Złota dziewczyna - Alistair MacLean, Simon Gandolfi - ebook

Złota dziewczyna ebook

Alistair MacLean, Simon Gandolfi

5,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Niedokończona książka najpopularniejszego, zmarłego w 1987 roku autora powieści przygodowych – Alistaira MacLeana. Na zlecenie spadkobierców ostateczny kształt nadał jej Simon Gandolfi, zachowując niepowtarzalny styl i sposób narracji sławnego pisarza, znany milionom jego czytelników.

Trent, agent wywiadu brytyjskiego, przybywa swoim luksusowym katamaranem "Złota dziewczyna" do Republiki Belpan – niewielkiego państewka położonego w Ameryce Środkowej, w samym sercu Karaibów. W Belpan dzieją się dziwne rzeczy: rozbijają się samoloty z ładunkami kokainy, giną ludzie, podstawione osoby przejmują miejscową prasę. Czyżby Belpan miało stać się głównym centrum przerzutowym narkotyków do Stanów Zjednoczonych?

Pewnej nocy Trent zostaje porwany wraz ze swoim jachtem przez grupę zawodowych zabójców, którzy planują zamach stanu. Do Belpan zbliża się tymczasem huragan...

Czy Trentowi uda się pokonać połączone siły kolumbijskiego kartelu narkotykowego, nikaraguańskich Contras, skorumpowanych funkcjonariuszy CIA, brytyjskiego wywiadu i Agencji do Walki z Narkotykami? Czy zdoła ocalić Belpan i jego prezydenta? Za sojusznika ma jedynie piękną wnuczkę prezydenta – Marianę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Alistair MacLean Simon Gandolfi

Złota dziewczyna

Strona redakcyjna

Copyright © 1992 by Devoran Trustees Ltd.

First published by Chapmans Publishers 1992

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1992

Redakcja: Grażyna Garztecka

Redakcja techniczna: Janusz Festur

ISBN 83-900658-0-0

Wydawnictwo PRIMA. Warszawa 1993

Podziękowania

Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma, Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w Belize.

Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i politycznej, jak również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu różnych gatun­ków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem?

Prolog

Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiś­cie, sprawdził też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna. Prognoza okazała się prawidłowa.

Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych trunków i zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi^ Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z solidnych firm – Delta, TWA – i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci – od czterolatka w przedszkolu aż po trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete’a i spowodowało, że latał dla kolumbijskiego Kartelu Kokainowego – żony i pieriestrojka.

W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air America i innych linii, które były pokrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja, jak ludzie, którzy z niej żyli.

Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulo­nym na nadmuchiwanym materacu – uznał Pete podnosząc się i próbując rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądo­wania – wszystko w najlepszym porządku. Paliwa wy­starczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu pilotowi.

Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego dru­giego pilota za lotnika amatora, a w myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete’a takie lądowania były po prostu sposo­bem na życie.

Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał zgromadzić kapitał. Pete’a to nie ob­chodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłop­ca . – dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary – w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi.

Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie. Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały cię przed radarem, wywal koks z ładow­ni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na tan­kowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków. Szybkie pieniądze.

Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę. Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający pasek od zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. Ą potem się go pozbyli. Celem lotu Pete’a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina 00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów.

Dzieciak pokazał w dół na kępę palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w przodzie i na zachód widział roz­rzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City.

W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj – tak brzmiały instrukcje Pete’a. Jeśli nie liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą zamieszkaną wyspą na ich trasie przelotu: pół tuzina hotelików z ele­ktrycznością z własnych generatorów oraz jakieś pięć­dziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach.

Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować ze­sztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi, wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę wyciągnięto kilka skiffów z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocą rosą. Były też tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na łubiane przez Pete’a swobodne przyjęcie. Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka, wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony.

Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś na pół pijanego dzieciaka z powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete...

1

Z drewnianego budynku na San Paul roz­brzmiewała ku czci pełni Księżyca muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je „niewidymki” i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom.

Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów kokosowych i przypiekał nad żarem langusty. Większość jego gości stanowili studenci amerykańskich college’ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie uprawiają marihuanę. Są potomkami zbieg­łych niewolników; ścigają się na żaglowych dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką Latynosom i Kreolom.

Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem slup, stała na kotwicy po zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał pur­purowy motocykl BMW R100 GS Enduro.

Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod MacAlpine-Downey z praso­wanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek pełnomorski. Szybkość katamaranów jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed centralną nad­budówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połą­czone były siecią z calowych taśm nylonowych.

Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przy­glądając się zabawie na plaży przez lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwis­ka, ale prawdziwego nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick Mahoney został zastrzelony w zasadzce w South Armagh – tak w każ­dym razie doniosły gazety, wraz ze zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze żałobników były ledwie widoczne w sza­rym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w pod­niesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą, ociekających wodą rondach kapeluszy.

W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę – nawet wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne, prawie czarne; ciało elas­tyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czer­wonych korali. Katamaran zakotwiczył tak daleko od brzegu, by uchronić się przed „niewidymkami”.

Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się, woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak jego irlandzki dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle dopasowana.

Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko, kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt.

Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na trawiastych pasach w ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku kałasznikowa.

Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony rafy. Prezydent miał mały drew­niany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder wy­stępował w roli królowej brytyjskiej.

Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w przewiąz­kach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba.

Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabez­pieczenia przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż pokazały się pierwsze ogniwa. Przymo­cował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować.

Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony wyspy, Trent znalazł akurat tyle wiatru, ile potrzeba było, aby wypełnić żagiel. Katamaran nabierał szybkości, a Trent słuchał cichego plusku, dochodzącego od dziobów unoszą­cych się nad powierzchnią wody. Z uniesionymi mieczami Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwóch stóp. Pomiędzy dotychczasowym kotwicowiskiem i Canaka nie było raf tak bliskich powierzchni, nie musiał więc zaglądać do mapy. Podwójny rumpel umocował taśmami z gumy gąbczastej, pozwalając Złotej Dziewczynie żeglować swo­bodnie, sam zaś znów wspiął się na maszt.

Samolot zrobił pełne okrążenie i znowu znalazł się na poprzednim kursie. Trent usłyszał, że pilot przymyka przepustnicę silnika dokładnie w chwili, gdy maszyna znalazła się nad wyspą. W tym momencie ujrzał także, a przynajmniej tak mu się wydało, błysk trzech czerwonych świateł na Canaka. A potem błysnęło białe światło tak jaskrawe, że nawet z odległości czterech mil prawie oślepiło Trenta. Silniki samolotu zgasły. Rozległa się seria uderzeń i trzasków, jakby ciężki mężczyzna, potknąwszy się na nasypie kolejowym, spadł na warstwę suchych gałęzi i starych puszek.

Aby zminimalizować opór powietrza, fały do podnosze­nia żagli biegły na Złotej Dziewczynie wewnątrz aluminio­wego masztu, a koło topu znajdowały się małe drzwiczki kontrolne. Trent otworzył je, zahaczył palcem o na wos­kowaną linkę i wyciągnął walthera PPK z dwoma zapaso­wymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki.

Przebywszy połowę drogi od kotwicowiska do Canaka, usłyszał, jak w stronę stałego lądu ucieka z wyspy pełnym gazem motorówka.

Dotarcie do wysepki zajęło mu godzinę. Zrzucił żagiel, za burtę na rufie opuścił małą kotwicę zawoźną, bardzo ostrożnie, by nie plusnęła zanurzając się w wodzie; poluzo­wał cumę rufową i trzymając na kotwiczce skierował Złotą Dziewczynę na plażę, tak aby dzioby ledwie dotknęły piasku. Wyskoczył za burtę, przeciągnął cumę za pień palmy na brzegu, wrócił na pokład i odbił katamaranem na dziesięć stóp od plaży.

Obawiał się, że poczuje smród benzyny. Rzeczywiście był, ale bardzo słaby. Samolot musiał lecieć na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w nocy, Trent był bardzo ostrożny. Pobiegł cichym truchtem pod osłoną palm wzdłuż pasa startowego, z waltherem w dłoni, gotową do zapalenia silną latarką i miniaturowym aparatem foto­graficznym w kieszeni.

Samolot leżał na drugim końcu pasa, z dziobem wbitym między dwa drzewa. Skrzydła leżały z tyłu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowało szybkość maszyny i utrzymało kadłub w pozycji poziomej – pilot albo miał wielkie szczęście, albo był niezwykle sprawny. A może jedno i drugie, pomyślał Trent.

Odczekał jeszcze pięć minut w cieniu, nasłuchując, z pistoletem opuszczonym wzdłuż boku. Potem obszedł samolot od przodu i ujrzał pilota – ciemny kształt za roztrzaskanym wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzące do kabiny towarowej, były otwarte. Wspiął się do środka.

Większość przestrzeni od drzwi do ogona zajmował zbiornik paliwa. Od niego w stronę dzioba biegł pręt z żebrówki, do którego przymocowano szereg stalowych pojemników, dwukrotnie większych od butli sprężonego powietrza, używanych przy nurkowaniu z akwalungiem. Przez zaścielające pokład szczątki Trent pobrnął do kokpitu. W jego drzwiach leżał w kałuży krwi młody, ciemnowłosy mężczyzna, zapewne drugi pilot. W świetle latarki Trent dostrzegł odłamek szkła, wbity głęboko w szyję młodzieńca. Szkło przecięło tętnicę.

Siła bezwładności cisnęła pilota do przodu, na drążek sterowy; ciemię miał roztrzaskane od zderzenia z wiatro-chronem. Ułożywszy ciało na fotelu, Trent znowu zapalił latarkę i w jej świetle ujrzał szeroką, mięsistą twarz z nieco obwisłymi policzkami, zmiażdżonym nosem i oczami wy­blakłymi od słońca i używania alkoholu. Krótko przycięte włosy zalane były krzepnącą krwią. Awanturnik z barów – pomyślał Trent, zobaczywszy pokryte bliznami knykcie dłoni – po sześćdziesiątce, zbyt stary do takiej roli. Znał tego człowieka – nie osobiście, ale jako typ: jeden z By­czych Starych Chłopów. Piloci w służbie towarzystw naf­towych, w aerofoto, pracujący dla Air America lub zatrud­niani w maleńkich, półoficjalnych operacjach, jakie umiały sobie wydumać najpaskudniejsze z wydziałów CIA. Życie Trenta bardzo często zależało od współpracy z nimi, a z tych doświadczeń wyniósł przekonanie, że Bycze Stare Chłopy nie stają się Byczymi Starymi Chłopami praktykując nocne lądowania z odpiętymi pasami bezpieczeństwa.

Pochyliwszy się nad nieboszczykiem oświetlił latarką rozbity wiatrochron. W miejscu w które pilot uderzył głową, obluzował się mały kawałek szkła. Trent otworzył swój nóż bosmański i wyważył odłamki z oprawy, uważając, by nie zabrudzić ich krwią. Do jednego z nich przylepił się płatek czegoś srebmoszarego. Trent wytarł nóż do czysta, zeskrobał płatek, znalazł tablicę nawigacyjną pilota i potarł płatek o czyste miejsce na mapie. Zostawił szarą kreskę. Kieszenie pilota były puste, a w kokpicie nie było innych dokumentów, niż mapy lotnicze południowych Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Środkowej.

Drugi pilot również miał puste kieszenie. Trent przyjrzał się uważniej ranie jego gardła. Sfotografował obu niebosz­czyków, a potem przecisnął się na powrót do ładowni i zbadał stalowe pojemniki. Było ich piętnaście, wszystkie z przykręcanymi pokrywami i ważące po jakieś dwadzieścia kilo. Trent otworzył jeden, zanurzył zwilżony palec w bia­łym krystalicznym proszku wewnątrz i potarł nim dziąsło. Natychmiastowa utrata czucia w tym miejscu oraz smak wystarczyły mu w zupełności. Pięć kilogramów stali, reszta kokaina. Piętnaście razy piętnaście, dwieście dwadzieścia pięć kilo. Trzy i pół miliona dolarów w hurcie, trzynaście po podzieleniu na gramy i w sprzedaży ulicznej. Trent zamknął pojemnik i podkoszulkiem wytarł swe odciski palców.

Zeskoczywszy na ziemię obejrzał piasek w poszukiwaniu śladów stóp. Były jego własne, wyraźne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzału zanurzył się na sto jardów między drzewa, robiąc koło. Wreszcie natrafił na ślady, których oczekiwał. Jeden człowiek, mocno obciążony, dwukrotnie przeszedł z plaży i z powrotem. Ślady roz­dzielały się o jakieś pięćdziesiąt jardów od samolotu. Trent poszedł wzdłuż lewego. Kończył się w głębi lądu o sto jardów od końca pasa startowego. Cofnąwszy się, podążył prawym odgałęzieniem. To samo, z jedyną różnicą, że kończyły się wśród drzew w odległości sześćdziesięciu jardów.

Trenta ogarnęła zimna, przejmująca wściekłość. Poszedł środkiem pasa, szukając śladów poślizgu w miejscu, gdzie samolot zetknął się z ziemią. Zmierzył krokami odległość od śladów do plaży. Sto piętnaście jardów, lądowanie bliskie doskonałości, jak przystało na łabędzi śpiew Byczego Starego Chłopa.

W osiemnaście minut później Trent podniósł kotwicę, zrzucił i zwinął żagiel, i włożył walthera z powrotem do skrytki.

Z kokpitu prowadziła zejściówka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudówki na pokładzie średniówki. Na prawo od schodków stał stół z mapami morskimi. Przednią część salonu wypełniała ogromna, półksiężycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczająca stół jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadziły schody do wnętrza każdego z kad­łubów, gdzie mieściły się dziobowe i rufowe kabiny, każda z dwiema kojami, umywalką i osobną toaletą. Kabiny prawego kadłuba rozdzielał dobrze zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadłubie, znajdował się prysznic, wielki zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzętu foto­graficznego. Trent wywołał i porobił odbitki z filmu zrobionego wewnątrz samolotu. Potem wyciągnął śpiwór na pokład.

Obudził go ryk zbliżającego się pięćdziesięciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczył się je odróżniać po odgłosie rur wydechowych.

Otworzył jedno oko i zaraz je przymrużył, spojrzawszy na słońce, wznoszące się nad cienką warstwą porannej mgiełki, stojącą nad stalowobłękitnym Morzem Karaib­skim. Od strony słońca pojawił się dwudziestostopowy, biały, bezpokładowy skiff do połowu langust. Sternik zakręcił kołem sterowym i skiff zakończył ślizg, przysuwając się burtą do Złotej Dziewczyny. Jego fala rufowa, trafiwszy między kadłuby katamaranu, wyprysnęła w górę, zalewając Trenta i jego śpiwór.

Sternik chwycił za reling Złotej Dziewczyny, utrzymując skiff z dala od niepokalanego lakieru katamaranu. Był to mniej więcej dwudziestopięcioletni Latynos, niski, mus­kularny, ze sklepioną klatką piersiową nurka. Codzienne przebywanie na słońcu spaliło jego skórę prawie do czerni, a sól morska wybieliła końce jego ciemnych włosów na blond. Błyszczące czarne oczy i szeroki uśmiech wskazywa­ły, że był zadowolony z siebie, zachwycony całym światem i tym wszystkim, co mu może przynieść przewidywalna przyszłość.

Trent zazdrościł młodemu marynarzowi jego pewności siebie. Otarłszy sól z oczu, odezwał się po hiszpańsku:

– Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony słońca, a ja ci odstrzelę łeb.

Trent mówił z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precy­zyjnie, biorąc pod uwagę, że jego głos dochodził ze śpiwora o piątej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeża Ameryki Środkowej.

Marynarz nazwał go maricon i oświadczył:

– Vega, zarobimy sobie na śniadanie...

Mając rozłożone na dnie oceanu dwieście pułapek na langusty, Carlos zarabiał o wiele więcej niż koszt śniadania. Wydatki miał minimalne: samochodu nie posiadał, bo na San Paul nie było szosy, a gdyby nawet była, to nie miałby dokąd nią pojechać. Nowe dżinsy, jedne szorty, kilka podkoszulków – i to wszystko na całe sześć miesięcy sezonu połowów. Był właścicielem dwóch mieszkań włas­nościowych w Miami i w połowie zapłacił już za trzecie. Trent, nurkując swobodnie, pomógł mu opróżniać puła­pki – podnoszenie ich zabrałoby dwa razy tyle czasu. O dziesiątej skończyli robotę. Trent chciał ponownie rzucić okiem na Canaka przy świetle dziennym, ale nie chciał też zwracać na siebie uwagi, podpływając tam Złotą Dziew­czyną. Wobec tego poprosił o wypożyczenie skiffa, obiecu­jąc go odstawić do nabrzeża Spółdzielni Rybackiej.

Gdy Carlos wyładowywał tam langusty, Trent prze­spacerował się do baru Jimmy’ego, gdzie spotykali się wszyscy na San Paul. Po drodze musiał obejść czterech młodych Amerykanów, siedzących pośrodku ścieżki i, jak się zdawało, dyskutujących, co zrobić z resztą dnia.

Jimmy, Kreol po pięćdziesiątce, zaczynał tyć z braku wysiłku fizycznego. Połowy langust dostarczyły mu środków na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na łodzie nadbudował dziesięć pokoi z łazienkami, które nawet od czasu do czasu działały. Zarówno bar, jak restauracja prosperowały, a Jimmy sprowadził ze Stanów odtwarzacz video, na którym pokazywał filmy fabularne – pirackie kopie, przegrywane przez teściową kuzyna, która wyszła za mąż za lekarza i mieszkała w południowej Kalifornii. Z honorariów za tę czynność teściowa opłacała swe brydżowe przegrane.

Doszedłszy do średniego wieku, Jimmy zmienił zaintere­sowania z wyspiarskiego przedsiębiorcy na plażowego filozofa. Trent znalazł go siedzącego na leżaku pod palmą, przed frontem baru. Nieco wcześniej Jimmy zaczął zwijać papierosa z zawartości leżącego mu na kolanach kapciucha, w którym jednak nie było tytoniu. Przylizawszy cztery bibułki z podgumowanym brzegiem połączył je w całość, ale następnie albo wyczerpał całą energię, albo przeszkodziła mu w dalszych czynnościach nowa myśl. Myślenie było głównym zajęciem Jimmy’ego. Całą resztą zajmowała się jego żona i czworo dzieci.

Trent przysiadł, oparłszy się plecami o ścianę, i zaczął czekać, aż Jimmy powróci stamtąd, gdzie w tej chwili przebywał. Wreszcie Jimmy odezwał się.

– Słyszałeś, że tej nocy na Canaka rozbił się samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiątej.

Trent odparł, że łowił na oceanie.

– A co złowiłeś? – spytał Jimmy.

– Wyciągaliśmy langusty z młodym Carlosem – odparł Trent.

Jimmy stracił zainteresowanie tą sprawą. Na wyspie San Paul langusty były tańsze od kurzych jaj i znacznie łatwiej było na nie trafić.

– Trent, mój chłopcze, jeśli trafią ci się okonie morskie, to je przynieś.

Trent obiecał, że tak zrobi. Ryby łowione kuszą dla restauracji Jimmy odliczał z jego rachunku barowego.

Jimmy pokazał palcem na drewniane molo.

– Prezydent łowi tamój ryby. Cholerny matros zapom­niał, co miał go zabrać.

Trent spytał, czy prezydent ma odpłynąć na wyspę Canaka i Kreol potwierdził skinieniem głowy.

– Mógłbym go zawieźć skiffem młodego Carlosa – powiedział Trent.

Jimmy z roztargnieniem pomacał trawkę w swym kapciuchu. A potem potrząsnął głową, jakby oganiał się przed muchami.

– Trent, mój chłopcze, no nie wim, ale ten tam człowiek powiada, że prezydent wącha się z Colotnbianos. - Podniósł leżącą na piasku gazetę i cisnął Trentowi na kolana. Był to Belpan Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i Belpan Times. Trent słyszał, że w ostatnich dwóch miesiącach obie zmieniły właścicieli. Przeczytał artykuł, który należał do klasyki rodzaju: najpierw obelżywe przypuszczenia, rozbudowane następnie w oskarże­nie, że prezydent jest na liście płac kolumbijskich handlarzy kokainą, pozwalając im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dżungli Belpan i na głównej szosie.

W zeszłym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyładowany kokainą, zwalił się do przepustu podczas nocnego lądowania na nie ukończonym odcinku nowej szosy, biegnącej przez nie zaludnioną, północną część kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliża się do wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

Trent zwrócił gazetę Jimmy’emu i powędrował w stronę przystani. Czterech młodych Amerykanów siedzących na ścieżce zmieniło się w pięciu, przesunęli się też o parę jardów, by pozostać w cieniu.

Jeden z nich powiedział „cześć”, co Trent uznał za mniej więcej stosowne.

Prezydent Republiki Belpan zbliżał się do siedemdziesią­tki. Kreol, ze znacznie większą domieszką krwi czarnej niż białej, był wysokiego wzrostu i szczupły, choć z maleńkim brzuszkiem, siwowłosy i łysiejący na czubku głowy. Nosił długie spodnie khaki, taką samą koszulę, okrągłe okulary w stalowej oprawce i niebieskie płócienne pantofle bez sznurowadeł. Łowił ryby na wędkę z włókna węglowego, zarzucając muszkę lekko jak piórko na nieruchomą wodę, z której wystawały czarnymi trójkątami płetwy ogonowe ryb, płynących przez płyciznę. Trent pomyślał, że starszy pan wygląda na zmartwionego; ale mogło go martwić to, że ryby nie dawały się złowić lub że jego marynarz zapomniał go zabrać.

Trent uznał, że Belpan jest jedynym krajem na świecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta może o nim zapomnieć. Był to też jedyny znany mu kraj, którego prezydent mógł łowić ryby z końca publicznego molo lub chodzić po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksówki, bez goryla z ochrony osobistej.

Młoda kobieta – starsza nastolatka lub młoda dwu­dziestolatka – siedziała na molo przyglądając się. Z jaś­niejszą cerą niż prezydent, miała taką samą jak on szczupłą budowę, choć bez jego brzuszka. Wargi miała pełne i pięknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne włosy, zaczesane w kopiastą fryzurę afro i podwiązane złożoną czerwoną apaszką; a do tego dżinsy z obciętymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyła na prezydenta takim wzrokiem, jakby był on najwspanialszym człowiekiem na świecie, a jego obrona należała do jej obowiązków.

Trent przeszedł spacerkiem wzdłuż molo i ukłonił się.

– Dzień dobry, panie prezydencie.

Starszy pan obejrzał się zdziwiony, prawdopodobnie tym, że rozpoznał go cudzoziemiec.

– Trent, sir. Jimmy z baru powiedział mi, że może pan potrzebować podwiezienia na wyspę Canaka.

– Jest pan Anglikiem...

– Brytyjczykiem, sir – sprostował Trent.

Starszy pan odpowiedział uśmiechem ciepłym, miłym i pełnym zrozumienia, przypominając Trentowi jego włas­nego ojca. Napięcie, które najpierw wyczuł u prezydenta, rozproszyło się.

– Celt?

– Tak, sir.

– My także stanowimy wielką mieszankę rasową, mister Trent. – Starszy pan skierował wzrok w stronę dziew­czyny. – Moja wnuczka studiuje politologię i ekonomikę w Londyńskiej Szkole Ekonomicznej. Ach – przerwał ujrzawszy trzydziestostopową, błękitną motorówkę, opły­wającą przylądek. – Z opóźnieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzięki za ofiarowaną mi pomoc...

Trent podejrzewał, że starszemu panu potrzeba o wiele większej pomocy, niż oferta ze strony biura pośrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego...