Zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne - Nathan Filer - ebook + książka

Zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne ebook

Nathan Filer

0,0
28,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka, która zmieni twoje postrzeganie ludzkiej psychiki

Co to znaczy być chorym psychicznie? Czy diagnoza mówi całą prawdę o człowieku? Nathan Filer, doświadczony pielęgniarz psychiatryczny i nagradzany pisarz, zabiera czytelników w podróż do serca psychiatrii, obalając mity i kwestionując utarte przekonania.

W swojej książce przedstawia poruszające historie osób zmagających się z różnymi zaburzeniami, ukazując je z empatią i zrozumieniem. Pokazuje, że za każdą diagnozą kryje się unikalna ludzka opowieść, a medyczne etykiety nie oddają pełni doświadczeń pacjentów.

„Zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne” to lektura obowiązkowa dla każdego, kto pragnie lepiej zrozumieć ludzką psychikę i wyzwania związane z jej leczeniem. To książka, która nie tylko zmienia myślenie, ale także budzi empatię i zachęca do głębszej refleksji.

Otwórz umysł i zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Klauzula poufności

Nie­które z osób przed­sta­wio­nych w tej książce nie zostały zano­ni­mi­zo­wane i nie zmie­niono żad­nych szcze­gó­łów ich histo­rii. Inne zostały zano­ni­mi­zo­wane w mniej­szym lub więk­szym stop­niu. Cza­sami pro­szono mnie jedy­nie o zmianę imie­nia. W innych przy­pad­kach zmie­nia­łem loka­li­za­cję, daty i inne szcze­góły iden­ty­fi­ka­cyjne. Te decy­zje zostały pod­jęte przez osoby, któ­rych histo­rie opi­suję.

N.F.

Dla S.R.C.

Język szaleństwa (i początek naszej rozmowy)

Pamię­tam, kiedy po raz pierw­szy poda­łem siłą leki oso­bie wbrew jej woli. Było to trzy­na­ście lat temu, nie­długo po tym, jak uzy­ska­łem kwa­li­fi­ka­cje pie­lę­gnia­rza zdro­wia psy­chicz­nego i roz­po­czą­łem pracę na oddziale psy­chia­trycz­nym, gdzie zaj­mo­wa­łem się oceną i lecze­niem doro­słych w ostrej fazie poważ­nej cho­roby psy­chicz­nej.

Był tam pacjent (lub użyt­kow­nik usług, klient, syn, brat bądź przy­ja­ciel, w zależ­no­ści od tego, kogo zapy­tasz), któ­rego będę nazy­wać Amit. Amit odma­wiał przyj­mo­wa­nia wszel­kich leków przez pra­wie trzy tygo­dnie, i nie bez powodu. Lek, który mu poda­wa­li­śmy, zawie­rał tru­ci­znę. Został prze­pi­sany przez leka­rza, który celowo i zło­śli­wie chciał mu zaszko­dzić. Fak­tem jest, że lekarz ten – kon­sul­tant psy­chia­tra – został usu­nięty z reje­stru osób upraw­nio­nych do wyko­ny­wa­nia zawodu medycz­nego za znę­ca­nie się nad Ami­tem pod­czas poprzed­nich hospi­ta­li­za­cji, teraz więc pra­co­wał na oddziale nie­le­gal­nie. Część per­so­nelu pie­lę­gniar­skiego o tym wie­działa i była w to zamie­szana.

Pod­czas poran­nego wyda­wa­nia leków Amit sta­nął w drzwiach oddzia­ło­wej apteki, uważ­nie mi się przy­glą­da­jąc. Obser­wo­wał ruch moich rąk nad wóz­kiem z lekami, gdy pota­jem­nie wymie­nia­łem jego zwy­kłe tabletki na te szko­dliwe.

Miał na sobie to samo ubra­nie, w któ­rym spał, i parę sta­rych butów spor­to­wych – jeden but miał ogromne roz­cię­cie z boku. Pewna pacjentka (lub kole­żanka, matka, nauczy­cielka bądź córka) skar­żyła się ostat­nio na zapach Amita. Powie­działa, że za każ­dym razem, gdy sie­dzi w pokoju tele­wi­zyj­nym, robi jej się nie­do­brze. Pro­blem pole­gał na tym, że Amit wie­dział, iż woda dostar­czana do jego pokoju jest celowo ska­żona, więc nie mył się od chwili przy­ję­cia go do szpi­tala. Spró­buję poroz­ma­wiać z nim o tym póź­niej – zna­leźć odpo­wied­nie słowa – ale przy­naj­mniej na razie prio­ry­te­tem były leki.

Dokład­nie spraw­dzi­łem dawkę w jego kar­cie, wło­ży­łem dwie tabletki do prze­zro­czy­stego pla­sti­ko­wego pojem­niczka i poda­łem mu do zaży­cia.

Wpa­try­wał się w nie. Obaj się wpa­try­wa­li­śmy. Spró­bo­wa­łem dodać mu tro­chę otu­chy.

– Wiem, że w tej chwili trudno ci nam zaufać, Amit. Rozu­miem to. Myślimy, że to wszystko przez to, że znowu źle się czu­jesz.

Wie­dział, że kła­mię.

– Wezmę je w swoim pokoju – powie­dział.

Wie­dzia­łem, że kła­mie.

– Wiesz, że tak nie wolno. Przy­kro mi, ale muszę zoba­czyć, jak je poły­kasz.

Ostroż­nie wycią­gnął rękę i wziął ode mnie pojem­nik. Szturch­nął pal­cem tabletki znaj­du­jące się w środku. Jego palce były ciem­no­żółte od tyto­niu.

– Nie. Jesteś w porządku – powie­dział w końcu, odsta­wia­jąc pojem­nik na tacę z lekami i wyco­fu­jąc się z pokoju aptecz­nego, przez cały czas mnie obser­wu­jąc. Gdy odcho­dził dłu­gim kory­ta­rzem w kie­runku swo­jej sypialni, odno­to­wa­łem na jego kar­cie „O” jak „odmowa”. Oczy­wi­ście, że odmó­wił. Dla­czego miałby nie odmó­wić? Gdy­bym był na jego miej­scu, wiem, że zro­bił­bym to samo.

Ale nie wiem, czy odmó­wił­bym z taką samą god­no­ścią, jaką wyka­zał się kilka godzin póź­niej, kiedy po połu­dniu do jego sali wszedł zespół przy­musu bez­po­śred­niego.

Przy­mus bez­po­średni obej­muje legalne (choć kon­tro­wer­syjne) tech­niki, w któ­rych szko­lony jest per­so­nel pie­lę­gniar­ski zdro­wia psy­chicz­nego, aby uczy­nić osobę nie­zdolną do walki. W kolej­nych latach szko­le­nie zostało prze­mia­no­wane na zapo­bie­ga­nie agre­sji i zarzą­dza­nie prze­mocą, co ma uza­sad­nie­nie, jeśli jakaś osoba nisz­czy oddział lub grozi, że kogoś skrzyw­dzi, ale w takich chwi­lach jak ta, za moje pie­nią­dze, pierw­szy opis wydaje się uczciw­szy.

Zespół pod kie­row­nic­twem kon­sul­tanta psy­chia­try nara­dził się i zade­cy­do­wał, że był to ostatni dzień, w któ­rym Amit mógł odmó­wić przyj­mo­wa­nia leków doust­nych, i należy zasto­so­wać przy­mu­sową iniek­cję. Mówiąc języ­kiem psy­chia­trii: jego stan psy­chiczny pogar­szał się z dnia na dzień, był dobrze znany służ­bom zdro­wia psy­chicz­nego i był typowy dla prze­biegu jego cho­roby. Gdy­by­śmy mogli przy­wró­cić poda­wa­nie mu sta­bil­nej dawki leków, praw­do­po­dob­nie dobrze by na nie zare­ago­wał.

Amit sie­dział na łóżku, paląc papie­rosa i dostra­ja­jąc się do zakłó­ceń w prze­no­śnym radio­od­bior­niku. Roz­ma­wiał z kimś, kogo nikt z nas nie widział. Spoj­rzał w górę. Było nas pię­cioro.

– Czy muszę was bła­gać? – zapy­tał.

Mój kolega wyja­śnił mu, jakie ma moż­li­wo­ści w swo­jej sytu­acji. Ale wła­śnie to pyta­nie utkwiło mi w pamięci. Czy muszę was bła­gać? Dla­tego z tru­dem powstrzy­my­wa­łem drże­nie rąk, gdy w końcu przy­trzy­mano go na łóżku, a ja zro­bi­łem mu zastrzyk. Nie pod­jął walki. Nie zapo­bie­ga­li­śmy agre­sji i nie zarzą­dza­li­śmy prze­mocą. Z per­spek­tywy Amita nie mam wąt­pli­wo­ści, że się jej dopu­ści­li­śmy. W tam­tej chwili, nie­za­leż­nie od tego, jak dobre były moje inten­cje, świa­do­mie uczest­ni­czy­łem w jego cier­pie­niu.

Mniej wię­cej w tym cza­sie zaczą­łem pisać powieść. Miesz­ka­łem w bied­niej­szej czę­ści śród­mie­ścia Bri­stolu, w małym miesz­kanku, które dzie­li­łem z innymi loka­to­rami, i mię­dzy swo­imi zmia­nami na oddziale spę­dza­łem dłu­gie godziny przy biurku (lub czę­ściej prze­mie­rza­łem nie­wielką prze­strzeń w nadziei, że fizyczny ruch ciała pomoże w cudowny spo­sób odna­leźć inspi­ra­cję skrytą w moim umy­śle pod jakimś kamie­niem).

Wyobra­ża­łem sobie, jak wygląda życie mło­dego męż­czy­zny, który cierpi na objawy dziw­nej i powszech­nie nie­zro­zu­mia­nej cho­roby (lub przy­pa­dło­ści, stanu, traumy, zja­wi­ska, klą­twy bądź daru, w zależ­no­ści od tego, kogo zapy­tasz), a także jak wygląda życie rodziny i przy­ja­ciół tego męż­czy­zny. Wyobra­że­nie to było fik­cją, ale fik­cją, która czer­pała z moich bar­dzo praw­dzi­wych uczuć zwią­za­nych z opieką psy­chia­tryczną, a także z wielu moich oso­bi­stych doświad­czeń z dzie­ciń­stwa. Myślę, że wła­śnie stąd bie­rze się wyobraź­nia. Świa­do­mie lub nie­świa­do­mie odko­pu­jemy wspo­mnie­nia naszych prze­żyć – tego, co widzie­li­śmy, robi­li­śmy, czy­ta­li­śmy, czu­li­śmy, na co mie­li­śmy nadzieję, co spie­przy­li­śmy, czego pra­gnę­li­śmy, żało­wa­li­śmy i całą resztę – a następ­nie prze­kształ­camy je – tro­chę tu, tro­chę tam – aż stają się czymś zupeł­nie nowym. Jed­nak dla boha­tera mojej opo­wie­ści doświad­cze­nie i wyobraź­nia stały się nie­ro­ze­rwal­nie splą­tane, tak że nie wie­dział już, co jest praw­dziwe, a co dzieje się tylko w jego gło­wie. Dla mnie zro­zu­mie­nie i reago­wa­nie na to, przez co prze­cho­dziła ta osoba, było przede wszyst­kim ćwi­cze­niem wyobraźni. Albo ina­czej: aktem empa­tii.

Jest to coś, co łączy pisa­nie powie­ści (i czy­ta­nie ich) z opieką psy­chia­tryczną. Aby dobrze wyko­ny­wać każdą z tych czyn­no­ści, potrzeba mnó­stwa empa­tii; dąże­nia do zro­zu­mie­nia i podzie­la­nia uczuć innych ludzi. Oczy­wi­ście jako autor bele­try­styki mia­łem rów­nież za zada­nie wymy­ślić pro­blemy, z któ­rymi musia­łem się uczu­ciowo utoż­sa­miać. Cho­ciaż kiedy myśla­łem o Ami­cie, praw­do­po­dob­nie robi­łem to rów­nież dość czę­sto jako pie­lę­gniarz.

Mój boha­ter zatem prze­ży­wał trudne chwile.

Posta­no­wi­łem nie dia­gno­zo­wać go w powie­ści, ale gdy­bym to zro­bił, praw­do­po­dob­nie sta­wiał­bym na schi­zo­fre­nię.

Schizofrenia

Nie­złe słowo, prawda?

Cie­kaw jestem, czy mógł­byś cze­goś dla mnie spró­bo­wać? Powiedz kilka razy na głos słowo „schi­zo­fre­nia”. Nie pod nosem. Powiedz to naprawdę. Powiedz to na tyle gło­śno, byś poczuł się skrę­po­wany, byś miał obawy, że ktoś to usły­szy. Wypo­wiedz je na tyle gło­śno, by ktoś mógł je usły­szeć.

Poczuj jego kształt. Pozo­stań z nim przez chwilę. Zasta­nów się, co wywo­łuje w tobie to słowo. Jakie myśli się z nim wiążą? Jakie uczu­cia?

Dobrze. To inte­rak­tywną część tej książki mamy już za sobą. Obie­cuję, że teraz pozwolę ci czy­tać. Pamię­taj jed­nak, że pod tym sło­wem skry­wają się całe ludz­kie życia.

Ter­min „schi­zo­fre­nia” wywo­dzi się od grec­kiego skhi­zein – roz­sz­cze­piać – i phrēn – umysł. Nic dziw­nego, że postrze­ga­nie osoby mają­cej dwie lub wię­cej odręb­nych oso­bo­wo­ści prze­trwało w publicz­nej wyobraźni przez tak długi czas w nie­zmie­nio­nej postaci. To jed­nak kom­pletny non­sens.

Wyja­śnijmy to od samego początku: schi­zo­fre­nia nie ozna­cza roz­dwo­je­nia oso­bo­wo­ści. Nie ozna­cza też oso­bo­wo­ści mno­giej czy naprze­mien­nej. Ale stwier­dze­nie, czym nie jest schi­zo­fre­nia, jest znacz­nie łatwiej­sze od zde­fi­nio­wa­nia, czym jest.

W psy­chia­trii, psy­cho­lo­gii, gene­tyce, neu­ro­nauce i w łonie róż­nych orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym oraz grup pro­wa­dzą­cych kam­pa­nie toczy się wia­ry­godna i czę­sto gorąca debata na temat wszyst­kiego – od przy­czyn i czyn­ni­ków ryzyka po kate­go­ry­za­cję i lecze­nie, a nawet tego, czy cała kon­cep­cja dia­gnozy nie wyczer­pała już swo­jej uży­tecz­no­ści (jeśli w ogóle kie­dy­kol­wiek była uży­teczna) i czy nie nale­ża­łoby jej stwo­rzyć od pod­staw lub cał­ko­wi­cie z niej zre­zy­gno­wać.

Jeśli mie­li­by­śmy nie­zo­bo­wią­zu­jąco zabrać głos w tej deba­cie, pierw­szą rze­czą, która sta­nie się jasna, jest to, że w odnie­sie­niu do cho­roby psy­chicz­nej nie ma cze­goś takiego, jak „nie­kon­tro­wer­syjny język” – i doty­czy to już samego okre­śle­nia „cho­roba psy­chiczna”.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, kon­tro­wer­sje wokół ter­minu sku­piają się na tym, jak bar­dzo jest on medyczny. Weźmy na przy­kład rze­czow­nik zbio­rowy okre­śla­jący osoby korzy­sta­jące z usług w zakre­sie zdro­wia psy­chicz­nego. W cza­sie, gdy odby­wa­łem staż pie­lę­gniar­ski, nazwa „pacjent” nie­mal cał­ko­wi­cie wyszła z łask, zachę­cano nas, aby­śmy zamiast niego sto­so­wali sfor­mu­ło­wa­nie „użyt­kow­nik usług” – ku cał­ko­wi­tej dez­orien­ta­cji wielu użyt­kow­ników usług.

W rze­czy­wi­sto­ści ter­min ten poja­wił się już dawno temu. Był owo­cem dzie­się­cio­leci kam­pa­nii pro­wa­dzo­nych przez ludzi, któ­rzy sami byli „pacjen­tami” w sys­te­mie psy­chia­trycz­nym i któ­rzy zde­cy­do­wa­nie odrzu­cali medyczne kono­ta­cje tego ter­minu: że impli­kuje on bier­ność wobec leka­rza, który wie naj­le­piej, potę­gu­jąc poczu­cie ubez­wła­sno­wol­nie­nia. Pre­fe­ro­wano ter­min „użyt­kow­nik usług”, ponie­waż defi­niuje grupę wła­śnie przez korzy­sta­nie z usług, a nie przez rolę cho­rego.

Mamy już więc początki roz­łamu ide­olo­gicz­nego. Jeśli jesteś użyt­kow­ni­kiem usług zdro­wia psy­chicz­nego i wie­rzysz, że twoje nie­po­ko­jące myśli i uczu­cia są cho­robą przy­pusz­czal­nie zlo­ka­li­zo­waną w twoim mózgu i zasad­ni­czo taką samą jak każda cho­roba fizyczna, to możesz myśleć o sobie jako o pacjen­cie. Osta­tecz­nie, jeśli jesteś taki sam jak pacjenci korzy­sta­jący z opieki zdro­wot­nej z powodu zła­ma­nych kości, zapa­le­nia płuc, raka, cukrzycy i infek­cji klatki pier­sio­wej, to dla­czego miał­byś być nazy­wany ina­czej?

Jeśli jed­nak wyzna­jesz pogląd – podzie­lany przez wiele osób, w tym wielu spe­cja­li­stów zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym – że nawet naj­bar­dziej nie­po­ko­jące myśli, naj­bar­dziej eks­tre­malne zmiany nastroju i naj­bar­dziej nie­ty­powe zacho­wa­nia nie są obja­wami cho­roby, lecz natu­ralną reak­cją na nie­roz­ła­do­waną traumę lub bole­sne wyda­rze­nia życiowe, to postrze­ga­nie tego w kate­go­riach dia­gnozy medycz­nej, która nie­uchron­nie zaczyna się od uzna­nia cię za „pacjenta”, może być bar­dzo pro­ble­ma­tyczne.

Okre­śle­nie „użyt­kow­nik usług” było uwa­żane za bar­dziej neu­tralne i dla­tego zyskało akcep­ta­cję. Ale co z ludźmi takimi jak Amit? Ludźmi, któ­rzy są prze­trzy­my­wani w szpi­ta­lach i leczeni wbrew swo­jej woli? Czy zbio­rowy rze­czow­nik „usłu­go­biorca” naprawdę jest dla nich odpo­wiedni? Czy możemy z czy­stym sumie­niem powie­dzieć, że korzy­stają z usług służby zdro­wia psy­chicz­nego?

Praw­do­po­dob­nie nie.

Obec­nie coraz licz­niej­sza staje się grupa ludzi, któ­rzy nie chcą sto­so­wać żad­nego z tych ter­mi­nów i zbio­rowo iden­ty­fi­kują się jako „oca­lali”, pod­czas gdy bry­tyj­skie Kró­lew­skie Kole­gium Psy­chia­trów nie­dawno powró­ciło do nazy­wa­nia ich „pacjen­tami”. A jeśli wszystko to brzmi skom­pli­ko­wa­nie i jest nazna­czone poli­tyką, to dla­tego, że wła­śnie tak jest. Ledwo prze­śli­znę­li­śmy się po powierzchni1.

Aż kusi, żeby w tym momen­cie prze­wró­cić oczami.

Zacy­tuję słowa, które wypo­wie­dział boha­ter mojej powie­ści, gdy po raz pierw­szy usły­szał okre­śle­nie „użyt­kow­nik usług”:

Mają dla nas wiele nazw. Użyt­kow­nicy usług muszą być naj­now­szą z nich. Sądzę, że gdzieś są ludzie, któ­rym płacą za wymy­śla­nie takich gów­nia­nych nazw.

Pomy­śla­łem o Ste­vie. Zde­cy­do­wa­nie jest typem, który mówiłby „użyt­kow­nik usług”. Powie­działby to tak, jakby nale­żał mu się tytuł szla­checki za to, jaki jest wraż­liwy i wspie­ra­jący2.

(Dla wyja­śnie­nia dodam, że Steve jest pra­cow­ni­kiem służby zdro­wia psy­chicz­nego zain­spi­ro­wa­nym tym, co uwa­ża­łem za swoje naj­gor­sze cechy zawo­dowe).

Przy­ta­czam ten cytat, ponie­waż uwa­żam, że odro­bina cyni­zmu nie jest niczym złym. Jak w przy­padku każ­dej żar­li­wej debaty nie­mal na pewno każda z jej stron działa na rzecz wła­snego inte­resu i kie­ruje się wła­snymi uprze­dze­niami. Nie­mniej jed­nak myślę rów­nież, że poważ­nym błę­dem byłoby odrzu­ce­nie któ­rej­kol­wiek z tych kwe­stii jako nie­istot­nej. Tak, to spór o język. Ale w sza­lo­nym, sza­lo­nym świe­cie opieki psy­chia­trycz­nej język jest wszyst­kim. Pro­stą prawdą, z którą zmie­rzymy się bar­dziej szcze­gó­łowo póź­niej, jest to, że przy­tła­cza­jąca więk­szość dia­gnoz psy­chia­trycz­nych nie jest sta­wiana na pod­sta­wie badań krwi, ska­nów mózgu ani niczego w tym rodzaju. To rów­nież słowa, które ludzie wypo­wia­dają – lub któ­rych nie mówią – inter­pre­to­wane są przez pro­fe­sjo­na­li­stów i w takim samym stop­niu jak wszystko inne decy­dują o dia­gnozie.

A język dia­gnozy ma moc głę­bo­kiego zmie­nia­nia ludz­kiego życia, na dobre lub na złe.

To pro­wa­dzi nas z powro­tem do słowa, które wypo­wie­dzie­li­śmy na głos kilka chwil temu. A jeśli coś tak pozor­nie nie­win­nego, jak pro­ste słowo „pacjent”, jest przed­mio­tem takich kon­tro­wer­sji, możemy sobie wyobra­zić ponurą burzę pole­mik wiru­jącą wokół naprawdę obszer­nego tematu schi­zo­fre­nii.

Mając to na uwa­dze, chcę pod­jąć pewne zobo­wią­za­nie. Od tego aka­pitu ter­mi­no­lo­gia w tej książce będzie albo bez­po­śred­nio odzwier­cie­dlać tę uży­waną przez ludzi, któ­rych spo­ty­kam (lub któ­rych pisma cytuję), albo będzie dążyć do wyka­za­nia, że naj­czę­ściej uży­wane ter­miny – prze­jęte w dużej mie­rze ze świata medy­cyny – repre­zen­tują tylko jeden spo­sób myśle­nia. Z tego powodu schi­zo­fre­nia sta­nie się tak zwaną schi­zo­fre­nią, a cho­roba psy­chiczna – tak zwaną cho­robą psy­chiczną. W innych wypad­kach użyję cudzy­słowu lub innego wskaź­nika, aby­śmy pamię­tali, że ist­nieją nar­ra­cje alter­na­tywne.

Powie­ścio­pi­sarz we mnie wzdraga się na myśl o nie­po­rad­no­ści tego tek­stu (pod­czas gdy inna część mnie nie­szcze­gól­nie rado­śnie przy­sia­dła na tej nie­he­blo­wa­nej żer­dzi), nie­mniej mam nadzieję, że zosta­nie on ode­brany jako to, czym jest: szczera próba oka­za­nia sza­cunku zarówno tym, któ­rzy znaj­dują pocie­sze­nie w języku medy­cyny, jak i tym, któ­rzy zostali prze­zeń zra­nieni.

Dobrze. Wypró­bujmy to.

Kon­tro­wer­sje wokół tak zwa­nej schi­zo­fre­nii są tak stare jak sama „cho­roba”.

No pro­szę. To wcale nie było takie trudne.

Jeśli zaś cho­dzi o to, jak stara jest tak zwana schi­zo­fre­nia, nie trzeba chyba doda­wać, że na ten temat toczy się debata.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, jej odkry­cie – lub wyna­le­zie­nie – przy­pi­suje się nie­miec­kiemu psy­chia­trze Emi­lowi Kra­epe­li­nowi (1856–1926). Był pierw­szym leka­rzem, który opi­sał „otę­pie­nie wcze­sne”, które zaob­ser­wo­wał u pacjen­tów psy­chia­trycz­nych i błęd­nie zdia­gno­zo­wał jako wcze­sną cho­robę mózgu powo­du­jącą dez­in­te­gra­cję poznaw­czą. Nazwał je demen­tia pra­ecox. Następ­nie, pod­czas wykładu w Ber­li­nie 24 kwiet­nia 1908 roku, współ­cze­sny Kra­epe­li­nowi Eugen Bleu­lar (1857–1939) przed­sta­wił sku­teczny argu­ment za zmianą poję­cia – naro­dziła się schi­zo­fre­nia.

Kra­epe­lin i Bleu­lar nie mogli jed­nak prze­wi­dzieć, że ich tajem­ni­cze nowe zabu­rze­nie o egzo­tycz­nie brzmią­cej nazwie będzie z cza­sem postrze­gane jako istota psy­chia­trii; stan, który defi­niuje dys­cy­plinę3.

Jest to rów­nież krwawe pole bitwy, na któ­rym toczą się naj­bar­dziej zacie­kłe ide­olo­giczne spory na temat sza­leń­stwa i jego zna­czeń4.

I uwierz mi na słowo, gdy mówię, że te spory są zacie­kłe. Wiele kwe­stii, które zostaną omó­wione w tej książce, jest rów­nież w tej chwili przed­mio­tem dys­ku­sji wio­dą­cych kli­ni­cy­stów i naukow­ców zaj­mu­ją­cych się zdro­wiem psy­chicz­nym. A jeśli zda­rzy ci się choć pobież­nie rzu­cić okiem na te spory w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, nie będziesz musieć długo prze­wi­jać dys­ku­sji, by natknąć się na to, co „Men­tal Health Today” nazywa „gorzką dyna­miką anta­go­ni­styczną”5. Co cie­kawe, duża część tej wro­go­ści kon­cen­truje się wokół dwóch pokrew­nych pro­fe­sji, które ści­śle współ­pra­cują i które w oczach wielu ludzi są jed­nym i tym samym. Mówię tutaj o odręb­nych, ale powią­za­nych dys­cy­pli­nach psy­chia­trii i psy­cho­lo­gii.

Lek­sy­kon opieki psy­chia­trycz­nej zawiera wiele słów zaczy­na­ją­cych się od „psych-” – dokład­nie jest ich 3466. Słowa te, przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka, będą znane więk­szo­ści czy­tel­ni­ków. Tra­fiły one do języka potocz­nego dzięki kul­tu­rze popu­lar­nej. Jed­nak czę­sto są nad­uży­wane i mylone. Poświęćmy więc chwilę na zapo­zna­nie się z kil­koma z nich.

Psychologia

Psy­cho­lo­gia jest poję­ciem naj­szer­szym ze wszyst­kich słów z przed­rost­kiem „psych-”, które poja­wiają się na kar­tach tej książki. To nauka zaj­mu­jąca się powsta­wa­niem i prze­bie­giem pro­ce­sów psy­chicz­nych, cechami psy­chicz­nymi czło­wieka i regu­la­cją jego sto­sun­ków z oto­cze­niem. Jest to dys­cy­plina nie­zwy­kle roz­le­gła i róż­no­rodna (jeśli myślisz lub czu­jesz, psy­cho­lo­gia ma na ten temat jakąś teo­rię).

Psy­cho­lo­gia kli­niczna jest jedną z wielu spe­cja­li­za­cji w ramach psy­cho­lo­gii i to ona będzie nas tu naj­bar­dziej zaj­mo­wać. Kon­cen­truje się ona na zro­zu­mie­niu, pro­fi­lak­tyce i tera­pii zabu­rzeń i dys­funk­cji psy­chicz­nych oraz zabu­rzeń zacho­wa­nia – czę­sto nazy­wa­nych „cho­ro­bami psy­chicz­nymi”.

Spe­cja­li­ści, któ­rzy prak­ty­kują psy­cho­lo­gię kli­niczną, nazy­wani są psy­cho­lo­gami kli­nicz­nymi. Aby zostać psy­cho­lo­giem kli­nicz­nym, trzeba ukoń­czyć stu­dia licen­cjac­kie z psy­cho­lo­gii i odbyć kolejne trzy­let­nie stu­dia magi­ster­skie (w Pol­sce należy ukoń­czyć pię­cio­let­nie stu­dia magi­ster­skie a nstęp­nie odbyć spe­cja­li­za­cję – przyp. red.). Główną metodą lecze­nia sto­so­waną przez psy­cho­lo­gów jest psy­cho­te­ra­pia (kolejne słowo zaczy­na­jące się od „psych-”). Cza­sami nazy­wamy ją po pro­stu „roz­mo­wami tera­peu­tycz­nymi”.

Ist­nieją nie­zli­czone warianty roz­mów tera­peu­tycz­nych, począw­szy od psy­cho­ana­lizy, opra­co­wa­nej przez Zyg­munta Freuda pod koniec XIX wieku, po obec­nie bar­dziej modne tera­pie oparte na uważ­no­ści i tera­pię poznaw­czo-beha­wio­ralną (ang. cogni­tive beha­vio­ral the­rapy – CBT).

Wielu spe­cja­li­stów, któ­rych usły­szymy w tej książce, to psy­cho­lo­go­wie kli­niczni.

Psychiatria

W prze­ci­wień­stwie do psy­cho­lo­gii psy­chia­tria jest zawo­dem medycz­nym. Osoby prak­ty­ku­jące psy­chia­trię nazy­wane są psy­chia­trami. Są to leka­rze, któ­rzy zwy­kle odby­wają pię­cio­let­nie stu­dia w szkole medycz­nej, a następ­nie spe­cja­li­zują się w zdro­wiu psy­chicz­nym.

Podob­nie jak psy­cho­lo­go­wie zaj­mują się cier­pie­niem psy­chicz­nym, ale czę­sto kładą więk­szy nacisk na przy­czyny bio­lo­giczne i tera­pię medyczną. Innymi słowy, przed­sta­wiają cho­robę psy­chiczną jako – przy­naj­mniej czę­ściowo – kon­se­kwen­cję braku rów­no­wagi che­micz­nej w mózgu, którą można napra­wić za pomocą innych sub­stan­cji che­micz­nych. Dla­tego też psy­chia­trzy (w prze­ci­wień­stwie do psy­cho­lo­gów kli­nicz­nych) czę­sto prze­pi­sują leki. Należy jed­nak dodać, że wielu psy­chia­trów ofe­ruje rów­nież tera­pie oparte na roz­mo­wie.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii psy­chia­trzy są rów­nież odpo­wie­dzialni za podej­mo­wa­nie więk­szej liczby decy­zji doty­czą­cych zatrzy­ma­nia i przy­mu­so­wego lecze­nia osób na mocy ustawy o zdro­wiu psy­chicz­nym.

W bry­tyj­skiej Naro­do­wej Służ­bie Zdro­wia – podob­nie jak w więk­szo­ści zachod­nich sys­te­mów opieki zdro­wot­nej – domi­nu­ją­cym para­dyg­ma­tem kon­cep­tu­ali­za­cji i lecze­nia poważ­nych zabu­rzeń psy­chicz­nych stało się podej­ście bio­me­dyczne, naj­bar­dziej koja­rzone z psy­chia­trią.

Nie zawsze tak było. W naszej dłu­giej histo­rii prób radze­nia sobie z ludz­kim sza­leń­stwem swoje pięć minut miały roz­ma­ite ide­olo­gie. Jeśli cof­niemy się wystar­cza­jąco daleko, nie­uchron­nie napo­tkamy demony i duchy (które, rzecz jasna, na­dal wystę­pują w nie­któ­rych kul­tu­rach).

Nawet jesz­cze w XX wieku nowo powstała pro­fe­sja psy­chia­trii nie była zbyt­nio zain­te­re­so­wana bio­lo­gicz­nymi mecha­ni­zmami powsta­wa­nia zabu­rzeń psy­chicz­nych7. Czy też może wła­ści­wiej byłoby stwier­dzić, że po począt­ko­wych i osta­tecz­nie bez­owoc­nych wysił­kach zna­le­zie­nia sza­leń­stwa wpi­sa­nego w fizyczną mate­rię mózgu psy­chia­tria zwró­ciła uwagę na psy­cho­ana­lizę i przez wiele lat histo­ria życia i dzie­ciń­stwa danej osoby była uwa­żana za naj­waż­niej­szą przy pró­bie jego zro­zu­mie­nia i lecze­nia.

Dopiero w dzie­się­cio­le­ciach po II woj­nie świa­to­wej nastą­pił roz­wój psy­chia­trii, co w połą­cze­niu z wyna­le­zie­niem nowych leków i opu­bli­ko­wa­niem legen­dar­nego już sys­temu kla­sy­fi­ka­cji zabu­rzeń psy­chicz­nych (wię­cej na ten temat póź­niej) spra­wiło, że nowo­cze­sna psy­chia­tria wcią­gnęła swoją flagę na maszt jako dys­cy­plina praw­dzi­wie medyczna w tym sen­sie, w jakim rozu­miemy ten ter­min dzi­siaj.

Wiele osób – w tym psy­chia­trów, innych pra­cow­ni­ków służby zdro­wia i osób korzy­sta­ją­cych z usług psy­chia­trycz­nych – uważa, że to postęp i wyraźny znak, iż zmie­rzamy we wła­ści­wym kie­runku.

Nie­mniej jed­nak wiele innych osób – w tym psy­chia­trów, innych pra­cow­ni­ków służby zdro­wia i osób korzy­sta­ją­cych z usług psy­chia­trycz­nych – zaj­muje sta­no­wi­sko bar­dzo kry­tyczne i oba­wia się, że wyrzą­dzamy wię­cej szkody niż pożytku.

Psychoza

Ze wszyst­kich słów zaczy­na­ją­cych się od „psych-” w tej książce ter­mi­nem naj­bar­dziej obcią­żo­nym popu­lar­nymi błęd­nymi prze­ko­na­niami jest psy­choza. Jest to ważne nie tylko dla­tego, że to słowo jest powszech­nie uwa­żane za cechę defi­niu­jącą tak zwaną schi­zo­fre­nię.

Pamię­tam, kiedy po raz pierw­szy spo­tka­łem się z nim w warun­kach kli­nicz­nych. Mia­łem dzie­więt­na­ście lat i zaczy­na­łem pracę w służ­bie zdro­wia psy­chicz­nego jako asy­stent opieki zdro­wot­nej, zapew­nia­jąc krót­ko­ter­mi­nową opiekę na oddzia­łach, na któ­rych bra­ko­wało per­so­nelu. Tacy asy­stenci są czę­sto wysoko wykwa­li­fi­ko­wa­nymi i dobrze wyszko­lo­nymi pra­cow­ni­kami szpi­tali. Ja taki nie byłem. Moja roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna nie trwała dłu­żej niż dzie­sięć minut i doty­czyła głów­nie mojej dys­po­zy­cyj­no­ści. Cho­dzi o to, że nic nie wie­dzia­łem. Pamię­tam, jak przy­sze­dłem na pierw­szą zmianę. Było to w szpi­talu psy­chia­trycz­nym na obrze­żach Bri­stolu – poło­żo­nym w parku sta­rym, wik­to­riań­skim przy­tułku i zakła­dzie dla obłą­ka­nych. Trza­ska­jący domo­fon umiesz­czony na zamknię­tych drzwiach wej­ścio­wych pole­cił mi udać się do pokoju pie­lę­gniar­skiego. Zawa­ha­łem się. Obok wszyst­kich zwy­kłych obaw, które towa­rzy­szą roz­po­czę­ciu każ­dej nowej pracy, poja­wiło się coś jesz­cze. Do tego momentu moje jedyne doświad­cze­nie z tak zwaną poważną cho­robą psy­chiczną pocho­dziło z dru­giej ręki – z ksią­żek, fil­mów, tele­wi­zji i bru­ko­wych gazet, które rodzice czy­tali przez całe moje dzie­ciń­stwo. Mia­łem głowę pełną uprze­dzeń i błęd­nych prze­ko­nań na temat insty­tu­cji psy­chia­trycz­nych, schro­nisk i domów waria­tów oraz rodza­jów ludzi, któ­rzy w nich prze­by­wali.

Gorącz­kowo robi­łem notatki, gdy pie­lę­gniarki z poprzed­niej zmiany, jedna po dru­giej, wcho­dziły do zagra­co­nego pokoju, aby prze­ka­zać istotne szcze­góły doty­czące pacjen­tów, z któ­rymi pra­co­wały, oraz tego, co należy zro­bić przez resztę dnia. Ni­gdy wcze­śniej nie napi­sa­łem słowa „psy­cho­tyczny”. Nie byłem nawet pewien, jak się je pisze. Ale teraz pisa­łem je w kółko. Nie wie­dzia­łem, co to zna­czy, ale towa­rzy­szyło temu uczu­cie – fizyczne uczu­cie, odczu­walny ucisk w klatce pier­sio­wej.

Pod­czas swo­jego pierw­szego dyżuru spę­dzi­łem więk­szość czasu, sie­dząc w ponu­rej palarni, pijąc her­batę z „psy­cho­tycz­nymi ludźmi” i zasta­na­wia­jąc się, co powi­nie­nem powie­dzieć. Pamię­tam, że spo­tka­łem kobietę, która docho­dziła do sie­bie po pierw­szym epi­zo­dzie cze­goś, co mogło być „zabu­rze­niem dwu­bie­gu­no­wym” – jej stan się popra­wiał, ale była strasz­nie roz­trzę­siona. Zacią­gnęła się zachłan­nie papie­ro­sem i powie­działa mi, że zanim tra­fiła na oddział, nie wie­działa, że takie miej­sca naprawdę ist­nieją.

„Ja też nie”, pomy­śla­łem.

Choć nie jest to szcze­gól­nie pre­cy­zyjny ter­min, w naj­szer­szym i naj­bar­dziej uprosz­czo­nym uję­ciu psy­choza opi­suje zja­wi­sko utraty kon­taktu z rze­czy­wi­sto­ścią – a w każ­dym razie utraty kon­taktu z tym, co więk­szość innych ludzi postrzega jako rze­czy­wi­stość.

Nie jest uwa­żana za cho­robę samą w sobie, choć z pew­no­ścią może być jej obja­wem. Jest to na przy­kład typowa cecha więk­szo­ści form demen­cji.

Wielu z nas doświad­czy psy­chozy w jakimś momen­cie życia; możemy nawet aktyw­nie do niej dążyć. Jest to pożą­dany efekt wielu nar­ko­ty­ków rekre­acyj­nych. Jeśli spró­bo­wa­łeś LSD i nie znie­kształ­ciło ono rady­kal­nie two­jego doświad­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści, to suge­ruję zna­le­zie­nie nowego dilera.

Ważne jest, że to, co nazy­wamy psy­chozą, może być rów­nież reak­cją na eks­tre­malny stres lub traumę. Jak powiemy to jesz­cze raz póź­niej, wiele osób zro­zu­mie to jako rodzaj adap­ta­cji psy­cho­lo­gicz­nej, nie­udana stra­te­gia radze­nia sobie lub forma opo­wia­da­nia histo­rii w umy­śle w odpo­wie­dzi na nie­zno­śnie bole­sne wyda­rze­nia życiowe. Nie­za­leż­nie od przy­czyny psy­choza jest powszech­nie doświad­czana poprzez halu­cy­na­cje i uro­je­nia. Halu­cy­na­cje to medyczna nazwa nadana fał­szy­wym doświad­cze­niom zmy­sło­wym, czyli to wra­że­nia zmy­słowe (słu­chowe, wzro­kowe, doty­kowe itd.) powsta­jące bez dzia­ła­nia bodźca zewnętrz­nego – sły­sze­nie gło­sów lub widze­nie rze­czy, któ­rych inni ludzie nie mogą usły­szeć ani zoba­czyć. Uro­je­nia to zazwy­czaj fał­szywe i nie­uza­sad­nione prze­ko­na­nia nie­ustę­pu­jące pod wpły­wem logicz­nej argu­men­ta­cji ani dowo­dów potwier­dza­ją­cych ich błęd­ność. Prze­ko­na­nie Amita, że celowo zatru­wamy wodę dostar­czaną do jego sypialni można nazwać uro­je­niem. Można je też nazwać zro­zu­miałą reak­cją na to, co się z nim działo.

Więk­szość osób, u któ­rych zdia­gno­zo­wano schi­zo­fre­nię, doświad­cza tego rodzaju ode­rwa­nia od rze­czy­wi­sto­ści. Czę­sto – choć nie zawsze – jest to bar­dzo nie­po­ko­jące i może pro­wa­dzić do dziw­nych zacho­wań, gdy dana osoba pró­buje sobie radzić i prze­trwać w swoim zmie­nio­nym, wro­gim świe­cie.

Psy­choza może być główną cechą tak zwa­nej schi­zo­fre­nii, ale w żad­nym wypadku nie jest to cały obraz zja­wi­ska.

Inne objawy mogą obej­mo­wać: dez­in­te­gra­cję pro­cesu myśle­nia, zabu­rze­nia języ­kowe; nie­ty­powe zacho­wa­nia i ruchy, zmniej­sze­nie eks­pre­sji emo­cjo­nal­nej lub nie­ade­kwatne reak­cje emo­cjo­nalne, zabu­rze­nia uwagi i znaczne wyco­fa­nie spo­łeczne.

Czę­sto objawy te dzie­lone są (nieco myląco) na pozy­tywne i nega­tywne. W tym przy­padku „pozy­tywny” nie ozna­cza, że objaw jest korzystny lub dobry, ale raczej że jest dodat­kiem do świa­do­mo­ści danej osoby. Halu­cy­na­cje i uro­je­nia są zatem obja­wami pozy­tywnymi, pod­czas gdy wyco­fa­nie spo­łeczne, awo­li­cja (brak moty­wa­cji i chęci do podej­mo­wa­nia celo­wych, nawet przy­jem­nych aktyw­no­ści) i ubó­stwo mowy są obja­wami nega­tyw­nymi, ponie­waż każdy z nich repre­zen­tuje coś, co zostało utra­cone.

W popu­lar­nym wykła­dzie TED8 pro­fe­sor Elyn Saks, eks­pertka w dzie­dzi­nie zdro­wia psy­chicz­nego, która sama żyje z dia­gnozą schi­zo­fre­nii, stwier­dziła: „Umysł schi­zo­fre­nika nie jest podzie­lony, ale roz­bity”9. Jest to zja­wi­sko zaska­ku­jąco powszechne. Od lat mówi się, że na całym świe­cie dotyka ono śred­nio jed­nej na sto osób, choć roz­kład ten jest daleki od rów­no­mier­nego10. Wskaź­niki zabu­rzeń psy­cho­tycz­nych, w tym tak zwa­nej schi­zo­fre­nii, są wyż­sze u męż­czyzn niż u kobiet. Są one rów­nież wyż­sze w młod­szych gru­pach wie­ko­wych oraz w mniej­szo­ściach raso­wych i etnicz­nych. Ist­nieje też ogromne zróż­ni­co­wa­nie, nie tylko w zależ­no­ści od osoby, ale i miej­sca. Wię­cej na ten temat póź­niej.

* * *

Wspo­mnia­łem, że nie­długo po ukoń­cze­niu szko­le­nia i roz­po­czę­ciu pracy jako zare­je­stro­wany pie­lę­gniarz opieki psy­chia­trycz­nej pod­ją­łem rów­nież próbę napi­sa­nia powie­ści. Jest taki ładny cytat z Petera Cooka, który dobrze pod­su­mo­wuje moje doświad­cze­nia na tym polu: „Spo­tka­łem na impre­zie pew­nego czło­wieka. Powie­dział: «Piszę powieść», a ja na to: «Naprawdę? Ja też nie»”.

A jed­nak zale­d­wie dzie­więć lat po tym, jak po raz pierw­szy usia­dłem przed kom­pu­te­rem, by bez­na­dziej­nie wpa­try­wać się w pustą stronę na ekra­nie, moja powieść – jakimś cudem – przy­jęła finalną postać i tra­fiła do księ­garń11. Wiele może się wyda­rzyć w ciągu dzie­wię­ciu lat. Porzu­ci­łem pracę pie­lę­gnia­rza, by zająć się bada­niami nad zdro­wiem psy­chicz­nym na uni­wer­sy­te­cie w Bri­stolu. Uro­dziła mi się córeczka, oże­ni­łem się i zasta­na­wia­łem się, czy nie powi­nie­nem kie­dyś spró­bo­wać napi­sać kolej­nej książki i czy moje zdro­wie psy­chiczne to prze­trwa. Wtedy z mojej lśnią­cej nowo­ścią strony autor­skiej napły­nęły do mnie liczne maile.

Były to wia­do­mo­ści od ludzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tka­łem, ale któ­rzy prze­czy­tali moją fik­cyjną histo­rię mło­dego męż­czy­zny ze „schi­zo­fre­nią” i poświę­cili czas, aby skon­tak­to­wać się ze mną i podzie­lić wła­snymi histo­riami – praw­dzi­wymi histo­riami – cza­sami dla­tego, że były podobne; cza­sami dla­tego, że były zupeł­nie inne.

Ta roz­mowa sta­wała się coraz bogat­sza, w miarę jak spo­ty­ka­łem coraz wię­cej ludzi, pisząc i mówiąc o zdro­wiu psy­chicz­nym.

Wiele z opo­wia­da­nych mi histo­rii było przy­gnę­bia­ją­cych, inne pełne nadziei. Rzadko kiedy miały one tak sta­ran­nie wymy­ślony począ­tek, śro­dek i koniec, jaki mogłem stwo­rzyć jako pisarz. Prawdą o dziw­nym zja­wi­sku, które nazy­wamy cho­robą psy­chiczną, jest to, że jest ono bez­ładne i cha­otyczne; może być nie­zwy­kle trudno nadać mu sens, ale to nie zna­czy, że nie powin­ni­śmy pró­bo­wać. Zdro­wie psy­chiczne każ­dego z nas jest kru­che. Bycie czę­ścią tej roz­mowy służy nam wszyst­kim.

Tym wła­śnie jest ta książka: czę­ścią roz­mowy.

Chciał­bym przed­sta­wić kilka osób, które mia­łem szczę­ście poznać. Opo­wiem ich histo­rie, a po każ­dej z nich zasta­no­wię się przez chwilę nad tym, czego może nas nauczyć i jakie sta­wia nam pyta­nia.

Roz­wa­żymy takie tematy, jak styg­ma­ty­za­cja (i dla­czego obecne roz­mowy na temat styg­ma­ty­za­cji mogą mijać się z celem), dia­gnoza (i dla­czego dia­gno­styka psy­chia­tryczna to bar­dzo grzą­ski grunt), przy­czyny „cho­roby psy­chicz­nej” (i dla­czego nikt nie może powie­dzieć z abso­lutną pew­no­ścią, co spra­wia, że dana osoba staje się „chora”), uro­je­nia i halu­cy­na­cje (i w jaki spo­sób są one czę­ścią naszego życia przez cały czas) oraz leki psy­chia­tryczne (rów­nież to, o czym nie mówią nam „ulotki infor­ma­cyjne dla pacjen­tów”).

W deba­tach cha­rak­te­ry­zu­ją­cych się coraz bar­dziej spo­la­ry­zo­wa­nymi sta­no­wi­skami spró­bu­jemy bar­dziej rewo­lu­cyj­nego podej­ścia, pole­ga­ją­cego na pró­bie zacho­wa­nia otwar­tego umy­słu.

Mam nadzieję, że w ten spo­sób uda nam się roz­wiać kilka bar­dziej szko­dli­wych mitów i oba­lić kilka ste­reo­ty­pów, które tak upar­cie wywo­łuje samo słowo „schi­zo­fre­nia”, a także że zyskamy pewną jasność co do naszego wła­snego samo­po­czu­cia psy­chicz­nego i samo­po­czu­cia innych.

Sza­lony Kape­lusz­nik (ten z Bat­mana, nie z Przy­gód Ali­cji w Kra­inie Cza­rów) wyja­śnił kie­dyś, że próba zro­zu­mie­nia sza­leń­stwa za pomocą logiki „nie różni się od szu­ka­nia ciem­no­ści za pomocą pochodni”12. Pomi­ja­jąc fakt, że to czarny cha­rak­ter i raczej nie­zbyt dobre uoso­bie­nie zdro­wia psy­chicz­nego w lite­ra­tu­rze (choćby i komik­so­wej), Kape­lusz­nik ma jed­nak rację. Logika badań nauko­wych – które z pew­no­ścią będą sta­no­wić część tej książki – może nas zapro­wa­dzić tylko do pew­nego momentu. Jest jesz­cze jedna część tego, co nazy­wamy cho­robą psy­chiczną, część, która na zawsze pozo­sta­nie poza zasię­giem ana­lizy sta­ty­stycz­nej, praw­do­po­do­bień­stwa i krzy­wych roz­kładu. Lub nie­ziem­skich obra­zów obra­zo­wa­nia neu­ro­che­micz­nego.

Jest nią osoba. To jej histo­ria.

Sie­dząc w szpi­tal­nej palarni pod­czas swo­jego pierw­szego dyżuru na oddziale w cha­rak­te­rze opie­kuna asy­stenta, byłem zbyt zde­ner­wo­wany, by otwo­rzyć usta. Nie mia­łem poję­cia, co powie­dzieć, co przez przy­pa­dek spra­wiło, że praw­do­po­dob­nie zro­bi­łem naj­lep­szą rzecz w tej sytu­acji. Słu­cha­łem. Nie zawsze można zna­leźć wła­ściwe słowa, ale mimo to można brać udział w roz­mo­wie. Zawsze możemy tro­chę pospa­ce­ro­wać z ludźmi, posie­dzieć z nimi, posłu­chać ich.

Dziennikarka

Uciekinierka

Po tym, jak uznano ją za naj­bar­dziej poszu­ki­waną prze­stęp­czy­nię w Wiel­kiej Bry­ta­nii, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Erica Cromp­ton wybrała się na krótki spa­cer do lokal­nego super­mar­ketu, gdzie kupiła butelkę wybie­la­cza z zamia­rem wypi­cia go.

Zatrzy­mała się na chwilę, by spoj­rzeć na sto­jak z gaze­tami, i potwier­dziły się jej naj­gor­sze obawy. „Daily Mir­ror” – gazeta, do któ­rej wcze­śniej pisała arty­kuły – roz­po­częła kam­pa­nię nie­na­wi­ści prze­ciwko niej. Każde z pozo­sta­łych pism zamie­ściło jakiś nagłó­wek i histo­rię doty­czącą popeł­nio­nych przez nią prze­stępstw. Obej­mo­wały one uwię­zie­nie i napaść sek­su­alną na przy­ja­ciółkę z cza­sów stu­diów, jej podej­rzaną rolę w nie­wy­ja­śnio­nym mor­der­stwie mło­dego męż­czy­zny na impre­zie w jakimś lon­dyń­skim skło­cie oraz jej udział w spi­sku mają­cym na celu zde­to­no­wa­nie bomby w kom­plek­sie biu­ro­wym Canary Wharf we wschod­nim Lon­dy­nie wkrótce po 11 wrze­śnia 2001 roku. Były też inne prze­stępstwa, zbyt liczne, by Erica mogła je sobie wszyst­kie przy­po­mnieć. Jej podwójne życie dobie­gało końca. Poli­cja była coraz bli­żej. Na noc­nym nie­bie krą­żyły śmi­głowce.

Ści­ska­jąc butelkę wybie­la­cza, Erica pospiesz­nie wró­ciła do domu. Te ulice były jej obce. W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat czę­sto się prze­pro­wa­dzała, rzadko pozo­sta­jąc w jed­nej pracy lub miesz­ka­niu dłu­żej niż kilka mie­sięcy. Naj­czę­ściej zmie­niała miej­sca w obrę­bie Lon­dynu, kilka razy prze­no­siła się do Nowego Jorku. Ostat­nio miesz­kała i pra­co­wała w połu­dnio­wej Anglii jako wykła­dow­czyni uni­wer­sy­tecka. To wła­śnie tam sprawy zaczęły się naprawdę kom­pli­ko­wać, ale nie było sensu dłu­żej o tym myśleć. W tej chwili szła ulicą w pod­upa­dłej dziel­nicy Bir­ming­ham, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z każ­dym, kogo mijała, prze­ko­nana, że wszy­scy dokład­nie wie­dzą, kim jest i co zro­biła. Co dziw­niej­sze: ci ludzie wie­dzieli rów­nież, co zamie­rza zro­bić. I byli z tego zado­wo­leni. „Dzięki Bogu, w końcu umrze”.

Po powro­cie do miesz­ka­nia Erica wzięła kubek ze wspól­nej kuchni i zamknęła się w sypialni.

Napeł­niła kubek wybie­la­czem i wypiła go.

Sie­dem lat póź­niej wciąż czuje jego smak, jego gęstość i gorycz.

Roz­ma­wiamy sobie w nie­ska­zi­tel­nie czy­stym, peł­nym dzieł sztuki salo­nie Eriki w jej domu w Derby – mię­dzy nami na dywa­nie stoi otwarta zabyt­kowa walizka, z któ­rej na pod­łogę wysy­pują się wycinki z jej licz­nych arty­ku­łów i tek­stów redak­cyj­nych dla kra­jo­wych bru­kow­ców, lśnią­cych maga­zy­nów mody, roz­ma­itych cha­łup­ni­czych fan­zi­nów i poważ­nych cza­so­pism nauko­wych.

Z tru­dem powstrzy­muje odruch wymiotny na to wspo­mnie­nie.

– To po pro­stu trudne – wyja­śnia. – Myśle­nie o tym okrop­nym pokoju i moich współ­lo­ka­to­rach, któ­rzy nie wie­dzieli, co się dzieje. I moja zupeł­nie nie­wspie­ra­jąca rodzina.

Waltonowie13 i Totalny Burdel

Erica dora­stała w zamoż­nej, malow­ni­czej wio­sce Acton Trus­sell nie­da­leko Staf­ford. Jej mama była gospo­dy­nią domową, a tata sprze­da­wał gaśnice. Erica opi­suje wcze­sne dzie­ciń­stwo jako idyl­liczne – przy­naj­mniej tak jej mama lubiła myśleć o tym okre­sie. Szyła ubra­nia dla Eriki i jej młod­szej sio­stry. Szyła im szkolne mun­durki. A nawet sama robiła dżem, który tra­fiał do kana­pek z brą­zo­wego chleba w ich śnia­da­niów­kach. Erica suge­ruje, że to wszystko miało wpływ na ich życie:

– Myślę, że mama lubiła myśleć, że jeste­śmy Wal­to­nami.

Jej rodzice dora­stali w bie­dzie na robot­ni­czych osie­dlach, ale pie­nią­dze nie były już pro­ble­mem. Firma gaśni­cza jej ojca radziła sobie wyjąt­kowo dobrze. Pod rzą­dami That­cher szybko się boga­cili, wspi­na­jąc się po szcze­blach dra­biny spo­łecz­nej. Pytam Ericę, czy uważa, że jej wycho­wa­nie było typowe dla klasy śred­niej, ale kręci głową i okre­śla je jako nuwo­ry­szow­skie.

Wspo­mina, że w wieku ośmiu lat, po zakoń­cze­niu naucza­nia począt­ko­wego, bła­gała rodzi­ców, by wysłali ją do pry­wat­nej szkoły. Była nie­zwy­kle zmo­ty­wo­wana i wyraź­nie pamięta roz­mowę z rodzi­cami przy­ja­ciółki z wio­ski, któ­rzy wtła­czali jej do głowy, jak ważne jest uzy­ska­nie jak naj­lep­szego startu w życiu. Osta­tecz­nie jed­nak Erica poszła do lokal­nej szkoły pań­stwo­wej, a jej tata kupił sobie nowe BMW. Wiele lat póź­niej, w ramach cze­goś, co Erica nazywa „Pro­jekt Tata”, dowie­działa się, ile dokład­nie kosz­to­wało to BMW i ile kosz­to­wałoby cze­sne w pry­wat­nej szkole.

Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego Erica w szkole radziła sobie dosko­nale. Była ładna, popu­larna i ambitna. Została młodą dzien­ni­karką BBC New­sro­und14 i pisała sztuki i pro­gramy radiowe, w któ­rych potem wystę­po­wała z przy­ja­ciółmi. Była też eks­cen­tryczna.

– Lubi­łam wymy­ślać różne rze­czy – mówi mi. – Na przy­kład szłam do dyrek­tora szkoły i mówi­łam: „Panie dyrek­to­rze, czy wie pan, że dzi­siaj jest Naro­dowy Dzień Pizzy?”, i pró­bo­wa­łam nakło­nić go do zamó­wie­nia pizzy dla wszyst­kich uczniów.

Zało­żyła też w szkol­nej sali gim­na­stycz­nej wła­sną grupę gim­na­styczną i namó­wiła inne dzieci, aby się zapi­sały. Nie­ustan­nie snuła skom­pli­ko­wane plany, a opo­wia­da­jąc mi o nich, zapo­ży­czyła ter­min pro­sto z pod­ręcz­nika psy­chia­trii: goni­twa myśli. Jest to wyra­że­nie powszech­nie koja­rzone z tak zwa­nymi zabu­rze­niami mania­kal­nymi, jak na przy­kład cho­roba dwu­bie­gu­nowa, i opi­suje zabu­rze­nia toku myśle­nia pole­ga­jące na jego skraj­nym przy­spie­sze­niu i wystę­po­wa­niu prze­sko­ków myślo­wych z jed­nego wątku na inny.

Jest to rów­nież – oczy­wi­ście – cał­ko­wi­cie nor­malna cecha ener­gicz­nego i cie­ka­wego inte­lek­tu­al­nie dziecka. Zatrzy­muję się nad tym tylko z powodu tego, co Erica mówi dalej:

– Ni­gdy nie byłam prze­śla­do­wana za to, że byłam inna. Ale byłam inna.

– Twój tata zro­bił coś strasz­nego – powie­działa jej mama. – To nie twoja wina.

Erica miała jede­na­ście lat i ukry­wała się w toa­le­cie. Słu­chała, jak mama krzy­czy na tatę, żeby zosta­wił ich w spo­koju:

– Dzieci śpią, dzieci śpią!

Wywa­żał drzwi wej­ściowe.

Tą straszną rze­czą według mamy Eriki było to, że jej tata miał romans. Potem nastą­pił gwał­towny i burz­liwy roz­pad ich mał­żeń­stwa, a Erica i jej młod­sza sio­stra zna­la­zły się pośrodku. Sio­stra pora­dziła sobie z tą traumą, zamy­ka­jąc się w swoim pokoju i z nikim nie roz­ma­wia­jąc.

To Erica była osobą, któ­rej mama czę­sto się zwie­rzała. Zaczęła mocno pić i pijana czę­sto budziła Ericę późno w nocy, sia­dała na jej łóżku i opo­wia­dała o tym, jakim dra­niem był jej ojciec. To był straszny czas. Koniec Wal­to­nów i począ­tek tego, co Erica nazywa teraz Total­nym Bur­de­lem.

Za brak wła­ści­wego rodzaju miło­ści w domu Erica zaczęła odgry­wać się w szkole. W wieku dwu­na­stu lat czę­sto waga­ro­wała, wyjeż­dżała na wieś z przy­ja­ciółmi i paliła trawkę lub upi­jała się cydrem do wymio­tów. W wieku lat czter­na­stu lub pięt­na­stu odkryła kluby nocne i tward­sze nar­ko­tyki. Zaczęła zaży­wać dużo amfy (kosz­tu­jące 5 fun­tów por­cje „Pink Cham­pa­gne”, które piła lub wcią­gała). Tra­ciła orien­ta­cję w życiu. Pew­nego razu wyszła z zajęć teatral­nych, by zapa­lić w toa­le­cie, i pró­bo­wała wznie­cić pożar. Rolka papieru toa­le­to­wego wisiała w pla­sti­ko­wej osło­nie i Erica ją pod­pa­liła. Była znu­dzona, roz­draż­niona i miała wszystko w dupie. Znik­nęły jej dzie­cięce ambi­cje. Kiedy w końcu opu­ściła szkołę z czte­rema mier­nymi na świa­dec­twie ukoń­cze­nia szkoły śred­niej, jedyne, na czym jej zale­żało, to zna­leźć pracę jako sprzą­taczka, kupić ładne ciu­chy i balo­wać w klu­bach.

Cie­kaw byłem, co na to wszystko jej rodzice. Erica odpo­wiada zwięźle:

– Mama sta­rała się, jak mogła, ale nie można wycho­wy­wać małych dzieci, gdy się jest pija­nym.

Do akcji wkro­czył tata, który teraz miesz­kał ze swoją nową dziew­czyną. Iro­nią losu jest to, że prze­ku­pił Ericę, by pozo­stała w szkole, obie­cu­jąc jej zakup nowego samo­chodu – czar­nego fiata uno z alu­mi­nio­wymi fel­gami. Zapi­sała się do lokal­nego col­lege’u, aby dostać dyplom BTEC15 w pro­jek­to­wa­niu mody. Wybrała ten kie­ru­nek, gdyż spo­dzie­wała się, że to będzie łatwi­zna. A tym­cza­sem oka­zało się, że ma do tego talent. Cho­ciaż jej stan psy­chiczny wciąż, jak sama mówi, balan­so­wał na kra­wę­dzi. Wspo­mina dzień na uczelni, lek­cję rysunku. Wła­śnie wró­ciła na zaję­cia po prze­rwie na papie­rosa, zajęła swoje miej­sce i roz­sy­pała się. Szar­pał nią nie­po­ha­mo­wany, gło­śny szloch, który trwał może pół godziny, i nikt nie był w sta­nie jej uspo­koić. W końcu nauczy­ciel musiał ode­słać ją do domu. Do dziś Erica nie ma poję­cia, co się z nią wtedy stało. Rów­nież w cza­sie nauki w szkole, po zerwa­niu z chło­pa­kiem, Erica zaczęła nad­uży­wać środ­ków prze­czysz­cza­ją­cych, sta­jąc się, jak sama to nazywa, „funk­cjo­nu­jącą buli­miczką”.

Mimo to dobrze radziła sobie w szkole, a kilka lat póź­niej bez pro­blemu dostała się na stu­dia zwią­zane z modą na Uni­wer­sy­te­cie Mid­dle­sex, zdaw­szy egza­min w sukience, którą sama zapro­jek­to­wała i uszyła. Prze­pro­wa­dziła się do Lon­dynu, do małego wynaj­mo­wa­nego miesz­kanka w dziel­nicy Beth­nal Green we wschod­niej czę­ści mia­sta. Miesz­ka­nie było urzą­dzone w stylu lat sześć­dzie­sią­tych, z poma­rań­czo­wymi lami­no­wa­nymi bla­tami. Erica je poko­chała. Kupiła zabyt­kowe krze­sła w pawie oczka i „Chiń­ską dziew­czynę” Tret­chi­koffa do powie­sze­nia na ścia­nie. Polu­biła swoją współ­lo­ka­torkę, polu­biła stu­dia. Budo­wała swój dom. W końcu udało się jej prze­brnąć przez Totalny Bur­del. A potem sprawy przy­brały gor­szy obrót.

Ponowne narodziny

Wspo­mnie­nie jest nieco zamglone, ale wyglą­dało to mniej wię­cej tak. Erica sie­działa w stu­denc­kiej knajpce i nie czuła się zbyt dobrze. Mar­twiła się, że jej mama pije i że odkąd ona sama prze­pro­wa­dziła się do Lon­dynu, nie może jej poma­gać. Mar­twiła się, że jej tata też nie pomaga. Mar­twiła się, że nie jest taka szczu­pła jak inne dziew­czyny na jej kur­sie. Mar­twiła się, że jej współ­lo­ka­torka chciała, aby wypro­wa­dziły się z miesz­ka­nia w Beth­nal Green i zna­la­zły coś więk­szego z kimś trze­cim. Mar­twiła się tym, że tak bar­dzo ją to wszystko mar­twi, i w dodatku nie miała pew­no­ści co do swo­jej sek­su­al­no­ści. Musiała wyglą­dać na przy­gnę­bioną, ponie­waż ktoś pod­szedł, by ją pocie­szyć.

Erica znała tę dziew­czynę z widze­nia z zajęć. Pocho­dziła z Korei Połu­dnio­wej i impo­no­wała jej swoim oby­ciem i opa­no­wa­niem. Erica poczuła się wzru­szona, że taka dziew­czyna w ogóle poświęca jej czas, pyta­jąc, co się stało, doda­jąc otu­chy. Zaczęła myśleć o niej nie­omal jak o aniele zesła­nym z góry, gdy dziew­czyna powie­działa: „Ujrzysz świa­tło”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wgląd w angiel­sko­ję­zyczną debatę na temat tego, jaki jest naj­bar­dziej odpo­wiedni rze­czow­nik zbio­rowy dla opi­sa­nia tych z nas, któ­rzy korzy­stają z usług służby zdro­wia psy­chicz­nego, zob.: D.M.B. Chri­st­mas, A. Swe­eney, Service User, Patient, Survi­vor or Client… Has the Time Come to Return to “Patient”?, „Bri­tish Jour­nal of Psy­chia­try”, 2016, t. 209, s. 9–13, doi: 10.1192/bjp.bp.115.167221. [wróć]

2. Cyt. za: N. Filer, The Shock of the Fall, Lon­don 2013. Wyd. pol­skie: Zapy­taj księ­żyć, Alba­tros, War­szawa 2015. [wróć]

3. G.M. Goodwin, J.R. Ged­des, What is the hear­tland of psy­chia­try?, „Bri­tish Jour­nal of Psy­chia­try”, 2007, t. 191, s. 189–191, doi: 10.1192/bjp.bp.107.036343. [wróć]

4. Po raz pierw­szy prze­czy­ta­łem o schi­zo­fre­nii rozu­mia­nej jako istota [ang. hear­tland – cen­trum, sedno, istota] psy­chia­trii w „Bri­tish Jour­nal of Psy­chia­try”. To emo­cjo­nalny, dziw­nie tery­to­rialny opis. Nie jest to okre­śle­nie uży­wane współ­cze­śnie, ale wciąż traf­nie opi­suje to, co jest przed­mio­tem nader emo­cjo­nal­nej i zabor­czej debaty. Myślę, że byłby to cał­kiem przy­zwo­ity tytuł książki na ten temat, gdyby ktoś był na tyle nie­roz­sądny, aby pod­jąć się jej napi­sa­nia. [wróć]

5. Psy­chia­tri­sts and Psy­cho­lo­gi­sts Pledge to End „Bit­ter” Adver­sa­rial Dyna­mic, „Men­tal Health Today”, 27 XI 2018, https://www.men­tal­he­al­th­to­day.co.uk/news/men­tal-health-pro­fes­sion/psy­chia­tri­sts-and-psy­cho­lo­gi­sts-pledge-to-end-bit­ter-adver­sa­rial-dyna­mic (dostęp: 7 X 2024). [wróć]

6. Aby dać ci jakąś per­spek­tywę, powiem tylko, że to o 343 razy wię­cej niż w debiu­tanc­kim albu­mie z 1994 roku Anta McPar­tlina i Dec­lana Don­nelly’ego pt. Psy­che, któ­rzy wołali: „wreck the mic – psy­che!”. [wróć]

7. Psy­chia­tria jako spe­cja­li­za­cja medyczna ofi­cjal­nie powstała w 1808 roku, kiedy nie­miecki lekarz Johann Chri­stian Reil wpadł na pomysł połą­cze­nia grec­kiego psy­che ozna­cza­ją­cego duszę, umysł lub tchnie­nie życia (i tym samym umiesz­cza­jąc póź­niej­szą pracę Ant & Deca w praw­dzi­wie filo­zo­ficz­nym kon­tek­ście) z iatros – lekarz, uzdro­wi­ciel. [wróć]

8. Orga­ni­za­cja non-pro­fit powstała w 1984 roku pod nazwą TED (ang. Tech­no­logy, Enter­ta­in­ment and Design – tech­no­lo­gia, roz­rywka i design), począt­kowo sku­pia­jąca kil­ka­set osób spo­ty­ka­ją­cych się na dorocz­nych kon­fe­ren­cjach w Kali­for­nii. Dziś to zja­wi­sko glo­balne, pro­pa­gu­jące „idee warte roz­po­wszech­nia­nia”, zazwy­czaj w for­mie krót­kich, moc­nych wystą­pień, nazy­wa­nych TED talks (przyp. tłum.). [wróć]

9. Elyn Saks’s TED talk, A Tale of Men­tal Ill­ness – from the Inside, www.ted.com/talks/elyn_saks_seeing_mental_illness/ (dostęp: 7 X 2024). Swoje doświad­cze­nia Elyn Saks opi­suje rów­nież nie­zwy­kle żywo i szcze­gó­łowo w pamięt­niku pt. Schi­zo­fre­nia. Moja droga przez sza­leń­stwo, Burda, War­szawa 2014. [wróć]

10. Aby zapo­znać się z przej­mu­jąco poetyc­kim spoj­rze­niem na sta­ty­stykę „jeden na stu”, zob. Jenny Robert­son, Uni­nvi­ted Guest: A Family’s Jour­ney in Schi­zo­ph­re­nia, Leigh 1997. [wróć]

11. Zatem tak, nie muszę doda­wać, że pisa­nie powie­ści było dla mnie naprawdę bar­dzo, bar­dzo, bar­dzo trudne, na co czę­sto reago­wa­łem, prze­sta­jąc pisać. Jest to tech­nika dosko­nale znana począt­ku­ją­cym pisa­rzom, a ja z całego serca ją popie­ram. [wróć]

12. „Bat­man Detec­tive Comics”, 2003, t. 1, nr 789, Mimsy Were the Boro­go­ves. [wróć]

13.Wal­to­no­wie (The Wal­tons) – ame­ry­kań­ski serial tele­wi­zyjny na moty­wach powie­ści Earla Ham­nera Jr. Spen­cer’s Moun­tain oraz filmu pod tym samym tytu­łem. Akcja serialu roz­grywa się w fik­cyj­nym mia­steczku Wal­ton’s Moun­tain, na wiej­skich tere­nach stanu Wir­gi­nia w latach 30. XX wieku. Fabuła serialu kon­cen­truje się na codzien­nym życiu w dobie wiel­kiego kry­zysu oraz w cza­sie II wojny świa­to­wej mał­żeń­stwa Wal­tonów – Johna i Oli­vii – z sied­mior­giem dzieci oraz rodzi­cami Johna (przyp. tłum.). [wróć]

14. „New­sro­und Press Pack for BBC” – pro­jekt BBC zachę­ca­jący mło­dych ludzi do prze­sy­ła­nia tek­stów, pomy­słów, rapor­tów itp., które mogą następ­nie zna­leźć się na inter­ne­to­wych stro­nach kor­po­ra­cji lub w biu­le­ty­nie BBC (przyp. tłum.). [wróć]

15. Busi­ness and Tech­no­logy Edu­ca­tion Coun­cil – insty­tu­cja edu­ka­cyjna w bry­tyj­skim sys­te­mie szkol­nic­twa. Zaj­muje się pro­wa­dze­niem kur­sów przy­go­to­wu­ją­cych do pracy w okre­ślo­nym zawo­dzie, np. sztuka i pro­jek­to­wa­nie, biz­nes, infor­ma­tyka, gastro­no­mia, hydrau­lika, sport itd. Dyplom BTEC umoż­li­wia kon­ty­nu­owa­nie nauki na szcze­blu uni­wer­sy­tec­kim (przyp. tłum.). [wróć]