Zimna Anna - Marek Ratajczak - ebook

Zimna Anna ebook

Ratajczak Marek

0,0

Opis

Pełna wątków autotematycznych Zimna Anna stanowi powieść drogi ze sporą dozą refleksji nad kondycją współczesnego świata. To także zapis walki głównego bohatera z kapryśną górą, przeciwnościami losu, samym sobą – organizmem, umysłem i uczuciami.  Liryczna egzotyka przeplata się tu sprawną prozą z blokowiskową poetyką, a fabuła czasem przywodzi na myśl rasowy thriller. Autor doprawia tę smakowitą całość dobrym alkoholem i  muzyką. W efekcie  Czytelnik otrzymuje wyborny, idealnie schłodzony andyjskim mrozem drink…

Marek Ratajczak (ur. 1968) – szczecinianin, urodzony i wychowany na Przedgórzu Sudeckim. Absolwent Instytutu Polonistyki Uniwersytetu Szczecińskiego.  Przemieszcza się na ogół pomiędzy górami, Policami a Szczecinem (ostatni odcinek pokonuje często truchtem, przez Puszczę Wkrzańską). Książko-,  kino- i muzykomaniak. Fotoamator,  podróżnik, „góral” z Pomorza Zachodniego, niedzielny wspinacz, zapalony biegacz, blokowiskowy obserwator oraz raczkujący literat. Autor debiutanckiej „Krwi Bacy” (wyd. Stapis, 2014).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor serii

Agnieszka Rachwał-Chybowska

Redakcja i korekta Elżbieta Spadzińska-Żak

Koncepcja okładki oraz zdjęcia wykorzystane do grafik

Marek Ratajczak

Projekt okładki, typografia i DTP

Wojciech Grzegorzyca

Wydanie I

ISBN 978-83-7967-012-3

Copyright © by Marek Ratajczak

Copyright © Wydawnictwo Stapis, Katowice 2018

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

Wydawca:

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48/32/2597574;www.stapis.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Mojemu Aaniołowi Stróżowi

Wiecznie niespokojny, powinieneś przez całe życie poszukiwać odpowiedzi, jak sprostać regułom Drogi…

To właśnie jest Droga.

HAGAKURE. UKRYTE W LISTOWIU

Tsunetomo Yamamoto

— Czy góry są twoją miłością? Bo skoro na Aconcaguę idziesz sam i nie lękasz się jej potęgi, to musisz nosić góry w sercu, bardzo je kochać albo być szaleńcem, a na tego ostatniego raczej nie wyglądasz. Jedynie tak można pokonać bowiem strach, pokonać wszystko. — Cata zaskoczyła mnie tym pompatycznym, a zarazem iście discopolowym (choć siedzieliśmy na drugiej półkuli globu, ponad dwanaście i pół tysiąca kilometrów stąd) pytaniem. Dla podkręcenia kolorytu, pytaniem wyklepanym rubinowym tipsem na smartfonie w googlowskim translatorze, przy dosyć obskurnym stoliku w sieciowym fastfoodzie, nazywanym przez tubylców McChickenos. Nijak nie pasowało do kontekstu sytuacyjnego ani żadnego innego. Zabrzmiało tak, jakby przeprowadzała ze mną w szczecińskim barze mlecznym Zacisze śmiertelnie poważny wywiad rzekę do jakiegoś międzykontynentalnego dziennika typu: „NYT”, „The Guardian” czy „Le Monde”; albo jakbyśmy znali się od lat, a nie od kilku zaledwie minut. Nawet na twarzy jej milczącej koleżanki, której imienia ni w ząb nie pamiętam, pojawiło się lekkie zdziwienie. Nieco rozbawiony spróbowałem więc zagrać w tę grę. Zanim jednak otworzyłem usta, Cata spojrzała na mnie zabójczo przenikliwie, że aż poczułem się nagi. Kiedyś ktoś tak na mnie patrzył i nie skończyło się to dobrze (ale o tym może innym razem). Asekuracyjnie więc czmychnąłem wzrokiem, cumując bezpiecznie w odblasku srebrnego krzyżyka wiszącego zmysłowo na jej śniadej szyi.

— No wiesz, w górach, hm… jak na ten przykład w Bogu, mogę się rozpłynąć, schować, uciec, zrezygnować z ego i przytłaczającego świata, zdać się na ich łaskę i nimi oddychać. Tak, oddaję im siebie, swoją wartość, problemy i swoje ułomności. Mogę się też ekstremalnie wyciszyć, a zarazem wypróbować i wyszaleć. Paradoksalnie czuję się wtedy mocniejszy i co najważniejsze, szaleńczo wolny. Poczucie wolności zdecydowanie zmniejsza w wysokich górach grawitację. Rozumiesz? — Zanim odpowiedziała, choć ewidentnie było to pytanie retoryczne, poprosiła o doprecyzowanie translatorem, a następnie z poważną miną pokiwała potakująco głową. — Nie wiem, czy to miłość? Raczej pasja i ucieczka zarazem. A może tylko adrenalina? Choć podobnie jak miłość uzależniająca lub jak alkohol — w pokrętnym kontinuum wydukałem łamaną angielszczyzną, popijając lekkie zakłopotanie lekko gazowanym sokiem z papai.

Pierwsze łyki zrywają kajdany. Drugie wyrywają murom zęby krat. Potem Polak został papieżem, Wałęsa przeskoczył przez płot, runął mur berliński, dostałem unijny paszport i mogłem hulać bezgranicznie niemal po całej Europie. No i co najfajniejsze, znowu świat stanął przede mną otworem. Trochę to perwersyjne, ale tak się mówi. Za oknem zimny mrok jak w pokalu stojącym na moim biurku. Kolejne gulgule pogrzebią na amen stary świat! Żywiec porter niczym napój dynamit anarchistycznych bogów! Dyktatorzy, gnębiciele i inne fiuty strzeżcie się! „I’ll be back!” Nie słucham już nadętego Kaczmarskiego, wolę lajtowego Habakuka. Kolejny łyk euforyzuje, uwalnia od stresu codziennego przetrwania bez. A to już minął piąty miesiąc bez kropli! No, nie licząc tych paru siuśków południowoamerykańskich. Ale o tym potem. Aktualnie gazowany, chmielowy nektar łechce neurony i jelita, które mruczą ekstatycznie jak podniecone koty w marcu. Podobnie moje wszystkie żywe i martwe tkanki, a nawet skamieliny. Wytęskniona błogość anektuje wszechświat niczym po orgazmie albo dobrej kupie. Wow. W końcu wczoraj wróciłem z dalekiej, międzykontynentalnej podróży. Kolejny łyk sprawia, że wydaje mi się, jakbym wrócił z jakiejś międzygalaktycznej. Na chwilę nawet mój palec zawisł niepewnie nad klawiaturą laptopa… Potem następuje rajskie zwiotczenie jak przegrzanie w fińskiej saunie. Takie buddyjskie rozluźnienie i głęboki, swobodny oddech. Powoli odzyskuję zagubioną tożsamość niczym sponiewierany Jason Bourne. Wracam do żywych po tej niemal półrocznej zapaści w karcerze mózgoczaszki. Dyktatorzy, strzeżcie się. Bomba wybuchła. Żywiecki porter i „Pijak” Habakuka odbudowują szczytową formę: „Nie płaczę, zostaw mnie. Rozjaśnia wszystko się. Napełnij szklankę mi. Napełnij szklankę mi”. Napełniam swój pokal kolejną pełnią jęczmienno-słodowego szczęścia. Problemy, zależności, potrzeby kurczą się, znikają za szafą, w kątach pokoju, w szparach podłogowych, pomiędzy starymi panelami. Kukri, nepalski nóż Gurkhów, który kilka lat temu jako trofeum przemyciłem z wyprawy w Himalaje, leży za to spokojnie na stosie zakurzonych książek. Schował się głęboko w budzie swojej pochwy. Jest ostry jak brzytwa, ale już nie warczy. Nie kusi. Chrapie. Natenczas zasnął zasłużonym, chmielowym snem. Aura pluszowej, metafizycznej lekkości otacza mnie zewsząd ckliwie. Ściany pokoju zasnuły się relaksacyjnymi dubami Rhythm and Sound. Transowe, hipnotyczne reggae rozłożyło się w fotelu niczym „King in My Empire”. Ze szczytu lewej kolumny ambientowo wybrzmiewającego Amtecha machają do mnie radośnie niewielcy niczym plastikowe żołnierzyki, trzej oświeceni hinduscy buddowie. Uduchowiona kadzidełkami pamiątka z Indii, zapewne made in China. Lampka na biurku naświetla resztki portera w pokalu. Porozrzucane południowoamerykańskie mapy i notatki głęboko zaciągnęły się rastafariańskim jointem. Powoli zmartwychwstaje dotleniona krew, euforia i wolność. Pobudzone naczynka włosowate rozhuśtały palce tak, że teraz tańczą po klawiaturze niczym Travolta w „Gorączce…”. Ostatni gul. A to dopiero gra wstępna, w odwodzie bowiem, obok wypróżnionego właśnie piwa, czyha wierny jim beam, ściskając czule za rękę lojalną coca-colę. Wszyscy oni (i wy również) z wytrzeszczem wpatrzeni w ekran laptopa (lub zadrukowany papier), niczym w multipleksie w napięciu czekają na rozpoczęcie seansu, zajadając łapczywie popcorn przy wymyślnych reklamach i dynamicznych zwiastunach. Iście platońskie zwieńczenie powitalnej i przewrotnej, niczym wywrotka, detoksykacji.

– Masz żonę? — Cata rzuciła znienacka jak obuchem między oczy.

– Co znowu? — syknąłem pod nosem niczym przyduszony przez anakondę. „To już było niegrzeczne. Taka napastliwa inwigilacja” — pomyślałem. Nawet lekko speszona sytuacją koleżanka zwróciła jej dyplomatycznie, po spanisz, uwagę. — No nie, to znaczy, byłą… byłą żonę. Jestem rozwodnikiem… ale mam dwie córki — stękając niedbałym englisz, wywinąłem się śliskimi jak węgorz półprawdami.

– Dzwoniłeś już do nich, że wylądowałeś? To ważne — wystrzeliła z partyzanta kolejną bombą, prosto w skroń. Aż jęknąłem. Te jej niewinne pytania ważyły więcej niż ciosy Mike’a Tysona. „O kurde!” — błyskawicznie oświeciło mnie niczym gwiazdki po nokdaunie.

– Tak, tak… oczywiście. — Tym razem skłamałem nieco zawstydzony, żeby nie wyjść na zimnego jak bałtycki śledź patafiana, którym właśnie się okazałem. „Psiamać! Jak mogłem zapomnieć — skarciłem siebie rzetelnie poruszony. — Oczywiście zadzwonię natychmiast, jak skończymy tę intrygującą, tfu, irytującą konwersację” — pomyślałem niezdecydowany aż do ostatniej litery wystukanej na klawiaturze…

W połowie butelki z jimem po raz pierwszy poleciała mi na pierś zmęczona głowa. Trochę jak w nocnym pociągu na końcowym odcinku relacji Szczecin-Zakopane. Po krótkiej, ale jakże intensywnej euforii w moim pokoju zrzedła niebezpiecznie atmosfera. Zaczęło mi brakować tlenu. Podobnie jak w górach powyżej czterech tysięcy metrów n.p.m. Za to mój wzrok i umysł nieco zmętniały. Również litery na klawiaturze bawiące się ze mną w ciuciubabkę. O kurde. Z ekranem monitora też zaczęły dziać się dziwy. Rozmył się i co gorsza zaczął piec mnie w oczy, aż musiałem zdjąć i przeczyścić okulary. Tymczasem rozejrzałem się dookoła. Nepalski nóż smacznie chrapał, a buddyjscy mnisi zaczęli zaraźliwie ziewać. Dla poprawienia ulatującego nastroju zrobiłem więc sobie kolejnego drinka i włączyłem kilka niezawodnych przebojów z folderu „moje hity”. Na pierwszy ogień poszedł podpałkowy „Mój jest ten kawałek podłogi”. Wzmacniacz podgłośniłem tak, że o mały włos mnisi pospadaliby z wrażenia ze swojej kolumny. „Znowu ktoś mnie podgląda, lekko skrobie do drzwi… – zawyłem wraz z Mr. Zoobem. Dla poprawy brzmienia wypiłem dwa łyki whisky z colą i dalej wspomagałem wokalistę: – Nie mówcie mi więc, co mam robić…”. I potem refren, tak żywiołowo, że sąsiedzi z góry zaczęli stukać w kaloryfer. Okay, ściszyłem pilotem. Kolejne łyki i dla odmiany wrzucam do Winampa dobrego nudziarza Krawczyka, który już spokojniej mówi mi: „Jak wzniecić blask, który dawno zgasł. Jak przeżyć wszystko jeszcze raz? Jak ocalić ginący czas?”. Ten kawałek ma zabójcze moce. Jedną z nich jest gwarantowany opad głowy. Dzisiaj nie byłem bowiem w stanie go dokończyć, ale w zamian za to wykończyłem drinka. Nalałem następnego i utworzyłem z hiciorów polskiego rocka niedługą playlistę. Najpierw z Wandą i Bandą wybrałem się do „Fabryki marzeń”, potem na seans w „Niemym kinie” z Perfectem, następnie na szklance z drinkiem pojawiła się szminka Kory i pytanie zespołu Mech: „Czy to możliwe, żeby tak ooooo dobrze ci było z tym?”. Tuż za nimi przeleciały meteory, takie jak siedzące wciąż „Na drzewie” ZOO czy „Mr. Lennon” Universu. Gdzieś pomiędzy przewinęła się „Para mieszana” chyba dobrze znana z L-4 oraz samotnie popłynął do swojej „Lorelei”mroczny Kapitan Nemo. Zaraz po nich na chwilę przebudziła się bardzo gruba „Lola”, która mówiła, że chce zmienić świat Janerki i tak w ogóle… Wypiłem kilka łyków drinka i mimowolnie zacząłem ziewać. Otrzeźwiałem na moment przy „Konstytucjach”, a potem zaświeciły już tylko Świetliki z Lindą: „Nigdy papieros nie będzie tak smaczny, a wódka taka zimna i pożywna. Nigdy nie będzie tak ślicznych dziewcząt (…) Nigdy nie będzie takiego lata. Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza. Nigdy nie będzie takiego lata”.

Zimą na pewno nigdy nie będzie już takiego lata. Dopieściłem tekst jeszcze na ostatniej fali ukrytej świadomości. W rzadkim powietrzu mojego pokoju nie wiedzieć czemu zawisł niczym lekka mgła upojny zapach pieczonego kurczaka. Niestety, pod koniec butli, już po raz trzeci, poleciała mi zbombardowana wspomnieniami, wzniosłymi ideami, pomysłami, wizjami i projektami oraz etanolem głowa. Tym razem ostatecznie, jak do koszyka pod gilotyną. Z trudem uniosłem, a właściwie przechyliłem resztę cielska. Zaraz potem w pełnym opakowaniu, niczym po morderczej, kilkunastogodzinnej walce na wymagającym, przedszczytowym odcinku wielkiej góry, runąłem z fotela i ledwie swoim bezwładnym korpusem trafiłem na skraj łóżka. Usnąłem jeszcze w locie.

Następnego dnia wieczorem, czyli tu i teraz, w przestrzeni mojego przewietrzonego wcześniej pokoju poprzez monotonny, transowy dym ulatujący z „Parks on Fire” formacji Trifonic, przebija się coraz głośniej nerwowy stukot palca o blat biurka. Wyraźnie poirytowana klawiatura laptopa uparcie milczy, gdy ja ukradkiem zerkam na zegarek w wyświetlaczu cyfrowego dekodera telewizji kablowej. Wybiła dwudziesta druga pięćdziesiąt! Nie ma co, dzisiaj już chyba wiele nie napiszę, a i pora ostateczna, bo zaraz zamykają osiedlaka. Ruszam więc zadek z fotela z wytrenowaną przez lata determinacją. Następnie otwieram machinalnie szufladę biurka, z której zabieram telefon i portfel. W pośpiechu jeszcze rzucam kontrolne spojrzenie na termometr za oknem. Jest ciemno jak w dupie, więc muszę spiąć dodatkowo soczewki. Ledwie dwa na plusie. W końcu to dopiero początek marca. Chwilę potem, suto odziany, wychodzę z mieszkania. Po zamknięciu drzwi od klatki nakładam czapkę na uszy i podkręcając obroty, sunę mrocznym, blokowiskowym deptakiem. Ostatnio czuję się jakoś nieswojo, gdy opuszczam, szczególnie wieczorem, swoje leże. Im jestem starszy, tym bardziej mi ludzkie cienie potwornieją. Może to kwestia natłoku barbarzyńskich informacji medialnych, może mniej doświadczenia życiowego, chociaż miałem już nóż na podbrzuszu albo tulipana na głowie, a może zszarganych nerwów, a może… Zresztą mniejsza teraz o stylistykę i przyczyny. Mam inne, bardziej drażliwe, a zarazem ekscytujące sprawy w wirniku pod czaszką. Tuż za pierwszym rogiem mijanego budynku zwalniam tempo i wytężam wzrok, skanując gęsty żywopłot rosnący wzdłuż ścieżki. To mniej więcej pora, o której sąsiad z klatki obok wyprowadza paskudnego amstafa. Raz się na niego napatoczyłem, to omal mi nogi nie odgryzł. Na szczęście wtedy był na smyczy, ale często widziałem, jak puszczany jest tu samopas. Okay, tym razem czysto. Betonowy chodnik okalający budynek wyprowadza mnie kilkadziesiąt kroków na skraj blokowiska, gdzie za podziurawionym płotem majaczą zarośnięte, zrujnowane, drewniane baraki po jakiejś jeszcze gierkowskiej spółdzielni. Aktualnie koczują tam bezdomni i okoliczne koty. Zaciągam kaptur, bo tu strasznie wieje. Parę metrów dalej, tuż za narożnikiem postsowieckiego żelbetonowca, wykręcam na lewo w głąb osiedla i wychodzę na ostatnią prostą, na końcu której mruga kusząco od lat zaprzyjaźniony ze mną neon lokalnego wodopoju. Przyspieszam kroku, bo za minutę zamkną. Przed wejściem wyciszam telefon i chowam w tylnej kieszeni spodni, żeby nie brzęczał przy ludziach. Powinien co prawda za chwilę zadzwonić, bo tam właśnie dochodzi szósta PM. Czyli ona zaraz zacznie przerwę i zapewne się odezwie. Może i chciałbym pogadać, ale trochę wstydzę się koślawić po angielsku przy ludziach… To może lepiej jakiś SMS? Tak, zdecydowanie wolałbym SMS. Miłe szumy w głowie po wczorajszym bombardowaniu nie ustają, ale whisky mam już dość. Dzisiaj tylko browar. Ewentualnie jakieś dwa mocne i góra trzy słabiaki na porannego kaca. Zresztą zobaczę, co mają w promocji. Wchodzę do środka. W sklepie puchy. Dziewczyny z obsługi kończą zmywanie podłogi. Swobodnym leszczem steruję więc tuż przy regałach, żeby jak najmniej zabrudzić, na dział z napojami, który notabene zajmuje pół sklepu. Jak zwykle uważnie przeglądam półki, coby nie przegapić bezcennej ceny miesiąca i ostatecznie kupuję dwa dębowe mocne w puszce i niezastąpionego żywca jasnego pełnego w butli, ale cztery sztuki, bo wtedy o dwadzieścia procent taniej. Na szczęście przy kasie nie ma kolejki. Gdy wyciągam portfel, tuż zza pleców młodziutkiej, nieco otyłej sprzedawczyni, która właśnie zamykała dzisiejszy fiskal, uśmiecha się do mnie ze szklanej półki zerosiódemkowy jim beam w promocji za czterdzieści dziewięć zeta w zestawie z litrową coca-colą. Ja pierdziu, to jest dopiero okazja! Ręka mi się trzęsie, jak przebieram w portfelu miedziaki do końcówki. Myślę sobie: „A może wezmę, toż to mój ulubiony jimi za półdarmo?! Przecież coś tam jeszcze mam na masterkarcie. Powinno starczyć. Nie! Nie! Nie! Do ku… chu… w pizdu! Bo znowu będzie maraton, a pojutrze przecież Dzień Kobiet. Muszę odwiedzić córki!”.

– Przepraszam, ile? — pytam chwilowo zdezorientowany, mimo że jak byk na wyświetlaczu.

– Szesnaście dwadzieścia. Jeżeli miałby pan drobne, to poproszę — odpowiada sympatyczna kasjerka. Chyba się nawet zalotnie uśmiechnęła, choć nie wiem, czy przypadkiem nie po to, by wyłudzić ode mnie te miedziaki.

– Tak, tak, właśnie szukam — usprawiedliwiam się, dobierając niezdarnie końcówkę i mimowolnie, przelotnie skanuję zielony fartuszek z kuszącym dekoltem. Milutki nawet… — A do kiedy ta promocja na jima beama? — W międzyczasie dorzucam z automatu, bo może jednak… Dzzyt, dzzyt, dzzyt… — O, cholera – syknąłem, gdy telefon krótko zabrzęczał w kieszeni. „Chyba na szczęście znak jak Anioł Stróż z AA. Zapewne jakiś SMS”– myślę sobie.

Płacę w pośpiechu, nie notując odpowiedzi, i wychodzę ze sklepu. „Dobra, spokojnie, SMS-a odczytam w mieszkaniu”– wyciszam emocje, zakładając czapkę i wio przez mrok.

„Mark, to nie był przypadek. Proszę, odezwij się lub podaj Skype’a”. – Cholera, jak ja nie znoszę takich szerokokątnych SMS-ów. A tak w ogóle mam alergię na odpisywanie. Szczególnie na takie ciężkie gatunkowo, powiedziałbym nawet niepokojące. Jakoś inaczej sobie to wyobrażałem, bardziej lajtowo. Bo przecież nic takiego się nie wydarzyło (przynajmniej tak sobie tłumaczyłem) i niby co ja jej mam odpisać? Znienacka i nader agresywnie huknęła w mojej dłoni zawleczka dębowego mocnego. Cholera, gdybym odczytał tę wiadomość w sklepie, to nie wróciłbym bez jima. Gul, gul… i denko (w nomenklaturze pijackiej do dna, jednym haustem, na raz).

Do Santiago de Chile wybrałem się liniami nomen omen AA, czyli American Airlines. Raz, że tanie, dwa, bezpieczne, a trzy, że przede wszystkim tanie. To nic, że dwie przesiadki i łącznie doba w plecy spędzona w poczekalniach lotniskowych, choć te dwanaście godzin uziemienia w Miami w drodze powrotnej mogło być formą rekompensaty. Koszt w obie strony to trzy tysiące złotych plus amerykańska wiza. W KLM czy Swiss jest znacznie drożej, ale za to tylko z jedną przesiadką. Oczywiście bilet kupiłem trzy miechy wcześniej, choć to i tak zbyt późno jak na najtańszą opcję. Wtedy też, tym razem z opcją na zawsze, przestałem pić. Profilaktycznie, żeby organizm się odzwyczaił, bo ponoć tam, powyżej 4500 metrów nad poziomem morza, prawdziwa Sahara i mógłby dopaść mnie detoksowy szok oprócz potencjalnych innych szoków. No, ale o tym dalej.

Logistykę oporządziłem głównie dzięki Internetowi, ponieważ niewiele jest polskich wydań przewodników stricte górskich poświęconych Aconcagui. Przetrzepałem więc setki blogów, forów, witryn i portali w poszukiwaniu konkretów. Przyznam, trochę tego jest. Chwała ci, o panie Necie, przełomowy wynalazku ludzkości, za który nikt nie dostał Nobla, Oscara, mistrzostwa świata, złota olimpijskiego czy choćby nawet, na otarcie łez, Nike czy Fryderyka.

Równolegle postanowiłem, poza wyjściem z nawyku piwnego, poprawić również wydolność i ogólną wytrzymałość organizmu, czyli zwiększyć częstotliwość biegania, trzy razy w tygodniu to olimpijskie minimum i dwa razy domowa siłownia z opcją crossfitową. W teorii i w pierwszych dniach wyglądało to przyzwoicie, ale w praktyce organizm nie wytrzymywał przeciążeń… no i piwa było żal, czyli niechybnie szwankował też umysł.

Mijała połowa października, gdy zmniejszyłem tygodniowy wycisk do dwóch biegów i dwóch lekkich siłowni. W nocy pojawiły się pierwsze przymrozki, a ja maniakalnie zmniejszałem również liczbę butli, mając jednak świadomość, że ta metoda raczej nie zadziała. Z pięciu obowiązkowych zszedłem do trzech, by po następnym tygodniu wskoczyć na sześć. Przecież nieraz to przerabiałem i za każdym kolejnym razem było coraz trudniej. Podszedłem więc do sprawy po samurajsku. Przede wszystkim koncentracja na celu i bezwzględna „Próba trzech pierwszych dni”, w Polsce nazywana też „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen”.

Pierwszy dzień, czyli Ojciec święcie napakowany boską energią i starojapońską determinacją, mijał z rozpędu. Wieczorem jedynie wielki żal zapijałem dawno niesmakowaną melisą i napojami nawadniającymi typu izotoniki czy wody smakowe. Tak zwana suplementacja, ważny oręż w zawodowym AA. Najgorszy był jednak Syn. Najbardziej fizjologiczny, bolesny i rozdarty. Wolałem nie pokazywać się ludziom, tak nieludzko wtedy cierpiałem. Szczególnie wieczorem. Do mieszkania wracałem jak najpóźniej, żeby skrócić ból. Dodatkowo kupowałem przed powrotem nowe, kuszące smakowo napoje zastępcze typu różne fanty czy schweppesy oraz miksy z melisą i herbatki nasenne.

Duch natomiast, niczym wyluzowany rasowy rasta prosto z Jamajki, dawał z buch bucha obłoki nadziei na bliskie wyzwolenie, niezależnie od wyniku boskiej rozgrywki dobra ze złem, ciemności ze światłem, materii z metafizyką, yang z yin czy mrówki ze świnią. Melisa zaczęła nawet mi smakować, a owsianki porannej z miodem i bakaliami nie mogłem się doczekać. To kolejny suplementacyjny trik zastępujący mi na śniadanie zwyczajowe wygazowane piwo. Bilet kupiłem czwartego dnia na amen dla podtrzymania ducha walki, w końcu ponad trzy patyki to też niezła motywacja, przynajmniej dla mnie.

Niestety, pod koniec października przymroziło siarczyście, mimo że biegałem w czapce i ciepłych ciuchach zaczęły odzywać się zatoki – moja zmora od lat niepokonana. Nie chcę zwalać winy na detoksykację, ale swoje również dołożyła, osłabiając organizm – jestem pewien! W połowie grudnia, po bezefektywności domowych inhalacji, przyjąłem pierwszy antybiotyk. I tak do samego wyjazdu kolejne dwa sorty coraz silniejszych leków. Niestety, nietrafione. Oczywiście obóz przygotowawczy w wersji super light przeniosłem w tym okresie do mieszkania. Złamany cwał z plecakiem dociążonym trzydziestokilowymi hantlami pomiędzy kuchnią a sypialnią oraz delikatna gimnastyka musiały wystarczyć. Finalnie byłem wyjałowiony i wściekły. Na dokładkę pękły rury w pionie wodno-kanalizacyjnym mojego bloku i musiałem zrobić kapitalny remont łazienki i WC.

Nie po raz pierwszy przed przełomowym wyzwaniem wali mi się wszystko na głowę. Nauczyłem się dzięki temu sprawniej ignorować przeszkody, no i gnać do przodu. Trzy dni przed wylotem zaplanowanym na koniec stycznia byłem jednak wyczerpany i zrezygnowany. „Znowu mocarny ktoś lub jakieś wszechmocne coś próbuje mnie zniechęcić, odstraszyć”– myślałem fatalistycznie. Był moment, że nawet rozważałem rezygnację. Ale gdy nadszedł i przydusił mnie do gleby, wziąłem siedem równych, głębokich oddechów samuraja i wrzuciłem do Winampa „Ocean of Wisdom” nieśmiertelnego Kitaro, by po przesurfowaniu siedmiu transcendentnych fal wykrzyczeć refren z „Black and Blue” Agnostic Front: „I’ll never give up, I’ll never give in”.

Mimo braku poprawy zdrowia postanowiłem skończyć z lekami, chociaż laryngolog na odchodnym próbował mi wcisnąć do samolotu kolejny mocniejszy antybiotyk. „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”– pomyślałem zemściwym Rejentem, a poza tym lecę przecież w sam środek chilijskiego lata, czyli solidna helioterapia w pakiecie podróżnym. Dodatkowo dla wzmocnienia przez ostatnie trzy doby pakowałem w siebie najdorodniejsze okazy z warzywniaka w lokalnym markecie. Ale, niestety, przez przedłużający się w nieskończoność remont mieszkania nie zdążyłem rzetelnie zapakować plecaka.

Po dwudziestogodzinnej tułaczce przez trzy kontynenty i Atlantyk wylądowałem w Santiago de Chile zmiętolony, lepki i zwietrzały jak trzydniowa guma orbit przyklejona pod siedzeniem autobusu miejskiego. Ocknąłem się na dobre dopiero po wyjściu z lotniska, gdy rażące słońce oślepiło mnie z zaskoczenia. Niezdarnie próbowałem odnaleźć w plecaku okulary przeciwsłoneczne. Momentalnie też zacząłem się pocić. Do samolotu wsiadałem w Berlinie w środku zimy. Goreteksowe spodnie i kurtka oraz wysokie trekkingowe buty nie były więc niczym nadzwyczajnym. A poza tym starałem się pilnować skandalicznych (maks dwadzieścia pięć kilogramów) limitów bagażowych. Na szczęście do plecaka podręcznego mogłem dopakować kolejną dychę. Gdy natomiast wylądowałem tak ubrany w Chile, w środku upalnego lata, musiałem wyglądać co najmniej groteskowo, niczym topniejący bałwan na pustyni. Natenczas jedyne, co mogłem zrobić, to wytrzeć czoło chusteczką higieniczną, ściągnąć kurtkę z przepoconych pleców i założyć okulary z filtrem UV, a następnie ruszyć bezpośrednio spod lotniska podmiejskim autobusem za trzy USD na podbój Nowego Świata.

Otworzyłem zaropiałe oczy, a właściwie tylko prawe, bo lewego nie mogłem rozkleić. Niestety, nie mogłem też odczytać cyferek zegara na wyświetlaczu pod telewizorem. Bolała mnie głowa, moczopędne piwo rozsadzało mi pęcherz, a co gorsza dopadła mnie niemiłosierna ssawa. Na sztywnych nogach, nie zapalając światła, poczłapałem do WC. Sudecki Kamieńczyk to pikuś przy moich ponocnych wodogrzmotach. Ufff! W poszukiwaniu piwa zerknąłem do kuchni. „Co?! Dopiero przed szóstą!”– zaskoczył mnie podczerwienią zegarek piekarnika. Z wydrenowanych szafek też zawiało grozą. Mlasnąłem tylko zesztywniałym językiem, wracając zdegustowany do sypialni. Po piwie zostały jedynie zgniecione puszki i puste butelki. Nawet w pokalu warującym dzielnie przy łóżku nie ocalała jedna kropla. Wiedziałem, że w tym stanie nie dożyję wschodu słońca. „Nienawidzę takich wczesnoporannych manewrów”– syknąłem pod nosem. Niezdarnie ubrałem się, przepłukałem kranówą usta i półprzytomny wyszedłem do całodobowego monopolu w centrum osiedla, nieopodal agresywnego, szczególnie o poranku, kościoła. Codziennie równo o szóstej jego dzwon, niczym muzyczny rzeźnik osiedla, łeb niewiniątek rozrywa. A to, jakkolwiek by patrzeć, już niebawem. Ja zamiast tej martyrologicznej, przeraźliwej dla duszy i ucha nuty, niczym ryk szatana przebudzonego zbyt wcześnie nastawionym budzikiem, wolałbym posłać z niebios na ziemię przez przewód słuchowy prosto do ludzkich dusz anioły, te od Sigur Ros, Chicane, Lisy Gerrard, Enyi czy Ellie Goulding. Na pewno świat byłby piękniejszy. Niestety, nie wziąłem słuchawek. Na zewnątrz było przeraźliwie mroźno i mrocznie. Od swojej klatki mam kawałek drogi, więc poprawiłem kołnierz puchowej kurtki i mocniej nasunąłem na czoło czapkę, spod której zakołatało mi dziadowskie: „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?”. „Zaraz rzeź niewiniątek, a jutro Dzień Kobiet”– odpowiedziałem sam sobie tuż przed wejściem do sklepu, przenikliwie jak jakiś czubek. Kupiłem więc jedno dębowe mocne na klina i trzy czerwone warki na przetrwanie. Do południa powinno wystarczyć… a potem się zobaczy. Ding, dong, deng!!! Ding, dong, deng!!! Kościelne dzwony, niczym huk armatni, właśnie rozerwały na strzępy mroczne niebo, moją czaszkę i zatraconą dziadowską duszę.

Pik, pik, pik (w globus), puk, puk, puk (w dyńkę)… Fiu, fi, fiu, fy, fiu, fiu, fi, fiu, fy… Rozkręcam wirującą kulę ziemską ulotnego natchnienia entuzjazmem Bolka i Lolka i wraz z nimi wyruszam w świat. To była moja ulubiona seria z lat dziecięcych, która pobudziła we mnie gen podróżnika. Takie odcinki jak „Złote miasto Inków” czy „Nad Orinoko” zaaplikowały mi nieuleczalną południowoamerykańską gorączkę. Potem były podróże plastikowymi żołnierzykami w papierowym statku po szkolnym atlasie geograficznym i książki Szklarskiego, Fiedlera czy Umińskiego. Ameryka wymarzona, bajkowa, przygodowa, pełna barwnej, pociągającej egzotyki. Przez wiele kolejnych lat domalowywałem do tego czarodziejskiego obrazu coraz ostrzejsze rysy polityczno-społecznego kontrastu, historycznej sepii i statystycznych kleksów, ale nadal mienił się on kuszącą paletą barw niczym zagubiony koliber w mitycznym skarbcu Inków. Nawet wygrzebana podczas przygotowań do wyprawy z internetowego śmietnika kopa kondorzych zbuków informacyjnych nie ufajdała go na tyle, aby mnie zniechęcić. Chociaż wszechobecne bieda, zacofanie, anarchia, korupcja, kradzieże, rozboje, porwania dla okupu (szczególnie zagranicznych turystów) i szalejące na bieżąco El Niño (w skrócie: nieobliczalne i wredne zjawisko pogodowe, przejawiające się w wysokich Andach huraganowymi wiatrami i śnieżycami) mogły niepokoić.

Po wejściu do autobusu priorytetem moim było poszukanie szybkiego transportu do argentyńskiej Mendozy, ponieważ tylko tam mogłem załatwić pozwolenie na wejście na Aconcaguę. Ani Internet, ani zagraniczne czy lokalne agencje turystyczne, ani inni pośrednicy, ani nawet sam Pan Bóg, szatan czy przysłowiowa baba na posyłki razem wzięci nie załatwią sprawy. Niestety, jak dotąd istnieje jedynie opcja odbioru osobistego, bezpośrednio w biurze argentyńskiego Ministerstwa Turystyki w Mendozie i tylko tam. Summa summarum strata niemal dwóch dni. Tyle trwałoby przy dobrych wiatrach załatwianie formalności plus ośmiogodzinna odległość autobusowa (Aconcagua leży w połowie 370-kilometrowej górskiej trasy z Santiago do Mendozy). Gdybym nie musiał mieć pozwolenia, wysiadłbym po czterech godzinach jazdy zaraz za granicą chilijsko-argentyńską w Puenta del Inca i od razu ruszyłbym w góry. Ale do tego, jak widzicie, jeszcze daleka droga.

Rozsiadłem się więc z tyłu autobusu, tuż obok swoich plecaków i młodego Metysa ze słuchawkami na uszach. Niewielu ludzi jechało, dlatego ponad połowa miejsc była wolna. Dochodziło południe. Żadnej chmurki. Słońce w zenicie. Owiewany naturalną klimatyzacją z pootwieranych okien, mogłem spokojnie kontemplować ten rozżarzony Nowy Świat. Jak na moje wcześniejsze wyobrażenia wydawał się jałowy, płowy, suchy i nazbyt pustynny. Przy takiej patelni bałem się, co będzie, gdy wygramolę się na zewnątrz. Jednak natenczas z przyjemnością wdychałem snujący się z mijanych krajobrazów zapach świeżych nachosów z sosem serowym jak przed seansem w multikinie. Po opuszczeniu okolic nowoczesnego lotniska autobus wjechał na dwupasmową trasę prowadzącą wprost do centrum Santiago. Rozciągające się tu początkowo pustynne przestrzenie już po drugim bus stopie zaczęły koszmarnie betonowo przekształcać się w przedmieścia, coraz gęstsze i bardziej zaludnione, choć niewiele odbiegające od europejskich standardów. Autobus z każdym połkniętym przystankiem pęczniał, tak że finalnie ledwie mogłem się przecisnąć do wyjścia, tym bardziej że większość pasażerów razem ze mną została jednocześnie wydalona na plac przed terminalem Alameda. Słońce grzało bez opamiętania. Wiatr nie pisnął ani słowa. Pasażerowie, niczym karaluchy przyłapane nocą na szamaniu resztek z kuchenki w akademiku, w mgnieniu oka rozpierzchli się w cień, a ja, zaskoczony dynamiką i różnorodnością Nowego Świata, kręciłem się jak kurczak na rożnie, w kółko drepcząc po rozgrzanym chodniku. Okazało się, że wylądowałem w samym centrum monstrualnego mrowiska, czyli jednym z największych węzłów pasażerskich na kontynencie. Wiem, o czym piszę, bo spenetrowałem je skrupulatnie, próbując odnaleźć kurs do Mendozy. Nadmienię tylko, że Santiago de Chile liczy ponad pięć milionów mieszkańców, czyli tyle samo, co cała Słowacja. Co plasuje je na piątym miejscu wśród monstrualnych metropolii Ameryki Południowej. Dodatkowo położone jest w strategicznym, centralnym punkcie Trasy Panamerykańskiej, niczym komunikacyjne serce kontynentu dysponujące stąd połączeniami do wszystkich jego zakątków swoistym układem krwionośnym autostrad, dróg i arterii. Ochłonąłem dopiero po kilku minutach, schowawszy się w cień pod zadaszeniem jednego z licznych tu sklepików spożywczych, ulokowanych trochę na uboczu. W centralnej części dworca wszystkie cienie były zajęte przez migrujące nieustannie stada pasażerów. Niestety, większość sprzedawców, a nawet ludzi z obsługi transportu, nie znała angielskiego lub nie do końca wiedziała, skąd odjeżdżają busy do Mendozy. Co ciekawe, od jednego z zaczepionych serwismenów, któremu w internacjonalisz wspomaganym gestykulacją zwróciłem nieopatrznie uwagę, że pracując w firmie obsługującej obcokrajowców powinien nauczyć się chociaż podstaw angielskiego, usłyszałem w odpowiedzi w płynnym English, że to ja, przyjeżdżając do Ameryki, powinienem nauczyć się hiszpańskiego, ponieważ tu wszyscy mówią po hiszpańsku lub przynajmniej rozumieją ten język. No cóż, szczęka mi opadła celnie trafiona i tyle. Dopiero po kwadransie poszukiwań udało mi się ustalić, że to nie ten dworzec, tylko kolejny, przecznicę dalej. Jak się okazało jeszcze potężniejszy, ale bardziej oldschoolowy Terminal de Sur, z niezliczonymi alejkami handlowo-usługowych straganów, bud i kontenerów oraz z mnóstwem kolorowych niczym stado papug autokarów i busów należących do kilkudziesięciu lokalnych i międzynarodowych przewoźników. W tej rozgardiaszowej i barwnej wielorakości co najmniej kolejne pół godziny zajęło mi zlokalizowanie biur linii do Mendozy. Na szczęście znajdowały się pod zadaszonym pasażem, tuż obok miejskiego szaletu i kantoru wymiany walut, z najkorzystniejszym, jak się potem okazało, kursem USD w Chile. W kilkudziesięciu kontenerach ściśniętych obok siebie niczym klocki lego, w małej alejce mieściły się agencje przewoźników zagranicznych. Kilkanaście z nich oferowało interesujący mnie kierunek. Finalnie zakupiłem rzutem na taśmę ostatni bilet na nocny kurs o dwudziestej drugiej trzydzieści. Przyznam, że odsapnąłem z wielkim uff. Nareszcie mogłem spokojnie ściągnąć ciążące już plecaki i zasłużenie odpocząć obok nich na posadzce. Wszystkie bowiem ławki były zajęte. Mnóstwo ludzi przewijało się o tej porze przez dworcowe pasaże. W końcu były to godziny komunikacyjnego szczytu. Po chwili zasłużonego odpoczynku zaczęło przewalać mi się w żołądku. Gdy napięcie logistyczne opadło, organizm automatycznie powrócił do naturalnych reakcji. Zrobiłem się więc potwornie głodny.

Jeszcze sennie zaburczało mi w brzuchu. Zniecierpliwione gazy piwne zabulgotały z finalnym wypierdem, że aż się obudziłem lekko przestraszony. Moment potem usiadłem nieprzytomny na łóżku, żeby lepiej odbeknąć te gastryczne wariacje. Po wstępnym wygazowaniu poczułem głód. Nic dziwnego, skoro na śniadanie wypiłem tylko dwie czerwone warki. Przetarłem zmęczone oczy i sięgnąłem po niedopitą butlę z biurka. Łapczywie wychyliłem wywietrzałą zawartość. Wow, delicje. Odruchowo oblizałem szorstki zarost z rzadkiej piwnej pianki. „Wracam do żywych”– pomyślałem półsennie. Minęła czternasta. Przygłuchy sąsiad z parteru włączył na fula wiadomości w TV. Fajny dziadek, ale przestarzały aparat słuchowy już nie bardzo mu pomaga. Spod podłogi więc jak co dzień nazbyt wyraźnie sączyć się zaczął wszędobylski ojczyźniany jad, zdradliwy niczym czad. Łup brata brat w krzywy dziób. A zaraz potem wszechświatowy syf i pożoga. Włączyłem więc prędko komputer i wrzuciłem na Winampa pierwsze z brzegu „Diamenty na wodzie” Enyi jak okład z rumianku: „Posłuchaj rzeki. Rozbrzmiewa łagodnie. W moich wspomnieniach dryfuje dźwięk lata: Da-de-da-de-da-deee (…) Diamenty na wodzie spadają ze słońca”.

Zamarzyło mi się niedawne gorące słońce Argentyny i Chile. Zimna miałem już dosyć i za oknem. Przechyliłem ponownie butelkę w nadziei na ostatni letni gul, ale spadło niewiele. Może dwie-trzy krople. Resztę wylizałem z wnętrza szyjki. Znienacka przycisnął mnie nabrzmiały przez noc i zaspane przedpołudnie diamentowy pęcherz. Niezwłocznie poczłapałem więc do WC, aby zmącić wodę. Zaraz potem do kuchni, gdzie w szafce schowałem ostatnią warkę na tak zwane rano. Czekała wiernie, złocista dziewica nienaruszona. Zdeflorowałem na miejscu. Potem przelałem połowę do pokala i zaniosłem do sypialni. Wczoraj wieczorem rozładował mi się telefon, więc go teraz podłączyłem, bo przecież już środek dnia. Poza tym jutro Międzynarodowy Dzień Kobiet, może jakieś plany mają moje córki, licho wie. Popiłem dwoma zbawiennymi gulami jak aksamitnymi bandażami. Motyle w brzuchu! I love it! „Diamenty na wodzie spadają… da-de-da-de-da-de”.

Telefon się podładował. Wklepałem kod. Po chwili bzyt. SMS od Caty.

„Zrób mi niespodziankę na Dzień Kobiet i proszę podaj Skype’a lub napisz maila. To ważne! Proszę”. Cholera, wczoraj zapomniałem odpisać. Na Skype’a nie jestem gotowy, ale mail, czemu nie? Ale co znowu ważne? I dlaczego? Nigdy nie zrozumiem kobiecej natury, tego pieprzonego roztrząsania na czynniki pierwsze jak obornika na żyzną glebę. Życie jest zbyt krótkie, żeby babrać się w detalach. Niestety, dopadła mnie fatalistyczna ciekawość i brnąłem niczym tępa ćma do światła. Po chwili namysłu wykreowałem więc nowego gmaila na zmyślone dane. Żeby w razie nadmiernego natręctwa lub zwyczajowego zmęczenia materiału bezboleśnie się go pozbyć. Cholera, gorzej będzie z numerem telefonu, ale na to już nic nie poradzę. Po prostu muszę się pilnować. Na bieżąco usuwać SMS-y i nie dawać bez kontroli nikomu. Szczególnie córkom, bo jakimś przypadkiem ewentualny wyciek dojdzie do byłej żony. Nie chcę niepotrzebnych spięć. Za bardzo mi zależy, żeby przez jakieś bzdury nie rozsypało się świeżo posklejane łącze. Wysłałem więc tylko SMS z linkiem i zaraz potem zgodnie z instrukcją usunąłem go na amen. Po wszystkim odsapnąłem. Korelacje międzyludzkie potrafią być męczące. Dopiłem piwo i sprzątnąłem butelki do plecaka wyprawowego. Do podręcznego nie dyrydy, za ciasny. Trochę się ich nazbierało od mojego wielopoziomowego powrotu – poza oczywistym, do starych zdrowych nawyków, czyli alkoholu (kto nie wie, o czym mówię, ten dyletant), do pustelnictwa, czyli ascetycznej samotności i do terapeutycznego wybebeszania, czytaj pisania. Zarzuciłem to wszystko razem na garba i wyszedłem symbolicznie po zestaw na wieczór i dobry sen jak Syf, tfu, Syzyf. Po drodze przypomniałem sobie o paragonach za butelki. „Cholera, znowu kasjerki będą się czepiać. Picie jest upokarzające. Ale czego się nie robi dla kasiory – jedna butla kosztuje pięćdziesiąt groszy, to nie przelewki. Wy to wiecie i ja też. Ale u niektórych jest stres, a u innych nie. I tym się różnimy. Detale: Syf czy Syzyf? Jednak „prawie” robi różnicę. Co za głębia dylematologii? Pięć, może sześć złotych oszczędności, a jaka wnikliwość. Zdecydowanie upokarzające jest picie i życie początkującego pisarza. W końcu półtora zeta z jednego egzemplarza sprzedanej książki pobudza wyobraźnię i gruczoły trawienne”– tak sobie kontemplując w wilgotne i zimne marcowe popołudnie, szusowałem do osiedlaka pomiędzy kroplami drobnego deszczu, w rytm brzęczących natrętnie pustych butelek… da-de-da-de-da-de.

Z podręcznego plecaka wyciągnąłem resztki prowiantu. Kawałek wymiętolonej czekolady i nadgniłe jabłko nie zachęcały jednak do biesiadowania. Napiłem się resztki bezcłowego powerade’a zakupionego jeszcze na lotnisku w Miami i po chwili odpoczynku, mając sporo czasu w zanadrzu, postanowiłem spróbować jakiejś lokalnej jadłodajni. Centralnym obiektem terminala była galeria usługowo-handlowa, w środku której skupiały się największe sieci fastfoodowe z KFC, McDonaldem, Burger Kingiem i Pizzą Hut na czele oraz wiele lokalnych restauracji i barów szybkiej obsługi. Przytłoczony różnorodnością wyboru i tłumem biesiadujących konsumentów, cudem znalazłem wolny stolik i przygwoździłem się do niego, aby odsapnąć. Ze swojego miejsca tuż obok schodów prowadzących na wyższy level galerii miałem dobry ogląd sytuacji. Po skrupulatnej analizie neonowego menu wybrałem swojsko brzmiącą sieć fasfoodów McChickenos. Niestety, była spora kolejka, zresztą jak wszędzie. Miałem więc dylemat, co zrobić z bagażem, pomny informacji netowych o pladze kradzieży w Santiago. O duży plecak się nie martwiłem, bo niełatwo byłoby komuś go sprytnie dźwignąć. Sczepiłem więc oba plecaki trokami do siebie, a dodatkowo duży do nogi stolika. W razie czego postanowiłem, że poproszę choćby o rzucenie okiem któregoś z klientów siedzących obok. Rozejrzałem się dyskretnie. Zaraz za moimi plecami biesiadowali dosyć porządnie wyglądający ojciec z nastoletnim synem. Tuż obok stolika mieli duże, podróżne walizki, a ubrani byli w lekkie, turystyczne wdzianka. Wyglądali, jakby się wybierali na wakacje. Już miałem do nich podejść, jednak zanim uporałem się z upchnięciem małego plecaka pod krzesło, do mojego stolika przysiadły się, wcześniej pytając o zgodę, jakieś dwie dziewczyny z kupionym uprzednio jedzeniem na tackach. Na pierwszy rzut oka wyglądały całkiem przyzwoicie, ale wolałem chwilę odczekać, żeby się upewnić. Wyciągnąłem smartfona i niby że coś pilnie muszę przy nim pomajstrować. Tymczasem one zrobiły to samo i pomiędzy pochłanianymi frytkami wymieniały się ekscytującymi info z social mediów. „Powinno więc być okay”– pomyślałem i poszedłem kilkanaście metrów dalej stanąć do kolejki przy McChickenosie. Miałem stąd dosyć dobry widok na swój bagaż, więc czekałem spokojnie. Innego zdania były za to sąsiadki, które po chwili zaczęły nerwowo zerkać na przytroczone do stolika plecaki, a potem na długie kolejki do poszczególnych jadłodajni, ukradkiem wypatrując w nich mnie. Podobnie zachowywali się ojciec z synem, choć jak już zostałem zlokalizowany przy McChickenosie, to się trochę uspokoili. Mniej więcej po kwadransie wróciłem na miejsce z grillowaną piersią kurczaka w zestawie z jajkiem sadzonym, frytkami i lekko gazowanym sokiem z papai. Dziewczyny, siorbiąc nerwowo coca-colę przez rurki, spoglądały na mnie niemal obrażone, a ojciec z synem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zabrali swoje walizki i opuścili stanowisko. „What?!”– pomyślałem w kierunku naburmuszonych sąsiadek, szamiąc przy tym znakomitego kuraka. Niebo w gębie. Świat przestał istnieć. Zmiotła go przepyszna bomba drobiowa z nuklearnymi dodatkami. Popiłem kulinarne uniesienia napojem i mlasnąłem z zachwytu. W międzyczasie, tak mimochodem znad podniesionego kubka, zerknąłem przelotnie na sąsiadki. Jedna z nich wyłapała to niewinne spojrzenie, ten pretekst niechcący, i skarciła mnie najpierw Spanish, a po dyplomatycznej korekcie łamanym English.

– Tutaj nie wolno zostawiać bagaży bez opieki, ponieważ ukradną. — Potem dodała, że w Santiago to jest mnóstwo złodziei i że szczególnie upodobali sobie cudzoziemców.

– Oj, to ja bardzo sorry, I don’t want to do any problems — odrzekłem nieco zaskoczony.

– Żeby mi to było last time. — Żartobliwie pogroziła palcem, wyraźnie jednak udobruchana moją skruchą.

– Mam na imię Catalina, ale mów mi Cata, a ty? — rzekła z zaskoczenia, wyciągając przy tym rękę na powitanie. Tak ją poznałem niechcący, na drugiej półkuli, tuż pod zwrotnikiem Koziorożca, w sieciowym fast foodzie zwanym przez tubylców McChickenos.

– Holland?! To niesamowite, bo w Holland, w Amsterdamie, mam kuzyna – odrzekła podekscytowana, gdy usłyszała, skąd przyleciałem.

– Nie Holland, tylko Poland — sprostowałem spokojnie, przyzwyczajony już po latach zagranicznych wędrówek do tej permanentnej obrazy uczuć patriotycznych.

– Aaa, Poland. Polonia? A czy Poland to daleko od Holland? — spytała.

– No, jak na wasze chilijskie standardy to dosłownie rzut beretem, czyli blisko (przypomnę, że Chile to jeden z najdłuższych krajów świata: od północnej granicy z Peru do przylądka Horn – 4630 kilometrów).

– Nie. My nie jesteśmy stąd, jesteśmy Kolumbijkami, a do Santiago przyjechałyśmy za pracą. Kolumbia to dosyć biedny kraj, a Chile to aktualnie jedno z bogatszych państw w Ameryce Południowej. Nazywane zresztą tygrysem gospodarczym. Tutaj trzykrotnie więcej zarabiamy, wykonując tę samą pracę, co u siebie — sprecyzowała merytorycznie Cata, zerkając częściej do translatora. Po czym zapytała: — A Poland to bogaty kraj? Tak jak Holland? Bo mój kuzyn pisze, że w Europie to są same bogate kraje.

Próbowałem jej wytłumaczyć różnorodność Europy, ale chyba nie bardzo rozumiała. Zresztą podobnie jak jej koleżanka. Tak jakby dla nich Stary Kontynent to było jedno państwo z rozbiciem dzielnicowym, w którym rządzi żelazna Angela Merkel i mocne euro. Na niewiele zdało też się porównanie Niemiec czy Holandii oraz biedniejszej, na dorobku, Polski do Chile i choćby właśnie Kolumbii. Europa to stabilne bogactwo i tyle, a Ameryka Południowa to jednak wciąż niepewna przyszłość. Taka genetyczna tęsknota za lepszym światem. Koleżanka niewiele mówiła. Dorzucała to i owo lub korygowała, a niekiedy tonowała wywody Caty. O ile pamiętam, również się przedstawiła, ale nie zapisałem. Może, dlatego, że Cata zdominowała rozmowę, a przede wszystkim moje zmysły. Młoda jak na moje standardy, bo na pewno ciut przed trzydziestką. Niewysoka, ale niezwykle kształtna, zmysłowa, farbowana blondynka o piwnych, pogodnych oczach. Zrobiło się strasznie gorąco, w końcu środek lata. Zacząłem się też niebezpiecznie pocić, gdy przelotem zerkałem dyskretnie na jej śniade ramiona, szyję, dekolt, a pod stołem, gdy wyciągałem chusteczki higieniczne z plecaka, jędrne, opalone uda. Ubrana była jedynie w przykrótką żółtą koszulkę na ramiączkach, spod której wybijały się niewielkie, ale zgrabne, kuszące piersi że palce lizać i dżinsowe krótkie spodenki, że pęczniało mi krocze jak gotowany pęczak na przynętę. Jej jędrna skóra lśniła niczym zroszona skórka pomarańczy. Przypominała mi trochę młodą Jennifer Lopez. Miała jednak w sobie jakąś nieokreśloną powagę, która kazała uczciwie składać słowa. Nie uogólniać, nie pajacować. Mówić albo milczeć. Bez półtonów. Trochę krępujące, ale jakże za to ekscytujące. Pamiętam też wyraźnie moment, gdy podawała mi rękę na pożegnanie, przedłużając celowo tę chwilę i niby przelotem, ale dogłębnie spoglądając mi przy tym w oczy (jeszcze głębiej, niż za pierwszym razem). Że aż dreszcze mnie przeszły. Trochę było to dziwne. Ale pierwotnie nie odczułem aż tak inwazyjności jej wzroku. Dopiero po kilku minutach, a właściwie znacznie później, ochłonąwszy już z jej dyskretnej, ale przenikliwej i lepkiej niczym lubrykanty obecności, zaczęła mnie uwierać jak niedokończona rozmowa. Lecz o tym za chwil kilka, a natenczas pogawędziliśmy sympatycznie jeszcze niecałe dwa kwadranse w obecności wszędobylskiego translatora Google. W tym czasie niemal bezwiednie zjadłem swój obiad i wypiłem cały napój, choć nigdy tego nie robię. Zazwyczaj w ogóle nie popijam – zostawiam sobie na zaś.

Kilka minut później po dziewczynach natomiast pozostała w fastfoodowym zaduchu jedynie ariergarda intensywnej woni modnych perfum klasy B, coś jak zmysłowe Absolute Woman Bruno Bananiego oraz w moich spodniach nadęty rozporek i oblizane palce. A po grillowanej piersi kurczaka z kosmicznymi dodatkami tylko oblizane palce. Trochę szkoda, że tylko tyle, ale cóż, przyjemne momenty zazwyczaj bywają ulotne. A poza tym muszę trzymać się planu i swojego bushido. Odrzucić wszelkie dekoncentrujące pokusy, szczególnie te zużywające kumulowany tygodniami testosteron i osłabiające wydolność, tak jak zawodowi bokserzy przed ważnymi walkami rezygnują z seksu. Ponoć nawet nie śpią ze swoimi kochankami, no bo że z żonami to przecież żadna nowość, przynajmniej mają usprawiedliwienie.

Pozostało mi więc teraz sporo czasu na antropologiczną analizę autochtonów, do odjazdu mojego busa miałem bowiem około sześciu godzin. A że pora obiadowa w pełni, to w centrum gastronomicznym inkaskiej stolicy mogłem do woli podziwiać egzotyczne okazy. Zdecydowaną większość stanowili przaśni Metysi (dla przypomnienia – mieszanka hiszpańskich kolonizatorów i tutejszych Indian), kruczowłosi, przeważnie niscy, o owalnych twarzach i podwędzanej cerze, następnie nieliczni potomkowie europejskich najeźdźców lub emigrantów bez znaków szczególnych oraz dość spora i dla mnie najciekawsza grupa typowych Indian, potomków Inków, Keczua, Ajmarów czy Mapuczów. Miałem okazję podziwiać z bliska kilka rasowych egzemplarzy. Przede mną usiadła właśnie młoda para z małym dzieckiem. Wcześniej zwrócili już moją uwagę, stojąc w kolejce. On – typowy potomek Manco Inki, ostatniego władcy Inków, taki południowoamerykański Irokez z modnym ostatnimi laty irokezem na głowie i nosem kruka, ubrany w hipsterską koszulkę z czachą. Ona zaś rasowa Indianka, w prostej linii potomkini Pachamamy – inkaskiej bogini ziemi zapewniającej żyzność i płodność, ubrana w nie pamiętam co, ale było krótkie i obcisłe. Pamiętam za to jej indiańską, zjawiskową, śniadą twarz o wyraźnych rysach, wypukłych policzkach i dużych, ciemnych, ale jakby nieco skośnych oczach. Pamiętam też jej zgrabne, ale mocne ramiona, jędrne, niewielkie piersi, kształtne biodra, prężne uda i łydki, tak doskonale pamiętam, nawet mi się potem przyśniła, bla, bla, bla, blow, blow, uff, blowjob, co za upał.

– Dzień dobry, kontrola drogowa. Proszę dmuchną … O, to pan, panie profesorze. — Na policyjnej łapance tuż przed Policami zatrzymał mnie do kontroli mój były uczeń z liceum. Sympatyczny, rezolutny chłopak, ale jak zazwyczaj zapomniałem imienia. W końcu to już dwie dekady wstecz. Podszedł sam. Jego partner z drogówki w tym czasie spisywał wcześniej złapanego delikwenta. Dochodziła czternasta. Cóż z tego, jak i tak moje ręce na kierownicy zeszczały się gęstym potem.

– Miło cię widzieć. Choć sytuacja hm… powiedziałbym, ambiwalentna. Słuchaj, wiesz, mam problem — zagaiłem ściszonym głosem — Wiesz… — próbowałem bezskutecznie przypomnieć sobie jego imię — …wiesz, dzisiaj jest wyjątkowy dzień, no wiesz, Święto Kobiet. Jadę odwiedzić córki. Cholernie mi zależy. Obiecałem, że się nie spóźnię i będę na pewno. A wiesz, jestem świeżo po rozwodzie i mam hmm, lekko nieświeży oddech. Ale to nic poważnego, raptem kilka piwek w nocy, a raczej bardzo późnym wieczorem… i wiesz… już nigdy się nie powtórzy. Po prostu wyjątkowo dzisiaj wolałbym nie ryzykować, rozumiesz? — Chwila martwej ciszy ścięła lodem pęcherzyki podchmielonego tlenu w szoferce. Mój były uczeń spojrzał w bok na fartownie dla potencjalnego rozwoju sytuacji zajętego kolegę, a potem nieco w górę, na pustą drogę. Następnie, pochylając się nade mną, nerwowo postukał palcami o dach samochodu, a po chwili zatroskanym, a zarazem karcącym wzrokiem przewiercił mnie na wylot. Po drżącej „jak śledziona z węgorza wyrwana” chwili przytkał rurkę i polecił mi chuchnąć skosem. Następnie sam przedmuchał, że niby mi demonstruje i jeszcze raz przytkał. Potem ponownie dmuchnąłem lekko w bok. Wynik był, co z tego, że nie mój.

– Proszę jechać ostrożnie, bezpośrednio do celu i odstawić na kilka godzin samochód — zaordynował.

– Rozkaz, panie oficerze. — Zasalutowałem niczym tępy, arogancki błazen.

– Proszę się nie wygłupiać i odjechać. Poza tym nie jestem oficerem, tylko młodszym aspirantem. — Szybko zostałem skarcony i zaraz też spokorniałem.

– No tak, nie do końca orientuję się w tych waszych gwiazdkach. Słuchaj, wiesz… jest mi niezmiernie głupio… Dziękuję serdecznie za pomoc. Ocaliłeś mi tyłek… — Końcówkę niemal wyszeptałem i posłusznie włączyłem rozrusznik.

Rodzinny Dzień Kobiet minął szczęśliwie bez zgrzytów. Miejskie trawniki dywanowo zakryły przebiśniegi, pierwiosnki i krokusy, a na obrzeżach Puszczy Wkrzańskiej rozpięły się na runowych płótnach przylaszczki i zawilce. Dziewczynki nazrywały wspólny bukiet wierzbowych bazi dla mamy, a ja dostałem gałązkę kwitnącego klonu w klapę.

Wracając późnym wieczorem do Szczecina, zaraz za Głębokim, na początku dwupasmówki, naciąłem się na kolejną łapankę. W końcu Dzień Kobiet, policja wie, kiedy można poprawiać statystyki. Onegdaj na podobną akcję już się załapałem, wracając z historycznej wiktorii nad Niemcami. Pamiętne 2:0 – Mila, Milik. Mecze oglądam zazwyczaj w Policach z dziewczynkami, a więc o wynik kontroli byłem spokojny. Poza tym nie jeżdżę po alkoholu. A na pewno bezpośrednio. Czasami boję się tylko o zawieruszone we wczesnoprzedpołudniowym oddechu po zazwyczaj ciężkiej nocy ponocniki złośliwe. Nieodczuwalne, ale nader łatwo wykrywalne. Tak sądzę, bo się pilnuję i na szczęście jeszcze nie miałem okazji tej tezy potwierdzić na własnej skórze, choć wiele czytałem. Dzisiaj, podobnie jak wtedy, drogówka zatrzymywała każdy samochód do blowjobu. Dosłownie, stałem w niemal stumetrowym korku, żeby mundurowi gówniarze mogli się ponabijać z zestresowanych dmuchaczy. O wynik byłem spokojny, choć z przyzwyczajenia ręce i tak pociły się na kierownicy. A tak naprawdę to jedyną spinką było to, czy zdążę do osiedlaka, żeby zakupić zasłużoną kołysankę po udanym dniu. Na szczęście poszło sprawnie i już po wszystkim oraz po karkołomnym zaparkowaniu na sardynkę trzy bloki dalej sprintem pobiegłem do osiedlaka. Dotarłem tuż przed zamknięciem. Tak, dzisiaj mam farta. W końcu Dzień Kobiet, a ja przecież miałem być kobietą. Rodzice tak zaplanowali według starożytnej maksymy: potomstwo chłopiec i dziewczynka to idealna rodzinka. Demiurg też: ponoć antymęskich przeciwciał jest najwięcej w każdej kolejnej męskiej ciąży, a ja jestem właśnie ten kolejny. Coś w tym jest. Tak czy siak, w dobrym nastroju zakupiłem czteropak zmartwychwstałego z wieloletniego niebytu EB z Elbląga i trzy wierne żywieckie portery, bo wyjątkowo dzisiaj w promocji za jedyne jedenaście zeta za zestaw. Dziewczynom z obsługi złożyłem świąteczne życzenia i zapakowałem towar do plecaka. Po wyjściu ze sklepu nieźle zawiało, że aż naciągnąłem na swoją cienką czapkę kaptur. Deszcz cały czas kropił delikatnie jak pluszowy brzęk pełnych butelek w plecaku. Ruszyłem spokojnie mrocznym skrajem blokowiska. Parę metrów dalej, tuż pod osiedlowym śmietnikiem, zauważyłem pozostawiony bez opieki wózek dziecięcy. Niewielką spacerówkę z zaciągniętym daszkiem i reklamówką zawieszoną na rączce. Wyglądał na zajęty. Rozejrzałem się dookoła. Pusto. Przyznam: początkowo nawet pomyślałem, że ktoś zostawił dziecko w osiedlowym oknie życia. Jednak po podejściu bliżej nudna rzeczywistość nie potrafiła mnie zaskoczyć. Był to wózek kloszarda wypełniony recyklingowymi skarbami: były tam reklamówki z ciuchami z odzysku, worek zgniecionych puszek, osobno butelki do skupu i jakiś drobny złom. A dokładniej był to wózek Ewki. Osiedlowej celebrytki, znanej wszystkim mieszkańcom niemal od zarania dziejów. Podobnie jak Maryla Rodowicz. Trochę jej tej sławy zazdrościłem, ale choćbym nie wiem jak się sprężał i pocił nad klawiaturą, to i tak jej nie dorównam. Właśnie wyszła ze śmietnika ze swoimi nowymi skarbami, obłowiona jak z kopalni króla Salomona. Gdy zorientowała się, że już dosyć mocno pada, schowała łupy do wózka i przycupnęła na murku pod śmietnikową wiatą, zapalając zdobycznego peta. Ewka, jak na gwiazdę przystało, maniakalnie dbała o linię i aparycję. Miała z siedemdziesiątkę, a wyglądała trochę jak uwędzona Małgorzata Bela (nawet podobne trupie rysy twarzy) z kifozą kręgosłupa albo jak Dziewica Słońca – inkaska mumia z Machu Picchu. Zawsze w miarę elegancko ubrana, rzekłbym trochę po hipstersku. W kozakach, długim płaszczu na każdą pogodę, w fikuśnej czapce lub bereciku, owinięta chustą lub zamaszystym szalem, pchała dumnie skromny wózek swojego późnojesiennego żywota pomiędzy żelbetonowymi blokami północno-zachodniej dzielnicy Szczecina. Nigdy nie widziałem jej żebrzącej, umorusanej lub pijanej, jak to często bywa z kloszardami. Choć ciężką kurwą lub kamieniem umiała rzucić albo parasolką przypierdolić, gdy ją gówniarze zaczepiali pod przystankową wiatą. W kaszę sobie nie dała napluć. Może dlatego też nie wszyscy ją lubili albo nawet się jej bali i dzieci nią w domu straszyli. Ja również unikałem kontaktu, nawet wzrokowego. Przemknąłem więc dalej lekkim zakosem w stronę swojej klatki. Stop. Stopklatka. Zatrzymałem się z błyskawicznie oświeconą „cholerą” pod nosem. „Przecież dzisiaj Święto Kobiet i mój fartowny dzień”– zreflektowałem się sytuacyjnie. Po czym wygrzebałem z kieszeni piątaka z reszty po piwie i wróciłem pod śmietnik.

– Wszystkiego dobrego z okazji Dnia Kobiet. Proszę, na pewno się przyda. – Wsunąłem jej w drżącą dłoń monetę.

– Ojejku, panie, to… to jakiś dar z nieba — odrzekła wyraźnie zaskoczona. – Dziękuję. O, to dzisiaj mam szczęśliwy dzień. Mówi pan Dzień Kobiet? No, panie, lepsze to niż jakieś gówniane goździki. Bo wie pan, kiedyś to były tylko goździki. Nawet nie pachniało to dziadostwo.

– To też nie pachnie, ale wszystkiego najlepszego… i dobranoc. — Pożegnałem się czym prędzej, jakbym się nie wiedzieć czemu gdzieś strasznie spieszył. Choć na ekranie komórki wybiła dopiero dwudziesta trzecia trzy.

O dwudziestej trzeciej cztery wyruszyłem nieco spóźnionym i lekko zdezelowanym busem do Mendozy. Co prawda na stanowisko podjechał niemal punktualnie, ale tuż przed startem w trasę pomagier kierowcy zaczął leniwie pakować bagaże poszczególnych pasażerów, a potem dopiero ich kasował. Dlatego trochę się odjazd przedłużył. Na początku nie załapałem i myślałem, że ludzie mają rezerwacje i dopiero teraz płacą za bilet, ale jeden z turystów wyjaśnił mi, że to zwyczajowy napiwek za bagaże i że powinienem przywyknąć. Przypomniałem sobie, że czytałem o tym procederze w necie, a więc rzuciłem jakieś trzysta pesos. Spoko loko, w przeliczeniu na nasze to tylko kilka marnych złotych, nie więcej niż pół piątaka.

Co ciekawe, dość leciwy już kierowca przed wpuszczeniem podróżnych na pokład zapytał, kto ma prawko i chciałby siedzieć z nim z przodu? Zgłosiło się dwóch inkaskich młodzieńców, pytając o szczegóły misji. Wyjaśnił im (wszystko tłumaczył mi na bieżąco wyżej wspomniany uprzejmy i obyty turysta), że już ma swoje lata i dość słabo widzi w nocy, a poza tym mają być czujni, gdyby mu się, tfu, tfu, nie daj Boże przysnęło. Wziąłem to pół żartem. Nie ma to jak dreszczyk emocji i stopniowanie napięcia.

Jazda! Ruszyliśmy busem przez rozświetlone latarniami centrum miasta, kierując się na jego północno-wschodnie rubieże. Po dwóch nieprzespanych nocach od razu przytuliłem się do zagłówka. Wieczór był ciepły i bezwietrzny i taka też zapowiadała się cała noc. W busie nie było klimy, w zastępstwie pootwierano więc okna. Niestety, już na pierwszej prostej, tuż za Santiago, musiałem zamknąć swoje, bo kierowca tak pędził, że mi łeb urywało. I dopiero w tym momencie przypomniałem sobie, że ktoś w necie na forum podróżniczym ostrzegał przed jazdą chilijskimi busami. No ale ja przecież zamierzałem przeturlać się międzynarodową centralną arterią łączącą stolicę Chile z jednym z największych miast w Argentynie, zwaną Ruta 60, przechodzącą za granicą w Ruta 7. Drogą wybudowaną jeszcze przez pradawnych Inków, uznawaną za genialne osiągnięcie ówczesnej inżynierii komunikacyjnej. Jednym słowem nie powinienem narobić w gacie. A jednak narobiłem jeszcze przed granicą, ponieważ na jednym z pierwszych superostrych zakrętów kierowca nie zwolnił i o mały włos, a huknąłby czołowo w tira, fartownie w ostatnim momencie wykręcając na szutrowe pobocze, po którym wytelepało nas przez kilkaset następnych metrów. Podobnie jak większość przerażonych pasażerów, natychmiast zapiąłem pasy i już wiedziałem, że tej nocy za wiele nie pośpię. W domu, na ekranie komputera czy smartfona, droga numer 60 wyglądała dosyć przeciętnie, to znaczy nieszkodliwie. Jednak wystarczyło powiększyć jej ostatni przedgraniczny odcinek, ten przez przełęcz Los Caracoles, żeby zobaczyć niekończące się makabryczne zawijasy, które właśnie wtedy wyłaniały się z mroku tuż przede mną. Dopiero po powrocie do Polski doczytałem, że wspomniany fragment sześćdziesiątki należy do jednych z dziesięciu najniebezpieczniejszych tras na świecie. Uff, strzepuję więc po raz drugi pot z czoła. W końcu przeżyłem.

Summa summarum po niecałych czterech na wpół rajdowych godzinach szczęśliwie jednak dojechaliśmy do granicy. Większość pasażerów od razu po wysiadce pobiegła do międzypaństwowej toalety. Część, tak jak i ja, na standardowe siku, a niektórzy, żeby wyrzucić z siebie skołowane w żołądku siermiężnymi zakrętami trudy podróży. Zaraz potem wszyscy pod przywództwem kierowcy udaliśmy się do odprawy. Procedury na przejściu przypominały mi te z Kołbaskowa czy Lubieszyna w latach dziewięćdziesiątych, kiedy to wzdłuż zachodnich rubieży rozkwitał polski handel zagraniczny (papierosy, wódka, kiełbasa, chemia i spożywka oraz elektronika) i sławna na cały świat nasza narodowa juma (samochody, rowery, biżuteria, drogie kosmetyki i zamówienia specjalne typu wibratory lub markowe buty). Najpierw drobiazgowe sprawdzanie dokumentów pasażerów i przewoźnika. Potem równie szczegółowe trzepanie wszystkich bagaży, łącznie z wybiórczą kontrolą osobistą co bardziej podejrzanych osobników (ja się nie załapałem) i sprawdzanie pustego busa z psem antynarkotykowym. Na koniec w ruch poszła zwyczajowa puszka pokoju (taka standardowa, blaszana, po konserwie mięsnej), czyli zrzuta na napiwek dla celników. Kwestował oczywiście obyty internacjonalistycznie kierowca. Kolejne trzysta pesos – fru z portfela i potem wio w andyjski mrok. Lekko rozbudzeni upierdliwymi procedurami, wjechaliśmy w środku gęstej, chłodnej nocy do Argentyny, głównego celu mojej podróży. Niestety, niebo było bezgwiezdne, zachmurzone i na zewnątrz niewiele mogłem zobaczyć. Jedynie powyobrażałem sobie, zainspirowany mrokiem oraz oglądanymi przed wyjazdem zdjęciami z górskich albumów i Internetu, jak gdzieś w oddali czaiły się cienie wielkich szczytów masywu Aconcagui poprzecinane potężnymi śnieżnymi jęzorami i przykryte lodowymi czapami. Po kilkunastu kolejnych wysokogórskich kilometrach droga się wygładziła i złagodniała. Jej nocna monotonia, mimo rajdowych zapędów kierowcy, uśpiła szybko wszystkich pasażerów, łącznie ze mną. „Oby nie uśpiła kierowcy, bo ci dwaj ochotnicy, którzy mieli go pilnować i ewentualnie zastąpić, właśnie zasnęli”– pomyślałem tuż przed zamknięciem oczu. Na szczęście nic strasznego po drodze się nie wydarzyło. A jeżeli już, to przespałem. Obudziły mnie dopiero rozświetlone latarniami przedmieścia Mendozy. Zastanawiałem się, czy przed wysiadką kierowca nie będzie chciał napiwku za ten górski rajd, istny slalom gigant. Ale nie, w końcu byliśmy już w Argentynie, a tu napiwkowy zwyczaj nie działał.

Z dworca udałem się pieszo (błąd, bo to aż trzy kilosy, a prawie czterdzieści kilo na plecach, więc się nieźle napociłem) prosto do Tibet House Hotelu. Skusił mnie podczas przeczesywania Internetu dobrą ceną za samodzielny pokój i, nie ukrywam, klimatem himalajskim. Dodatkowo zacne opinie i oceny miał jego ponoć sympatyczny i pomocny właściciel – rodowity Tybetańczyk. Właśnie on przyjął mnie w recepcji, odziany w szlafrok i wyraźnie jeszcze zaspany. Nic dziwnego, bo minęła dopiero siódma rano. Na szczęście okazało się, że ma wolny pokój, ale będzie gotowy dopiero około jedenastej. Cena dwanaście dolarów, jak w booking.com, więc byłem szczęśliwy, że natenczas to koniec tułaczki. Zostałem zaproszony do przestronnego, gościnnego living roomu. Z ulgą zrzuciłem plecaki pod ścianę i rozłożyłem się na miękkiej sofie, poczęstowany w międzyczasie przez hospodyna angielską herbatą. Z namaszczeniem wypiłem kilka gorących łyków i przymknąłem na chwilę zmęczone oczy.

– Hello, twój pokój is ready — szturcha mnie w ramię tybetański host. Zawstydzony (cholera, chyba nie chrapałem), dyskretnie wytarłem rękawem ślinę z kącika ust i z niepokojem spojrzałem na zegarek w smartfonie. Minęła dziesiąta, czyli zostały mi trzy godziny do załatwienia permitu. W sezonie letnim wyjątkowo pracujące w niedzielę Ministerstwo Turystyki zamyka biuro o trzynastej. Bezzwłocznie więc gramolę się z bagażami do pokoju na piętrze, żeby się szybko przebrać (wymiana przepoconej koszulki), nieco odświeżyć (mycie zębów powinno starczyć) i bez wypróbowania walorów starego hostelowego łóżka wyruszyć do centrum w celu finalizacji upierdliwego i kosztownego (pięćset osiemdziesiąt dwa USD koszt samego pozwolenia) absurdu biurokratycznego. Niestety, sławna już poniekąd w literackim świecie, tłamszona w jelitach przez ostatnie trzy doby i stwardniała już na węgiel brunatny kupa podróżnika opóźniła podbój Mendozy o jakieś pół godziny. Tak więc dopiero przed dwunastą wylądowałem w biurze ministerialnym. Okazało się, że oprócz pozwolenia na atak szczytowy od tego roku, czyli raptem od miesiąca, obligatoryjne jest wykupienie jakiejkolwiek usługi u lokalnej wysokogórskiej agencji turystycznej. Masz ci babo placek, kolejne kilkaset dolarów w plecy. Zaskoczony i zniesmaczony tym ewidentnym naciągactwem wybrałem więc najtańszą opcję, czyli kontrakt na muła. Ponoć około dwustu dolarów w jedną stronę. W planie miałem dojść do nomen omen Plaza de Mulas, głównej bazy wypadowej na Aconcaguę bez wsparcia muła, czyli z własnym plecakiem na własnych plecach. Nie dosyć, że to miała być samodzielna wyprawa, to gros ludzi przede mną robiło podobnie. A osiemset złotych za dwa dni marszu z własnym plecakiem paradoksalnie piechotą nie chodzi. Piechotą może nie, ale na plecach styranego muła będzie bolało, szczególnie moją kieszeń i oczywiście dumę zawodowca, górala z Pomorza Zachodniego, samotnego zdobywcę Mont Blanc, co to dość fortunnie nie poskąpił przed atakiem szczytowym sześciu euro na ciepłą herbatę.

W związku z powyższym musiałem przedłużyć pobyt w Mendozie o kolejne dwanaście dolców, ponieważ było już za późno, abym zdążył wrócić z jakiejś agencji z ewentualnym kontraktem. Właściciel hostelu nie zmartwił się zaistniałą sytuacją. Mimo szczytującego sezonu nie miał jednak pełnego obłożenia. To zapewne ze względu na skromne wyposażenie pamiętające koniec poprzedniego stulecia i wi-fi tylko w salonie. Ja, stary tramp, byłem na to przygotowany, ponieważ nieraz spałem w gorszych warunkach, a dodatkowo Tibet House potraktowałem sentymentalnie, bo przypominał mi lodge w szerpowskich wioskach, w których nocowałem kilkanaście lat wcześniej, podczas himalajskiego trekkingu. A poza tym, albo przede wszystkim, dwanaście dolców to najniższa cena za samodzielny pokój w całej Mendozie, a my, Słowianie, mamy szczególne zamiłowanie do promocyjnych cen. W innych obiektach koszty takiego luksusu zaczynały się od dwudziestu pięciu. Ale, jak to już zauważyli starożytni mędrcy polskiej kinematografii, „Pieniądze to nie wszystko”. Czasami warto dostrzec jakiegoś człowieka. O, na przykład taki Karma, właściciel hostelu, tybetański emigrant sławny z tego, że w holu-recepcji na głównej ścianie wisi potężne zdjęcie jego nagiej klaty obok… i tu uwaga!… golusieńkiej klaty młodego Brada Pitta z czasów „Siedmiu lat w Tybecie”. Wow. Toż to szok i niedowierzanie. Nieprawdaż, szczególnie dla was, drogie panie?! Przed przyjazdem, czytając o nim w travellerskich opiniach i relacjach, myślałem że Karma to taka netowa ksywka. Ale nie, to rzeczywiste imię. Z jego opowieści wynikało natomiast, że przywędrował do Argentyny ze statystami i aktorami tybetańskimi ściągniętymi tu na potrzeby wspomnianego filmu, głównie z północno-wschodnich Indii, dokąd wielu z nich uciekło i potem osiedliło się tam po chińskiej inwazji w 1950–1951 i nieudanym powstaniu w 1956.

– Free Tibet! — krzyknęliśmy wspólnie z zapoznanym kwadrans wcześniej wesołym Madziarem o klasycznym imieniu Laszlo, unosząc przy tym dwupalcową victorię w górę. W niedzielne, leniwe popołudnie w living roomie zebrała się bowiem spora grupka nowych gości, w tym właśnie czteroosobowa ekipa węgierska, która wróciła wczoraj z Aconcagui. Troskliwy Karma, znając moje, jak to krytycznie i zwięźle ujął, „unprofessional” plany samotnego podboju, mówiąc, że ma dla mnie niespodziankę, zaznajomił mnie z „bratankami”, abym zaktualizował swoje ubogie dane. Strategiczna rozmowa szybko przeniosła się jednak na temat starzejącej się klaty naszego hosta, bo, jak się okazało, liderem Węgrów był jego dobry znajomy Laszlo, który już kilkakrotnie korzystał z gościnności Tibet House podczas poprzednich wypraw i lubił sobie z jego właściciela pożartować, oczywiście nader taktownie i po przyjacielsku. Laszlo przypominał typowego skałkowca – żylasty, ryży patyczak, o pociągłej, kościstej twarzy i długich kończynach. Jak się okazało, również elokwentny inteligencik w okularach, taki zastępowy z gitarą, gdyby ją miał, ale nie miał, mimo widocznego zmęczenia, przejął jednak od Karmy rolę lidera gawędziarza i duszy towarzystwa. Dobrze nastrojony zainteresowaniem słuchaczy, opowiadał jakąś zabawną anegdotę o gospodarzu, energicznie przy tym gestykulując. Rozbawiony Karma dorzucał co rusz wesołe i celne komentarze. I mimo iż został tymczasowo zepchnięty w cień, nie wyglądał na smutasa, choć nie był też zbyt wylewny. Ożywiał się natomiast szczególnie, gdy pytano go o znajomość z Bradem Pittem, u którego boku wystąpił właśnie w „Siedmiu latach w Tybecie”. A że na sofach obok nas rozsiadły się trzy młode Niemki i jakieś skandynawskie dwie podstarzałe hipiski w lennonkach, którym oczywiście nie umknął propagandowy plakat z nagusami przy wejściu w recepcji, to tłusty tybetański kocur przeciągnął się dobrze nastrojony jak Garfield na widok lazanii. Ponoć podczas kręcenia filmu zakumplował się z Pittem na tyle, że w wolnych chwilach ćwiczył z nim wschodnie sztuki walki. Wow. Garfield, mówiąc to, aż mruczał z zachwytu. Ponoć to sławne zdjęcie z recepcji zostało zrobione zaraz po jednej z walk na gołe klaty, czyli amerykańskie zapasy kontra tybetańskie ju-jitsu. I tu z żartem o damskich zapasach w oliwie wtrącił się Laszlo, gasząc tym samym dopiero co wschodzące słońce sławy Zachodniego Tybetu. Poklepał przy tym protekcjonalnie Karmę po ramieniu i wracając na poważne tory wątków historycznych, nawiązał do antykomunistycznych powstań z 1956. Wskazując na mnie, tłumaczył wszem i wobec, że też toczyliśmy wspólną walkę z totalitaryzmem i że w całej rozciągłości dziejowej mieliśmy również wielu wspólnych wrogów. Tu spojrzał na Niemki i żeby nie było uprzedził, że to tylko odtwarzanie trudnej przeszłości. Następnie wstał i poprosił mnie o to samo w celu wsparcia aktorskiego, aby zobrazować nasze historyczne przymierze z powiedzenia „Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, do szklanki”. Stanęliśmy na środku, najpierw naprzeciwko siebie, stukając się wirtualnymi pucharami, a potem, po odwróceniu, oparci wzajemnie o swoje plecy, wymachiwaliśmy orężem, broniąc się przed niewidzialnym wrogiem. Po sugestywnej prezentacji ukłoniliśmy się rozbawionej publiczności. Tylko Karma, choć z uznaniem pokiwał głową, wydawał się przygaszony, jakby mu show życia skradziono. Na jego szczęście Laszlo z okrzykiem bojowym „freedom for all nations” poszedł do pokoju obok po mapę z wykresem klasycznej trasy na Aconcaguę. Karma wykorzystał moment, aby pochwalić się znajomością z dalajlamą, z którym miał wielkie, plakatowe foto wiszące naprzeciw naszych siedzisk. Temat zainteresował głównie siwiejące hipiski, a że siedziały przy młodych Niemkach, to Karma, jak przystało na rozpieszczonego kocura, zaczął się werbalnie przeciągać i łasić, tak że słuchając go z boku miałem wrażenie, że dalajlama był jego wujkiem, a za rolę w filmie u boku Pitta dostał co najmniej nominację do Oscara (Karma faktycznie zagrał tam w epizodycznej rólce posłańca. Odświeżyłem sobie ten film i ledwie wychwyciłem tę jedyną z nim scenkę, która trwa niecałe dwadzieścia sekund). Muszę przyznać jednak, że rzeczywiście miał gawędziarski talent. Dzięki temu po powrocie Laszla mogliśmy spokojnie zająć się technicznymi sprawami. Okazało się, że Węgrzy nie dotarli na szczyt, zresztą tak jak większość ekip wspinających się w styczniu. Niemal dwa tygodnie czekali w paskudnych warunkach na okno pogodowe, które nie nadeszło. A gdy zniecierpliwieni spróbowali zaatakować podczas jednego z lepszych dni, brutalnie zostali przegnani z odsłoniętej Trawestacji przez nagłą śnieżycę. W efekcie dwóch doznało lekkich odmrożeń. Co ciekawe, wbrew klasykom, Laszlo poradził mi, żebym atak rozpoczął dopiero po ósmej, gdy jest już widno i cieplej oraz że przy dobrej pogodzie nawet z Nido średnim tempem powinienem się wyrobić. Spojrzałem na niego z lekkim niedowierzaniem. „Może pomylił mnie z Kingą Baranowską? Nie, no chyba nie?”– pomyślałem. Słysząc natomiast o moich poszukiwaniach muła, zarekomendował usługi swojego przyjaciela Lanko, który prowadzi agencję wysokogórską o tej samej nazwie. Zaraz też wziął mnie na bok na słówko. Po czym rzekł, że on jako przewodnik i lider upomina mnie, że samemu to wbrew zasadom, czyli unproffesional i żebym doczepił się do którejś z drużyn Lanko, bo podczas śnieżycy lub po ciemku można łatwo zrobić sobie krzywdę, na przykład spaść w przepaść albo się zgubić! Dał mi też kilka rad technicznych i adres swojej strony www oraz maila, abym koniecznie zdał relację po powrocie. Wyglądał, jakby naprawdę był ciekawy mnie i szczerze zatroskany. Taki prawdziwy przewodnik. Wcześnie rano wraz ze swoją ekipą wylecieli do domu, a ja poszedłem załatwiać permit.

Dzięki rekomendacji Laszla Dobra Rada dostałem zniżkę w Lanko Mountains Agency. Co prawda nastałem się w kolejce, ponieważ przede mną czekała kilkunastoosobowa grupa Czechów z podobną sprawą, a do pozwolenia na Aconcaguę kontrakty muszą być imienne. Muła załatwiłem w pakiecie promocyjnym, za dwieście czterdzieści USD z noclegiem all inclusiv w Confluencii, żeby nie tachać namiotu, kochera, gazu i żarcia. Zaraz potem wybrałem się po permit. W argentyńskim ministerstwie absurdu wypełniłem wniosek i otrzymałem kwitek na opłatę, której można dokonać tylko w jednym zewnętrznym punkcie kasowym na świecie, na szczęście tuż za rogiem, ale tylko w pesos. Nieco już poirytowany tymi formalnościami poszedłem więc do banku po pieniądze, bo niby skąd miałem mieć argentyńskie pesos?! Franz Kafka nie zawiódł i tym razem, w końcu pracował w bankowości. Okazało się, jak poinformowano w Santanderze, że przez rozporządzenie „fucking president” w Argentynie od dwóch miesięcy nie można wypłacić z konta walutowego więcej niż sto USD dziennie na osobę. Na szczęście miałem czterysta w gotówce i resztę w euro, które wymieniłem w pobliskim kantorze. Po opłaceniu i odebraniu pozwolenia strzepnąłem przysłowiowy pot z czoła i za pozostałą resztę pesos postanowiłem kupić gaz do kochera. Opuszczając z ulgą okazały budynek Ministerstwa Turystyki i Absurdu, nareszcie mogłem spokojnie zaciągnąć się Mendozą. Rozłożyste biodra ruchliwych ulic śródmieścia pulsowały leniwym, popołudniowym ruchem w woalce słonecznych światłocieni. Nie wiedzieć czemu, gdy szedłem zatłoczonym chodnikiem, przypomniała mi się Cata. Zaraz potem z niepokojem zacząłem zastanawiać się, gdzie schowałem kartkę z jej numerem telefonu. Nie byłem pewien, czy zechcę kiedykolwiek zadzwonić, ale… okay, jest w portfelu.

O, psiamać! Zapomniałem wysłać życzenia Cacie. Najpierw jednak sprawdziłem, czy coś napisała. Niestety, w nowej, sekretnej skrzynce mailowej puchy. Szybko więc skalibrowałem czasy, bo zawsze z tym mam problem. Na szczęście na północnej półkuli nie minęła jeszcze północ, czyli zdążę domknąć Święto Kobiet, choć ona o tym niekoniecznie musi wiedzieć, bo tam dopiero dochodzi dwudziesta. Napisałem więc szybkiego, sztampowego maila z życzeniami. Klik i poszedł na drugi koniec świata, pod zwrotnik Koziorożca.

Popiłem go pysznym porterem. O kurde, zapomniałem też o Laszlu. Obiecałem, że po powrocie coś mu napiszę. Odszukałem więc w notatkach z podróży jego maila i krótkie info, klik, poleciało prosto na Węgry. O, jeszcze jedno, w ten zapominalski wieczór: muszę odszukać imię mojego ucznia, miłosiernego samarytanina. Nie, nie, to nie to, tylko tak się mówi. Wskakuję więc do Naszej Klasy, na fałszywe konto, bo nie lubię się ujawniać, i mam: rocznik siedemdziesiąt pięć, klasa A, o, i jest Tadek. Na imię ma Tadek. No przecież! Pan Tadeusz. Pamiętam, że tak dla draki przeczołgałem go po Inwokacji jak kota w wojsku. Tak, parę rzeczy w naszym życiu ma swoją wagę. Imiona też. Jak to mawiali starożytni mędrcy: Nomen est omen, czyli imię jest znakiem, wróżbą, desygnatem oraz antycypacją, jak kto woli. Choć tak dokładnie nie wiedziałem jeszcze, dlaczego, ale się zorientuję. W swoim czasie. Aktualnie uzbrójmy się w cierpliwość. To istotna cnota, szczególnie w kontekście kolejnych dwustu paru stron. Najpierw priorytety. Zanim wybiła północ, dopiłem jeszcze swojego pierwszego portera. W mgnieniu oka żywiecka rzewność otuliła moje jelita i duszę. Przy okazji żal mi się zrobiło Ewki. Pomyślałem, że może by jej odstąpić piwnicę. I tak z niej przecież nie korzystam. Nie kolekcjonuję żadnych śmieci oprócz: książek, kaset magnetofonowych, płyt CD, plików mp3 i kurzu. No niby tak, ale w piwnicy ich nie trzymam, może oprócz tego ostatniego. A poza tym piwnice systematycznie są okradane, a drzwi pancernych nie będę przecież instalował tak jak sąsiedzi, bo i chronić nie mam czego. Oho, patrzcie, zmartwychwstał nagle Święty Marek! Marek Kotański oczywiście. Psiakrew. Po co mi taka niepotrzebna afera? Po co grzebanie w czyimś życiu, jak swojego nie potrafię poukładać? Poza tym Ewka, jak i inni z okolicy, ma swoje baraki. Te stare ruiny z płyty paździerzowej w sąsiedztwie, spadek po gierkowskiej spółdzielni rzemieślniczej. To takie nieformalne schronisko dla bezdomnych, pod którym zresztą często parkuję swój samochód (taki nieformalny parking osiedlowy), jak znajdzie się wolne miejsce. A poza tym idzie wiosna i chyba nawet by już nie chciała. Otworzyłem więc drugiego portera, zwieńczenie fortunnego Dnia Kobiet. W Santiago de Chile minęła dwudziesta trzydzieści. W eterze cisza. Nikt nie woła. Czegoś mi brakowało. Dla poprawy nastroju przejrzałem więc ponownie zdjęcia z wyprawy. Psiakrew, dlaczego nie strzeliłem sobie z nader uroczą i zmysłową Catą Cataliną selfie? Albo choćby jakąś fotkę z ukrycia? Po dłuższej chwili otworzyłem trzeciego portera i włączyłem „Obcego astronoma” Republiki. Dla poprawienia nastroju zgasiłem lampkę na biurku i zamknąłem oczy… „Oglądam twoją twarz, oglądam twoją twarz w lunecie i nie wiesz o mnie nic, zasypiasz naga w swoim świecie (…) wysyłam w kosmos, wysyłam jej SOS – SOS – SOS”.

Samotność wraz z bąbelkami rozlała się wyśmienicie po zakamarkach mojego pokoju niczym zmarnotrawiona sperma.

Od