Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zieleń z obrazka. Zieleń, w którą otulone są uśmiechnięte twarze, płynące sylwetki, przebiegający jeleń, czerwone namioty i ONA. Zielone szczyty, zielone doliny, uśmiechy, czysta woda, jej twarz. Zaplątani w liście, omotani w gałęzie, w tańcu, nadzy. Zielona pierzyna spowija ich ciała, łaskocze stopy. I ona znowu tam jest, stoi na uboczu, spogląda nieśmiało, jakby wiedziała, że kiedyś na nią spojrzę. Oddycham zielenią, piję ją, czuję, jak przenika pory mojej skóry i zaczyna płynąć w moim krwiobiegu. Dałem się zaczarować, opętać… Czyja to wina? Ale niech tak będzie, byle z nią i byle w tej zielonej mgle. Uspokajam się, serce bije i tylko nie rozumiem, czemu na ustach tego mężczyzny siedzi konik polny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jeżeli śmierć ma kolor, moja kostucha przyjdzie ubrana w zieleń.
Zieleń z obrazka. Zieleń, w którą otulone są uśmiechnięte twarze, płynące sylwetki, przebiegający jeleń, czerwone namioty i ONA. Zielone szczyty, zielone doliny, uśmiechy, czysta woda, jej twarz. Zaplątani w liście, omotani w gałęzie, w tańcu, nadzy. Zielona pierzyna spowija ich ciała, łaskocze stopy. I ona znowu tam jest, stoi na uboczu, spogląda nieśmiało, jakby wiedziała, że kiedyś na nią spojrzę. Oddycham zielenią, piję ją, czuję, jak przenika pory mojej skóry i zaczyna płynąć w moim krwiobiegu. Dałem się zaczarować, opętać… Czyja to wina? Ale niech tak będzie, byle z nią i byle w tej zielonej mgle. Uspokajam się, serce bije i tylko nie rozumiem, czemu na ustach tego mężczyzny siedzi konik polny.
1
Jestem typowym produktem naszych czasów. Dwudziesty pierwszy wiek został zaprojektowany dla homo siedzens, czyli ponurego typa, który wyewoluował, aby wcisnąć swój tyłek w jakiekolwiek miejsce umożliwiające mu gapienie się w ekran. Moi przyjaciele to kliknięcie myszki, stuk spacji i zgrzyt czegoś, co żyje wewnątrz obudowy komputera.
W takim anturażu przebiega wysublimowany proces mojego rozwoju. Od lat zgłębiam tajemnice psychiki ludzkiej, dokładnie analizując posty i tweety moich znajomych, uczę się żonglować z tutorialem na YouTubie, odkrywam fińskie zespoły metalowe oraz zwiedzam świat na Google Earth. Znam się na memach, slangu internetowym i wirtualnym zeitgeist, który z tygodnia na tydzień może przybierać różne formy – od pośladków Kardashianówny do płaczu po kolejnym wielkim twórcy, który przeniósł się do krainy wiecznych oklasków. Zanim jednak ktokolwiek rzuciłby we mnie dislike’m, dodam, że moja nadaktywność internetowa jest usprawiedliwiona. Co tydzień składam trzewiom sieci porcje moich komentarzy sportowych i dostaję za to tantiemy. Na razie mają one wartość symboliczną (boję się, że każde uruchomienie komputera w celu sprawdzenia stanu konta zje mi tyle prądu, że nawet grosz się nie ostanie), ale liczę na ich wzrost po studiach. Oto ja – student dziennikarstwa w dwudziestym pierwszym wieku, szukający substytutu dla klęski własnych sportowych aspiracji.
Z góry ostrzegam – lubię dużo myśleć. Przy czym częstotliwość i jakość tego myślenia pozostają ze sobą w konflikcie. Ot, chyba kolejny znak czasów.
Siedzę przed ekranem, ale dziś nie szperam po portalach. Jak za dawnych lat, kiedy Internet był towarem luksusowym, oglądam foldery ze zdjęciami. Jak wyraziła się moja siostra Marta: „Zastanów się, frajerze, zobacz, co tracisz” i otworzyła pokaz zdjęć zatytułowany BIESZCZADYMUA. W jej mniemaniu miałoby to ostatecznie zachęcić mnie do wypadu, który rodzina organizuje za trzy tygodnie.
W zeszłym roku wszyscy wrócili z gór zachwyceni, obiecując sobie powtórkę. Już zapomniałem ich wyrazy politowania i współczujące uśmiechy, za to pamiętam podniecenie i ukradkowe spojrzenia, w których wyczytałem euforię oraz ślad jakiegoś tajemniczego porozumienia, jak gdyby wszyscy wstąpili do podróżniczego klubu dla VIP-ów.
No cóż, ja nie pojechałem. Zostałem z prostego względu – miałem sesję i kilka egzaminów. Czy jestem frajerem? Tak. Chociaż… kiedy proponowałem przesunięcie wyjazdu, nie zgodzili się. Akurat druga połowa czerwca wszystkim odpowiadała (urlopy, zwolnienia). Teraz gryzie mnie coś innego: jak mam powiedzieć siostrze, że w tym roku na pewno pojadę? W zeszłym odpadłem „tylko” z powodu egzaminów, a obecnie czeka mnie „aż” obrona magisterki. Co powiedzieć, żeby się nie zdradzić?
Nie zdradzić, że wszystkiemu winna jest ONA?
Klikam w kolejne zdjęcia. Jest ich mnóstwo, z różnych aparatów. Zastanawiam się, co by dziś zrobił biedny Proust; czy nie strzeliłby sobie w łeb, odkrywając istnienie Instagrama? Zatrzymuję się na kilku obrazach, które są czymś w rodzaju wizualnego defibrylatora dla moich trzewi. Na pierwszym zdjęciu widzę JĄ z profilu, kiedy idzie do namiotu. Na kolejnych stoi z resztą ekipy na tle drzew lub strumienia. Dalej parę fotek ze szczytów. I wreszcie moje ulubione zdjęcie: JEJ portret, na którym ma zieloną chustkę, oplatającą gęste kasztanowe włosy.
Znam ten obraz na pamięć. Fotograf musiał być wyższy – dziewczyna patrzy w górę, pochylając nieco głowę. Duże i kształtne czoło przechodzi w nieco zadarty i rozszerzający się u dołu nos, pod nim wąskie usta, ale z wyraźną dolną wargą, i mała bródka wieńcząca owalną twarz. I przede wszystkim oczy. Duże i szare, które patrzą nieufnie, ale same zdają się szczere i ciepłe. Cała twarz wyraża dystans, może nieśmiałość, ale i niewinność. Cieszy mnie naturalność kompozycji – ani zdjęcie nie ma śladu cyfrowego upiększania, ani dziewczyna. Nic w niej nie przypomina mojego ideału piękna, którym zawsze była Penélope Cruz, jednak napełnia mnie poczuciem harmonii.
Jak mogłem ją przegapić rok temu, kiedy Marta spędziła nas przed ekran, żeby dać trzygodzinne sprawozdanie z maszerowania, bąbli i wyższości zdobywcy nad nizinnym plebsem? Musiałem ją widzieć, ale kim był tamten ja?
Skrzypnięcie drzwi. Szybko klikam na kolejną fotografię.
Wbrew pozorom wysiadywanie przed komputerem świetnie podkręca refleks – zwłaszcza gdy za długo przemyka się przez oka wirtualnej sieci, błądząc po dziwnych stronach. Nikt na szczęście nie przyszedł, to tylko przeciąg.
Mimo to serce zabiło mi mocniej, niż gdybym został nakryty na oglądaniu różnie ubranych dam. Co by powiedziała siostra, widząc, jak wgapiam się w twarz jej koleżanki? Oczywiście zamiast podziwiać samą Martę na którymś szczycie. Na pewno: „zakochana sierota” i rozniosłaby plotkę po rodzinie. Aż do JEJ uszu…
Nie, nigdy, nigdy! Tego właśnie najbardziej się boję – że w końcu wezmą mnie za zboka, który ślini się do pikseli.
Cały problem polega na tym, że jestem nieśmiały. Sam oczywiście czuję, jak to niedorzecznie brzmi, ale pod spodem tej błahej przypadłości tkwi tragicznie bezsensowny stan, który niszczy życie skuteczniej od wielu psychicznych i fizycznych kalectw. Jestem zamkniętą granicą, zakładam sobie kulę na nogę i zamykam w dźwiękoszczelnej celi, aby nikt mnie nie wyrwał stąd żadnym skomplikowanym zaklęciem typu: „cześć” lub „hej”. Czy w tej sytuacji może dziwić, że komputer jest wybawieniem?
Pocieszam się, że moja przypadłość zaraża coraz więcej homo siedzens i w końcu stanie się tak powszechna, że nastąpi wesoła unia samotnych cyfrowych dusz. I przy dźwiękach muzyki z finału blockbustera samotność nareszcie połączy wszystkich ludzi. Ale zanim to nastąpi, jedynym środkiem na odblokowanie pozostaje wirtualna namiastka prawdziwego świata. Autodiagnoza zakończona, zapraszam do kolejnej sali w naszym pięknym psychiatryku.
Jednakże!
Chyba jeszcze nie jest ze mną całkiem źle. Zdecydowałem, że pojadę (jak o tym powiem siostrze?), czyli potrafię uciec od klawiatury. Pokusę zwalczam pokusą, na szczęście szansa spotkania TEJTWARZY – ale z krwi i kości – wygrywa z jej uchwyconą obiektywem kopią.
Dla normalnego człowieka to śmieszne, ale ja muszę ciągle restartować swoją siłę woli. Pokusa ekranu zwykle porywa mnie jak tajfun, nie radzę sobie w czasach skondensowanej substytucji – przecież komputer da mi w jednej sekundzie oryginał lub podróbę wszystkiego, na co przyjdzie mi ochota – ale przychodzi czas, kiedy należy uświadomić sobie, że pewna część ciała pod pasem do czegoś zobowiązuje.
Do cholery! To nie moi przodkowie padali trupem na polach bitwy! Ja żyję, więc pora zacząć żyć.
2
Zamknąłem pokaz slajdów i oglądając się przez ramię, kliknąłem w folder, który odkryłem zupełnym przypadkiem. Nie wypada grzebać w cudzych rzeczach, zwłaszcza siostry, która potrafi zdjąć kapcie lub książkę z półki i zdzielić cię nimi przez gębę, ale czasem warto. Wrzucone tam zdjęcia na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie przypadkowych i nie sposób rozróżnić miejsc ani osób. Z trudem rozpoznałem Martę, a później zorientowałem się, że oglądam coś w rodzaju „odrzutów” z oficjalnej bazy zdjęć. Kilkadziesiąt fotografii w większości przedstawia nocne sceny przy jakimś ognisku. Rozmazane, niewyraźne obrazy w epoce rozpieszczającego HD nastrajają do malkontenctwa i „Shift + Delete”, ale coś je jednak ocaliło. Dopiero po uruchomieniu wyobraźni odkryłem, co mogą oznaczać niektóre maźnięcia jaśniejszą barwą. Na niewielu zdjęciach poznałem bliskich, zainteresowanie obiektywu wzbudziły raczej obce twarze i ich ciała. Właśnie te ciała tworzą zjawiskowe smugi, które wyglądają, jakby na matrycy uchwycono przelot zagubionego ducha. Ducha, który jest nagi.
Nadzy ludzie (o ile dobrze rozszyfrowałem, od pasa w górę) tańczą przy ognisku. Mężczyźni i kobiety. Trzymają się za ręce. Gdzie ta moja wesoła kompania zawędrowała? Pomyślałem, że może ktoś z ukrycia sfotografował spektakl awangardowego teatru, ale w tłumie ciał odkryłem kilka znajomych sylwetek (na szczęście – nie zauważyłem JEJ). Mimo kiepskiej tekstury odkryłem w błyskających tu i ówdzie oczach fascynację, która wywołała u mnie niezdrową ciekawość. Gdybym tam był rok temu, może nawet uznałbym te akty za normalne okazywanie emocji. Ale coś w nich sprawiło, że nabrałem dystansu, zupełnie jakby radość niektórych osób wynikała z ukrytej motywacji. I nie chodzi mi o alkohol, który na pewno szumiał w ciele każdego. Raczej uderzył mnie powiew desperacji, jakby ktoś zdecydował się już na heroiczną pustkę i oddał złoty strzał. W każdym razie impreza musiała być udana. O czymś takim dzisiejsza młodzież powiedziałaby „gruby balet”. Oto kolejny powód, dla którego rodzinka chce powtórzyć wczasy, tylko dlaczego nic nie wspomnieli o dyskotece pod gołym niebem? Czy ktoś przeholował? Przeszukam pozostałe foldery…
Zatrzymuję się na ostatnim zdjęciu. Tym razem już świta, po lewej stronie kadru widać rozmazaną rękę, która sięga w stronę aparatu, natomiast z prawej strony w trawie leży człowiek. Jego pozycja nie wskazuje na dobry sen, ma nienaturalnie rozrzucone ręce i nogi. Chociaż trawa zakrywa mu twarz, to pewien szczegół przykuwa uwagę – na jego ustach siedzi owad. Wydaje mi się, że to konik polny.
Ta „niespodzianka” intryguje mnie na równi ze zdjęciami mojej podróżniczej muzy. Zastanawiam się, czy oglądam niedoszłego demotywatora o zgubnych wpływach nadużywania procentów, czy coś o wiele gorszego. Ze zdjęcia sączy się ponura atmosfera, cmentarny chłód, a ja nie mam kogo zapytać, co tam się wydarzyło. Jak zawodowy podglądacz mogę liczyć tylko na siebie.
Drzwi skrzypnęły. Wytrenowanym ruchem dłoni przeskakuję do innego okienka i wpadam w arcyobojętny nastrój. Do pokoju wchodzi Marta. Odkłada książki na półkę (jest zarówno ich wyznawcą, jak i autorką zbioru opowiadań) i rzuca okiem na monitor.
– Obejrzałeś, Krzysiek? – pyta, ale jej niecierpliwy wyraz twarzy świadczy o tym, że nie interesuje jej ostatnia godzina mojego życia. Zależy jej oczywiście na wygonieniu mnie sprzed komputera.
– Tak – odpowiadam, tłumiąc ziewanie.
– No to wynocha!
– Co za kultura…
Wstaję z krzesła, zdążywszy ukradkiem poklikać tam, gdzie trzeba. Nie chce mi się kłócić. Wpadłem na pomysł, że pokojowy nastrój pozwoli mi, nie wzbudzając podejrzeń, stopniowo wyciągnąć od siostry więcej szczegółów o zeszłorocznej wyprawie, może nawet o NIEJ.
Wychodzę już z pokoju, kiedy Marta odzywa się:
– I co, piwniczaku, przejedziesz się z nami?
– Wiesz co – znowu ziewam – może i tak.
– Ooo. – Obraca się. – Cud, nawrócony kujon!
– A wiesz, jednak nie!
– Dobra, dobra. – Uśmiecha się. – Dam znać wujkowi, niech szykuje jeszcze jeden śpiwór.
– W porządku.
Wychodzę na dwór. Wiatr ochładza mi twarz, ale nie gasi iskierki, która tańczy gdzieś pomiędzy myślami. Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu jestem pobudzony. No cóż, być może za kilka tygodni doświadczę cudu, który nie jest dany każdemu samotnikowi w sieci i moje pikselowe sny ucieleśnią się wprost przede mną. A przy okazji mam parę innych pytań, na które poszukam odpowiedzi. Bieszczady – nadchodzę (jakby je to interesowało…).
3
Trzy tygodnie mignęły jak przydrożny słupek na autostradzie i znalazłem się w przededniu wyjazdu.
Być może kiedyś powiedziałbym, że usychałem z niecierpliwości, ale dziś problem nudy chyba przestaje istnieć. Jeśli ludzie nie gonią akurat za pieniędzmi lub nie odnajdują nowych sposobów na ich wydanie, to wystarczy im uruchomić zero-jedynkową bestię i problem sam się rozwiązuje.
Mnie udało się oderwać od Internetu i załatwić parę istotnych spraw. Przede wszystkim pojechałem do Lublina, napisałem kilka podań i załatwiłem sobie przesunięcie zaliczeń i obrony. Kiedy szedłem do dziekanatu, żeby zasypać go dodatkową porcją makulatury i wysłuchać narzekań naszej pani Grażynki, zupełnie bez zapowiedzi ogarnęła mnie panika. Zaczęło mnie ściskać w brzuchu i zaschło mi w gardle. Usiadłem na ławce i przez dziesięć minut starałem się przemówić swoim zmysłom do rozsądku.
Przerażające, co ciało potrafi wyczyniać! Ni z tego, ni z owego – bach! i przestajesz funkcjonować. Swoją drogą, gdybym dostał wtedy zawału, to z szoku chyba od razu bym się przekręcił. Pooddychałem, napiłem się wody i fala gorąca minęła. Wrócił mi też rozsądek i domyśliłem się, co się stało. Zdałem sobie sprawę, że już więcej nie przejdę przez te korytarze, nie będę się martwił humorami uroczych pań za drzwiami i nie będzie wisiał już nade mną kolejny rok studiowania. Długo spychane pytania i niepewność zwaliły mi się na głowę. Koniec stypendium, do widzenia drugi terminie i sesjo poprawkowa, pora wreszcie dorosnąć i starać się przeżyć.
Nie żebym nie myślał o przyszłości, daleko mi do lekkoducha, ale zwykła igła nieuchronności po prostu przebiła balon spokoju. Przez chwilę poczułem się staro, w tym samym momencie spojrzałem jednak na ścianę i zobaczyłem napisane długopisem najpopularniejsze polskie słowo na „k”. Wystarczyło, żeby poprawić mi humor, i ruszyłem dalej.
Przed powrotem do domu spotkały mnie jeszcze dwie „przygody”.
Najpierw wpadłem na korytarzu na Jolę Madej, czyli… jedną z poprzednich TYCH. Od drugiego roku studiów jej zdjęcia w sieci zastąpiły mi przyjaciół, dla niej ułożyłem pięćdziesiąt tysięcy wyimaginowanych konwersacji i nawet zapisałem się na dwa fakultety, które okazały się stratą czasu. Na tym love story się skończyło.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wykonać pierwszy krok. Dla innych, a zwłaszcza Marty, jestem pod tym względem epokowym frajerem, ale naprawdę w mojej głowie nie powstała myśl, żeby zaryzykować i umówić się z piękną i ekspresyjną dziewczyną. Ja? Nawet moje wyobrażenia przedstawiały zawsze jak gdyby sceny z filmu, w którym inny elokwentny i charyzmatyczny Krzyś rozmawia z Jolą i potrafi ją rozbawić, wzruszyć, a później usłyszeć, że ona nie może bez niego żyć. Zauroczenie nieśmiałego człowieka to stan godny politowania, ale cóż… Czasem pytałem swoją gębę w lustrze, czy moja „dziewczyna” jest tą jedyną, i przyznam, że nie umiałem odpowiedzieć. I dzięki temu teraz nie czułem zażenowania. Spojrzałem koleżance w twarz bez poczucia, że zdradzam ją z innymi obrazkami w komputerze. Zdradzam? Zaraz zlituję się sam nad sobą! Skończyło się na wymianie „cześć”, które z mojej strony nie zawierało już żadnego podtekstu. Farewell, my love.
Druga przygoda czekała na mnie na przejściu przed Dworcem PKS. Zapaliło się zielone, a ja usłyszałem krzyk przechodniów. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem, że jedzie w moim kierunku czarne audi. Nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy samochód uderzył w słup i wszystkie światła zgasły. Nie przeszedłem na drugą stronę. Z wielką ulgą zdałem sobie sprawę, że samochód nie jechał na tyle szybko, żeby mnie rozmazać na chodniku, ale na pewno ocaliłem nogi. Zanim nabrałem odwagi do wyjścia na jezdnię, zdążyłem usłyszeć rozmowę kierowcy z policjantem, który pojawił się w mgnieniu oka (tuż obok spisywał handlarzy fajek pod pekaesem). Młody chłopak sam wyszedł z auta i wyjaśniał, że wpadł w poślizg (faktycznie, za samochodem ciągnął się mokry ślad, być może po jakimś oleju). Zaczął przysięgać, że nie wie, jak to się mogło stać, ale hamulce wysiadły, próbował kopnąć w pedał, ale ten ani drgnął i tak dalej. Wyraz jego przestraszonych oczu wystarczył mi za wszelkie ekspertyzy, poszedłem dalej, bardziej myśląc o jego problemach niż o swoim szczęściu.
Tempo ostatnich tygodni, niedoszły wypadek i skubiący mnie za nogawki stres sprawiły, że poczułem zmęczenie. Mająca nadejść wycieczka po raz pierwszy cieszyła mnie nie tyle z powodu możliwości odkrycia nowego miejsca, ile z racji wyrwania się z codzienności i odpoczynku od mojego życia. Kiedy wieczorami znajdowałem czas na swobodne buszowanie po sieci, nie próżnowałem, tylko starałem się dowiedzieć więcej o Bieszczadach. Obejrzałem kilka filmów dokumentalnych, posłuchałem piosenek i wiele razy trafiłem na ludzi, u których zauważyłem podobne oczarowanie, jak u mojej siostry po wyjeździe w góry. Gdy tylko pytano, czy chcesz tam wrócić, zanim padła odpowiedź, można ją było wyczytać z oczu podróżnika. W tych górach coś jest, jakiś magnetyzm, w końcu od lat króluje hasło: „Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Dlaczego nie na Mazowsze? Nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić osobiście.
Oprócz tego udało mi się przeprowadzić internetowe śledztwo, którego efektem jest teczka z dokumentami dotyczącymi PEWNEJOSOBY. Teczka leży spokojnie w jednej z przegródek mojej pamięci i można tam wyczytać, że ONA nazywa się Lidia Marzec, jest studentką lingwistyki na Uniwersytecie Warszawskim (język hiszpański i szwedzki), tańczy w zespole ludowym i ma prawo jazdy. Z rozmów z siostrą, które tylko mimochodem zahaczały o interesujący mnie temat, nie dowiedziałem się zbyt wiele, poza tym, że „Lidka” jest cichą i sympatyczną dziewczyną. Nie muszę dodawać, że jej twarz znam już lepiej niż swoją.
Raz zdarzyło się, że Marta nakryła mnie na oglądaniu jej zdjęcia, ale nic nie powiedziała. Albo zamyśliła się nad czymś i nie obeszło jej to, albo wykazała się „wyrozumiałością”, od której trafia mnie szlag. Do osiemnastki wysłuchiwałem od niej głównie złośliwych żartów (m.in. o mojej orientacji seksualnej – tak, tak, od siostry!). Kiedy dostałem do ręki dowód, jej stosunek trochę się zmienił i otoczyła mnie siostrzaną troską, której efektem było kilka randek ze starszymi ode mnie singielkami.
Na samo wspomnienie chcę się zapaść pod ziemię – te wymuszone uśmiechy, ton głosu mówiący, że nie jesteśmy desperatami i akurat możemy sobie pozwolić na poświęcenie swojego czasu, ale w gruncie rzeczy jest fajnie i tak dalej. Po kilku próbach odpuściła i chyba zauważyła moją ulgę.
Zresztą – wracając do przyłapania mnie – niepotrzebne mi oko Wielkiej Siostry. Sam mam nad sobą kontrolę, przynajmniej odkąd przeczytałem Lolitę Nabokova. Czytając tę powieść, najpierw poczułem się jak winowajca – nie ze względu na przedmiot zainteresowania Humberta, ale przez sposób, w jaki tworzył on w swojej wyobraźni wizję „ukochanej”. Opracowałem prywatną „skalę Humberta”, na której staram się zaznaczać poziom swojej fascynacji kolejnymi dziewczynami. Gdy tylko wyczuwam fałszywą nutę, od razu zmuszam się do rezygnacji ze spotkań w trzy oczy (moje dwa i jeden lśniący wielocalowy LED). Kilka razy pozwoliło mi to zapomnieć o kolejnej „tej jedynej”.
Lidia nie daje o sobie zapomnieć, ale skala nie zgłasza mi powodu do niepokoju.
Najważniejszy punkt mojego śledztwa zostawiam na koniec – na zdjęciach nie widziałem w jej pobliżu żadnego podejrzanego typka.
Ostatniego dnia przed wyjazdem spakowałem się i dopiero wieczorem poczułem czystą radość. Byłem ciekaw, jaki ona ma głos, jak się porusza, czy spojrzy na mnie z dystansem. Zapomniałem o obowiązkach, po raz ostatni miałem udać się w podróż, której nie określiłbym jeszcze jako wyjazd urlopowy.
4
W ubiegłym roku na górskie szlaki wybrało się osiem osób. Oprócz mojej siostry i jej chłopaka Jacka do grupy dołączyli ciocia Beata i wujek Czarek, brat cioteczny Bogdan ze swoją dziewczyną Leną, najlepsza przyjaciółka Leny, czyli Lidia, oraz kolejny brat cioteczny – Adam.
Marta, umiłowana siostra, jest ode mnie trzy lata starsza. Na podwórku często wołali na nas Flip i Flap, bo trudno znaleźć tak różniące się rodzeństwo. Ja mam metr siedemdziesiąt sześć wzrostu i wyglądam jak pół dorosłego faceta, natomiast Marta jest piętnaście centymetrów niższa i ma (wiem, że nie istnieje żadne określenie, które byłoby akceptowane przez najpiękniejszą z płci) delikatną nadwagę. Nie będę dodawał innych drobiazgów, jak to, że ja mam jasne włosy, a ona prawie czarne, nasze zainteresowania i charaktery zupełnie się różnią i tak dalej. Kiedy za młodych lat próbowałem jej dokuczyć i wyzywać od tłuściochów, jedyny raz widziałem ją w prawdziwej furii i skończyło się to dla mnie bardzo źle – uderzyła mnie pięścią w usta i wybiła ząb (na szczęście mleczny). Jej zamach i piekącą wargę pamiętam do dziś, ale całkowicie zapomniałem, jak udało się jej przekonać mnie do skłamania przed rodzicami. Chyba wtedy nauczyła mnie, że starszą siostrę należy szanować.
Marta jest swego rodzaju ewenementem, nazwałbym ją cynikiem o gołębim sercu. W jej słowach nie ma śladu kłamstwa, a w konsekwencji litości i schlebiania. Krytykuje wszystko, co jej nie odpowiada, ale jestem przekonany, że najczęściej ma rację. Zupełnie jakby wypowiadała się z pozycji stuletniego mędrca. Nie skłamię, jeśli powiem, że w życiu więcej wychowania otrzymałem od niej niż od matki – wystarczyło, że siostra spojrzała na mnie z wyrazem dezaprobaty i nie musiała nawet komentować, a ja już porzucałem kolejną bezsensowną zabawę. To spojrzenie prywatnie nazywam wzrokiem żniwiarza. Czy ja się jej boję? Nie, czuję respekt i szacunek, zwłaszcza wobec jej drugiego oblicza. Kiedy Marta dochodzi do wniosku, że komuś dzieje się krzywda, wtedy rozpoczyna „interwencje”, które zdążyły już uleczyć wiele zranionych dusz. Kilka razy byłem świadkiem, jak w środku nocy wychodziła z domu, żeby sklejać serca kolejnych psiapsiółek. Może nie zawsze odnosi sukcesy (via: ja i singielki), ale stara się i nie olewa jak inni.
Kiedy zacząłem dojrzewać, bałem się, że Marta nigdy nie znajdzie sobie chłopaka. Nie przyznałem się jej do moich obaw, bo co mogłaby pomyśleć – że uważałem ją za wadliwy egzemplarz kobiety? Na szczęście w jej życiu pojawił się Jacek – chłopak, który od dzieciństwa pomaga swoim rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa rolnego, zakochany do grobowej deski w swojej „Martusi”. Życzyłbym każdemu takiej drugiej połówki, przynajmniej pod względem stosunku do życia. Jacek nie mówi zbyt wiele, ale zawsze dotrzymuje słowa; zamiast paplaniny woli pracę i tego mu zazdroszczę. Moja siostra twierdzi, że jest uzależniony i faktycznie czasem trudno mu znaleźć wolny czas, ale, jak widać, po raz drugi wybiera się w taką samą podróż – to znaczy, że istnieją skuteczne techniki motywacyjne (niekoniecznie chcę wiedzieć jakie). Oboje są jak papużki nierozłączki. Marta owinęła go sobie wokół palca, to ona zajmuje się zużyciem większości decybeli przypadających na nich jako na parę, a Jacek świata poza nią nie widzi, zupełnie jakby miał do czynienia z istotą z innego wymiaru. Wiem skądinąd, że zdarzyło mu się słyszeć kilka niemiłych komentarzy o mojej siostrze i dwa razy został zatrzymany przez policję za pobicie. Stara dobra szkoła wychowania.
Co do pozostałych – pokrótce wspomnę, że ciocia i wujek prowadzą w Warszawie sklep sportowy i siłownię (ciocia Beata w młodości uprawiała lekkoatletykę, a wujek Czarek był kolarzem szosowym). Bogdan jest synem siostry mojego ojca i zajmuje się grafiką komputerową, przy czym to straszny mruk. Lena od pięciu lat jest jego dziewczyną i w rodzinie wszyscy traktują ją niemal jak własne dziecko, chociaż ma bardzo specyficzny, „introwertyczny” charakter. Lidia jest… cóż, mam nadzieję dowiedzieć się jak najprędzej, kim jest. Słów kilka muszę jednak poświęcić Adamowi, czyli siostrzeńcowi mojej matki i cioci Beaty.
Długie lata rosłem w przekonaniu, że każda rodzina (w szerokim tego słowa znaczeniu) posiada swoją gwiazdę. Wysiłki wszystkich członków powinny być skierowane na wsparcie takiego diamentu, aby mógł on osiągnąć sukces, który stanie się inspiracją dla reszty rodziny, w tym głównie dzieciarni (na przykład takiego mnie). Czuję, że ledwo wspominam o Adasiu i sam zamieniam się w cynika. Ale czy trudno mnie zrozumieć, skoro na niego przypadło dziewięćdziesiąt procent uwagi najbliższych mi osób? Jeśli tak, zapraszam do poczęstowania się sałatką z freudyzmu, kompleksów i złamanego serca. Nawet moja matka nie potrafiła „sprzedać mnie” w towarzystwie i posłusznie dołączała do chóru wiernych fanów. Chociaż może faktycznie nie miała co sprzedawać. Mniejsza z tym.
Wracając do Adama, pozwolę sobie zacytować Martę, która również znalazła się w jego cieniu. Moja siostra stwierdziła kiedyś, że nasz kuzyn to „ideał Aryjczyka” i trafiła w sedno: wysoki niebieskooki blondyn, doskonale umięśniony, którego największą zaletą jest mimo wszystko intelekt. Dzięki Adamowi zrozumiałem, dlaczego ludzie żartują ze studentów prawa. Widocznie mają tam w programie przedmiot „zjadanie rozumów”, bo Adaś wie wszystko o wszystkim. Po studiach pozostał w naszym rodzinnym mieście i dostał etat w urzędzie miejskim, a w międzyczasie zajmuje się aplikacją prokuratorską. Osobiście już od najmłodszych lat kojarzyłem Adama ze sportem. Dzięki wzrostowi i sile szybko stał się najlepszym koszykarzem na podwórku. Przez wszystkie szczeble edukacji łączył nudne obowiązki lekcyjne z grą w reprezentacjach (szkoły, miasta i powiatu), a na studiach dostał propozycję kontraktu w lubelskim AZS. Odmówił, wierząc w świetlaną przyszłość na sali sądowej.
Nie zazdroszczę mu życiorysu, w zasadzie nigdy mi się nie zdarza być zazdrosnym o cokolwiek, poza pewnością siebie i powodzeniem u kobiet. Ale raz dopiekł mi tak mocno, że do dziś noszę urazę i nie mogę zmusić się do sympatii. Kiedy rozpoczęły się moje problemy ze zdrowiem – dwa razy złamana ręka i raz noga – i nie mogłem kontynuować gry w piłkę, cała rodzina na chwilę zwróciła na mnie uwagę i posypały się wyrazy współczucia. Adam również odwiedził mnie i poklepał po ramieniu, mówiąc: „Pogódź się z tym, Kris, nie nadajesz się”. Nie mówił tego złośliwie, po prostu ze swoją charakterystycznie skupioną miną, podkreślającą prawdziwość orzeczenia, wydał wyrok. Kiedy wyszedł, popłakałem się. Od tamtej rozmowy przed kilkunastoma laty nigdy więcej się nie rozkleiłem. Adam pozostaje ostatnią osobą, która doprowadziła mnie do skrajnego wyżalania się nad sobą i, w konsekwencji, jego udział w wycieczce jest jedynym przewidywanym minusem.
Swoją drogą ciekawi mnie, jak długo inni wytrzymają w jego oświeconym towarzystwie. Królestwo za cierpliwość.
Z zamyślenia wyrwała mnie siostra, która bez pukania weszła do pokoju.
– Wstań wreszcie – powiedziała, wyciągając ładowarkę z mojej szuflady. – Pożyczę na wyjazd, masz dwie. A w ogóle co ty, Krzysiek, chcesz osiągnąć, skoro przeleżałeś na dupie cały miesiąc? Ja cię na góry nie będę taszczyć.
Wydawało mi się, że zapyta mnie, dlaczego tak naprawdę chcę jechać, ale ten temat, co dziwne, w ogóle nie wybrzmiał. Nie zależało mi jednak na prowokowaniu podejrzeń, więc powiedziałem:
– Zobaczymy, kto komu będzie machał ze szczytu.
– Ja tobie.
– Uważaj bo.
Zanim Marta odpowiedziała, usłyszeliśmy silnik samochodu. Wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy stare audi Jacka. Obok mojego przyszłego szwagra (?) siedział już Adam i wyraźnie gestykulował.
– Zaczyna się – powiedziałem, ale Marta nie wyczuła, co miałem na myśli, i wychodząc, krzyknęła:
– Zanieśmy plecaki, tamci też zaraz przyjadą!
Sprawa transportu wyjaśniła się sama. Ja pojadę z siostrą i chłopakami, a wujek i ciocia swoim autem z Leną i Lidią. Będę zatem smakował przyjemność, po pierwszym spotkaniu na parę godzin znowu ONA zniknie mi z oczu. Byle tylko zrobić dobre pierwsze wrażenie.
5
Jedliśmy we czwórkę ciastka na werandzie. Adam opowiadał, jak udało mu się znaleźć błąd w jakiejś dokumentacji, a Jacek trzymał Martę za rękę i patrzył na pszczoły przy kwietniku. Moja siostra siedziała na telefonie i drugą dłonią pisała z ciocią esemesy. Ciężar potakiwania i uśmiechów spadł na mnie, chociaż nie miałem pojęcia, o czym akurat nasz LeBron James mówi, bo starałem się usłyszeć, czy nic się nie zbliża od strony ulicy. W końcu zaszumiały opony i na podwórko wjechał srebrny range rover.
Nawet Adam zamilkł, widząc samochód, który musiał kosztować szóstkę w lotto. Gdy inni się zerwali, ja zostałem na krześle, po raz drugi walcząc z wewnętrznym ciężarem. Czy stałem się materialistą, czy tylko znowu dopadła mnie myśl o końcu egzystencjalnej laby? Raczej to drugie, zwłaszcza że śpiący gdzieś tam w mojej potylicy kalkulatorek zaczął obliczać, ile rocznych pensji moich rodziców, siostry czy kolegów musiałoby pójść na cudo, które właśnie oglądałem.
Los płata figle i robi z ludźmi najbardziej pokręcone eksperymenty. Jak przez mgłę pamiętam, że ci uśmiechnięci i kochani ludzie, siedzący na przednich fotelach, przeżywali swoje koszmary na jawie. Coś mi świta o końcu kariery wujka, przerwanym wyścigu, alkoholu. Dziś stare dzieje należą do rodzinnego tabu, ale ja dokładnie przypominam sobie, jak pewnej nocy stałem w piżamie w drzwiach pokoju i widziałem moich rodziców, przytulających ciocię Beatę. Miała podbite oko. Dlaczego o tym myślę, czy ocalałe ślady w pamięci mają nieść jakiś morał – nie wiem, chyba tylko tyle, że o życiu da się powiedzieć coś sensownego po, a nie przed. Ruszyłem wreszcie tyłek z miejsca, żeby zacząć tworzyć własną historię, no i nie wyjść na buraka przed Lidią.
Jacek i Adam przeżywali chyba podobny zamęt, bo zamiast poczekać na pasażerów, zaczęli dotykać maski i reflektorów auta. Tylko Marta pozostała obojętna i z uśmiechem rzuciła się na ciocię Beatę. Ciocia jak zawsze prezentowała nienaganną sportową sylwetkę oraz trzy stałe atrybuty: uśmiech, pomalowane na jasny blond włosy i chrypiący głos. Kiedyś myślałem, że jej chrypka wynika ze śmiertelnej choroby i było mi jej szkoda. Innym razem ktoś przy stole powiedział, że nadawałaby się do sekstelefonu, a ja, wtedy brzdąc, nie wiedziałem, czemu każdy zrobił głupią minę. Wujek Czarek miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tryskał energią. Kiedy ściskał dłonie dwóm skądinąd silnym facetom, czułem chrzęst kości i zachciało mi się schować rękę za plecy. Beata przytuliła mnie i jak zawsze potargała za włosy, a wujek poklepał po ramieniu i powiedział:
– Fajnie, że się zdecydowałeś. Mamy namioty, ty tylko bierzesz ze sobą formę.
Na podwórku zrobiło się głośno i wesoło, dołączyli do nas rodzice, a ja zerkałem na auto. Przez tylną szybę widziałem, że Lena krzyczy, a Lidia próbuje wyciągnąć jej coś z oka. Nic się nie zmieniło. Lena zawsze miała w sobie coś z Hitchcocka i zaczynała od trzęsienia ziemi. W końcu wygramoliła się i ze smartfonem w ręku zaczęła skarżyć się każdym wyciągniętym do niej objęciom. W sumie nie dziwi mnie, że Bogdan nie spieszy się z oświadczynami.
Nadszedł jednak moment, na który długo czekałem. Zza samochodu wyłoniła się Lidia.
Czas zwolnił i zdążyłem przyuważyć, że głęboko odetchnęła, a później jakby przeszył ją nagły impuls i na jej twarzy zagościł słaby uśmiech.
Kto zna lepiej ten gest niż ja!
Kto jest zmuszony do grania przez całe życie bardziej niż człowiek nieśmiały? Czyżbym się nie pomylił? Czy naprawdę odczytałem ją ze zdjęcia – skromną i nieufną?
Kiedy odwróciła się do nas, spotkałem dawno znaną twarz, ale nieskończenie lepszą, z tymi cudownymi bladymi oczami. Znalazłem wyczytany wcześniej dystans i ani śladu kłamstwa, jej twarz pozostała dla mnie niewinna, niedotknięta brudem upadającej cywilizacji. Obok wielkiego podenerwowania poczułem nagły wstyd. Gdybym widział ją po raz pierwszy, nie umiałbym nazwać swoich przeżyć, doświadczyłbym, jestem przekonany, czystego zauroczenia, a teraz moją radość zmąciło zażenowanie, jakby wcześniej monitor zastąpił mi dziurkę od klucza, przez którą włamywałem się do jej intymności.
Na szczęście stałem na uboczu i z Lidią miałem poznać się jako ostatni. Cenne sekundy na przygotowanie do pierwszego wrażenia, zakładanie ćwiczonych przed lustrem min, wypinanie klatki, niewymuszony, czarujący, tajemniczy, ale pociągający uśmiech…
– Cześć, Kris!
Lena walnęła mnie pięścią w brzuch. No tak, zapomniałem o niej, a ona zaraz odfrunęła, żeby dalej opowiadać swój życiorys jakiemukolwiek chętnemu uchu. I jeszcze ten „Kris”, którym wieki temu ochrzcił mnie zadowolony z siebie Adam i którego nauczył połowę rodziny. Zaczerwieniłem się, próbując ukryć, że nie mogę złapać oddechu, a w tym czasie podeszła Marta.
– I wreszcie mój brat Krzysiek.
– C-cześć – powiedziałem, gdy przede mną stanęła Lidia i sympatycznym gestem wyciągnęła dłoń.
– Cześć, jestem Lidka.
– Wiem.
Uścisnąłem jej rękę i nie zdążyłem błysnąć żadną z wyuczonych fraz, kiedy mój ojciec zaprosił gości na obiad. Dostałem jedno kurtuazyjne spojrzenie, użyłem kretyńskiego „wiem” i nie zemdlałem – po podsumowaniu oceniłem, że wywarłem nijakie wrażenie, co w moim przypadku i tak jest pozytywem. Odetchnąłem i powlokłem się za resztą do domu.
6
Przy obiedzie wypadło mi odległe miejsce i nie zamieniłem z Lidią nawet pół słowa. Ba, w ogóle nic nie powiedziałem, a po deserze razem z siostrą zebraliśmy naczynia i poszedłem do kuchni. Myjąc talerze, słyszałem z salonu niecierpliwe głosy, jakby wszyscy spieszyli się do pracy, a nie na wycieczkę. Ciocia, wujek i Lena zachowywali się podobnie do Marty, kiedy tylko padało słowo „Bieszczady”, zupełnie jakby posiadali ukrytą legitymację, przenoszącą ich do innego świata. Powoli udzielała mi się ta atmosfera.
Do kuchni weszła Lena i nie odrywając się od smartfona, postawiła obok mnie pustą salaterkę.
– Jak możesz, umyj ją. Pomogłabym, ale skaleczyłam się w palec przy krojeniu cebuli. Wczoraj robiłam nową potrawkę z wołowiny. Wyszła super. Częstowałam nawet sąsiadkę, która śledzi moje przepisy na blogu.
Nie dosłuchałem jej opowieści, ponieważ wpadło mi do głowy pytanie – dlaczego właściwie Bogdan nie jedzie z nami. Doczekałem do pauzy i zapytałem o powód nieobecności jej chłopaka.
– Phi, nie wiesz dlaczego? Jest drętwy. Prawie wszędzie muszę chodzić sama, bo on ma dużo pracy, bo jest zmęczony, bo od siedzenia przeciąża sobie stawy w kręgosłupie i nie chce bardziej pogorszyć swojego „poważnego” stanu. Cud, że w zeszłym roku pojechał, chociaż większość czasu przeleżał w namiocie. A, i jeszcze mówił, że za nic w świecie nie wróci w Bieszczady.
– Dlaczego?
– A czy ja go pytam? Ma swoje widzimisię, nie wnikam, szanuję cudzą prywatność i liczę na podobne traktowanie ze strony innych. W zeszłym roku nie podobało mu się, jak bawiliśmy się wieczorami, no wiesz, typowe zgniłe jajko. Tyle lat walczę, ale w końcu uda mi się i sprawię, że nauczy się radości, zmienię go, zobaczysz.
Skończyłem myć naczynia i wróciłem do salonu. Przy stole siedział wujek i kończył pić kawę, inni wyszli na dwór. Do przejechania mieliśmy ponad czterysta kilometrów, a on już dziś pokonał prawie dwieście – od krętych warszawskich ulic do naszego miasta (Międzyrzec Podlaski). Czy na rowerze, czy za kierownicą, wujek Czarek zawsze był długodystansowcem. Zauważyłem jego skupienie i bezszelestnie wyszedłem do pokoju po telefon. Nie mogłem się powstrzymać i napisałem do Bogdana esemesa: „Szkoda, że cię nie będzie. Dlaczego nie jedziesz?”. Przez okno zobaczyłem Lidię, która rozmawiała z Martą. W cztery oczy wydawała się otwarta, spokojniejsza, uśmiechała się i kiwała głową, kiedy moja siostra coś tłumaczyła i wykonywała nieokreślone ruchy palcami. Serce zabiło mi mocniej, jak w kiepskiej piosence o uczuciach. Gdzieś w środku głowy rodziło się postanowienie, że nie zmarnuję szansy i jeśli polegnę, to z honorem, walcząc.
Zamigał ekranik. Odczytałem wiadomość: „Daj se spokój. To dla dzikusów”.
„Wspaniale, nareszcie odnalazłeś swój raj” – pomyślałem, ale odpisałem tylko „Okej”.
W końcu odmienne zdanie o Bieszczadach, ale dlaczego? Być może zostało zainspirowane wrodzoną niechęcią mojego kuzyna do wysiłku fizycznego. Przy czym miało w sobie jakąś złowieszczą nutę, ale ze strony Bogdana nie warto było oczekiwać laurek i życzliwości. Wrzuciłem telefon do kieszeni i poszedłem do samochodu.
Wyjechaliśmy około południa. Zająłem miejsce na tylnej kanapie za Jackiem i, ku mojej radości, obok mnie siedziała Marta. Przed odjazdem Adam zapytał moją siostrę, czy nie zaszkodziłby jej związkowi, jeśli usadowiłby się z przodu. Kiedy wyjeżdżaliśmy z podwórka, już podjął wcześniejszą dyskusję z Jackiem: „Nie, nie jest dla mnie prerogatywą sytuacja, w której do mnie należy decyzja o dofinansowaniu inwestycji…”. Marta dobrodusznie zgodziła się, a ja w jej uśmiechu odczytałem i współczucie dla ukochanego, i obojętność, która wynikała ze stałego nawyku mojej siostry – przesypiania całej podróży. Za to ja zyskałem spokój. Kilka razy spoglądałem z nadzieją na sunący przed nami samochód, ale zimna stalowa bryła nie interesowała się moim istnieniem. Po godzinie gapienia się w pobocze zasnąłem.
7
Obudziłem się po stu kilometrach i spotkała mnie przyjemna niespodzianka – Adam zasnął. Jacek włączył nagraną przez Martę płytę, na której znalazła się bieszczadzka lista przebojów. Uśmiechnąłem się, bo cała otoczka towarzysząca naszemu wyjazdowi, z jej tajemniczym nastrojem, gestami i przedmiotami w rodzaju specjalnie przygotowanej płyty, zaczęła przypominać mi jakiś dziwny rytuał. Muzyka okazała się przyjemna, przesiąknięta uczuciami, w które potrafiłbym uwierzyć. Autorzy musieli być otuleni tym wyjątkowym bieszczadzkim objęciem, dlatego w kolejnych zwrotkach i refrenach czułem prawdę, w przeciwieństwie do wszechobecnych pomyj, tryskających z popularnych stacji radiowych lub YouTube’a. Moim hitem stały się Bieszczadzkie anioły w wykonaniu Starego Dobrego Małżeństwa – liryczne wspomnienie, przenoszące do ukrytej, zielonej, jedynej w swoim rodzaju rzeczywistości. Po dwukrotnym przesłuchaniu zapamiętałem cały tekst i nuciłem go pod nosem, kiedy samochód przed nami zaczął zwalniać. Zjechaliśmy na stację.
Po chwili parking wypełnił się cieniami, których ruchy przypominały tańce pierwotnych plemion. Po rozciągnięciu zasiedziałych kończyn ruszyliśmy grupą do budynku, a Jacek został, żeby sprawdzić coś w silniku. Dziewczyny poszły do toalety, a ja z wujkiem i Adamem stanęliśmy przed ladą z hot dogami. Zdążyliśmy się najeść, kiedy nasze towarzyszki wreszcie poprawiły fryzury i wróciły do nas. Nastąpił moment, który zawsze kojarzył mi się z ostatnim karnym w meczu o mistrzostwo świata.
– Beatka, Marta, wezmę wam po hot dogu – powiedział wujek.
– Dzięki.
Teraz. Wiedziałem, że nadejdzie dokładnie taka chwila, ofiarowana przez los i splot konwersacji, kiedy bez narzucania się, nadęcia i skrępowania ujawnię swoją czarującą, męską i dżentelmeńską naturę oraz…
– A ja dla was dziewczyny. – Adam błyskawicznie podjął temat i ruszył za wujkiem.
Zostałem sam z Leną i Lidią i poczułem, że dławię się jakimś okruszkiem. „Ty mule, ty ofiaro” – powtarzałem w myślach, żeby tylko uniknąć nerwowego poszukiwania tematu do rozmowy, które skończyłoby się kroplami potu na moim czole i jeszcze głupszym uśmiechem. Dziewczyny na szczęście zainteresowały się czasopismami, czym wyświadczyły mi przysługę lub nawet wręczyły akt ułaskawienia. Spokojnie, nic się nie stało, nie mogę jak nastolatka z byle powodu przeżywać trwogi istnienia. Już lepiej, teraz do nich zagadam, jak im się jedzie, te sprawy.
– Proszę. Dostawa do domu dla pięknych pań – powiedział Adam, który musiał chyba iść na palcach, bo zupełnie go przegapiłem. Dziewczyny podziękowały i wyszliśmy ze stacji.
Wlokłem się za nimi i przeżuwałem „piękne panie”. Przede mną Adam nachylał się do ucha Lidii i intensywnie szeptał, co chwilę odsuwając się, żeby nie urazić jej uszu swoim eksplodującym śmiechem. „Czy ty, Brutusie, nawet tutaj będziesz mi bruździć?” – pomyślałem.
Nagle w moich scenariuszach zniknął wakat na rolę czarnego charakteru, w jego oczach zdobywcy widziałem irytujący błysk, jakby zapaliła się w nich żaróweczka, iskra jakiegoś pragnienia. Przeskanowałem w pamięci cały dotychczasowy dzień, spróbowałem odnaleźć ślady dziwnych spojrzeń, jakie posyłałby Lidii, i nic takiego nie zauważyłem. Może jak zwykle przesadzam. Ale napięcie nie ustępowało, intuicja podpowiadała mi, że moje wyzwanie osiągnęło najwyższy stopień trudności. Wsiadłem do samochodu bez najmniejszego kontaktu z Lidią.
Dalszą część podróży wypełniły dyskusje Adama z Jackiem i Martą. Wielce oświecony prawnik przekonywał mojego przyszłego szwagra, że powinien wprowadzić szereg usprawnień do swojego gospodarstwa, na co zwykle Marta odpowiadała, pukając się w czoło.
– Siostrzyczko, wydaje ci się, że nie siedzę w temacie, ale mylisz się. Na co dzień obsługuję petentów, którzy przez moje ręce otrzymują dotacje na prowadzenie działalności gospodarczej.
– I petenci dali ci order „przyjaciela trzody”?
– Gratuluję żartu, ale ironia jest tu nietrafiona. Nie chwaląc się…
Marta przewróciła oczami i coś wyszeptała. Z ruchu warg odczytałem: „Ty cholerny baranie”. Popieram. Od śmiertelnej nudy co jakiś czas ocalały nas telefony, które Adam odbierał z komentarzami w stylu: „Nie dadzą nawet na urlopie spokoju”, „Znowu mnie potrzebują”. Kiedy zbliżyliśmy się już do celu naszej podróży, rozmowy same ustały.
Przykleiłem nos do szyby i zacząłem obserwować krajobrazy, w których zaszła nieuchwytna zmiana. Kolory liści nabrały głębi, budząc wspomnienia o magicznej, nęcącej zieleni. Drzewa zaczęły rozpychać się, jakby chciały zagrodzić przejście twardym łapskom cywilizacji. Nagle ruchy ptaków i szelest gałęzi wypełniły się nowym sensem, zaproszeniem do cieszenia się razem z nimi niezmąconą wolnością. Ziemia zaczęła wstawać, jak gdyby nie przygnieciona butem i oponą, swobodna i młoda. Przesuwaliśmy się wzdłuż dolin, czując na sobie spojrzenie tego nowego świata. Moi bliscy odpłynęli gdzieś myślami, dając zadośćuczynienie swoim tęsknotom, a ja zastanowiłem się, czy pozwoliłem się już złapać; czy nieodparte i przyjemne wrażenia są pierwszymi symptomami ofiarowanymi przez bieszczadzkiego bakcyla, dzięki czemu będę mógł dołączyć do ezoterycznego kręgu tych, których uwiodła ta cicha górska kraina? Czy naprawdę wystarczyłby rzut oka, jak przy pierwszej miłości do koleżanki z warkoczami? Im dłużej jechaliśmy, tym przyroda nabierała większej pewności siebie, zieleń gęstniała, powietrze stawało się tak przezroczyste, że wzrok, gdyby mógł, sięgnąłby za linię horyzontu. Na wąskich drogach zamiast sznura aut zaczęli pojawiać się wędrowcy. Najczęściej pojedyncze cienie lub pary, mężczyźni w czarnych bluzach z zielonymi podartymi plecakami i dziewczyny z chustkami na głowach. „Bieszczadzkie anioły”, pomyślałem. Na jednym ze skrzyżowań spotkałem się wzrokiem z taką dwójką, oboje uśmiechnęli się i pozdrowili nas gestem dłoni. Ten naturalny i prosty znak zaskoczył mnie, ale bez żadnego skrępowania odpowiedziałem uśmiechem. W tym momencie poczułem, że powinienem przyjechać tutaj już w ubiegłym roku. Wśród nietkniętej ludzką ręką przyrody i człowiek może być piękny. Zapragnąłem być częścią tego wielkiego i różnorodnego organizmu, odnaleźć ciszę i prostotę.
Kiedy dojeżdżaliśmy do końcowego przystanku, czyli Wetliny, byłem już w pewnym sensie człowiekiem odmienionym.
8
Około osiemnastej zaparkowaliśmy przed niewielką restauracją i poszliśmy zjeść lokalny przysmak – naleśniki z jagodami. Oczywiście znałem je ze zdjęć, których Marta pokazała szczególnie dużo – dania jeszcze nietknięte, ugryzione czy nawet lekko przetworzone w rozdziawionych do obiektywu gębach. Ich smak jednak wszystko usprawiedliwiał. Oprócz kierowców każdy zamówił do kolacji po butelce słowackiego piwa. Najedzeni, sączący przyjemne, chłodne napoje, przeważnie milczeliśmy. Trudno było otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarły na nas majestatyczne krajobrazy. I, prawdę mówiąc, nikt nie chciał rozstawać się ze swoimi cichymi przeżyciami.
Jeszcze w restauracji przypomniałem sobie o Lidii. Dokładnie tak – przypomniałem sobie, ponieważ moje myśli zakreśliły bardzo szeroki krąg, ale powrót do niej pozwolił mi spojrzeć na całą sytuację w innym świetle. Nie wiem, skąd się wzięły, ale czułem, że dostałem nową porcję sił i pewności siebie. Przyszły w pakiecie razem z pytaniem retorycznym: czy zawsze musisz walczyć? Szykowałem się już do wojny z Adamem oraz, nieustannej, z własnymi ograniczeniami, zdałem sobie jednak sprawę, że sedno problemu tkwi w czym innym. Zamiast walki najpierw zaproś do dzielenia się szczęściem! Ach! Jakie to piękne! O co chodziło, kiedy przez kilka tygodni wgapiałem się w monitor? Dzięki Bogu nie o żadne zwierzęce instynkty, tylko o… no właśnie, o co? O czar, o piękno, o… uczucie. Spróbuj podzielić się wszystkim, co piękne w twoim zachwycie tą dziewczyną, a później poradzisz sobie z resztą. No i doskonale. Piątka za patos, teraz tylko wcielić ideały w czyn…
Chyba naprawdę alkohol nieco przyćmił mi zmysły, bo Lidia nakryła mnie, kiedy bezwstydnie zatapiałem w niej swoje spojrzenie. Gdzie uciekł mój refleks, zbudowany na latach ukradkowych zerknięć w niedostępne twarze ledowych piękności? Zapomniałem się i nawet nie uciekłem przed jej wzrokiem.
Ach, te bojaźliwe, cudowne oczy! Mdłe zażenowanie sobą szybko przepadło, nie czułem się jak złodziej, raczej jak podróżnik, dostrzegający światła wyczekanego portu. Lidia nieśmiało uśmiechnęła się i zrozumiałem, że nie sprawiłem jej przykrości. Odwzajemniłem uśmiech, ale opuściłem oczy i wpatrzyłem się w pustą butelkę, którą trzymałem w dłoni. Na szczęście ciocia właśnie wstawała i wszyscy zaczęliśmy się zbierać. Ze składki uzbierał się spory napiwek.
Ostatni etap drogi zajął nam trzy minuty. Wetlina leży w dolinie wokół jednej trasy przelotowej, od której odchodzą krótkie odgałęzienia. Wjechaliśmy w jakąś dróżkę i za chwilę stanęliśmy na małym parkingu. Dalej prowadziła wydeptana ścieżka, którą trzeba było przejść kilkadziesiąt metrów pod górę do oznaczonego pola namiotowego. Po drodze minęliśmy drewniany domek ze stromym dachem. W oknie zobaczyłem starszą panią z pogodnym wyrazem twarzy, do którego zaczynałem tutaj powoli przywykać. Pole znajdowało się obok drugiego góralskiego domu, na pierwszy rzut oka opuszczonego. Ułożyliśmy całą kupę bagaży, po czym wujek przejął dowodzenie i tłumaczył, gdzie i jak rozkładać namioty. Za ogólną zgodą miał być zachowany uroczy podział na strefę damską i męską. Ja z Jackiem rozkładaliśmy męską bazę – podwójny czteroosobowy namiot połączony malutkim korytarzykiem. Przy okazji uzgodniliśmy, że zajmiemy wspólnie jedną część. Wymieniliśmy uśmiechy, wiedząc, jaki „prezent” zostawiamy wujkowi, ale bez sentymentów. W drugim namiocie oczywiście Lidia została mianowana na wiernego słuchacza Leny, a ja zastanowiłem się, czy jej poświęcenie wynika z sympatii dla koleżanki, czy raczej z nieśmiałości. Za to z radości skakała Marta, która dostała na wyłączność swoją powierniczkę Beatę. Jeszcze pracowaliśmy, kiedy w zapuszczonym domu otworzyły się drzwi.
Na próg wyszedł mężczyzna w kraciastej koszuli i porwanych dżinsach. Kojarzyłem jego twarz z kilku zdjęć oraz opowieści Marty, ale nawet gdybym go nie znał, zwróciłbym uwagę na jego wejście ze względu na uderzające podobieństwo do wiecznego idola zbuntowanych dusz – Kurta Cobaina. Mężczyzna, którego w istocie nazywano „Kurtem”, miał jasne, sięgające szyi włosy, niedbały zarost na twarzy, a w jego niebieskich oczach taiła się jakaś nienazwana nostalgia. Jedyną różnicę między nim a wokalistą Nirvany stanowił nieco zakrzywiony nos, który dodawał mu słowiańskiego charakteru. Zanim zdążyliśmy wyjść mu na spotkanie, w drzwiach pojawił się paskudny stwór.
Zamrugałem dwa razy, ale mara nie znikała. Druga postać wyglądała jak wcielenie kształtu z gabinetu krzywych luster. Wyższa o głowę od Kurta, ale cieńsza w ramionach, pochylona do przodu, jakby przenosiła niewyobrażalny ciężar. Na twarzy tego człowieka malowało się wyraźne rodzinne podobieństwo, ale los, jak to czasem z rodzeństwem bywa, zażartował sobie z niego i cechy nadające Kurtowi charyzmy i atrakcyjności, u tamtego nabrały karykaturalnego wyrazu: nos wygiął się, broda wyciągnęła, oczy zakrzywiły. Całości obrazu dopełniała cecha nabyta, czyli szrama ciągnąca się od prawej skroni przez policzek aż po szyję. Przy swoim bracie mężczyzna (jak się zaraz dowiedziałem, nazywali go Kosiarz) wyglądał dosłownie jak czarny charakter – jego twarz zdawała się brunatna, a z głowy zwisały czarne skołtunione włosy. Kosiarz nie wyszedł nam na spotkanie, jedynie kiwnął głową. Za chwilę spojrzał na zegarek, rozejrzał się i zniknął we wnętrzu domu.
Najbliżej z nas stał Adam i jako pierwszy podał rękę Kurtowi, mówiąc z wystudiowanym entuzjazmem:
– Witam naszych wetlińskich zakapiorów!
Gospodarz terenu uśmiechnął się i powitał wszystkich:
– Cześć, kochani, miło was znowu widzieć.
– Was również – odpowiedziała ciocia i dodała: – Liczymy, że w tym roku też dotrzymacie nam towarzystwa!
– Zobaczymy – powiedział z sympatycznym wzruszeniem ramion i zaczął podchodzić do każdego z osobna.
Zatrzymał się przede mną i przyjrzał mi się uważnie. Zauważyłem, że jest podobnego wzrostu, a może nawet centymetr niższy, co dodało mi nieco kurażu.
– A my się nie znamy. Mów mi Kurt.
– Krzysiek – odpowiedziałem, ściskając mu dłoń. Przedłużył uścisk, jakby czegoś oczekując, więc szybko dodałem: – Brat Marty.
Na końcu stały Lena i Lidia. Lena wróciła do bagaży, bo natychmiast potrzebowała jakiejś pierdoły, a Lidia z niewzruszoną miną służyła jej pomocą. Kurt powiedział cześć Lenie, zajętej grzebaniem w torbie, i podał rękę Lidii. W tym momencie coś mnie tknęło. Zobaczyłem, że jej delikatną dłoń nakrywa też druga ręka mężczyzny. Stali kilka kroków dalej, ale wyraźnie usłyszałem: „Miło cię znowu zobaczyć, Lila”.
Zaschło mi w gardle. Bezwiednie rozejrzałem się po wszystkich, jakby szukając komentarza do zaistniałej sytuacji, i mój wzrok padł na Adama. Jego niedbała poza zniknęła, wydawał się spięty. Nietrudno było odgadnąć, co przed chwilą zobaczył i usłyszał.
Zacisnąłem rękę na rurce od namiotu. „Nie, to nie tak”, myślałem i z każdym powtórzeniem tych słów mój harmonijny nastrój kurczył się, aż znikł, pozostawiając otwartą przestrzeń dla codziennego defetyzmu.
Cóż, zanim dojdzie do podzielenia się pięknem, trzeba będzie usunąć kilka przeszkód.
Dajcie mi ją, duchy zielone, dajcie mi ją, szumiące wody. Dajcie mi szansę, ptaki wędrowne, natreśćcie wiarą zmęczone stopy, ożywcie serce, obudźcie myśli, nie niećcie strachu przed rankiem mglistym… i proszę o siłę, żeby już więcej nie czuć żalu. Żeby nie przegrywać. Żeby umieć żyć.
Podpisano: Ofiara losu.
1
Leżałem na łące i śledziłem lot jastrzębia.