28,00 zł
Książka, która zmieni twoje postrzeganie ludzkiej psychiki
Co to znaczy być chorym psychicznie? Czy diagnoza mówi całą prawdę o człowieku? Nathan Filer, doświadczony pielęgniarz psychiatryczny i nagradzany pisarz, zabiera czytelników w podróż do serca psychiatrii, obalając mity i kwestionując utarte przekonania.
W swojej książce przedstawia poruszające historie osób zmagających się z różnymi zaburzeniami, ukazując je z empatią i zrozumieniem. Pokazuje, że za każdą diagnozą kryje się unikalna ludzka opowieść, a medyczne etykiety nie oddają pełni doświadczeń pacjentów.
„Zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne” to lektura obowiązkowa dla każdego, kto pragnie lepiej zrozumieć ludzką psychikę i wyzwania związane z jej leczeniem. To książka, która nie tylko zmienia myślenie, ale także budzi empatię i zachęca do głębszej refleksji.
Otwórz umysł i zmień swoje spojrzenie na zdrowie psychiczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Niektóre z osób przedstawionych w tej książce nie zostały zanonimizowane i nie zmieniono żadnych szczegółów ich historii. Inne zostały zanonimizowane w mniejszym lub większym stopniu. Czasami proszono mnie jedynie o zmianę imienia. W innych przypadkach zmieniałem lokalizację, daty i inne szczegóły identyfikacyjne. Te decyzje zostały podjęte przez osoby, których historie opisuję.
N.F.
Dla S.R.C.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy podałem siłą leki osobie wbrew jej woli. Było to trzynaście lat temu, niedługo po tym, jak uzyskałem kwalifikacje pielęgniarza zdrowia psychicznego i rozpocząłem pracę na oddziale psychiatrycznym, gdzie zajmowałem się oceną i leczeniem dorosłych w ostrej fazie poważnej choroby psychicznej.
Był tam pacjent (lub użytkownik usług, klient, syn, brat bądź przyjaciel, w zależności od tego, kogo zapytasz), którego będę nazywać Amit. Amit odmawiał przyjmowania wszelkich leków przez prawie trzy tygodnie, i nie bez powodu. Lek, który mu podawaliśmy, zawierał truciznę. Został przepisany przez lekarza, który celowo i złośliwie chciał mu zaszkodzić. Faktem jest, że lekarz ten – konsultant psychiatra – został usunięty z rejestru osób uprawnionych do wykonywania zawodu medycznego za znęcanie się nad Amitem podczas poprzednich hospitalizacji, teraz więc pracował na oddziale nielegalnie. Część personelu pielęgniarskiego o tym wiedziała i była w to zamieszana.
Podczas porannego wydawania leków Amit stanął w drzwiach oddziałowej apteki, uważnie mi się przyglądając. Obserwował ruch moich rąk nad wózkiem z lekami, gdy potajemnie wymieniałem jego zwykłe tabletki na te szkodliwe.
Miał na sobie to samo ubranie, w którym spał, i parę starych butów sportowych – jeden but miał ogromne rozcięcie z boku. Pewna pacjentka (lub koleżanka, matka, nauczycielka bądź córka) skarżyła się ostatnio na zapach Amita. Powiedziała, że za każdym razem, gdy siedzi w pokoju telewizyjnym, robi jej się niedobrze. Problem polegał na tym, że Amit wiedział, iż woda dostarczana do jego pokoju jest celowo skażona, więc nie mył się od chwili przyjęcia go do szpitala. Spróbuję porozmawiać z nim o tym później – znaleźć odpowiednie słowa – ale przynajmniej na razie priorytetem były leki.
Dokładnie sprawdziłem dawkę w jego karcie, włożyłem dwie tabletki do przezroczystego plastikowego pojemniczka i podałem mu do zażycia.
Wpatrywał się w nie. Obaj się wpatrywaliśmy. Spróbowałem dodać mu trochę otuchy.
– Wiem, że w tej chwili trudno ci nam zaufać, Amit. Rozumiem to. Myślimy, że to wszystko przez to, że znowu źle się czujesz.
Wiedział, że kłamię.
– Wezmę je w swoim pokoju – powiedział.
Wiedziałem, że kłamie.
– Wiesz, że tak nie wolno. Przykro mi, ale muszę zobaczyć, jak je połykasz.
Ostrożnie wyciągnął rękę i wziął ode mnie pojemnik. Szturchnął palcem tabletki znajdujące się w środku. Jego palce były ciemnożółte od tytoniu.
– Nie. Jesteś w porządku – powiedział w końcu, odstawiając pojemnik na tacę z lekami i wycofując się z pokoju aptecznego, przez cały czas mnie obserwując. Gdy odchodził długim korytarzem w kierunku swojej sypialni, odnotowałem na jego karcie „O” jak „odmowa”. Oczywiście, że odmówił. Dlaczego miałby nie odmówić? Gdybym był na jego miejscu, wiem, że zrobiłbym to samo.
Ale nie wiem, czy odmówiłbym z taką samą godnością, jaką wykazał się kilka godzin później, kiedy po południu do jego sali wszedł zespół przymusu bezpośredniego.
Przymus bezpośredni obejmuje legalne (choć kontrowersyjne) techniki, w których szkolony jest personel pielęgniarski zdrowia psychicznego, aby uczynić osobę niezdolną do walki. W kolejnych latach szkolenie zostało przemianowane na zapobieganie agresji i zarządzanie przemocą, co ma uzasadnienie, jeśli jakaś osoba niszczy oddział lub grozi, że kogoś skrzywdzi, ale w takich chwilach jak ta, za moje pieniądze, pierwszy opis wydaje się uczciwszy.
Zespół pod kierownictwem konsultanta psychiatry naradził się i zadecydował, że był to ostatni dzień, w którym Amit mógł odmówić przyjmowania leków doustnych, i należy zastosować przymusową iniekcję. Mówiąc językiem psychiatrii: jego stan psychiczny pogarszał się z dnia na dzień, był dobrze znany służbom zdrowia psychicznego i był typowy dla przebiegu jego choroby. Gdybyśmy mogli przywrócić podawanie mu stabilnej dawki leków, prawdopodobnie dobrze by na nie zareagował.
Amit siedział na łóżku, paląc papierosa i dostrajając się do zakłóceń w przenośnym radioodbiorniku. Rozmawiał z kimś, kogo nikt z nas nie widział. Spojrzał w górę. Było nas pięcioro.
– Czy muszę was błagać? – zapytał.
Mój kolega wyjaśnił mu, jakie ma możliwości w swojej sytuacji. Ale właśnie to pytanie utkwiło mi w pamięci. Czy muszę was błagać? Dlatego z trudem powstrzymywałem drżenie rąk, gdy w końcu przytrzymano go na łóżku, a ja zrobiłem mu zastrzyk. Nie podjął walki. Nie zapobiegaliśmy agresji i nie zarządzaliśmy przemocą. Z perspektywy Amita nie mam wątpliwości, że się jej dopuściliśmy. W tamtej chwili, niezależnie od tego, jak dobre były moje intencje, świadomie uczestniczyłem w jego cierpieniu.
Mniej więcej w tym czasie zacząłem pisać powieść. Mieszkałem w biedniejszej części śródmieścia Bristolu, w małym mieszkanku, które dzieliłem z innymi lokatorami, i między swoimi zmianami na oddziale spędzałem długie godziny przy biurku (lub częściej przemierzałem niewielką przestrzeń w nadziei, że fizyczny ruch ciała pomoże w cudowny sposób odnaleźć inspirację skrytą w moim umyśle pod jakimś kamieniem).
Wyobrażałem sobie, jak wygląda życie młodego mężczyzny, który cierpi na objawy dziwnej i powszechnie niezrozumianej choroby (lub przypadłości, stanu, traumy, zjawiska, klątwy bądź daru, w zależności od tego, kogo zapytasz), a także jak wygląda życie rodziny i przyjaciół tego mężczyzny. Wyobrażenie to było fikcją, ale fikcją, która czerpała z moich bardzo prawdziwych uczuć związanych z opieką psychiatryczną, a także z wielu moich osobistych doświadczeń z dzieciństwa. Myślę, że właśnie stąd bierze się wyobraźnia. Świadomie lub nieświadomie odkopujemy wspomnienia naszych przeżyć – tego, co widzieliśmy, robiliśmy, czytaliśmy, czuliśmy, na co mieliśmy nadzieję, co spieprzyliśmy, czego pragnęliśmy, żałowaliśmy i całą resztę – a następnie przekształcamy je – trochę tu, trochę tam – aż stają się czymś zupełnie nowym. Jednak dla bohatera mojej opowieści doświadczenie i wyobraźnia stały się nierozerwalnie splątane, tak że nie wiedział już, co jest prawdziwe, a co dzieje się tylko w jego głowie. Dla mnie zrozumienie i reagowanie na to, przez co przechodziła ta osoba, było przede wszystkim ćwiczeniem wyobraźni. Albo inaczej: aktem empatii.
Jest to coś, co łączy pisanie powieści (i czytanie ich) z opieką psychiatryczną. Aby dobrze wykonywać każdą z tych czynności, potrzeba mnóstwa empatii; dążenia do zrozumienia i podzielania uczuć innych ludzi. Oczywiście jako autor beletrystyki miałem również za zadanie wymyślić problemy, z którymi musiałem się uczuciowo utożsamiać. Chociaż kiedy myślałem o Amicie, prawdopodobnie robiłem to również dość często jako pielęgniarz.
Mój bohater zatem przeżywał trudne chwile.
Postanowiłem nie diagnozować go w powieści, ale gdybym to zrobił, prawdopodobnie stawiałbym na schizofrenię.
Niezłe słowo, prawda?
Ciekaw jestem, czy mógłbyś czegoś dla mnie spróbować? Powiedz kilka razy na głos słowo „schizofrenia”. Nie pod nosem. Powiedz to naprawdę. Powiedz to na tyle głośno, byś poczuł się skrępowany, byś miał obawy, że ktoś to usłyszy. Wypowiedz je na tyle głośno, by ktoś mógł je usłyszeć.
Poczuj jego kształt. Pozostań z nim przez chwilę. Zastanów się, co wywołuje w tobie to słowo. Jakie myśli się z nim wiążą? Jakie uczucia?
Dobrze. To interaktywną część tej książki mamy już za sobą. Obiecuję, że teraz pozwolę ci czytać. Pamiętaj jednak, że pod tym słowem skrywają się całe ludzkie życia.
Termin „schizofrenia” wywodzi się od greckiego skhizein – rozszczepiać – i phrēn – umysł. Nic dziwnego, że postrzeganie osoby mającej dwie lub więcej odrębnych osobowości przetrwało w publicznej wyobraźni przez tak długi czas w niezmienionej postaci. To jednak kompletny nonsens.
Wyjaśnijmy to od samego początku: schizofrenia nie oznacza rozdwojenia osobowości. Nie oznacza też osobowości mnogiej czy naprzemiennej. Ale stwierdzenie, czym nie jest schizofrenia, jest znacznie łatwiejsze od zdefiniowania, czym jest.
W psychiatrii, psychologii, genetyce, neuronauce i w łonie różnych organizacji charytatywnych zajmujących się zdrowiem psychicznym oraz grup prowadzących kampanie toczy się wiarygodna i często gorąca debata na temat wszystkiego – od przyczyn i czynników ryzyka po kategoryzację i leczenie, a nawet tego, czy cała koncepcja diagnozy nie wyczerpała już swojej użyteczności (jeśli w ogóle kiedykolwiek była użyteczna) i czy nie należałoby jej stworzyć od podstaw lub całkowicie z niej zrezygnować.
Jeśli mielibyśmy niezobowiązująco zabrać głos w tej debacie, pierwszą rzeczą, która stanie się jasna, jest to, że w odniesieniu do choroby psychicznej nie ma czegoś takiego, jak „niekontrowersyjny język” – i dotyczy to już samego określenia „choroba psychiczna”.
Ogólnie rzecz biorąc, kontrowersje wokół terminu skupiają się na tym, jak bardzo jest on medyczny. Weźmy na przykład rzeczownik zbiorowy określający osoby korzystające z usług w zakresie zdrowia psychicznego. W czasie, gdy odbywałem staż pielęgniarski, nazwa „pacjent” niemal całkowicie wyszła z łask, zachęcano nas, abyśmy zamiast niego stosowali sformułowanie „użytkownik usług” – ku całkowitej dezorientacji wielu użytkowników usług.
W rzeczywistości termin ten pojawił się już dawno temu. Był owocem dziesięcioleci kampanii prowadzonych przez ludzi, którzy sami byli „pacjentami” w systemie psychiatrycznym i którzy zdecydowanie odrzucali medyczne konotacje tego terminu: że implikuje on bierność wobec lekarza, który wie najlepiej, potęgując poczucie ubezwłasnowolnienia. Preferowano termin „użytkownik usług”, ponieważ definiuje grupę właśnie przez korzystanie z usług, a nie przez rolę chorego.
Mamy już więc początki rozłamu ideologicznego. Jeśli jesteś użytkownikiem usług zdrowia psychicznego i wierzysz, że twoje niepokojące myśli i uczucia są chorobą przypuszczalnie zlokalizowaną w twoim mózgu i zasadniczo taką samą jak każda choroba fizyczna, to możesz myśleć o sobie jako o pacjencie. Ostatecznie, jeśli jesteś taki sam jak pacjenci korzystający z opieki zdrowotnej z powodu złamanych kości, zapalenia płuc, raka, cukrzycy i infekcji klatki piersiowej, to dlaczego miałbyś być nazywany inaczej?
Jeśli jednak wyznajesz pogląd – podzielany przez wiele osób, w tym wielu specjalistów zajmujących się zdrowiem psychicznym – że nawet najbardziej niepokojące myśli, najbardziej ekstremalne zmiany nastroju i najbardziej nietypowe zachowania nie są objawami choroby, lecz naturalną reakcją na nierozładowaną traumę lub bolesne wydarzenia życiowe, to postrzeganie tego w kategoriach diagnozy medycznej, która nieuchronnie zaczyna się od uznania cię za „pacjenta”, może być bardzo problematyczne.
Określenie „użytkownik usług” było uważane za bardziej neutralne i dlatego zyskało akceptację. Ale co z ludźmi takimi jak Amit? Ludźmi, którzy są przetrzymywani w szpitalach i leczeni wbrew swojej woli? Czy zbiorowy rzeczownik „usługobiorca” naprawdę jest dla nich odpowiedni? Czy możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że korzystają z usług służby zdrowia psychicznego?
Prawdopodobnie nie.
Obecnie coraz liczniejsza staje się grupa ludzi, którzy nie chcą stosować żadnego z tych terminów i zbiorowo identyfikują się jako „ocalali”, podczas gdy brytyjskie Królewskie Kolegium Psychiatrów niedawno powróciło do nazywania ich „pacjentami”. A jeśli wszystko to brzmi skomplikowanie i jest naznaczone polityką, to dlatego, że właśnie tak jest. Ledwo prześliznęliśmy się po powierzchni1.
Aż kusi, żeby w tym momencie przewrócić oczami.
Zacytuję słowa, które wypowiedział bohater mojej powieści, gdy po raz pierwszy usłyszał określenie „użytkownik usług”:
Mają dla nas wiele nazw. Użytkownicy usług muszą być najnowszą z nich. Sądzę, że gdzieś są ludzie, którym płacą za wymyślanie takich gównianych nazw.
Pomyślałem o Stevie. Zdecydowanie jest typem, który mówiłby „użytkownik usług”. Powiedziałby to tak, jakby należał mu się tytuł szlachecki za to, jaki jest wrażliwy i wspierający2.
(Dla wyjaśnienia dodam, że Steve jest pracownikiem służby zdrowia psychicznego zainspirowanym tym, co uważałem za swoje najgorsze cechy zawodowe).
Przytaczam ten cytat, ponieważ uważam, że odrobina cynizmu nie jest niczym złym. Jak w przypadku każdej żarliwej debaty niemal na pewno każda z jej stron działa na rzecz własnego interesu i kieruje się własnymi uprzedzeniami. Niemniej jednak myślę również, że poważnym błędem byłoby odrzucenie którejkolwiek z tych kwestii jako nieistotnej. Tak, to spór o język. Ale w szalonym, szalonym świecie opieki psychiatrycznej język jest wszystkim. Prostą prawdą, z którą zmierzymy się bardziej szczegółowo później, jest to, że przytłaczająca większość diagnoz psychiatrycznych nie jest stawiana na podstawie badań krwi, skanów mózgu ani niczego w tym rodzaju. To również słowa, które ludzie wypowiadają – lub których nie mówią – interpretowane są przez profesjonalistów i w takim samym stopniu jak wszystko inne decydują o diagnozie.
A język diagnozy ma moc głębokiego zmieniania ludzkiego życia, na dobre lub na złe.
To prowadzi nas z powrotem do słowa, które wypowiedzieliśmy na głos kilka chwil temu. A jeśli coś tak pozornie niewinnego, jak proste słowo „pacjent”, jest przedmiotem takich kontrowersji, możemy sobie wyobrazić ponurą burzę polemik wirującą wokół naprawdę obszernego tematu schizofrenii.
Mając to na uwadze, chcę podjąć pewne zobowiązanie. Od tego akapitu terminologia w tej książce będzie albo bezpośrednio odzwierciedlać tę używaną przez ludzi, których spotykam (lub których pisma cytuję), albo będzie dążyć do wykazania, że najczęściej używane terminy – przejęte w dużej mierze ze świata medycyny – reprezentują tylko jeden sposób myślenia. Z tego powodu schizofrenia stanie się tak zwaną schizofrenią, a choroba psychiczna – tak zwaną chorobą psychiczną. W innych wypadkach użyję cudzysłowu lub innego wskaźnika, abyśmy pamiętali, że istnieją narracje alternatywne.
Powieściopisarz we mnie wzdraga się na myśl o nieporadności tego tekstu (podczas gdy inna część mnie nieszczególnie radośnie przysiadła na tej nieheblowanej żerdzi), niemniej mam nadzieję, że zostanie on odebrany jako to, czym jest: szczera próba okazania szacunku zarówno tym, którzy znajdują pocieszenie w języku medycyny, jak i tym, którzy zostali przezeń zranieni.
Dobrze. Wypróbujmy to.
Kontrowersje wokół tak zwanej schizofrenii są tak stare jak sama „choroba”.
No proszę. To wcale nie było takie trudne.
Jeśli zaś chodzi o to, jak stara jest tak zwana schizofrenia, nie trzeba chyba dodawać, że na ten temat toczy się debata.
Ogólnie rzecz biorąc, jej odkrycie – lub wynalezienie – przypisuje się niemieckiemu psychiatrze Emilowi Kraepelinowi (1856–1926). Był pierwszym lekarzem, który opisał „otępienie wczesne”, które zaobserwował u pacjentów psychiatrycznych i błędnie zdiagnozował jako wczesną chorobę mózgu powodującą dezintegrację poznawczą. Nazwał je dementia praecox. Następnie, podczas wykładu w Berlinie 24 kwietnia 1908 roku, współczesny Kraepelinowi Eugen Bleular (1857–1939) przedstawił skuteczny argument za zmianą pojęcia – narodziła się schizofrenia.
Kraepelin i Bleular nie mogli jednak przewidzieć, że ich tajemnicze nowe zaburzenie o egzotycznie brzmiącej nazwie będzie z czasem postrzegane jako istota psychiatrii; stan, który definiuje dyscyplinę3.
Jest to również krwawe pole bitwy, na którym toczą się najbardziej zaciekłe ideologiczne spory na temat szaleństwa i jego znaczeń4.
I uwierz mi na słowo, gdy mówię, że te spory są zaciekłe. Wiele kwestii, które zostaną omówione w tej książce, jest również w tej chwili przedmiotem dyskusji wiodących klinicystów i naukowców zajmujących się zdrowiem psychicznym. A jeśli zdarzy ci się choć pobieżnie rzucić okiem na te spory w mediach społecznościowych, nie będziesz musieć długo przewijać dyskusji, by natknąć się na to, co „Mental Health Today” nazywa „gorzką dynamiką antagonistyczną”5. Co ciekawe, duża część tej wrogości koncentruje się wokół dwóch pokrewnych profesji, które ściśle współpracują i które w oczach wielu ludzi są jednym i tym samym. Mówię tutaj o odrębnych, ale powiązanych dyscyplinach psychiatrii i psychologii.
Leksykon opieki psychiatrycznej zawiera wiele słów zaczynających się od „psych-” – dokładnie jest ich 3466. Słowa te, przynajmniej na pierwszy rzut oka, będą znane większości czytelników. Trafiły one do języka potocznego dzięki kulturze popularnej. Jednak często są nadużywane i mylone. Poświęćmy więc chwilę na zapoznanie się z kilkoma z nich.
Psychologia jest pojęciem najszerszym ze wszystkich słów z przedrostkiem „psych-”, które pojawiają się na kartach tej książki. To nauka zajmująca się powstawaniem i przebiegiem procesów psychicznych, cechami psychicznymi człowieka i regulacją jego stosunków z otoczeniem. Jest to dyscyplina niezwykle rozległa i różnorodna (jeśli myślisz lub czujesz, psychologia ma na ten temat jakąś teorię).
Psychologia kliniczna jest jedną z wielu specjalizacji w ramach psychologii i to ona będzie nas tu najbardziej zajmować. Koncentruje się ona na zrozumieniu, profilaktyce i terapii zaburzeń i dysfunkcji psychicznych oraz zaburzeń zachowania – często nazywanych „chorobami psychicznymi”.
Specjaliści, którzy praktykują psychologię kliniczną, nazywani są psychologami klinicznymi. Aby zostać psychologiem klinicznym, trzeba ukończyć studia licencjackie z psychologii i odbyć kolejne trzyletnie studia magisterskie (w Polsce należy ukończyć pięcioletnie studia magisterskie a nstępnie odbyć specjalizację – przyp. red.). Główną metodą leczenia stosowaną przez psychologów jest psychoterapia (kolejne słowo zaczynające się od „psych-”). Czasami nazywamy ją po prostu „rozmowami terapeutycznymi”.
Istnieją niezliczone warianty rozmów terapeutycznych, począwszy od psychoanalizy, opracowanej przez Zygmunta Freuda pod koniec XIX wieku, po obecnie bardziej modne terapie oparte na uważności i terapię poznawczo-behawioralną (ang. cognitive behavioral therapy – CBT).
Wielu specjalistów, których usłyszymy w tej książce, to psychologowie kliniczni.
W przeciwieństwie do psychologii psychiatria jest zawodem medycznym. Osoby praktykujące psychiatrię nazywane są psychiatrami. Są to lekarze, którzy zwykle odbywają pięcioletnie studia w szkole medycznej, a następnie specjalizują się w zdrowiu psychicznym.
Podobnie jak psychologowie zajmują się cierpieniem psychicznym, ale często kładą większy nacisk na przyczyny biologiczne i terapię medyczną. Innymi słowy, przedstawiają chorobę psychiczną jako – przynajmniej częściowo – konsekwencję braku równowagi chemicznej w mózgu, którą można naprawić za pomocą innych substancji chemicznych. Dlatego też psychiatrzy (w przeciwieństwie do psychologów klinicznych) często przepisują leki. Należy jednak dodać, że wielu psychiatrów oferuje również terapie oparte na rozmowie.
W Wielkiej Brytanii psychiatrzy są również odpowiedzialni za podejmowanie większej liczby decyzji dotyczących zatrzymania i przymusowego leczenia osób na mocy ustawy o zdrowiu psychicznym.
W brytyjskiej Narodowej Służbie Zdrowia – podobnie jak w większości zachodnich systemów opieki zdrowotnej – dominującym paradygmatem konceptualizacji i leczenia poważnych zaburzeń psychicznych stało się podejście biomedyczne, najbardziej kojarzone z psychiatrią.
Nie zawsze tak było. W naszej długiej historii prób radzenia sobie z ludzkim szaleństwem swoje pięć minut miały rozmaite ideologie. Jeśli cofniemy się wystarczająco daleko, nieuchronnie napotkamy demony i duchy (które, rzecz jasna, nadal występują w niektórych kulturach).
Nawet jeszcze w XX wieku nowo powstała profesja psychiatrii nie była zbytnio zainteresowana biologicznymi mechanizmami powstawania zaburzeń psychicznych7. Czy też może właściwiej byłoby stwierdzić, że po początkowych i ostatecznie bezowocnych wysiłkach znalezienia szaleństwa wpisanego w fizyczną materię mózgu psychiatria zwróciła uwagę na psychoanalizę i przez wiele lat historia życia i dzieciństwa danej osoby była uważana za najważniejszą przy próbie jego zrozumienia i leczenia.
Dopiero w dziesięcioleciach po II wojnie światowej nastąpił rozwój psychiatrii, co w połączeniu z wynalezieniem nowych leków i opublikowaniem legendarnego już systemu klasyfikacji zaburzeń psychicznych (więcej na ten temat później) sprawiło, że nowoczesna psychiatria wciągnęła swoją flagę na maszt jako dyscyplina prawdziwie medyczna w tym sensie, w jakim rozumiemy ten termin dzisiaj.
Wiele osób – w tym psychiatrów, innych pracowników służby zdrowia i osób korzystających z usług psychiatrycznych – uważa, że to postęp i wyraźny znak, iż zmierzamy we właściwym kierunku.
Niemniej jednak wiele innych osób – w tym psychiatrów, innych pracowników służby zdrowia i osób korzystających z usług psychiatrycznych – zajmuje stanowisko bardzo krytyczne i obawia się, że wyrządzamy więcej szkody niż pożytku.
Ze wszystkich słów zaczynających się od „psych-” w tej książce terminem najbardziej obciążonym popularnymi błędnymi przekonaniami jest psychoza. Jest to ważne nie tylko dlatego, że to słowo jest powszechnie uważane za cechę definiującą tak zwaną schizofrenię.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z nim w warunkach klinicznych. Miałem dziewiętnaście lat i zaczynałem pracę w służbie zdrowia psychicznego jako asystent opieki zdrowotnej, zapewniając krótkoterminową opiekę na oddziałach, na których brakowało personelu. Tacy asystenci są często wysoko wykwalifikowanymi i dobrze wyszkolonymi pracownikami szpitali. Ja taki nie byłem. Moja rozmowa kwalifikacyjna nie trwała dłużej niż dziesięć minut i dotyczyła głównie mojej dyspozycyjności. Chodzi o to, że nic nie wiedziałem. Pamiętam, jak przyszedłem na pierwszą zmianę. Było to w szpitalu psychiatrycznym na obrzeżach Bristolu – położonym w parku starym, wiktoriańskim przytułku i zakładzie dla obłąkanych. Trzaskający domofon umieszczony na zamkniętych drzwiach wejściowych polecił mi udać się do pokoju pielęgniarskiego. Zawahałem się. Obok wszystkich zwykłych obaw, które towarzyszą rozpoczęciu każdej nowej pracy, pojawiło się coś jeszcze. Do tego momentu moje jedyne doświadczenie z tak zwaną poważną chorobą psychiczną pochodziło z drugiej ręki – z książek, filmów, telewizji i brukowych gazet, które rodzice czytali przez całe moje dzieciństwo. Miałem głowę pełną uprzedzeń i błędnych przekonań na temat instytucji psychiatrycznych, schronisk i domów wariatów oraz rodzajów ludzi, którzy w nich przebywali.
Gorączkowo robiłem notatki, gdy pielęgniarki z poprzedniej zmiany, jedna po drugiej, wchodziły do zagraconego pokoju, aby przekazać istotne szczegóły dotyczące pacjentów, z którymi pracowały, oraz tego, co należy zrobić przez resztę dnia. Nigdy wcześniej nie napisałem słowa „psychotyczny”. Nie byłem nawet pewien, jak się je pisze. Ale teraz pisałem je w kółko. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale towarzyszyło temu uczucie – fizyczne uczucie, odczuwalny ucisk w klatce piersiowej.
Podczas swojego pierwszego dyżuru spędziłem większość czasu, siedząc w ponurej palarni, pijąc herbatę z „psychotycznymi ludźmi” i zastanawiając się, co powinienem powiedzieć. Pamiętam, że spotkałem kobietę, która dochodziła do siebie po pierwszym epizodzie czegoś, co mogło być „zaburzeniem dwubiegunowym” – jej stan się poprawiał, ale była strasznie roztrzęsiona. Zaciągnęła się zachłannie papierosem i powiedziała mi, że zanim trafiła na oddział, nie wiedziała, że takie miejsca naprawdę istnieją.
„Ja też nie”, pomyślałem.
Choć nie jest to szczególnie precyzyjny termin, w najszerszym i najbardziej uproszczonym ujęciu psychoza opisuje zjawisko utraty kontaktu z rzeczywistością – a w każdym razie utraty kontaktu z tym, co większość innych ludzi postrzega jako rzeczywistość.
Nie jest uważana za chorobę samą w sobie, choć z pewnością może być jej objawem. Jest to na przykład typowa cecha większości form demencji.
Wielu z nas doświadczy psychozy w jakimś momencie życia; możemy nawet aktywnie do niej dążyć. Jest to pożądany efekt wielu narkotyków rekreacyjnych. Jeśli spróbowałeś LSD i nie zniekształciło ono radykalnie twojego doświadczania rzeczywistości, to sugeruję znalezienie nowego dilera.
Ważne jest, że to, co nazywamy psychozą, może być również reakcją na ekstremalny stres lub traumę. Jak powiemy to jeszcze raz później, wiele osób zrozumie to jako rodzaj adaptacji psychologicznej, nieudana strategia radzenia sobie lub forma opowiadania historii w umyśle w odpowiedzi na nieznośnie bolesne wydarzenia życiowe. Niezależnie od przyczyny psychoza jest powszechnie doświadczana poprzez halucynacje i urojenia. Halucynacje to medyczna nazwa nadana fałszywym doświadczeniom zmysłowym, czyli to wrażenia zmysłowe (słuchowe, wzrokowe, dotykowe itd.) powstające bez działania bodźca zewnętrznego – słyszenie głosów lub widzenie rzeczy, których inni ludzie nie mogą usłyszeć ani zobaczyć. Urojenia to zazwyczaj fałszywe i nieuzasadnione przekonania nieustępujące pod wpływem logicznej argumentacji ani dowodów potwierdzających ich błędność. Przekonanie Amita, że celowo zatruwamy wodę dostarczaną do jego sypialni można nazwać urojeniem. Można je też nazwać zrozumiałą reakcją na to, co się z nim działo.
Większość osób, u których zdiagnozowano schizofrenię, doświadcza tego rodzaju oderwania od rzeczywistości. Często – choć nie zawsze – jest to bardzo niepokojące i może prowadzić do dziwnych zachowań, gdy dana osoba próbuje sobie radzić i przetrwać w swoim zmienionym, wrogim świecie.
Psychoza może być główną cechą tak zwanej schizofrenii, ale w żadnym wypadku nie jest to cały obraz zjawiska.
Inne objawy mogą obejmować: dezintegrację procesu myślenia, zaburzenia językowe; nietypowe zachowania i ruchy, zmniejszenie ekspresji emocjonalnej lub nieadekwatne reakcje emocjonalne, zaburzenia uwagi i znaczne wycofanie społeczne.
Często objawy te dzielone są (nieco myląco) na pozytywne i negatywne. W tym przypadku „pozytywny” nie oznacza, że objaw jest korzystny lub dobry, ale raczej że jest dodatkiem do świadomości danej osoby. Halucynacje i urojenia są zatem objawami pozytywnymi, podczas gdy wycofanie społeczne, awolicja (brak motywacji i chęci do podejmowania celowych, nawet przyjemnych aktywności) i ubóstwo mowy są objawami negatywnymi, ponieważ każdy z nich reprezentuje coś, co zostało utracone.
W popularnym wykładzie TED8 profesor Elyn Saks, ekspertka w dziedzinie zdrowia psychicznego, która sama żyje z diagnozą schizofrenii, stwierdziła: „Umysł schizofrenika nie jest podzielony, ale rozbity”9. Jest to zjawisko zaskakująco powszechne. Od lat mówi się, że na całym świecie dotyka ono średnio jednej na sto osób, choć rozkład ten jest daleki od równomiernego10. Wskaźniki zaburzeń psychotycznych, w tym tak zwanej schizofrenii, są wyższe u mężczyzn niż u kobiet. Są one również wyższe w młodszych grupach wiekowych oraz w mniejszościach rasowych i etnicznych. Istnieje też ogromne zróżnicowanie, nie tylko w zależności od osoby, ale i miejsca. Więcej na ten temat później.
Wspomniałem, że niedługo po ukończeniu szkolenia i rozpoczęciu pracy jako zarejestrowany pielęgniarz opieki psychiatrycznej podjąłem również próbę napisania powieści. Jest taki ładny cytat z Petera Cooka, który dobrze podsumowuje moje doświadczenia na tym polu: „Spotkałem na imprezie pewnego człowieka. Powiedział: «Piszę powieść», a ja na to: «Naprawdę? Ja też nie»”.
A jednak zaledwie dziewięć lat po tym, jak po raz pierwszy usiadłem przed komputerem, by beznadziejnie wpatrywać się w pustą stronę na ekranie, moja powieść – jakimś cudem – przyjęła finalną postać i trafiła do księgarń11. Wiele może się wydarzyć w ciągu dziewięciu lat. Porzuciłem pracę pielęgniarza, by zająć się badaniami nad zdrowiem psychicznym na uniwersytecie w Bristolu. Urodziła mi się córeczka, ożeniłem się i zastanawiałem się, czy nie powinienem kiedyś spróbować napisać kolejnej książki i czy moje zdrowie psychiczne to przetrwa. Wtedy z mojej lśniącej nowością strony autorskiej napłynęły do mnie liczne maile.
Były to wiadomości od ludzi, których nigdy nie spotkałem, ale którzy przeczytali moją fikcyjną historię młodego mężczyzny ze „schizofrenią” i poświęcili czas, aby skontaktować się ze mną i podzielić własnymi historiami – prawdziwymi historiami – czasami dlatego, że były podobne; czasami dlatego, że były zupełnie inne.
Ta rozmowa stawała się coraz bogatsza, w miarę jak spotykałem coraz więcej ludzi, pisząc i mówiąc o zdrowiu psychicznym.
Wiele z opowiadanych mi historii było przygnębiających, inne pełne nadziei. Rzadko kiedy miały one tak starannie wymyślony początek, środek i koniec, jaki mogłem stworzyć jako pisarz. Prawdą o dziwnym zjawisku, które nazywamy chorobą psychiczną, jest to, że jest ono bezładne i chaotyczne; może być niezwykle trudno nadać mu sens, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy próbować. Zdrowie psychiczne każdego z nas jest kruche. Bycie częścią tej rozmowy służy nam wszystkim.
Tym właśnie jest ta książka: częścią rozmowy.
Chciałbym przedstawić kilka osób, które miałem szczęście poznać. Opowiem ich historie, a po każdej z nich zastanowię się przez chwilę nad tym, czego może nas nauczyć i jakie stawia nam pytania.
Rozważymy takie tematy, jak stygmatyzacja (i dlaczego obecne rozmowy na temat stygmatyzacji mogą mijać się z celem), diagnoza (i dlaczego diagnostyka psychiatryczna to bardzo grząski grunt), przyczyny „choroby psychicznej” (i dlaczego nikt nie może powiedzieć z absolutną pewnością, co sprawia, że dana osoba staje się „chora”), urojenia i halucynacje (i w jaki sposób są one częścią naszego życia przez cały czas) oraz leki psychiatryczne (również to, o czym nie mówią nam „ulotki informacyjne dla pacjentów”).
W debatach charakteryzujących się coraz bardziej spolaryzowanymi stanowiskami spróbujemy bardziej rewolucyjnego podejścia, polegającego na próbie zachowania otwartego umysłu.
Mam nadzieję, że w ten sposób uda nam się rozwiać kilka bardziej szkodliwych mitów i obalić kilka stereotypów, które tak uparcie wywołuje samo słowo „schizofrenia”, a także że zyskamy pewną jasność co do naszego własnego samopoczucia psychicznego i samopoczucia innych.
Szalony Kapelusznik (ten z Batmana, nie z Przygód Alicji w Krainie Czarów) wyjaśnił kiedyś, że próba zrozumienia szaleństwa za pomocą logiki „nie różni się od szukania ciemności za pomocą pochodni”12. Pomijając fakt, że to czarny charakter i raczej niezbyt dobre uosobienie zdrowia psychicznego w literaturze (choćby i komiksowej), Kapelusznik ma jednak rację. Logika badań naukowych – które z pewnością będą stanowić część tej książki – może nas zaprowadzić tylko do pewnego momentu. Jest jeszcze jedna część tego, co nazywamy chorobą psychiczną, część, która na zawsze pozostanie poza zasięgiem analizy statystycznej, prawdopodobieństwa i krzywych rozkładu. Lub nieziemskich obrazów obrazowania neurochemicznego.
Jest nią osoba. To jej historia.
Siedząc w szpitalnej palarni podczas swojego pierwszego dyżuru na oddziale w charakterze opiekuna asystenta, byłem zbyt zdenerwowany, by otworzyć usta. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, co przez przypadek sprawiło, że prawdopodobnie zrobiłem najlepszą rzecz w tej sytuacji. Słuchałem. Nie zawsze można znaleźć właściwe słowa, ale mimo to można brać udział w rozmowie. Zawsze możemy trochę pospacerować z ludźmi, posiedzieć z nimi, posłuchać ich.
Po tym, jak uznano ją za najbardziej poszukiwaną przestępczynię w Wielkiej Brytanii, dwudziestodziewięcioletnia Erica Crompton wybrała się na krótki spacer do lokalnego supermarketu, gdzie kupiła butelkę wybielacza z zamiarem wypicia go.
Zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć na stojak z gazetami, i potwierdziły się jej najgorsze obawy. „Daily Mirror” – gazeta, do której wcześniej pisała artykuły – rozpoczęła kampanię nienawiści przeciwko niej. Każde z pozostałych pism zamieściło jakiś nagłówek i historię dotyczącą popełnionych przez nią przestępstw. Obejmowały one uwięzienie i napaść seksualną na przyjaciółkę z czasów studiów, jej podejrzaną rolę w niewyjaśnionym morderstwie młodego mężczyzny na imprezie w jakimś londyńskim skłocie oraz jej udział w spisku mającym na celu zdetonowanie bomby w kompleksie biurowym Canary Wharf we wschodnim Londynie wkrótce po 11 września 2001 roku. Były też inne przestępstwa, zbyt liczne, by Erica mogła je sobie wszystkie przypomnieć. Jej podwójne życie dobiegało końca. Policja była coraz bliżej. Na nocnym niebie krążyły śmigłowce.
Ściskając butelkę wybielacza, Erica pospiesznie wróciła do domu. Te ulice były jej obce. W ciągu ostatnich dziesięciu lat często się przeprowadzała, rzadko pozostając w jednej pracy lub mieszkaniu dłużej niż kilka miesięcy. Najczęściej zmieniała miejsca w obrębie Londynu, kilka razy przenosiła się do Nowego Jorku. Ostatnio mieszkała i pracowała w południowej Anglii jako wykładowczyni uniwersytecka. To właśnie tam sprawy zaczęły się naprawdę komplikować, ale nie było sensu dłużej o tym myśleć. W tej chwili szła ulicą w podupadłej dzielnicy Birmingham, unikając kontaktu wzrokowego z każdym, kogo mijała, przekonana, że wszyscy dokładnie wiedzą, kim jest i co zrobiła. Co dziwniejsze: ci ludzie wiedzieli również, co zamierza zrobić. I byli z tego zadowoleni. „Dzięki Bogu, w końcu umrze”.
Po powrocie do mieszkania Erica wzięła kubek ze wspólnej kuchni i zamknęła się w sypialni.
Napełniła kubek wybielaczem i wypiła go.
Siedem lat później wciąż czuje jego smak, jego gęstość i gorycz.
Rozmawiamy sobie w nieskazitelnie czystym, pełnym dzieł sztuki salonie Eriki w jej domu w Derby – między nami na dywanie stoi otwarta zabytkowa walizka, z której na podłogę wysypują się wycinki z jej licznych artykułów i tekstów redakcyjnych dla krajowych brukowców, lśniących magazynów mody, rozmaitych chałupniczych fanzinów i poważnych czasopism naukowych.
Z trudem powstrzymuje odruch wymiotny na to wspomnienie.
– To po prostu trudne – wyjaśnia. – Myślenie o tym okropnym pokoju i moich współlokatorach, którzy nie wiedzieli, co się dzieje. I moja zupełnie niewspierająca rodzina.
Erica dorastała w zamożnej, malowniczej wiosce Acton Trussell niedaleko Stafford. Jej mama była gospodynią domową, a tata sprzedawał gaśnice. Erica opisuje wczesne dzieciństwo jako idylliczne – przynajmniej tak jej mama lubiła myśleć o tym okresie. Szyła ubrania dla Eriki i jej młodszej siostry. Szyła im szkolne mundurki. A nawet sama robiła dżem, który trafiał do kanapek z brązowego chleba w ich śniadaniówkach. Erica sugeruje, że to wszystko miało wpływ na ich życie:
– Myślę, że mama lubiła myśleć, że jesteśmy Waltonami.
Jej rodzice dorastali w biedzie na robotniczych osiedlach, ale pieniądze nie były już problemem. Firma gaśnicza jej ojca radziła sobie wyjątkowo dobrze. Pod rządami Thatcher szybko się bogacili, wspinając się po szczeblach drabiny społecznej. Pytam Ericę, czy uważa, że jej wychowanie było typowe dla klasy średniej, ale kręci głową i określa je jako nuworyszowskie.
Wspomina, że w wieku ośmiu lat, po zakończeniu nauczania początkowego, błagała rodziców, by wysłali ją do prywatnej szkoły. Była niezwykle zmotywowana i wyraźnie pamięta rozmowę z rodzicami przyjaciółki z wioski, którzy wtłaczali jej do głowy, jak ważne jest uzyskanie jak najlepszego startu w życiu. Ostatecznie jednak Erica poszła do lokalnej szkoły państwowej, a jej tata kupił sobie nowe BMW. Wiele lat później, w ramach czegoś, co Erica nazywa „Projekt Tata”, dowiedziała się, ile dokładnie kosztowało to BMW i ile kosztowałoby czesne w prywatnej szkole.
Niezależnie od wszystkiego Erica w szkole radziła sobie doskonale. Była ładna, popularna i ambitna. Została młodą dziennikarką BBC Newsround14 i pisała sztuki i programy radiowe, w których potem występowała z przyjaciółmi. Była też ekscentryczna.
– Lubiłam wymyślać różne rzeczy – mówi mi. – Na przykład szłam do dyrektora szkoły i mówiłam: „Panie dyrektorze, czy wie pan, że dzisiaj jest Narodowy Dzień Pizzy?”, i próbowałam nakłonić go do zamówienia pizzy dla wszystkich uczniów.
Założyła też w szkolnej sali gimnastycznej własną grupę gimnastyczną i namówiła inne dzieci, aby się zapisały. Nieustannie snuła skomplikowane plany, a opowiadając mi o nich, zapożyczyła termin prosto z podręcznika psychiatrii: gonitwa myśli. Jest to wyrażenie powszechnie kojarzone z tak zwanymi zaburzeniami maniakalnymi, jak na przykład choroba dwubiegunowa, i opisuje zaburzenia toku myślenia polegające na jego skrajnym przyspieszeniu i występowaniu przeskoków myślowych z jednego wątku na inny.
Jest to również – oczywiście – całkowicie normalna cecha energicznego i ciekawego intelektualnie dziecka. Zatrzymuję się nad tym tylko z powodu tego, co Erica mówi dalej:
– Nigdy nie byłam prześladowana za to, że byłam inna. Ale byłam inna.
– Twój tata zrobił coś strasznego – powiedziała jej mama. – To nie twoja wina.
Erica miała jedenaście lat i ukrywała się w toalecie. Słuchała, jak mama krzyczy na tatę, żeby zostawił ich w spokoju:
– Dzieci śpią, dzieci śpią!
Wyważał drzwi wejściowe.
Tą straszną rzeczą według mamy Eriki było to, że jej tata miał romans. Potem nastąpił gwałtowny i burzliwy rozpad ich małżeństwa, a Erica i jej młodsza siostra znalazły się pośrodku. Siostra poradziła sobie z tą traumą, zamykając się w swoim pokoju i z nikim nie rozmawiając.
To Erica była osobą, której mama często się zwierzała. Zaczęła mocno pić i pijana często budziła Ericę późno w nocy, siadała na jej łóżku i opowiadała o tym, jakim draniem był jej ojciec. To był straszny czas. Koniec Waltonów i początek tego, co Erica nazywa teraz Totalnym Burdelem.
Za brak właściwego rodzaju miłości w domu Erica zaczęła odgrywać się w szkole. W wieku dwunastu lat często wagarowała, wyjeżdżała na wieś z przyjaciółmi i paliła trawkę lub upijała się cydrem do wymiotów. W wieku lat czternastu lub piętnastu odkryła kluby nocne i twardsze narkotyki. Zaczęła zażywać dużo amfy (kosztujące 5 funtów porcje „Pink Champagne”, które piła lub wciągała). Traciła orientację w życiu. Pewnego razu wyszła z zajęć teatralnych, by zapalić w toalecie, i próbowała wzniecić pożar. Rolka papieru toaletowego wisiała w plastikowej osłonie i Erica ją podpaliła. Była znudzona, rozdrażniona i miała wszystko w dupie. Zniknęły jej dziecięce ambicje. Kiedy w końcu opuściła szkołę z czterema miernymi na świadectwie ukończenia szkoły średniej, jedyne, na czym jej zależało, to znaleźć pracę jako sprzątaczka, kupić ładne ciuchy i balować w klubach.
Ciekaw byłem, co na to wszystko jej rodzice. Erica odpowiada zwięźle:
– Mama starała się, jak mogła, ale nie można wychowywać małych dzieci, gdy się jest pijanym.
Do akcji wkroczył tata, który teraz mieszkał ze swoją nową dziewczyną. Ironią losu jest to, że przekupił Ericę, by pozostała w szkole, obiecując jej zakup nowego samochodu – czarnego fiata uno z aluminiowymi felgami. Zapisała się do lokalnego college’u, aby dostać dyplom BTEC15 w projektowaniu mody. Wybrała ten kierunek, gdyż spodziewała się, że to będzie łatwizna. A tymczasem okazało się, że ma do tego talent. Chociaż jej stan psychiczny wciąż, jak sama mówi, balansował na krawędzi. Wspomina dzień na uczelni, lekcję rysunku. Właśnie wróciła na zajęcia po przerwie na papierosa, zajęła swoje miejsce i rozsypała się. Szarpał nią niepohamowany, głośny szloch, który trwał może pół godziny, i nikt nie był w stanie jej uspokoić. W końcu nauczyciel musiał odesłać ją do domu. Do dziś Erica nie ma pojęcia, co się z nią wtedy stało. Również w czasie nauki w szkole, po zerwaniu z chłopakiem, Erica zaczęła nadużywać środków przeczyszczających, stając się, jak sama to nazywa, „funkcjonującą bulimiczką”.
Mimo to dobrze radziła sobie w szkole, a kilka lat później bez problemu dostała się na studia związane z modą na Uniwersytecie Middlesex, zdawszy egzamin w sukience, którą sama zaprojektowała i uszyła. Przeprowadziła się do Londynu, do małego wynajmowanego mieszkanka w dzielnicy Bethnal Green we wschodniej części miasta. Mieszkanie było urządzone w stylu lat sześćdziesiątych, z pomarańczowymi laminowanymi blatami. Erica je pokochała. Kupiła zabytkowe krzesła w pawie oczka i „Chińską dziewczynę” Tretchikoffa do powieszenia na ścianie. Polubiła swoją współlokatorkę, polubiła studia. Budowała swój dom. W końcu udało się jej przebrnąć przez Totalny Burdel. A potem sprawy przybrały gorszy obrót.
Wspomnienie jest nieco zamglone, ale wyglądało to mniej więcej tak. Erica siedziała w studenckiej knajpce i nie czuła się zbyt dobrze. Martwiła się, że jej mama pije i że odkąd ona sama przeprowadziła się do Londynu, nie może jej pomagać. Martwiła się, że jej tata też nie pomaga. Martwiła się, że nie jest taka szczupła jak inne dziewczyny na jej kursie. Martwiła się, że jej współlokatorka chciała, aby wyprowadziły się z mieszkania w Bethnal Green i znalazły coś większego z kimś trzecim. Martwiła się tym, że tak bardzo ją to wszystko martwi, i w dodatku nie miała pewności co do swojej seksualności. Musiała wyglądać na przygnębioną, ponieważ ktoś podszedł, by ją pocieszyć.
Erica znała tę dziewczynę z widzenia z zajęć. Pochodziła z Korei Południowej i imponowała jej swoim obyciem i opanowaniem. Erica poczuła się wzruszona, że taka dziewczyna w ogóle poświęca jej czas, pytając, co się stało, dodając otuchy. Zaczęła myśleć o niej nieomal jak o aniele zesłanym z góry, gdy dziewczyna powiedziała: „Ujrzysz światło”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wgląd w angielskojęzyczną debatę na temat tego, jaki jest najbardziej odpowiedni rzeczownik zbiorowy dla opisania tych z nas, którzy korzystają z usług służby zdrowia psychicznego, zob.: D.M.B. Christmas, A. Sweeney, Service User, Patient, Survivor or Client… Has the Time Come to Return to “Patient”?, „British Journal of Psychiatry”, 2016, t. 209, s. 9–13, doi: 10.1192/bjp.bp.115.167221. [wróć]
2. Cyt. za: N. Filer, The Shock of the Fall, London 2013. Wyd. polskie: Zapytaj księżyć, Albatros, Warszawa 2015. [wróć]
3. G.M. Goodwin, J.R. Geddes, What is the heartland of psychiatry?, „British Journal of Psychiatry”, 2007, t. 191, s. 189–191, doi: 10.1192/bjp.bp.107.036343. [wróć]
4. Po raz pierwszy przeczytałem o schizofrenii rozumianej jako istota [ang. heartland – centrum, sedno, istota] psychiatrii w „British Journal of Psychiatry”. To emocjonalny, dziwnie terytorialny opis. Nie jest to określenie używane współcześnie, ale wciąż trafnie opisuje to, co jest przedmiotem nader emocjonalnej i zaborczej debaty. Myślę, że byłby to całkiem przyzwoity tytuł książki na ten temat, gdyby ktoś był na tyle nierozsądny, aby podjąć się jej napisania. [wróć]
5. Psychiatrists and Psychologists Pledge to End „Bitter” Adversarial Dynamic, „Mental Health Today”, 27 XI 2018, https://www.mentalhealthtoday.co.uk/news/mental-health-profession/psychiatrists-and-psychologists-pledge-to-end-bitter-adversarial-dynamic (dostęp: 7 X 2024). [wróć]
6. Aby dać ci jakąś perspektywę, powiem tylko, że to o 343 razy więcej niż w debiutanckim albumie z 1994 roku Anta McPartlina i Declana Donnelly’ego pt. Psyche, którzy wołali: „wreck the mic – psyche!”. [wróć]
7. Psychiatria jako specjalizacja medyczna oficjalnie powstała w 1808 roku, kiedy niemiecki lekarz Johann Christian Reil wpadł na pomysł połączenia greckiego psyche oznaczającego duszę, umysł lub tchnienie życia (i tym samym umieszczając późniejszą pracę Ant & Deca w prawdziwie filozoficznym kontekście) z iatros – lekarz, uzdrowiciel. [wróć]
8. Organizacja non-profit powstała w 1984 roku pod nazwą TED (ang. Technology, Entertainment and Design – technologia, rozrywka i design), początkowo skupiająca kilkaset osób spotykających się na dorocznych konferencjach w Kalifornii. Dziś to zjawisko globalne, propagujące „idee warte rozpowszechniania”, zazwyczaj w formie krótkich, mocnych wystąpień, nazywanych TED talks (przyp. tłum.). [wróć]
9. Elyn Saks’s TED talk, A Tale of Mental Illness – from the Inside, www.ted.com/talks/elyn_saks_seeing_mental_illness/ (dostęp: 7 X 2024). Swoje doświadczenia Elyn Saks opisuje również niezwykle żywo i szczegółowo w pamiętniku pt. Schizofrenia. Moja droga przez szaleństwo, Burda, Warszawa 2014. [wróć]
10. Aby zapoznać się z przejmująco poetyckim spojrzeniem na statystykę „jeden na stu”, zob. Jenny Robertson, Uninvited Guest: A Family’s Journey in Schizophrenia, Leigh 1997. [wróć]
11. Zatem tak, nie muszę dodawać, że pisanie powieści było dla mnie naprawdę bardzo, bardzo, bardzo trudne, na co często reagowałem, przestając pisać. Jest to technika doskonale znana początkującym pisarzom, a ja z całego serca ją popieram. [wróć]
12. „Batman Detective Comics”, 2003, t. 1, nr 789, Mimsy Were the Borogoves. [wróć]
13.Waltonowie (The Waltons) – amerykański serial telewizyjny na motywach powieści Earla Hamnera Jr. Spencer’s Mountain oraz filmu pod tym samym tytułem. Akcja serialu rozgrywa się w fikcyjnym miasteczku Walton’s Mountain, na wiejskich terenach stanu Wirginia w latach 30. XX wieku. Fabuła serialu koncentruje się na codziennym życiu w dobie wielkiego kryzysu oraz w czasie II wojny światowej małżeństwa Waltonów – Johna i Olivii – z siedmiorgiem dzieci oraz rodzicami Johna (przyp. tłum.). [wróć]
14. „Newsround Press Pack for BBC” – projekt BBC zachęcający młodych ludzi do przesyłania tekstów, pomysłów, raportów itp., które mogą następnie znaleźć się na internetowych stronach korporacji lub w biuletynie BBC (przyp. tłum.). [wróć]
15. Business and Technology Education Council – instytucja edukacyjna w brytyjskim systemie szkolnictwa. Zajmuje się prowadzeniem kursów przygotowujących do pracy w określonym zawodzie, np. sztuka i projektowanie, biznes, informatyka, gastronomia, hydraulika, sport itd. Dyplom BTEC umożliwia kontynuowanie nauki na szczeblu uniwersyteckim (przyp. tłum.). [wróć]