machnął zatem ponaglająco ręką i ruszył truchtem pod górę, nie odwracając się za siebie i nie interesując losem zaatakowanych i wybitych bestialsko podchorążych. Noc listopadowa była nadzwyczaj gorąca i jeszcze się nie skończyła.

***

Ignacy nie był specjalnie zaskoczony ani wstrząś­nięty, kiedy szaserzy zagnali go na plac przed Belwederem i w jednej chwili znalazł się w tłumie rosyjskich żołnierzy. Miał tylko nadzieję, że podchorążowie w porę się zorientowali, co się święci, i pierzchnęli, gdzie pieprz rośnie. Okazało się, że sztabskapitan był carskim lojalistą, co właściwie nie było niczym nadzwyczajnym. Tej nocy znajdzie się ich znacznie więcej, zarówno wśród zwykłych polskich żołnierzy, jak i przede wszystkim pośród oficerów. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciał zadzierać z carem i jego armią. Bunt był nieprzygotowany, nie miał poparcia mas ani nawet przywódców z prawdziwego zdarzenia. Podchorążowie, młode, gorące głowy, z pewnością poderwali całe miasto na równe nogi, wywołali kilka pożarów i strzelanin, ale cóż mogli zdziałać więcej przeciw regularnym pułkom stacjonującym w Warszawie i ślepo wiernym jewo wieliczestwu?

Szaserzy w końcu się zatrzymali, Ignacy zgiął się wpół, spazmatycznie łapiąc oddech. Miał wrażenie, że para bucha od niego jak od zgonionego konia, czuł, że zaraz z wysiłku wypluje płuca. Nie był już młodzieniaszkiem, by biegać po mieście, jeszcze ze związanymi rękami. Tyle szczęścia, że z Powiśla było tu w zasadzie niedaleko, i co prawda ostatkiem sił, ale dał radę dotrzeć na własnych nogach, a nie wleczony za koniem. Rozejrzał się za kanalią, która go wyciąg­nęła z karczmy i tu przywiodła. Czego ten człowiek właściwie chciał, kim był?

Na placu trwała gorączkowa krzątanina, żołnierze przepychali się i próbowali ustawiać w szeregi, zagrała trąbka, jakiś nawiedzony dobosz wściekle walił w werbel. Rozległy się głośne okrzyki podoficerów i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle z chaosu wyłoniły się równe kolumny i czworoboki. Żołnierze już robili zwrot, w marszu nakładali na lufy bagnety, buciory załomotały równym krokiem o bruk, aż Ignacy poczuł miłe ciarki. Wróciły wspomnienia, znów był jednym z nich, krew starego żołnierza w nim zakipiała, zagrały stare nuty, które, jak się okazało, jeszcze dobrze pamiętał.

– Żyje – westchnął, widząc nie kogo innego jak wielkiego księcia Konstantego.

Zamachowcy wysłani przez podchorążych do ataku na Belweder musieli zawalić akcję i nie dopadli Konstantego. Brat cara na pierwszy rzut oka miał się świetnie. Ubrał się w mundur polskiego generała, tyle że nie założył czapki, nawet mimo siąpiącego deszczu, przez co w świetle pochodni jego łysa glaca błyszczała z daleka. Głowę okalała mu tonsura z rudych włosów, twarz jak zwykle miał czerwoną ze złości i ściągnięte gniewnie brwi. Całości jego brzydoty dopełniał mały zadarty nosek, wiecznie mierzący dumnie w niebo, jakby książę zamierzał na wszystkich patrzeć z góry swoimi małymi oczkami.

Nie był sam, prowadził pod ramię piękną, wyniosłą damę. Ignacy wcześniej jej nie widział, ale wiedział, że to jego żona Joanna z Grudzińskich, zwana księżną łowicką. Ten parszywy okrutnik, furiat i okupant wziął sobie jedną z najpiękniejszych Polek, ale ponoć nad nią akurat się nie znęcał. Wręcz przeciwnie, mówiło się, że łagodna i opanowana Joanna ma zbawienny wpływ na charakter męża i nie raz, nie dwa powstrzymywała lub nawet gasiła jego wybuchy gniewu, ratując wielu niewinnych ludzi przed pobiciem przez Konstantego. Teraz wielki książę doprowadził ją do czekającej karety i pomógł wsiąść po schodkach, jakby był zwykłym lokajem. Dopiero kiedy księżna łowicka odjechała, skinął na czekających w oddali adiutantów i dosiadł przyprowadzonego przez nich konia.

Sztabskapitan złapał Ignacego za kołnierz i pchnął niczym jakiegoś pospolitego przestępcę, po czym poszturchując, zaprowadził przed oblicze wodza naczelnego. Konstanty na nich nawet nie spojrzał, wzrokiem odprowadzał karetę ze swoją ukochaną żoną, eskortowaną przez szwadron polskich ułanów. Ignacy już zdążył się zorientować, że wierni wobec cesarzewicza pozostawali nie tylko Rosjanie, ale też oddziały rdzennie polskie. Wydało mu się, że w ciemnościach rozpoznaje niektórych oficerów, jego dawnych kolegów.

– Kogoś mi przyprowadził, Grabowski? – spytał Konstanty bez cienia przychylności czy choćby ciekawości w głosie.

– Niedoszłego zdrajcę, Wasza Wysokość. Powstańcy chcieli go zwerbować na dowódcę, ale przejąłem drania, zanim do tego doszło – odparł sztabskapitan.

– Czy my się nie znamy? – Konstanty pochylił się w siodle, mrużąc oczy. – Pułkownik Sobolewski, prawda? Myślałem, że waść nie żyjesz! Stary, ale nadal awantury w głowie, teraz jeszcze buntów się zachciewa?

– Nic z tych rzeczy, wasze wieliczestwo. Wyciąg­nięto mnie przemocą z burdelu – odparł Ignacy zgodnie z prawdą.

Wielki książę westchnął i pokręcił głową, po czym skinął na sztabskapitana.

– Przymknijcie go na razie na odwachu, niech go jutro przebadają. Ale Polacy! Sprawę polskiego buntu mają załatwić Polacy sami ze sobą, nie chcę nic wiedzieć – zarządził Konstanty.

– Zatem mogę postąpić ze zdrajcą wedle uznania? Jako Polak? – Grabowski się upewnił.

– Żadnych samosądów, żadnego rozlewu krwi. – O dziwo, groźny cesarzewicz był nadzwyczaj łaskawy.

Spiął konia i odjechał, a za nim adiutanci i lejbgwardia w czarnych mundurach. Niespodziewanie odwrócił się jeszcze i rzucił na odchodnym:

– Przenoszę sztab do Wierzbna, tam mi go jutro przyprowadźcie na rozmowę!

Grabowski aż syknął ze złości. Ignacy rozumiał, że sztabskapitan zamierzał się z nim rozprawić i ostatni rozkaz mocno pokrzyżował mu szyki. Aż ze złości po raz kolejny szturchnął podpułkownika. Uderzył go pięścią w ramię, jakby ten był chłopcem na posyłki. Zapomniał chyba, że szaserzy zdjęli Ignacemu pętlę z rąk i nie trzymali go już za ramiona. Sobolewski zdążył też odsapnąć po biegu i odzyskał dawną sprawność. Nie zastanawiając się ani chwili, prasnął sztabskapitana pięścią w zęby. Temu głowa aż odskoczyła, obrócił się wokół własnej osi i padł na bruk.

Szaserzy dopadli Ignacego, zanim zdążył zrobić coś więcej, i we czterech unieruchomili go, nie żałując ciosów. Zgiął się wpół po uderzeniach w brzuch, ale mocno go trzymali, zawisł więc w ich uścisku. Grabowski w tym czasie pozbierał się z ziemi, potrząsnął głową nieco oszołomiony i zdecydowanie zaskoczony krzepą starszego wszak pana.

– Powiesz pan wreszcie, skąd się znamy? – spytał Ignacy i mimo bólu uśmiechnął się krzywo. – Bo nie mogę sobie za nic przypomnieć, a takiej gęby bym wszak nie puścił w całkowitą niepamięć…

– To dlatego, że widzieliśmy się ostatnio jakieś niemal trzydzieści temu – mruknął sztabskapitan. – Jestem Wojciech Grabowski, syn Macieja… Nadal nic? Macieja Grabowskiego, rządcy i plenipotenta w majątku waszego brata.

Ignacy aż drgnął. Oczywiście, teraz go rozpoznał, choć kiedy go ostatnio widział, Wojciech był przerażonym chłopakiem, który przeżył spotkanie z Ignacym tylko dlatego, że Cecylia i Franciszka domagały się, by ten nie robił mu krzywdy. Ojciec Wojciecha też przeżył, choć niewiele brakowało, by Ignacy zarąbał go szablą. Tak wymierzał sprawiedliwość, wówczas nawet mu do głowy nie przyszło, że może robić coś złego. Maciej Grabowski zdradził swojego pracodawcę, brata Ignacego i ojca Cysi oraz Frani, spiskował za jego plecami z mordercami, po czym ukradł część majątku i zwiał. Ignacy dopadł najpierw jego dwóch synów, Klemensa i Wojciecha, po czym starszemu z chłopców odrąbał palec i odesłał razem z rodowym sygnetem Grabowskiemu, by zmusić go do spotkania. Odebrał mu, co ten zrabował, ale nie ukarał śmiercią, czego teraz szczerze pożałował.

Tak to jest, kiedy okazujesz słabość i słuchasz kobiet, westchnął w duchu. Wiadomo przecież, że nie powinienem zostawiać wrogów żywych. Jakbym ich ubił trzydzieści lat temu, teraz spokojnie siedziałbym sobie w Syrenie i razem z Ociepką popijał koniak…

– A jak tatuś? W dobrym zdrowiu? – spytał jeszcze w ramach drażnienia się z łajdakiem.

– Nie żyje – sztabskapitan Grabowski odparł chłodno. – Zostawiliście nas na zimową noc zamkniętych i związanych w szopie. Zachorował do tego na płuca i leczył się przez całą dekadę, ale nigdy nie doszedł do siebie. Stopniowo się kurczył, choroba go pożerała kawałek po kawałku, aż zmarł. To twoja wina, mości Sobolewski, i zapłacisz nam za to. Co się tyczy Klemensa, zawsze przed zmianą pogody boli go kikut po palcu, coście mu go odrąbali. Ale coś więcej może sam wam powie, bo myślę, że mimo wszystko powinniśmy we trzech spędzić parę godzin na rozmowie.

Ignacy skinął głową na znak, że rozumie, iż Klemens zamierza podziękować mu, na początek również odcinając palec. Bracia długo czekali na zemstę i naprawdę się przyłożyli, by wpakować Ignacego w kłopoty.

– Dołączyć go do kolumny aresztanckiej. – Grabowski skinął szwoleżerom i wskazał tłumek otoczony uzbrojonymi piechurami. – Pójdą na piechotę do Wierzbna, wszystkich trzeba będzie jutro przesłuchać, osądzić i wymierzyć im sprawiedliwość…

Pomasował się po bolącej szczęce, z ukosa patrząc na Ignacego. Gdyby spojrzeniem można było zabić, Ignacy właśnie zamieniłby się w proch. Zamiast tego jednak odpowiedział równie nienawistnym spojrzeniem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Początek nocy listopadowej tak opisywał ppor. Piotr Wysocki: „O godzinie szóstej dano znak jednoczesnego rozpoczęcia wszystkich działań wojennych przez zapalenie browaru na Solcu w bliskości koszar jazdy rosyjskiej. Wojska polskie ruszyły z koszar do wskazanych stanowisk. Ja pośpieszyłem do koszar podchorążych. W salonie podchorążych odbywała się wtenczas lekcja taktyki. Wbiegłszy do sali, zawołałem na dzielną młodzież: ’Polacy! Wybiła godzina zemsty. Dziś umrzeć lub zwyciężyć potrzeba! Idźmy, a piersi wasze niech będą Termopilami dla wrogów!’. Na tę mowę i z dala grzmiący głos: ’Do broni! Do broni!’, młodzież porwała karabiny, nabiła je i pędem błys­kawicy skoczyła za dowódcą. Było nas stu sześćdziesięciu kilku!”. Za: https://dzieje.pl/aktualnosci/rocznica-wybuchu-powstania-listopadowego.

2 Stanisław Trębicki, generał brygady Wojska Polskiego Królestwa Kongresowego.

3 Od 20 maja 1829 – Pułk Strzelców Konnych Najjaśniejszej Cesarzowej i Królowej Aleksandry Nr 2.