Zraniony stół - Laura Martínez Belli - ebook
NOWOŚĆ

Zraniony stół ebook

Laura Martínez Belli

0,0

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedna z największych zagadek w świecie sztuki. Dwie pełne pasji i bólu kobiety, które połączyła miłość do malarstwa.

Meksyk, 1935 rok – Frida, zdradzona przez własną siostrę i Diega Riverę, pogrąża się w rozpaczy, którą przenosi na płótno. Powstaje „Zraniony stół”, wielki obraz, pełen cierpienia, tajemnicy i symboliki. Frida kochała Diega i jednocześnie go nienawidziła. Przyciągał ją, tak jak światło przyciąga owady. Oboje są zafascynowani założeniami i komunizmu marzą o tym, żeby ich dzieła zostały pokazane w Związku Radzieckim.

Moskwa, 1947 rok – Olga, wierna Partii urzędniczka, pod wpływem poruszającego dzieła Fridy Kahlo na nowo odkrywa w sobie pasję do sztuki. Pragnie się dowiedzieć, kim jest autorka „Zranionego stołu”. Obraz oburzył radzieckich urzędników – uznali go za dekadencki i burżuazyjny. Olga zostaje wplątana w mroczny spisek mający doprowadzić do zniszczenia obrazu. Czy odnajdzie w sobie odwagę, by ocalić dzieło malarki, która zdaje się rozumieć jej cierpienie?

Zdrady, rany, kradzieże, fałszerstwa i handel dziełami sztuki splatają się w tym porywającym thrillerze historycznym, inspirowanym prawdziwymi wydarzeniami. Autorka odsłania w nim jeden z największych sekretów meksykańskiej sztuki: sprawę wyjątkowego obrazu, który zaginął w 1955 roku po pokazie w Warszawie. Czy to możliwe, że arcydzieło Fridy Kahlo nadal jest w Polsce?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:La mesa herida

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Małgorzata Lach Projekt okładki: Agata Łuksza Obraz wykorzystany na okładce: Frida Kahlo, Dwie Fridy (1939) ze zbiorów Museo de Arte Moderno w Meksyku / Artchive.com, domena publiczna Ilustracje na okładce: © Anna / Stock.Adobe.com

© Laura Martínez Belli c/o Schavelzon Graham Agencia Literaria www.schavelzongraham.com

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Mojkowska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-092-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Pamięci mojej Maminki, Glorii Pereiry, która zmarła zbyt wcześnie

Moje życie zostało wypełnione malarstwem. Straciłam troje dzieci i wiele innych rzeczy, którymi mogłabym zapełnić swoje potworne życie. Malarstwo zastąpiło to wszystko.

Frida Kahlo

■ ■ ■

Są takie blizny, które się buntują, by powrócić do swojego pierwotnego stanu: ran.

Alejandra Pizarnik

■ ■ ■

Wszystko, co istnieje, ma jakieś pęknięcie, Tak światło przenika do wewnątrz.

Leonard Cohen

NOTA HISTORYCZNA

„Być może – miejmy taką nadzieję – dzięki jakiejś wskazówce otrzymanej od osób zwiedzających niniejszą wystawę uzyskamy nowe informacje o faktycznym miejscu, w którym [obraz – przyp. tłum.] przechowywany jest obecnie”. Taką tabliczkę można było przeczytać w 2017 roku w Polsce na wystawie zorganizowanej w Centrum Kultury ZAMEK obok czarno-białej fotografii w skali 1:1 największego dzieła pędzla meksykańskiej artystki Fridy Kahlo, Zranionego stołu. Obraz zaginął w 1955 roku w Warszawie.

Część pierwsza

Rana

Frida

Meksyk, 1935

Jest dzień i kilka gołębi przycupnęło na poręczy mostku łączącego oba domy. Frida przegania je ręką, sio, sio, a ptaki zrywają się do lotu z pełnym pretensji gruchaniem.

– Ale z was świntuchy – stwierdza, widząc kompletnie zafajdaną kładkę.

Przechodzi dalej i wkracza na terytorium Diega. Słyszy jakieś dźwięki. Pojękiwania. Tak brzmi rozkosz. Rozpoznaje też głos. Znajomy głos, który towarzyszy jej, odkąd tylko sięga pamięcią.

„Cristina?”, zastanawia się. Zamiera i unosi dłonie do ust nieco rozbawiona i zarazem zaskoczona.

Tak. To ona.

Śmieje się. Ależ ta jej siostra ma tupet. Sprowadzać mężczyznę do pracowni Diega. „Patrzcie no, jaka niecnota wyrosła z mojej Kitty”. Podnosi brwi.

Przez moment nawet się cieszy. „Już było jej tego trzeba”, myśli.

A wtedy – ciekawość. Przeklęta i wścibska ciekawość, pierwszy stopień do piekła. Pomysł, by podejrzeć własną siostrę uprawiającą miłość, wywołuje u niej takie ciarki, że aż najmniejsze włoski na skórze stają dęba. Widywała już inne ciała splątane miłością. Nogi zwinięte ze sobą niczym sprężyny. Ale nie ciało jej siostry. Jej drugiej połowy. Bo Frida i Cristina były niemalże bliźniaczkami. Urodziły się w odstępie zaledwie miesięcy i Cristina towarzyszyła jej zawsze, orbitując niczym satelita.

Frida stąpa więc dalej, a wraz z nią czerń jej włosów.

Bo Frida jest czarną dziurą, pochłania wszystko. Jest tak potężna, że świat przy niej blednie. Kiedy się śmieje, jej zęby dźwięczą jak dzwonki. Frida jest osią. Wchodząc do pokoju, ściąga wszystkie spojrzenia. Nie ze względu na wygląd, tylko na ogień. Frida to płonący krzew. Zawsze tak było. Cristina zaś nie. Cristina jest niewidzialna. Jej nikt nie dostrzega. Chociaż jest ładniejsza. Chociaż ma dwa zielone szmaragdy w oczach i dwie nogi do pary. Cristina przemyka niepostrzeżenie, bo zawsze była tą idącą z tyłu. Cieniem. Tą, która ma jej usługiwać. Jej laską, na której się wspiera. „Kitty, pomóż siostrze iść”, „Jeszcze się przewróci”, „Jeszcze się potknie”, „Idź z nią”. A Cristina zawsze słucha. Kitty jest młodsza, ale Frida to Frida. A do tego pochłania całe światło dookoła.

Frida zawsze lubiła patrzeć na miłość. Przyglądać się ciału, które czerpie przyjemność, zamiast cierpieć. Pełnym ekstazy rysom pozbawionym bólu. Kobietom i mężczyznom na równi. Rozkosz nie ma płci. Idzie więc dalej. Stąpa dyskretnie, żeby podejrzeć, żeby zerknąć przez to samo okno, za którym w dzieciństwie widywała drugą, wymyśloną Fridę, towarzyszkę zabaw.

I widzi ich.

Na szkicach muralu.

Na kartonach i sztabkach węgla do rysowania.

Na stole.

Frida otwiera szeroko oczy. Niedowierzanie sprawia, że przywiera do miejsca jak do kałuży rozlanej smoły. Jak mucha do słodko pachnącego papierka. Patrzy i otwiera usta. Nie jest w stanie w to uwierzyć. „Nie może być, nie może być”, powtarza. I natychmiast zawraca, bo wie, że ten widok będzie ją prześladować do końca jej dni. Zaciska powieki. Żeby tylko nic nie widzieć, żeby zatrzeć wspomnienie. Gdyby się tylko dało, wetknęłaby głowę w ziemię. Ale już jest późno. Za późno. Zatyka uszy, lecz wciąż ich słyszy. Jęki siostry ranią ją, przeszywają. Robactwo roi się pod bębenkami, po odrobinie je przegryzając. Bo to oni. Ich dwoje!

Frida krzyczy.

Krzykiem wyrywającym się z jej zniszczonych trzewi. Krzykiem tępym, przez który Cristina wymyka się przerażona, zasłaniając łono dłońmi, i zostawia leżącego na plecach Diega, nagą ropuchę, która mówi do niej:

– Frido…

Tylko tyle. „Frido”. A ona wrzeszczy do niego przepełniona bólem:

– Nie wymawiaj mojego imienia!

On nawet nie próbuje wstać.

Frida otwiera usta, ale z jej gardła wychodzą tylko martwe słowa, a w uszach ma pisk. Bo właśnie znów ją zniszczono. Nie chce nic wiedzieć. Widziała, co widziała. Stało się. Osoby, które kocha najbardziej na świecie. Kochające się. Zdradę. Pokonując najszybciej, jak tylko może, drogę powrotną ku kładce łączącej pracownię Diega z jej domem – dwa oddzielne, lecz zespolone ze sobą budynki – powtarza: „Jak mogłam być tak głupia, tak głupia!”. Łzy nie nadchodzą. Zatrzymały się przerażone. Zszokowane. Nie wiedzą, czy spłynąć po policzku, czy też zamienić się w kawał lodu. Frida próbuje nazwać ten rodzaj bólu. Ale nie potrafi. Inne, owszem, zna. Tego jednak nie. To coś nowego. Odkrycie, że istnieją nieznane jej rodzaje bólu, wprawia ją w osłupienie. Przez chwilę wydaje jej się, że Diego będzie ją gonić. Że ją pocieszy. Że będzie się tłumaczyć. Że jej to wynagrodzi. Ale nic z tego.

Nikt za nią nie idzie.

Jest sama.

Obejmuje się i kuli.

Po raz pierwszy w życiu myśli, że tego nie udźwignie.

A wówczas łzy wreszcie rozpryskują się o posadzkę, a ziemia, na którą spadają, odskakuje. Płacze. Strasznie płacze. Wydaje jej się, że nie zdoła już nic więcej wytrzymać.

Jeszcze tego nie wie, ale wytrzyma. Pokona tę stratę, rozczarowanie, ból, podobnie jak pokonuje wszystkich. Wszystko. bo Frida jest zwyciężczynią. Mocną kobietą w kruchym ciele. Ze zdrady ulepi w głowie obraz rozpaczy, krwi. Namaluje ranę, która ją przeszyła, pozostawiając po sobie niewidzialną bliznę. Miną lata, dni, sekundy, aż pewnego dnia wkroczy do pracowni Diega i każe wynieść ten stół. Stół, na którym Cristina i Diego… Na którym Diego z Cristiną… I każe rąbać go na wióry, aż zamieni się w trociny. Zlepi go, ubije, aż stanie się cieniutką deską pachnącą namiętnością. Zdradą. Zamknie oczy i zanurzy nagie dłonie we wnętrzu własnego cierpienia.

I zacznie malować.

Namaluje Zraniony stół.

Olga

Moskwa, ZSRR, grudzień 1947

Już kilka godzin wcześniej Moskwa zbudziła się z nocnego letargu, a teraz na bezchmurnym błękitnym niebie lśniło słońce. Olga Simonowa leżała wyciągnięta na kanapie, senna. Wyobrażała sobie żółty okrąg, czarny kwadrat i niebieski ślad pociągnięcia pędzlem. Smakowała barwy na podniebieniu. Wyciągnęła rękę i naszkicowała nią tylko sobie widziane kształty. Następnie powoli wzięła oddech i wepchnęła wizję na ciemny i cichy strych swoich złudzeń, do którego już dawno wyrzuciła klucz. Po czym otworzyła oczy. Przeciągnęła się. Poklepała kilka razy dłońmi lodowate policzki, jednym susem zerwała się na równe nogi i powiedziała sobie:

– Do roboty.

Od niewiele ponad roku pracowała w WOKS-ie, Wszechzwiązkowym Towarzystwie Łączności Kulturalnej z Zagranicą. Pełniła funkcję sekretarki, chociaż w jej dokumentach odnotowano, że ukończyła studia z malarstwa i konserwacji zabytków w Moskiewskiej Szkole Malarstwa, Rzeźby i Architektury.

– Czyli że malarka? – skomentował pierwszego dnia pracy w biurze jej szef, Borys Bażenow.

Olga z pewną nieśmiałością przytaknęła.

– Nie bardzo wam się to tutaj przyda.

I w ten prosty sposób było pozamiatane.

Olga, wykształcona panienka, córka moskwianina i wiedenki, biegle znająca języki, średniego wzrostu – chociaż przy szefie przypominała bujny cyprys – o zapadniętych oczach otoczonych nieśmiałymi, ledwie wyłaniającymi się z powiek rzęsami, a ustach gładkich jak pokład pirackiego statku, nosiła fryzurę przyciętą równo na wysokości podbródka. Miała lekko wystający kieł, dlatego nie pokazywała zębów, kiedy się uśmiechała.

Ukradkiem zaczytywała się w Majakowskim i Burluku. Od swojego szefa była młodsza o jakichś dziesięć lat. Jej ojciec (który zmarł wiele lat wcześniej na wylew krwi do mózgu) zawsze uważał, że ma prawdziwą Córkę Rewolucji. I faktycznie, Olga urodziła się w grudniu 1922 roku*.

Jej pierwsze wspomnienia nie wiązały się jednak z rewolucją i bolszewikami, ale z obrazami. Obrazami pełnymi barw. Przecinających się linii biegnących od jednej krawędzi do drugiej, zdeformowanych twarzy w kolorach zieleni i indygo. Niemożliwych perspektyw. Bieli na bieli. Obrazów wielce podziwianych przez jej matkę, która zabierała ją na wystawy awangardowych dzieł, kiedy jeszcze Olga była tak mała, że musiała zadzierać głowę i podziwiać je z dołu. Matka mówiła do niej po niemiecku i podawała jej obco brzmiące nazwiska – Chagall, Kandinsky, Malewicz – głosem słodkim i melodyjnym, jakim się wyszeptuje sekrety. Głosem, jakim się mówi do roślin.

– Posłuchaj, Olgo: ze wszystkich tajemnic świata żadna nie jest tak głęboka jak tworzenie.

Mała Olga nie rozumiała jej słów, ale właśnie z tego zagadkowego powodu zachowała je w schowku pamięci.

Trzymając matkę za rękę, przewędrowała muzea pełne awangardowej sztuki. Sztuki elitarnej, którą niebawem – czego żadna z nich wówczas nie wiedziała – miał spotkać ostracyzm. Matka kucała, by szeptać jej wprost do ucha:

– Sztuka nigdy nie powinna niczemu podlegać. Nigdy nikomu nie podlegaj, Olgo. – I zaraz dodawała: – Oto prawdziwa Rewolucja.

Matka jednak przedwcześnie zmarła i zabrała ze sobą niczym nieskrępowany podziw dla piękna oraz strumień niewyczerpanej czułości.

Z biegiem lat, gdy Olga dorastała, zastanawiała się, czy ten nieuległy głos, który słyszała w swej głowie zawsze, gdy stawała przed jakimś obrazem, to głos matki, czy jej osobisty wewnętrzny monolog. Głos jej własnych syren.

Ojciec Olgi był z kolei człowiekiem o wiele bardziej rozsądnym, bardziej praktycznym, a wszystko, co abstrakcyjne, zupełnie go przerastało. Kiedy córka pokazywała mu jego portrety – zdekonstruowane, ponakładane na siebie pod wszelkimi kątami kształty – darł kartki.

– Musisz tworzyć rzeczy, które ludzie zrozumieją.

Żadna podarta kartka nie byłaby jednak w stanie sprawić, by Olga porzuciła swoje zamiary.

– Jak dorosnę, zostanę malarką – powtarzała mu.

Ojciec spoglądał zza jej nierealistycznych rysunków.

– Cóż, malując w ten sposób, daleko nie zajdziesz.

Po czym bekał, wykrzywiając usta, i kwitował, że najpewniejsza i najstabilniejsza jest praca sekretarki.

Olga malowała i malowała. Cały czas. Początkowo na ścianach, przez co dostała od ojca niezłą burę, ale gdy skończyła piętnaście lat, otrzymała stypendium w Moskiewskiej Szkole Malarstwa, Rzeźby i Architektury.

Profesorowie byli zachwyceni, jak łatwo przychodziło jej malowanie portretów. Ze stosunkową lekkością kopiowała też wielkich mistrzów. Jak na swój młody wiek dobrze opanowała perspektywę i umiejętnie tworzyła kopie dzieł w stylu realizmu socjalistycznego.

– Jest bardzo zdolna – mówili jej ojcu profesorowie. – Jeśli poskromi swoje burżuazyjne zapędy, jeszcze będzie wielką artystką.

Dryg Olgi do rysunku frustrował pozostałych kolegów i koleżanki, którzy ignorowali ją i odwracali się do niej plecami. Wykładowcy z kolei uśmiechali się do niej dumni, że pozyskali nową artystkę na rzecz Rewolucji. Olga dziękowała za komplementy, ale zaraz czuła, jak świerzbią ją ręce, bo wciąż słyszała głos matki mówiący, że sztuka, prawdziwa sztuka, nie ma powodów, by być na usługach kogokolwiek czy czegokolwiek.

Wtedy nadeszła wojna, a wraz z nią wszystkie jej klątwy. Głód. Spustoszenie. Zima. Śmierć. I ostateczny koniec awangard.

Wydarzyło się wiele rzeczy. Zbyt wiele. Życie zamieniło się w walec, który powolutku miażdżył wszystkie jej marzenia, jedno po drugim, a ona mogła tylko słuchać, jak się kruszą. Suche gałęzie trzaskające w ogniu wypełniającym powietrze toksycznymi waporami. Ojciec zmarł pod jej nieobecność. To było jak grom z jasnego nieba. Olga znalazła go na podłodze w kałuży moczu, na jego twarzy wciąż malowało się przerażenie.

Choć tak bardzo się starała, okoliczności wywracały Olgę jak kota, który zamiast spadać na cztery łapy, lądował na grzbiecie. Z konieczności porzuciła malarstwo i poszukała stałej pracy, z której mogłaby się utrzymać. I tak pewnego lodowatego październikowego poranka zapukała do drzwi biurokracji. Przekroczyła jej próg z opuszczoną głową i wdzięcznością. Miała gdzie się ogrzać i za co zjeść ciepłą kolację. Została wydajną i skuteczną sekretarką. Aż któregoś dnia, zasypiając, usłyszała tylko ciszę. Wówczas zdała sobie sprawę, że nie dobiega już do niej głos matki. Od jakiegoś czasu milczał. Jego anielskie brzmienie zastąpiło inne. Męskie. Szorstkie niczym papier ścierny. Był to głos jej szefa, Borysa Bażenowa.

Kiedy Borys chodził, dudnienie jego kroków niosło się echem po ścianach. Mimo drobnego wzrostu zapowiadał swoją obecność, jeszcze zanim dotarł na miejsce, było go bowiem słychać. Nogi przypominające krótkie pałeczki wybijały rytm jego ambicji na każdej z płyt posadzki.

– Wzrost mężczyzny poznaje się po tym, czy buja w obłokach – powtarzała jej matka.

Był to człowiek niewielki, lecz jego aspiracje polityczne sięgały wysoko.

Od małego był najniższy z braci, następnie najniższy z klasy, a teraz – najniższy z szefów departamentu WOKS-u. Wydawało mu się, że z tematem wzrostu już się uporał, bo bardzo się chełpił małym zwycięstwem, jakim było zostanie szefem departamentu niedawno utworzonej instytucji takiego rzędu.

Jego misji nie stanowiło – jak uważała większość ludzi dookoła – krzewienie wymiany kulturalnej z nieradzieckimi narodami czy nawiązywanie przyjacielskich relacji z zagranicznymi artystami, by poszerzać twórcze spektrum Rosjan zyskujących w ten sposób dostęp do ruchów artystycznych zachodnich państw. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nie było nawet o tym mowy. Borys Bażenow zajmował się ochroną mentalności Rosjan – dbaniem, by nie konsumowali sztuki o zachodnich naleciałościach, pozbawionej walorów politycznych i społecznych. Odwszawianiem muzeów ze wszystkiego, co nie stanowiło propagandy. I traktował swoje zadanie bardzo poważnie. Ani trochę nie spuszczał z tonu. Bo niewinne złego początki, a potem nie wiadomo, jak się to skończy. Dobrze wiedział, że cudzoziemcy wyjątkowo gustują w realistycznych, pozbawionych społecznego przesłania przedstawieniach, w dziełach burżuazyjnych, egocentrycznych, indywidualistycznych, nieodzwierciedlających uczuć ludu, nie mówiąc już o Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Za każdym razem, kiedy wracał z Państwowego Muzeum Sztuki Zachodu, w duchu dziękował Związkowi Radzieckiemu za otwarcie ludowi umysłu i wyzwolenie od wydawania na świat tak miałkich artystów jak: Matisse, Renoir, Degas czy van Gogh, którzy spędzali życie na kontemplowaniu nenufarów i rozgwieżdżonego nieba. W rosyjskiej sztuce socjalistycznej chodziło o coś zupełnie innego i tak miało pozostać na zawsze.

Każdego poranka, kiedy Borys zasiadał za biurkiem, po prawej stronie blatu, pod kątem czterdziestu pięciu stopni od jego wiecznego pióra, czekała na niego filiżanka gorącej herbaty, a odrobinę dalej – grzanka posmarowana marmoladą. Brał łyk napoju, nieodmiennie parzył sobie wargi i przeklinał z wielką irytacją, po czym wgryzał się w kromkę, uważając, by okruszki nie przyczepiły mu się do wąsów. Następnie zabierał się do pracy. Nie zwracał uwagi na Olgę, póki nie musiał – zawsze pilnie – zajrzeć do jakiegoś raportu albo podyktować listu. Za każdym razem, gdy szef wparowywał do pomieszczenia o kotarach z czerwonego aksamitu, Olga potrafiła przejść w bezszelestny tryb pracy bez szkody dla jej wydajności (bo tak naprawdę nieustannie coś załatwiała). Nauczyła się poruszać tak niepostrzeżenie, że zdarzało się, iż Borys zaczynał ją donośnie wołać, sądząc, że jest w gabinecie sam. Wtedy pojawiała się przed nim ipso facto, czym potrafiła wystraszyć go na śmierć.

Olga była nawykła do ciszy. Dzieliła mieszkanie z Walentyną, wdową, która mimo co najwyżej pięćdziesiątki na karku wyglądała na lat siedemdziesiąt, a odkąd się dowiedziała o śmierci męża i dwóch synów podczas operacji krymskiej, jej głównym zajęciem było wzdychanie i co kwadrans dolewanie sobie wódki do kieliszka. Piła z rozpaczy, a od ludzi wolała koty, choć miała ich tylko dwa (czarnego z rudą łatą i burego pręgowanego). Z początku wierzyła, że to duchy jej synów, ale zwierzaki również z dnia na dzień ją opuściły. Tam, gdzie kiedyś królowały gwar i krzątanina, dziś mieszkały one. Dwie kobiety dzielące ze sobą samotność.

Mieszkanko znajdowało się na dziesiątym piętrze, przynajmniej więc było słoneczne. Miało tylko jedną sypialnię, pokoik dzienny, w którym mieściła się jedynie dwuosobowa kanapa o zgniłozielonym obiciu, mikroskopijną kuchnię z dwupalnikową kuchenką w rogu i łazienkę tak sumiennie sprzątaną przez Olgę, że pewnego dnia zastała w niej Walentynę konsumującą posiłek. Kobieta siedziała na sedesie z miską gotowanych ziemniaków na kolanach i łyżką zastygłą w powietrzu, wpatrując się smutno w jedzenie. Ich mieszkanie było cichym, pozbawionym mężczyzn, dzieci, psów, kotów i ptaków miejscem, gdzie nocą grasować mogła co najwyżej jakaś czujna myszka.

Gdy tylko Olga, wracając z biura, przekraczała próg drewnianych drzwi do mieszkania, z miejsca słyszała niewyraźny bełkot Walentyny, przepity głos o brudnym brzmieniu rozstrojonego radia.

– No, nareszcie wróciłaś, zostawiłaś mnie samą na całe popołudnie. Co ci tak długo zeszło? Co tak długo robiłaś z szefem w tym swoim biurze? No chodź, siadaj, zjedzmy coś, czekałam na ciebie z kolacją.

To było wszystko. Jadły razem, Olga całowała Walentynę w czoło jak kochająca córka, ta poklepywała ją po dłoni, a następnie chowała się w jedynej sypialni w mieszkaniu i szła spać. Olga sypiała w salonie za wiszącą na drewnianym kołku zasłoną zapewniającą namiastkę intymności. Cisza panowała tylko przez kilka minut, bo Walentyna chrapała gorzej niż jej mąż.

Piotr.

Jej Piotr.

Jej ukochany i upragniony Piotr.

To między innymi z jego powodu przestała malować.

Każdej nocy, nim zmorzył ją sen, Olga z całych sił starała się przypomnieć sobie smak jego pocałunków. Stawało się to coraz trudniejsze, co napawało ją strachem. Wówczas zmuszała się do przywoływania z zakamarków pamięci jego wyrazistych rysów, krzaczastych brwi, dotyku świeżo podgolonych brzytwą włosów, szerokiego uśmiechu przystojnego młodzieńca. Czy Piotr też śpi w jakimś pokoju dziennym współdzielonego mieszkania? Czy również próbuje sobie ją przypomnieć? A może wymazał ją z pamięci?

Policzyła na palcach. Pięć. Od pięciu lat się nie widzieli. To dla małżeństwa wieczność. Piotra, podobnie jak wielu, wielu innych mężczyzn, wcielono do wojska; dostał przydział do batalionu czołgów Armii Czerwonej. Wybierał się tam przepełniony entuzjazmem, nadzieją i patriotyzmem. Olgę jednak pochłaniały też wątpliwości. Wyruszając w kierunku Stalingradu, w ramach operacji Fall Blau, Piotr oznajmił:

– Zatrzymamy niemieckich faszystów.

Olga jedynie opuściła głowę – nie ośmielała się wątpić, ale nie podzielała w pełni jego przekonania.

– Wrócę, Olgo, obiecuję ci to.

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

– Będę na ciebie czekać każdego dnia, aż wreszcie wrócisz.

– Wrócę.

Po czym się pocałowali. Powierzchownie. Smutno.

Kilka tygodni później Walentyna spostrzegła, że Olga pobladła i ma podkrążone oczy. Zrobiły się wąskie jak szparki.

– W ciąży jesteś – oznajmiła jej.

Olga położyła dłonie na brzuchu.

Nie miała odwagi mówić o tym głośno. Ani nawet pomyśleć.

– Ile razy nie dostałaś?

– Dwa – odparła. I rozpłakała się.

– Och, biedactwo.

Usiadły na kanapie. Walentyna głaskała ją po włosach, podobnie jak wcześniej głaskała koty.

– Powiedziałaś mu o tym?

Olga pokręciła głową.

Kobieta pocałowała ją w czoło.

– Zobaczysz jeszcze, jak się ucieszy, gdy wróci i się dowie, że ma syna. Albo córkę.

Pozostały tak w uścisku, gnieździe uwitym ze splecionych ramion. Głowa jednej wsparta o głowę drugiej w intymnym geście prawdziwej miłości. Nagle Walentyna wybuchła płaczem. Olga wiedziała dlaczego. Znała przyczynę, odkąd tylko dostrzegła, jak ból trawi tę kobietę, zamieniając ją w umęczoną duszę. Matkę bez dzieci. Gorzej! Matkę dzieci umarłych. I Olgę ogarnął strach. Strach przed stratą. Kolejną. Teraz to ona pocieszała Walentynę.

– To będzie nasze wspólne dziecko – usłyszała swoje własne słowa, choć wcale tak nie myślała.

Czegóż by Walentyna nie oddała, żeby któryś z jej synów mógł kiedyś zostać ojcem! Patrzeć, jak jego dzieci rosną. Zakochują się. Żyją. Wstała, nalała sobie szklankę wódki i zamknęła się w swojej sypialni. Tak było zawsze. Nie pozwalała sobie na żadną radość. Bo ona żyła, a jej dzieci nie.

Olga zaczęła się cieszyć, że zostanie matką. Myśl, że jakaś część Piotra w niej mieszka, dawała jej szczęście pośród ogromu smutku. Pracowała dalej, znosząc humory Borysa. I jak nigdy wcześniej tęskniła za swoją matką.

Kilka dni później nagle poczuła, jak ziemia ugina jej się pod stopami i zamienia w mokre bagnisko obaw. Zakręciło jej się w głowie. Próbowała skupić wzrok, ale obraz siedzącej przy kuchennym stole Walentyny rozmazywał się w niekończące się niebieskie i czarne poziome pasy, wyginające się to w jedną stronę, to w drugą.

Następnie: wilgoć.

To wstrętne zwilgotniałe uczucie w majtkach. Zimne, lepkie. Potem pisk w uszach. Nieustanny przeszywający gwizd lokomotywy torpedującej jej bębenki. Dotyk własnej gorącej dłoni na mokrym kroczu, czerwona plama na spódnicy, na palcach, kolor starego żelaza i zmieniony, spowolniony głos wołający ją z oddali.

– Olga… Olga…

Zemdlała.

Walczący gdzieś daleko Piotr nie dowiedział się, że jego żona straciła dziecko, którego oczekiwali – i już nigdy miał się tego nie dowiedzieć.

Przez wiele nocy Olgę nawiedzały koszmary o martwym płodzie. Chciała móc wylizać go jak kotka, upoić się jego krwią i własnymi łzami. Nigdy wcześniej nie czuła się tak samotna.

Mijało pięć lat, jak Olga czekała, aż Piotr pojawi się w drzwiach.

Ale nie wrócił.

Jeszcze.

Lecz choć wciąż czekała, głos, który wbił jej w plecy obietnicę – „Wrócę” – przygniatał ją do ziemi. Parła dalej, nie zatrzymując się, niczym żółwica dźwigająca na grzbiecie własną rezygnację.

Kiedy jednak przekraczała próg biura, wydarzało się coś bliskiego magii. Skorupa znikała, bo każdy z towarzyszy targał ciężar własnego pancerza. Wystarczyło, by znalazła się za drzwiami, i już czuła się jak górnik, który po szychcie w mroku wyjeżdża na powierzchnię. Oddychała. Do jej wnętrza przenikała fala powietrza o zapachu świeżo wytartych z kurzu mebli, środka do pucowania kryształów i wosku do drewna. Nim usiadła, przeciągała palcem wskazującym po biurku, żeby się rozkoszować piskliwym dźwiękiem czystości. Dobiegające z biura szmery relaksowały ją. Podczas pracy starała się nie naduszać zszywacza zbyt energicznie ani nie przyciskać ołówka do kartki mocniej niż trzeba, a pióra trzymała w ceramicznym kubku, aby nie hałasować otwieraniem szuflad. Stukot czcionek uderzających o wałek maszyny do pisania sprawiał jej taką samą przyjemność jak słuchanie Rachmaninowa. Przede wszystkim zaś chciała być pomocna dla swojego szefa, bo radziła sobie z nieobecnością Piotra, czerpiąc satysfakcję z dobrego wykonywania swojej pracy, nawet jeśli polegała ona na realizowaniu powtarzalnych i monotonnych zadań, takich jak porządkowanie dokumentów, archiwizowanie korespondencji, odpowiadanie na listy lub zamawianie – dla trzech różnych działów – taśm do maszyn do pisania. Jakże już odległa jej była sztuka, suprematyzm. Energiczne linie życia. Wciąż jednak, kiedy nikt nie patrzył, Olga ćwiczyła rysunek i zapełniała zeszyty szkicami swoich dłoni. Dłoń trzymająca pędzel. Otwarta dłoń. Zaciśnięta pięść. Hiperrealistyczne szkice w barwach samiuśkiego Ilii Riepina**.

Borys uważał ją za najwybitniejszą ze wszystkich dotychczasowych podwładnych. A każdy, kto wchodził do jego biura, dopiero po kilku sekundach zdawał sobie sprawę z jej obecności, ponieważ Olga była jak kameleon zawsze potrafiący się zakamuflować, gdy tylko sytuacja tego wymaga. I chociaż stała oparta o ścianę obok biurka z litego drewna lub siedziała na krześle obitym czerwonym aksamitem, pozostawała niezauważona. Borys miał w zwyczaju powtarzać, że jest „trochę niemową”. Po czym żartował:

– Idealna sekretarka.

Olga już dawno przyjęła do wiadomości, że tak już zawsze będzie wyglądało jej życie, w zawieszeniu pomiędzy milczeniem, cierpieniem a oczekiwaniem.

Ten grudniowy poranek w 1947 roku z pozoru nie różnił się od pozostałych. Śnieg malował pejzaż na biało, szron szkicował figury geometryczne na szybach, biuro budziło się w silnym zapachu pasty do parkietów, którą dopiero co przetarto powierzchnie, Borys dudnił zelówkami o podłogę, aż niósł się echem stukot – stuk, stuk, stuk – herbata parowała, rozsiewając aromat z torebki, grzanka z marmoladą leżała pod idealnym kątem… Ale mimo że rutyna powtórzyła się jak odrysowana przez kalkę, tego dnia miało się wydarzyć coś, co na zawsze zmieni życie Olgi.

Są bowiem gromy z nieba, które spadając, dzielą nas na pół i zamiast zginąć, pękamy na dwie części – osobę, którą byliśmy wcześniej, i tę, którą się stajemy. Rozpalają nam na środku klatki piersiowej latarnię, a ta rozświetla nas od wewnątrz i od tamtej chwili mamy do wyboru tylko dwie możliwości: dać się temu światłu oślepić lub zlać się z nim w jedno. Właśnie taki płomień pojawił się w Oldze tego poranka, kiedy to zimowe słońce nie zdołało stopić śniegu pokrywającego ulice i dachy, a Borys nie potrafił sprostać otrzymanemu poleceniu.

Olga żyła dotychczas w przeświadczeniu, że jej życie będzie niczym płaski, murszejący z biegiem wieków step. I z wolna się do niego dostosowała jak surowe ciasto wypełniające formę. Do bycia żoną nieobecnego męża, do swojego pustego łona, do egzystowania ze smutkiem Walentyny, do spokoju monotonnej pracy, do porzucenia swoich artystycznych marzeń. Nie wiedziała jednak, że będzie z nią podobnie jak z fasolą namaczaną w garnku, by się później szybciej ugotowała, a jej życie tylko czeka, żeby się zamienić w huragan zdolny zostawić ślady w powłoce ziemi.

A wszystko to sprawił ten jeden list.

Niepozorny list z dalekiego Meksyku, który rozsadził wszystko od środka.

* Rok ustanowienia ZSRR.

** Ilia Jefimowicz Riepin był wybitnym rosyjskim malarzem i rzeźbiarzem pochodzenia ukraińskiego. Stanowił wzór do naśladowania dla artystów socrealistycznych.

Frida

Meksyk, ok. 1940

Letnie sierpniowe wieczory w Coyoacán są deszczowe i z nieba leją się strugi wody ogromne jak rzeki. Po powierzchni kałuż rozchodzą się tłuste zielone okręgi przypominające pęknięte pnie drzew, a grzmi tak, że ziemia trzęsie się niczym para marakasów. Dzieciom nie wolno wychodzić z domu i kontemplują parkowy plac zabaw przez nakrapiane kroplami okna. Stalowa zjeżdżalnia płacze z tęsknoty za maluchami i ocieka wodospadem wprost do kałuży, gdzie pluskają się dżdżownice. Śruby huśtawek skrzypią na wietrze, a nieruchomy bujak czeka na przesiąkniętej deszczem ziemi. Ktoś niespokojnie przebiega w poszukiwaniu schronienia, chlupocząc butami. Miasto jest zalane, a kanalizacja dławi się i wypluwa wodę, nie nadążając z jej połykaniem. Czasem pada całą noc, jakby ciemność stanowiła królestwo błyskawic i deszczu.

Rano jednak niebo wstaje czyste. Bezchmurne. Ani śladu burzy. I można się nabrać. Ludzie wychodzą w lekkich ubraniach rozgrzani kłamliwym sierpniowym słońcem, które obiecuje lśnić i złocić im cerę. Ulice budzi zapach kukurydzy, gęstych napojów atoles o różnych smakach – czekolady, gujawy i orzechów – tamales w wiklinowych koszach, papryczek chili z comalu, czyli patelni do wypieku tortilli. I właśnie te słoneczne, gorące godziny wykorzystują robotnicy, by przyjść i malować jej dom, w którym dopiero co wstała ze swojego łoża z baldachimem.

Kładą na mury jeszcze jedną warstwę farby.

Dom ma być niebieski, la Casa Azul, tak zarządziła. W barwie intensywnego indygo jak to poranne niebo. Bo indygo to kolor miłości. Kolor przebaczenia. Inaczej niż czerwień, barwa krwi i zdrady. Inaczej.

Niebieski.

Jak woda. Jak oceany. Jak szerokie spódnice, które nosi, aby zasłonić zdeformowaną chorą nogę.

Niebieskie są pocałunki, którymi obsypuje ją Diego.

Mężczyźni przeciągają szczotkami po murach to w górę, to w dół; na głowach mają chusteczki o rogach zawiązanych w węzełki. Malują w absolutnym skupieniu, nie przerywając jednak rozmowy. Nie milkną nawet wtedy, kiedy strumienie potu leją im się po bokobrodach, po czole. Uważają, że właściciele domu muszą być bardzo ekscentryczni albo wyjątkowo bogaci, bo – do diaska! – kto by pomyślał, żeby malować na niebiesko dom takich rozmiarów?

Mogłoby się zdawać, że w tym wielkim domostwie nikt nie mieszka. Ze środka nie dobiegają prawie żadne dźwięki. Ale po korytarzach wewnątrz snuje się Frida. Słyszy, jak się śmieją i dokuczają sobie nawzajem z typowo meksykańskim urokiem, który uwielbia i – kiedy tylko może – naśladuje, choć jej matka skręca się ze wstydu. „Oj, nie bądź taki, nie kręć”, „No weź, zawołaj swoją siostrę, już ja jej pokażę”, „Ty nie pieprz bzdur, tylko zabierz się do roboty, cykorze”. Uśmiecha się rozbawiona. „Ech, mój parszywy Meksyk!” Gdyby tylko mogła, śmiałaby się bez przerwy. Popijałaby życie krótkimi siorbnięciami. Lubi dźwięk radości. W każdej nowej warstwie farby na murach upatruje odrodzenia nadziei.

Cały niebieski, cały, calutki, calusieńki niebieski. Niebieskie ściany i zielone okiennice. Wymazać złe chwile pociągnięciami pędzla. Jedna warstwa farby, potem druga i jeszcze kolejna, aż nie zostanie nawet ślad tego, co było pod spodem.

Życie jest krótkie, dobrze to wie – jej jeszcze krótsze niż innych – a na lata, które jej pozostały, postanowiła pozbyć się urazy.

Żadnych zranionych stołów więcej.

Żadnych więcej draśnięć*.

Żadnych ostrzyżonych na krótko kobiet na samotnych krzesłach.

Otoczy się miłością. Rodziną. A jej miłość zatoczy szerokie kręgi.

Nie rozstanie się już z Diegiem. Nie zniosłaby tego. Życie bez niego jest jak życie bez nóg. Czas pękł w dniu, w którym złożyła swój podpis pod rozwodem, a ten, jeśli można umierać na raty, odrobinę zabił ich oboje.

Ona uważa, że tak.

Jak oddzielić mąkę od wody, jeśli już się zagniotło ciasto na chleb? Jak odzyskać glinę, kiedy już wysuszono naczynie? Jej umęczone ciało jest w stanie wiele, wiele znieść. Ale nie to. Nie brak Diega. A przecież przywykła do cierpienia. Nie pamięta już, jak wygląda życie bez bólu. Bez poczucia, że kości uginają się pod jej ciężarem, że jest figurką z masy papierowej wiszącą na ścianie, Judaszem, który nigdy nie spłonie. Dobrze wie, jak to jest cierpieć na wszelkie możliwe sposoby, na jakie może cierpieć istota ludzka. Żaden rodzaj bólu nie jest jej obcy. Doświadczyła ich wszystkich. Wszystkich. W swoim ciele przebitym żelazem, na jego powierzchni poharatanej bliznami, połatanej. Swoją duszę wciąż jednak próbuje pozbierać w jedną całość. Została rozbita na tak wiele drobnych kawałków, że brakuje jej gwoździ, by się scalić. Rozpadła się w dniu, w którym się dowiedziała, że została zdradzona przez własną siostrę, Cristinę. Uderzyła ją tam, gdzie najbardziej bolało. Znów usłyszała pisk hamulców tramwaju. Ból rozdzierania ciała na wskroś. Znowu wybuchła. Pękła z gniewu. Z żalu. Z wściekłości. Z rozczarowania. Z niedowierzania. Z przerażenia. Każda z kości jej ciała rozpłynęła się w powietrzu. Jej siostra i Diego. Diego i Cristina. Razem. Kochający się. Na tym stole.

Wzdryga się na to wspomnienie i zatyka uszy, by nie słyszeć pojękiwania własnej siostry. Cristina jest jak ona, ale cała. Niezepsuta. Zazdrość wraz ze smutkiem wspinają się po jej wybrakowanej nodze. Ma wrażenie, że słyszy, jak nieszczęście chichocze, stąpając po jej kręgosłupie i dociskając, żeby pękł. Z wciąż zasłoniętymi uszami krzyczy: „Nie! Idź stąd! Daj mi spokój!”. Ale wspomnienie pozostaje w niej na wystarczająco długo, by stało się prawdą. Prawdą, której nie chce przyjąć do wiadomości. Od czasu do czasu widok ciał, które kocha najbardziej w życiu, zlewa się w groteskową bezgłową figurę. Ten ból dorówna bólowi kręgosłupa. I nigdy jej nie opuści.

Minęło już pięć lat.

Pięć lat od sytuacji z jej siostrą i Diegiem. Od tego, jak ze zgrozy stanęło jej serce. A mimo to wciąż bije nieproszone. Puk, puk. Choć czasem wydaje się jej, że została zamrożona w tamtej chwili. Chce, żeby przestało bić. Niech świat się nagle zatrzyma, niech grzmotną o posadzkę wszystkie kuchenne garnki. Niech się potłucze glina. Niech się pokruszą prekolumbijskie figury z ogrodu. Niech się to wszystko rozwali na tysiąc kawałków. „Zdrada”. Smakuje to słowo i przykleja je sobie do podniebienia, bo gdyby zostało połknięte, pozwoliłaby się pożreć. Fagocytoza. Ponowna śmierć. Ile razy może umrzeć jeden człowiek? Chce krzyczeć, ale milknie. Otwiera usta i nie wychodzi z nich ani jeden lament. Głośne słowa, które tak lubi, teraz są puste. Niema. Głucha. Sucha. Jałowa. Mimowolnie bierze wdech i powietrze rozkrawa ją niczym pług ziemię. To boli bardziej niż plecy, bardziej niż utykanie, bardziej niż pusta macica. Dlaczego jej istnienie wiąże się z bólem? Z mięsem rozłażącym się na strzępy, rozpadającym na kawałki? Teraz również dusza jęczy, by się dopasować. A ona słucha jej, jak się skarży w próżni. Świadkiem tego milczącego lamentowania jest pies Xólotl, który jej pilnuje, ma ją odciągać od złych duchów i przewodzić jej w drodze w zaświaty. Zwierzę kręci głową, słysząc dobiegający z jej trzewi skowyt żalu. „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?” Tysiąc i jeden raz: „Dlaczego musiał mnie zdradzić z nią?”. Z Cristiną! Z siostrą, z którą jest tak blisko związana, że są niemal jak bliźniaczki. Dzieli je zaledwie jedenaście miesięcy, były karmione jedna po drugiej, choć nie z tej samej piersi, sypiały wpasowane w siebie jak łyżeczki w szufladzie, chwytały się mocno za ręce, żeby równocześnie podskoczyć, gdy skakanka muśnie podłogę – kiedy jeszcze mogła skakać, kiedy nie zdawała sobie sprawy z wyroku już wtedy wiszącego nad jej czarną czupryną. Siostra, która od czasu wypadku była jej laską, jej gorsetem. Dlaczego ona? Po Diegu można się było tego spodziewać, bo kłamie i zdradza – należy się nauczyć nosić rogi z gracją jelenia i spodziewać się, że ta umiejętność się przyda. Wie, że Diego kocha tylko samego siebie. Ale nie spodziewała się tego po niej. „Cristino, tylko nie ty!” Ta, w której rękaw się wypłakiwała. Która wie o każdej z jej łez wylanych przez niewierność jej Brzuchacza. Jak to możliwe? Potrząsa głową, wciąż zasłaniając uszy dłońmi; przygląda się swojemu odbiciu w lustrze zamocowanym w baldachimie łóżka.

– Przestań! – gani się. – Nie obwiniaj jej. Nie obwiniaj jej. To wina Diega. I moja. Odpuść to już.

Składa na piersi swoje dłonie o powykręcanych palcach. Nie powinna była ich zostawiać samych, wiedząc, że Diego ma moc Saturna pożerającego własne dzieci i niewiele można zrobić, by się przeciwstawić takiemu tytanowi. Wbija spojrzenie spod zrośniętych brwi we własne odbicie i oznajmia:

– Dom będzie niebieski.

Potem sięga po cieniutki pędzelek, jeden z tych, których używa tylko wtedy, gdy trzeba delikatnego włosia, ślini jego czubek i zanurza go w farbie olejnej. Niczym miniaturzystka z wysiłkiem i precyzją wypisuje na zegarze stołowym z zakochanymi gołąbkami u podstawy godzinę, w której serce jej świata znów zaczęło bić. Ustawia wskazówki na porę, gdy postanawia wziąć ponowny ślub z Diegiem. Z jej najpoważniejszym wypadkiem. Od teraz nie będzie początku ani końca. Nie będzie istniał czas.

Stawia wciąż wilgotny zegar na stoliku nocnym, obok jego bliźniaka wskazującego dokładną porę jej rozstania z Diegiem, na którym napisała: „Pękły godziny”. Teraz już znów są razem. Podobnie jak te zegary.

Ostrożnie przekręca głowę w prawo. Widzi go stamtąd – wisi w głębi, za drzwiami do jadalni, nad żółtą sofą. Obraz, który nie przypadł Diegowi do gustu, bo sportretowała jego szkaradne oblicze – takiego Diega, jakiego zobaczyła w tamtej chwili. Małego. Przygarbionego. Potwora bez serca. Nieraz się kłócili o Zraniony stół. Ale jej się ten obraz podoba i gdy tylko rozpakowano go po wystawie w nowojorskim MoMA, dokąd został wysłany przez pomyłkę i bez pozwolenia, poprosiła, by powieszono go właśnie tam, nad sofą. Żeby Diego go oglądał. Żeby wszyscy go oglądali. Ze wszystkich obrazów, które namalowała, ten jest największy i najcięższy. Ogromny jak jej ból.

Ze swojego miejsca widzi tylko fragment, na którym są dzieci. To dzieci Cristiny, kocha je jak własne, których nigdy nie będzie mogła mieć. Gdyby tylko mogła.

Gdyby mogła mieć.

Mieć dzieci.

Przez jej wyobraźnię przemyka ulotny poryw próżności i myśli sobie, doświadczając chwilowej nadprzyrodzonej wizji, jaką świetną by była mamą. Mamą czułą. Jedną z tych mam, co przytulają, całują, na wszystko się zgadzają. Co kochają. Ta pewność sprawia, że dreszcz przenika jej kręgosłup. Frida gładzi jadeitowy naszyjnik, który nosi na szyi. Pochyla głowę, żeby sprawdzić, czy uda jej się popatrzeć na Fridę, która króluje przy stole. Nie daje rady. Będzie musiała tam podejść. I zaraz myśli: „Założę go jej. Zraniony stół też potrzebuje wybaczyć”.

Wstaje i kieruje się do obrazu, powłócząc nogami.

* Nawiązanie do obrazu Ledwo ją drasnąłem (Unos cuantos piquetitos) z 1935 roku (przyp. tłum.).

Meksyk

1945–1947

List, który rozsadził wszystko jak dynamit, przez wiele miesięcy krążył bez celu pomiędzy różnymi instytucjami. Napisał go Aleksandr Kapustin, ambasador Związku Radzieckiego w Meksyku, dopiero od niecałych dwóch lat na tym stanowisku. Jego poprzednik, Konstantin Umanski – mężczyzna w średnim wieku, raczej młodszy niż starszy, biegły w hiszpańskim, angielskim, rosyjskim i francuskim, tłumacz Stalina, plotkarz, serdeczny dla swoich przyjaciół i olśniewający dla wrogów, były ambasador ZSRR w Stanach Zjednoczonych i biesiadnik, który świetnie się odnalazł w tętniących życiem kręgach meksykańskiej bohemy artystycznej i literackiej – w styczniu czterdziestego piątego roku zginął w tragicznym wypadku lotniczym.

Kapustin nie miał wdzięku Umanskiego, wręcz przeciwnie, wypadał przy nim skromnie jak mnich, ale charakteryzował się w równej mierze umiarem, co spokojem. I choć zupełnie nie dał tego po sobie poznać, przyjął nowe stanowisko z entuzjazmem, z jakim nurek przysysa się do butli z tlenem na głębokości dwudziestu metrów. Po dwunastu latach przerwy w relacjach dyplomatycznych pomiędzy Meksykiem a Związkiem Radzieckim Umanski umiejętnie zdołał nawiązać je na nowo. Tak więc Kapustin bardzo poważnie podszedł do swojego zadania i jedną z kwestii, nad którą najintensywniej pracował, było stworzenie Instytutu Meksykańsko-Rosyjskiej Wymiany Kulturalnej. I chociaż nie on wpadł na pomysł jego utworzenia, traktował go jak przedłużenie własnego ciała. Budził się codziennie rano zadowolony, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, i zawsze, nieodmiennie, klaskał trzy razy z ekscytacją przed wejściem pod prysznic.

Trzy rzeczy, których Kapustin nie posiadał, przybywając do Meksyku, sprawiły, że wyjechał zupełnie odmieniony. Pierwszą z nich była złocista opalenizna, która niczym stara skóra ozdobiła odkryte miejsca na jego ciele: przedramiona (od łokcia w górę nadal był biały jak kartka papieru), czubek nosa i kości policzkowe. Drugą były zaczątki łysiny lśniące nad jego czołem, które maskował, stale chodząc w kapeluszu. Ludzie powstrzymywali uśmieszek zaskoczenia za każdym razem, gdy go zdejmował, bo nagle wrażenie młodzieńca, jakie sprawiał, pokrywało się patyną, dowodem upływu czasu. Jednak kluczową cechą Kapustina, której nie posiadał, obejmując stanowisko, a która zmieniła się u niego na zawsze, był sposób patrzenia. Jego spojrzenie stało się niespokojne. Zaczął przebiegać wzrokiem po wszystkim, co miał przed sobą, jakby wcześniej był daltonistą i dopiero teraz odkrył kolory. Jak gdyby słysząc, że danie z makaronu można nazwać sopa seca, „zupą na sucho”, dowiadując się, że przy zachowaniu odpowiednich proporcji ostry smak nie tłumi smaku potrawy, stykając się z żywymi barwami trajineras, tratw z Xochimilco, oglądając wycinanki na Día de Muertos i otrzymując małą cukrową czaszkę z wypisanym na czole jego imieniem oraz ucząc się hiszpańskiego o słodkim brzmieniu, skąpanego w zdrobnieniach (kiedy potrzebował łyżeczki, prosił o cucharita, a gdy chciał kawy, prosił o cafecito), dostrzegł w świecie jakieś niewidoczne połączenia. Gdy przekroczył tę granicę, przylgnął do tej percepcji niczym kolec do liścia opuncji. Nigdy już nie potrafił patrzeć na świat w czarno-biały sposób. Meksyk przeniknął mu do oczu. I nawet w trakcie żałoby po tragicznej śmierci poprzednika nie trwonił czasu i zabrał się do zbierania podpisów pod propozycją, by meksykańscy artyści wysłali próbkę swoich dzieł do ZSRR jako symbol pełnego barw braterstwa i dobrej woli.

Nie było to łatwe zadanie.

Przez dwa lata Kapustin zbierał dzieła, które tymczasem przechowywano w Instytucie Meksykańsko-Rosyjskiej Wymiany Kulturalnej. Wśród zgromadzonych licznych prac znajdowały się ryciny z Pracowni Grafiki Ludowej, obrazy, na których mężczyźni byli wielcy jak góry, płótna przedstawiające ręce w dynamicznym skrócie perspektywicznym. Pozyskano także pewne największe ze wszystkich malowidło, szerokie na dwa metry i wysokie na metr dwadzieścia. Obraz niezwykły, bardzo ciężki – trudno go było nie tylko dźwigać, ale też oglądać. Jego treść nie mogłaby być dziwniejsza. Ukazywał stół o ludzkich nogach pochodzących jakby z rozczłonkowanego ciała. Główną bohaterką sceny była zasiadająca w centrum kobieta o czarnej czuprynie mierzwionej przez ciągnącego za pasma kościotrupa. Otaczał ją groteskowy korowód równie nierzeczywistych postaci: jelonek, dwoje dzieci, Judasz z masy papierowej i zwalisty potwór o głowie skurczonej jak u ofiary łowców głów, który więził kobietę w karykaturalnym uścisku, a wszyscy z nich czekali na ucztę bólu i cierpienia. Przykry widok dla każdego, kto zechciał spojrzeć. Ludzie starali się omijać to dzieło i tylko raz po raz ktoś, kręcąc głową, komentował: „Teraz każde gówno nazywają sztuką”.

I tak dwa lata. Aż pewnego wtorku wiosną 1947 roku Kapustin udał się do instytutu, by wraz z Vasconcelosem, sekretarzem instytucji, zająć się pewnymi sprawami dyplomatycznymi. Przechodząc przez niewielką salkę, w której dopiero co skończył się wykład na temat powieści rosyjskiej, ujrzał na ścianie właśnie ten duży obraz. Spieszczając hiszpański z miękkością typową dla Słowian, zapytał:

– A on co tu robi? Nie powinien być razem z resztą?

Vasconcelos potarł dłonie, jakby ogrzewał je nad ogniem.

– Umieściliśmy go tutaj, bo jak wisi, to mniej zawadza. Ale kiedy zaczniemy pakować dzieła, zabierzemy go, bez obaw.

Rozbiegane spojrzenie Kapustina padło teraz na samo malowidło. Kątem oka obserwował zegar próbujący go zahipnotyzować. Przyglądał mu się przez chwilę, nie wiedząc za bardzo, co począć ani co powiedzieć, jak ktoś, kto dostrzegł owada i powstrzymuje odruch pacnięcia go gazetą. Kapustin i Vasconcelos stali tak w milczeniu przed obrazem jak rywale oczekujący, kto pierwszy rzuci rękawicę. Ambasador zdjął kapelusz, jak gdyby nagle się zorientował, że jest na pogrzebie. W jego łysinie zabłysły światła pomieszczenia.

– Kto jest autorem?

– Autorką – poprawił go Meksykanin. – Żona Diega Rivery… Frida Kahlo, ta niepełnosprawna. – Jego palec zawisł w powietrzu, jakby rachował coś na liczydle. – Znacie ją, ekscelencjo?

– Nie, osobiście nie. Coś tam obiło mi się o „uszitos”. Ostatnio dużo czasu spędza na „hoszpitalu”.

Sekretarz nie poprawił go, tylko skinął głową. O tej kobiecie dużo się w ostatnim czasie mówiło, bo ledwie skończyli ją operować, a już otwierali ją znowu. Jej życie było pełne dramatów.

– To „specjałowa” kobieta, bez wątpienia.

Vasconcelos się zaśmiał.

– Coś źle powiedziałem?

– Nie, nie. Wręcz przeciwnie. W punkt, ekscelencjo. „Specjałowa”, taka właśnie jest.

Ponownie zapadła cisza. Ważyli słowa, jak gdyby Frida z malowidła przysłuchiwała się ich rozmowie.

– Prawie nigdy nie tworzy takich wielkich obrazów… Bo zazwyczaj maluje w łóżku, na leżąco.

Kapustin pokiwał głową.

– Coś tam „słyszyłem”, tak. Przez ten straszny wypadek.

– Tramwajowy. Owszem. Straszny. Co za horror. Biedna, nigdy w pełni nie wydobrzała. Mama powiesiła jej lustro nad łóżkiem i dlatego tak często maluje samą siebie. Ale takiego wielkiego obrazu to nigdy.

– Widać, że tego nie namalowała „leżący”.

– Oczywiście, oczywiście.

Cisza.

Wtedy w Kapustinie doszła do głosu jego przybrana meksykańska tożsamość i wypowiedział zdanie, jakiego nigdy nie mógłby wygłosić w Rosji.

– To dobry obraz.

Vasconcelos się skrzywił.

– Tak się ekscelencji wydaje?

– A wam nie?

– Widywałem lepsze. Dwie Fridy bardziej mi się podoba.

– Cóż – odparł na to Kapustin. – Mniemam, że istnieją obrazy, które nie są do podobania się.

– To do czego są w takim razie?

– Do niepodobania się oczywiście.

Vasconcelos zacisnął wargi w skrywanym pod wąsem uśmiechu. Nie zgadzał się. Wówczas ambasador zwrócił się do niego:

– Trzeba popatrzeć „oczymami”, co są tu. – Złączył kciuk z palcem serdecznym jak Pantokrator i postukał nimi kilka razy w serce.

Niespokojny wzrok Kapustina umknął w dal, gdy wrócił myślami do przeszłości. Zaglądał do swojego wnętrza. I przypominał sobie głosy mówiące o użyteczności sztuki, o jej jakości, o konieczności indoktrynacji za jej pośrednictwem. Głosy przykre dla wewnętrznego ucha niczym zgrzytanie kredą o tablicę.

Vasconcelos potarł o siebie paznokciami zwiniętych dłoni. Dźwięk przypominał przeciągnięcie ołówkiem po zębach grzebienia.

– Posłuchajcie, wasza ekscelencjo, wybaczcie mi natarczywość, ale my w instytucie już jesteśmy gotowi, by wysłać dzieła do Muzeum Sztuki Zachodu, kiedy tylko nam powiecie.

– Nie wątpię, nie wątpię. Napiszę do Związku Radzieckiego jeszcze w „dzisiejszej dni”, by uprzedzić, że nadajemy obrazy.

Po czym włożył kapelusz i pożegnał się mocnym uściskiem dłoni.

Po dwóch latach pracy dyplomatycznej tego majowego wtorku 1947 roku Kapustin wreszcie postanowił wysłać do Muzeum Sztuki Zachodu list zapowiadający zbliżający się transport dziewiętnastu dzieł. Wszystkie były autorstwa sławnych, związanych z reżimem artystów meksykańskich, którym szczególnie zależało na włączeniu prac do muzealnej kolekcji, co poszerzało ich kulturalne i polityczne kręgi odbiorców. Kapustin podyktował list doñi Eladii, uwielbianej przez niego sekretarce, bez której nie wytrzymałby nawet piętnastu dni w meksykańskiej idiosynkrazji. Kobieta przypadła mu w spadku po ekipie Umanskiego, a Kapustin dbał o nią, jakby od tego zależało jego życie, ponieważ była dwujęzyczna i umiała pisać cyrylicą równie sprawnie jak po hiszpańsku. Nigdy nie zapytał jej, skąd zna język – założył, że nauczyła się go na jakimś etapie edukacji akademickiej. Na dodatek, jak gdyby mało jej było zalet, miała w małym palcu stenografię, której to sztuki uczyła się od osiemnastego roku życia, sumiennie szkoląc się do zawodu. Doña Eladia była jedną z tych urzędniczek, które przeżywają swoich przełożonych. Podczas gdy ci przychodzili i odchodzili z każdą zmianą administracji, ona trwała niczym Szymon Słupnik na kolumnie. Służyła Umanskiemu, a teraz Kapustinowi. Nawet najbliższym krewnym nie dała poznać, którego z tych dwóch woli. Była dyskretna, pomocna i niezwykle bystra.

Wystarczyło, że raz podyktował jej list, a doña Eladia tak szybko go przepisała, jak gdyby podszywała rąbek spódnicy na maszynie do szycia, a nie stukała w klawisze. Kliknięcie dźwigni zwalniającej wałek, by wrócił na swoje miejsce, rozbrzmiewało niczym radosna muzyka. Już po kilku minutach sekretarka wkroczyła do gabinetu szefa z uśmiechem rozświetlającym jej krągłą niczym księżyc w pełni twarz. Kapustin odczytał list, starając się ukryć, jak bardzo pęka z dumy; pomyślał krótką chwilę o satysfakcji, jaką przyniosłaby jego praca poprzednikowi, Umanskiemu, po czym chusteczką otarł pot z łysiny, otworzył pióro i niezwłocznie złożył podpis.

– Niech pani go „napilność” wyśle, doño Eladio.

Sekretarka pokiwała głową dyskretnym, wojskowym gestem, prawie nie zdając sobie sprawy, że jednocześnie stuknęła obcasami i zakręciła spódnicą. Wsunęła list do koperty, zapieczętowała ją, przykleiła niezbędne znaczki i umieściła przesyłkę na tacy z korespondencją, którą około południa odbierał na oko dwudziestoletni młodzieniec. Następnie wróciła do swoich codziennych zajęć, nawet przez chwilę sobie nie wyobrażając, że właśnie zmieniła losy pewnej równie skutecznie działającej kobiety oddalonej o dziesięć i pół tysiąca kilometrów.

Część druga

Kobieta i stół

Dostępne w wersji pełnej

Część trzecia

Blizna

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

Bibliografia

Dostępne w wersji pełnej