Zielony koniec świata - Sadecki Artur - ebook

Zielony koniec świata ebook

Sadecki Artur

0,0

Opis

Zieleń z obrazka. Zieleń, w którą otulone są uśmiechnięte twarze, płynące sylwetki, przebiegający jeleń, czerwone namioty i ONA. Zielone szczyty, zielone doliny, uśmiechy, czysta woda, jej twarz. Zaplątani w liście, omotani w gałęzie, w tańcu, nadzy. Zielona pierzyna spowija ich ciała, łaskocze stopy. I ona znowu tam jest, stoi na uboczu, spogląda nieśmiało, jakby wiedziała, że kiedyś na nią spojrzę. Oddycham zielenią, piję ją, czuję, jak przenika pory mojej skóry i zaczyna płynąć w moim krwiobiegu. Dałem się zaczarować, opętać… Czyja to wina? Ale niech tak będzie, byle z nią i byle w tej zielonej mgle. Uspokajam się, serce bije i tylko nie rozumiem, czemu na ustach tego mężczyzny siedzi konik polny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Je­żeli śmierć ma ko­lor, moja ko­stu­cha przyj­dzie ubrana w zie­leń.

Zie­leń z ob­razka. Zie­leń, w którą otu­lone są uśmiech­nięte twa­rze, pły­nące syl­wetki, prze­bie­ga­jący je­leń, czer­wone na­mioty i ONA. Zie­lone szczyty, zie­lone do­liny, uśmie­chy, czy­sta woda, jej twarz. Za­plą­tani w li­ście, omo­tani w ga­łę­zie, w tańcu, nadzy. Zie­lona pie­rzyna spo­wija ich ciała, ła­sko­cze stopy. I ona znowu tam jest, stoi na ubo­czu, spo­gląda nie­śmiało, jakby wie­działa, że kie­dyś na nią spoj­rzę. Od­dy­cham zie­le­nią, piję ją, czuję, jak prze­nika pory mo­jej skóry i za­czyna pły­nąć w moim krwio­biegu. Da­łem się za­cza­ro­wać, opę­tać… Czyja to wina? Ale niech tak bę­dzie, byle z nią i byle w tej zie­lo­nej mgle. Uspo­ka­jam się, serce bije i tylko nie ro­zu­miem, czemu na ustach tego męż­czy­zny sie­dzi ko­nik po­lny.

roz­dział pierw­szy

1

Jes­tem ty­po­wym pro­duk­tem na­szych cza­sów. Dwu­dzie­sty pierw­szy wiek zo­stał za­pro­jek­to­wany dla homo sie­dzens, czyli po­nu­rego typa, który wy­ewo­lu­ował, aby wci­snąć swój ty­łek w ja­kie­kol­wiek miej­sce umoż­li­wia­jące mu ga­pie­nie się w ekran. Moi przy­ja­ciele to klik­nię­cie myszki, stuk spa­cji i zgrzyt cze­goś, co żyje we­wnątrz obu­dowy kom­pu­tera.

W ta­kim an­tu­rażu prze­biega wy­su­bli­mo­wany pro­ces mo­jego roz­woju. Od lat zgłę­biam ta­jem­nice psy­chiki ludz­kiej, do­kład­nie ana­li­zu­jąc po­sty i twe­ety mo­ich zna­jo­mych, uczę się żon­glo­wać z tu­to­ria­lem na YouTu­bie, od­kry­wam fiń­skie ze­społy me­ta­lowe oraz zwie­dzam świat na Go­ogle Earth. Znam się na me­mach, slangu in­ter­ne­to­wym i wir­tu­al­nym ze­it­ge­ist, który z ty­go­dnia na ty­dzień może przy­bie­rać różne formy – od po­ślad­ków Kar­da­shia­nówny do pła­czu po ko­lej­nym wiel­kim twórcy, który prze­niósł się do kra­iny wiecz­nych okla­sków. Za­nim jed­nak kto­kol­wiek rzu­ciłby we mnie di­slike’m, do­dam, że moja nadak­tyw­ność in­ter­ne­towa jest uspra­wie­dli­wiona. Co ty­dzień skła­dam trze­wiom sieci por­cje mo­ich ko­men­ta­rzy spor­to­wych i do­staję za to tan­tiemy. Na ra­zie mają one war­tość sym­bo­liczną (boję się, że każde uru­cho­mie­nie kom­pu­tera w celu spraw­dze­nia stanu konta zje mi tyle prądu, że na­wet grosz się nie osta­nie), ale li­czę na ich wzrost po stu­diach. Oto ja – stu­dent dzien­ni­kar­stwa w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, szu­ka­jący sub­sty­tutu dla klę­ski wła­snych spor­to­wych aspi­ra­cji.

Z góry ostrze­gam – lu­bię dużo my­śleć. Przy czym czę­sto­tli­wość i ja­kość tego my­śle­nia po­zo­stają ze sobą w kon­flik­cie. Ot, chyba ko­lejny znak cza­sów.

Sie­dzę przed ekra­nem, ale dziś nie szpe­ram po por­ta­lach. Jak za daw­nych lat, kiedy In­ter­net był to­wa­rem luk­su­so­wym, oglą­dam fol­dery ze zdję­ciami. Jak wy­ra­ziła się moja sio­stra Marta: „Za­sta­nów się, fra­je­rze, zo­bacz, co tra­cisz” i otwo­rzyła po­kaz zdjęć za­ty­tu­ło­wany BIESZ­CZADYMUA. W jej mnie­ma­niu mia­łoby to osta­tecz­nie za­chę­cić mnie do wy­padu, który ro­dzina or­ga­ni­zuje za trzy ty­go­dnie.

W ze­szłym roku wszy­scy wró­cili z gór za­chwy­ceni, obie­cu­jąc so­bie po­wtórkę. Już za­po­mnia­łem ich wy­razy po­li­to­wa­nia i współ­czu­jące uśmie­chy, za to pa­mię­tam pod­nie­ce­nie i ukrad­kowe spoj­rze­nia, w któ­rych wy­czy­ta­łem eu­fo­rię oraz ślad ja­kie­goś ta­jem­ni­czego po­ro­zu­mie­nia, jak gdyby wszy­scy wstą­pili do po­dróż­ni­czego klubu dla VIP-ów.

No cóż, ja nie po­je­cha­łem. Zo­sta­łem z pro­stego względu – mia­łem se­sję i kilka eg­za­mi­nów. Czy je­stem fra­je­rem? Tak. Cho­ciaż… kiedy pro­po­no­wa­łem prze­su­nię­cie wy­jazdu, nie zgo­dzili się. Aku­rat druga po­łowa czerwca wszyst­kim od­po­wia­dała (urlopy, zwol­nie­nia). Te­raz gry­zie mnie coś in­nego: jak mam po­wie­dzieć sio­strze, że w tym roku na pewno po­jadę? W ze­szłym od­pa­dłem „tylko” z po­wodu eg­za­mi­nów, a obec­nie czeka mnie „aż” obrona ma­gi­sterki. Co po­wie­dzieć, żeby się nie zdra­dzić?

Nie zdra­dzić, że wszyst­kiemu winna jest ONA?

Kli­kam w ko­lejne zdję­cia. Jest ich mnó­stwo, z róż­nych apa­ra­tów. Za­sta­na­wiam się, co by dziś zro­bił biedny Pro­ust; czy nie strze­liłby so­bie w łeb, od­kry­wa­jąc ist­nie­nie In­sta­grama? Za­trzy­muję się na kilku ob­ra­zach, które są czymś w ro­dzaju wi­zu­al­nego de­fi­bry­la­tora dla mo­ich trzewi. Na pierw­szym zdję­ciu wi­dzę JĄ z pro­filu, kiedy idzie do na­miotu. Na ko­lej­nych stoi z resztą ekipy na tle drzew lub stru­mie­nia. Da­lej parę fo­tek ze szczy­tów. I wresz­cie moje ulu­bione zdję­cie: JEJ por­tret, na któ­rym ma zie­loną chustkę, opla­ta­jącą gę­ste kasz­ta­nowe włosy.

Znam ten ob­raz na pa­mięć. Fo­to­graf mu­siał być wyż­szy – dziew­czyna pa­trzy w górę, po­chy­la­jąc nieco głowę. Duże i kształtne czoło prze­cho­dzi w nieco za­darty i roz­sze­rza­jący się u dołu nos, pod nim wą­skie usta, ale z wy­raźną dolną wargą, i mała bródka wień­cząca owalną twarz. I przede wszyst­kim oczy. Duże i szare, które pa­trzą nie­uf­nie, ale same zdają się szczere i cie­płe. Cała twarz wy­raża dy­stans, może nie­śmia­łość, ale i nie­win­ność. Cie­szy mnie na­tu­ral­ność kom­po­zy­cji – ani zdję­cie nie ma śladu cy­fro­wego upięk­sza­nia, ani dziew­czyna. Nic w niej nie przy­po­mina mo­jego ide­ału piękna, któ­rym za­wsze była Pe­nélope Cruz, jed­nak na­peł­nia mnie po­czu­ciem har­mo­nii.

Jak mo­głem ją prze­ga­pić rok temu, kiedy Marta spę­dziła nas przed ekran, żeby dać trzy­go­dzinne spra­woz­da­nie z ma­sze­ro­wa­nia, bą­bli i wyż­szo­ści zdo­bywcy nad ni­zin­nym pleb­sem? Mu­sia­łem ją wi­dzieć, ale kim był tam­ten ja?

Skrzyp­nię­cie drzwi. Szybko kli­kam na ko­lejną fo­to­gra­fię.

Wbrew po­zo­rom wy­sia­dy­wa­nie przed kom­pu­te­rem świet­nie pod­kręca re­fleks – zwłasz­cza gdy za długo prze­myka się przez oka wir­tu­al­nej sieci, błą­dząc po dziw­nych stro­nach. Nikt na szczę­ście nie przy­szedł, to tylko prze­ciąg.

Mimo to serce za­biło mi moc­niej, niż gdy­bym zo­stał na­kryty na oglą­da­niu róż­nie ubra­nych dam. Co by po­wie­działa sio­stra, wi­dząc, jak wga­piam się w twarz jej ko­le­żanki? Oczy­wi­ście za­miast po­dzi­wiać samą Martę na któ­rymś szczy­cie. Na pewno: „za­ko­chana sie­rota” i roz­nio­słaby plotkę po ro­dzi­nie. Aż do JEJ uszu…

Nie, ni­gdy, ni­gdy! Tego wła­śnie naj­bar­dziej się boję – że w końcu we­zmą mnie za zboka, który ślini się do pik­seli.

Cały pro­blem po­lega na tym, że je­stem nie­śmiały. Sam oczy­wi­ście czuję, jak to nie­do­rzecz­nie brzmi, ale pod spodem tej bła­hej przy­pa­dło­ści tkwi tra­gicz­nie bez­sen­sowny stan, który nisz­czy ży­cie sku­tecz­niej od wielu psy­chicz­nych i fi­zycz­nych ka­lectw. Je­stem za­mkniętą gra­nicą, za­kła­dam so­bie kulę na nogę i za­my­kam w dźwię­kosz­czel­nej celi, aby nikt mnie nie wy­rwał stąd żad­nym skom­pli­ko­wa­nym za­klę­ciem typu: „cześć” lub „hej”. Czy w tej sy­tu­acji może dzi­wić, że kom­pu­ter jest wy­ba­wie­niem?

Po­cie­szam się, że moja przy­pa­dłość za­raża co­raz wię­cej homo sie­dzens i w końcu sta­nie się tak po­wszechna, że na­stąpi we­soła unia sa­mot­nych cy­fro­wych dusz. I przy dźwię­kach mu­zyki z fi­nału block­bu­stera sa­mot­ność na­resz­cie po­łą­czy wszyst­kich lu­dzi. Ale za­nim to na­stąpi, je­dy­nym środ­kiem na od­blo­ko­wa­nie po­zo­staje wir­tu­alna na­miastka praw­dzi­wego świata. Au­to­dia­gnoza za­koń­czona, za­pra­szam do ko­lej­nej sali w na­szym pięk­nym psy­chia­tryku.

Jed­nakże!

Chyba jesz­cze nie jest ze mną cał­kiem źle. Zde­cy­do­wa­łem, że po­jadę (jak o tym po­wiem sio­strze?), czyli po­tra­fię uciec od kla­wia­tury. Po­kusę zwal­czam po­kusą, na szczę­ście szansa spo­tka­nia TEJTWA­RZY – ale z krwi i ko­ści – wy­grywa z jej uchwy­coną obiek­ty­wem ko­pią.

Dla nor­mal­nego czło­wieka to śmieszne, ale ja mu­szę cią­gle re­star­to­wać swoją siłę woli. Po­kusa ekranu zwy­kle po­rywa mnie jak taj­fun, nie ra­dzę so­bie w cza­sach skon­den­so­wa­nej sub­sty­tu­cji – prze­cież kom­pu­ter da mi w jed­nej se­kun­dzie ory­gi­nał lub pod­róbę wszyst­kiego, na co przyj­dzie mi ochota – ale przy­cho­dzi czas, kiedy na­leży uświa­do­mić so­bie, że pewna część ciała pod pa­sem do cze­goś zo­bo­wią­zuje.

Do cho­lery! To nie moi przod­ko­wie pa­dali tru­pem na po­lach bi­twy! Ja żyję, więc pora za­cząć żyć.

2

Za­mkną­łem po­kaz slaj­dów i oglą­da­jąc się przez ra­mię, klik­ną­łem w fol­der, który od­kry­łem zu­peł­nym przy­pad­kiem. Nie wy­pada grze­bać w cu­dzych rze­czach, zwłasz­cza sio­stry, która po­trafi zdjąć kap­cie lub książkę z półki i zdzie­lić cię nimi przez gębę, ale cza­sem warto. Wrzu­cone tam zdję­cia na pierw­szy rzut oka spra­wiają wra­że­nie przy­pad­ko­wych i nie spo­sób roz­róż­nić miejsc ani osób. Z tru­dem roz­po­zna­łem Martę, a póź­niej zo­rien­to­wa­łem się, że oglą­dam coś w ro­dzaju „od­rzu­tów” z ofi­cjal­nej bazy zdjęć. Kil­ka­dzie­siąt fo­to­gra­fii w więk­szo­ści przed­sta­wia nocne sceny przy ja­kimś ogni­sku. Roz­ma­zane, nie­wy­raźne ob­razy w epoce roz­piesz­cza­ją­cego HD na­stra­jają do mal­kon­tenc­twa i „Shift + De­lete”, ale coś je jed­nak oca­liło. Do­piero po uru­cho­mie­niu wy­obraźni od­kry­łem, co mogą ozna­czać nie­które maź­nię­cia ja­śniej­szą barwą. Na nie­wielu zdję­ciach po­zna­łem bli­skich, za­in­te­re­so­wa­nie obiek­tywu wzbu­dziły ra­czej obce twa­rze i ich ciała. Wła­śnie te ciała two­rzą zja­wi­skowe smugi, które wy­glą­dają, jakby na ma­trycy uchwy­cono prze­lot za­gu­bio­nego du­cha. Du­cha, który jest nagi.

Nadzy lu­dzie (o ile do­brze roz­szy­fro­wa­łem, od pasa w górę) tań­czą przy ogni­sku. Męż­czyźni i ko­biety. Trzy­mają się za ręce. Gdzie ta moja we­soła kom­pa­nia za­wę­dro­wała? Po­my­śla­łem, że może ktoś z ukry­cia sfo­to­gra­fo­wał spek­takl awan­gar­do­wego te­atru, ale w tłu­mie ciał od­kry­łem kilka zna­jo­mych syl­we­tek (na szczę­ście – nie za­uwa­ży­łem JEJ). Mimo kiep­skiej tek­stury od­kry­łem w bły­ska­ją­cych tu i ów­dzie oczach fa­scy­na­cję, która wy­wo­łała u mnie nie­zdrową cie­ka­wość. Gdy­bym tam był rok temu, może na­wet uznał­bym te akty za nor­malne oka­zy­wa­nie emo­cji. Ale coś w nich spra­wiło, że na­bra­łem dy­stansu, zu­peł­nie jakby ra­dość nie­któ­rych osób wy­ni­kała z ukry­tej mo­ty­wa­cji. I nie cho­dzi mi o al­ko­hol, który na pewno szu­miał w ciele każ­dego. Ra­czej ude­rzył mnie po­wiew de­spe­ra­cji, jakby ktoś zde­cy­do­wał się już na he­ro­iczną pustkę i od­dał złoty strzał. W każ­dym ra­zie im­preza mu­siała być udana. O czymś ta­kim dzi­siej­sza mło­dzież po­wie­dzia­łaby „gruby ba­let”. Oto ko­lejny po­wód, dla któ­rego ro­dzinka chce po­wtó­rzyć wczasy, tylko dla­czego nic nie wspo­mnieli o dys­ko­tece pod go­łym nie­bem? Czy ktoś prze­ho­lo­wał? Prze­szu­kam po­zo­stałe fol­dery…

Za­trzy­muję się na ostat­nim zdję­ciu. Tym ra­zem już świta, po le­wej stro­nie ka­dru wi­dać roz­ma­zaną rękę, która sięga w stronę apa­ratu, na­to­miast z pra­wej strony w tra­wie leży czło­wiek. Jego po­zy­cja nie wska­zuje na do­bry sen, ma nie­na­tu­ral­nie roz­rzu­cone ręce i nogi. Cho­ciaż trawa za­krywa mu twarz, to pe­wien szcze­gół przy­kuwa uwagę – na jego ustach sie­dzi owad. Wy­daje mi się, że to ko­nik po­lny.

Ta „nie­spo­dzianka” in­try­guje mnie na równi ze zdję­ciami mo­jej po­dróż­ni­czej muzy. Za­sta­na­wiam się, czy oglą­dam nie­do­szłego de­mo­ty­wa­tora o zgub­nych wpły­wach nad­uży­wa­nia pro­cen­tów, czy coś o wiele gor­szego. Ze zdję­cia są­czy się po­nura at­mos­fera, cmen­tarny chłód, a ja nie mam kogo za­py­tać, co tam się wy­da­rzyło. Jak za­wo­dowy pod­glą­dacz mogę li­czyć tylko na sie­bie.

Drzwi skrzyp­nęły. Wy­tre­no­wa­nym ru­chem dłoni prze­ska­kuję do in­nego okienka i wpa­dam w ar­cy­obo­jętny na­strój. Do po­koju wcho­dzi Marta. Od­kłada książki na półkę (jest za­równo ich wy­znawcą, jak i au­torką zbioru opo­wia­dań) i rzuca okiem na mo­ni­tor.

– Obej­rza­łeś, Krzy­siek? – pyta, ale jej nie­cier­pliwy wy­raz twa­rzy świad­czy o tym, że nie in­te­re­suje jej ostat­nia go­dzina mo­jego ży­cia. Za­leży jej oczy­wi­ście na wy­go­nie­niu mnie sprzed kom­pu­tera.

– Tak – od­po­wia­dam, tłu­miąc zie­wa­nie.

– No to wy­no­cha!

– Co za kul­tura…

Wstaję z krze­sła, zdą­żyw­szy ukrad­kiem po­kli­kać tam, gdzie trzeba. Nie chce mi się kłó­cić. Wpa­dłem na po­mysł, że po­ko­jowy na­strój po­zwoli mi, nie wzbu­dza­jąc po­dej­rzeń, stop­niowo wy­cią­gnąć od sio­stry wię­cej szcze­gó­łów o ze­szło­rocz­nej wy­pra­wie, może na­wet o NIEJ.

Wy­cho­dzę już z po­koju, kiedy Marta od­zywa się:

– I co, piw­ni­czaku, prze­je­dziesz się z nami?

– Wiesz co – znowu zie­wam – może i tak.

– Ooo. – Ob­raca się. – Cud, na­wró­cony ku­jon!

– A wiesz, jed­nak nie!

– Do­bra, do­bra. – Uśmie­cha się. – Dam znać wuj­kowi, niech szy­kuje jesz­cze je­den śpi­wór.

– W po­rządku.

Wy­cho­dzę na dwór. Wiatr ochła­dza mi twarz, ale nie gasi iskierki, która tań­czy gdzieś po­mię­dzy my­ślami. Zdaję so­bie sprawę, że od dłuż­szego czasu je­stem po­bu­dzony. No cóż, być może za kilka ty­go­dni do­świad­czę cudu, który nie jest dany każ­demu sa­mot­ni­kowi w sieci i moje pik­se­lowe sny ucie­le­śnią się wprost przede mną. A przy oka­zji mam parę in­nych py­tań, na które po­szu­kam od­po­wie­dzi. Biesz­czady – nad­cho­dzę (jakby je to in­te­re­so­wało…).

3

Trzy ty­go­dnie mi­gnęły jak przy­drożny słu­pek na au­to­stra­dzie i zna­la­złem się w przeded­niu wy­jazdu.

Być może kie­dyś po­wie­dział­bym, że usy­cha­łem z nie­cier­pli­wo­ści, ale dziś pro­blem nudy chyba prze­staje ist­nieć. Je­śli lu­dzie nie go­nią aku­rat za pie­niędzmi lub nie od­naj­dują no­wych spo­so­bów na ich wy­da­nie, to wy­star­czy im uru­cho­mić zero-je­dyn­kową be­stię i pro­blem sam się roz­wią­zuje.

Mnie udało się ode­rwać od In­ter­netu i za­ła­twić parę istot­nych spraw. Przede wszyst­kim po­je­cha­łem do Lu­blina, na­pi­sa­łem kilka po­dań i za­ła­twi­łem so­bie prze­su­nię­cie za­li­czeń i obrony. Kiedy sze­dłem do dzie­ka­natu, żeby za­sy­pać go do­dat­kową por­cją ma­ku­la­tury i wy­słu­chać na­rze­kań na­szej pani Gra­żynki, zu­peł­nie bez za­po­wie­dzi ogar­nęła mnie pa­nika. Za­częło mnie ści­skać w brzu­chu i za­schło mi w gar­dle. Usia­dłem na ławce i przez dzie­sięć mi­nut sta­ra­łem się prze­mó­wić swoim zmy­słom do roz­sądku.

Prze­ra­ża­jące, co ciało po­trafi wy­czy­niać! Ni z tego, ni z owego – bach! i prze­sta­jesz funk­cjo­no­wać. Swoją drogą, gdy­bym do­stał wtedy za­wału, to z szoku chyba od razu bym się prze­krę­cił. Po­od­dy­cha­łem, na­pi­łem się wody i fala go­rąca mi­nęła. Wró­cił mi też roz­są­dek i do­my­śli­łem się, co się stało. Zda­łem so­bie sprawę, że już wię­cej nie przejdę przez te ko­ry­ta­rze, nie będę się mar­twił hu­mo­rami uro­czych pań za drzwiami i nie bę­dzie wi­siał już nade mną ko­lejny rok stu­dio­wa­nia. Długo spy­chane py­ta­nia i nie­pew­ność zwa­liły mi się na głowę. Ko­niec sty­pen­dium, do wi­dze­nia drugi ter­mi­nie i se­sjo po­praw­kowa, pora wresz­cie do­ro­snąć i sta­rać się prze­żyć.

Nie że­bym nie my­ślał o przy­szło­ści, da­leko mi do lek­ko­du­cha, ale zwy­kła igła nie­uchron­no­ści po pro­stu prze­biła ba­lon spo­koju. Przez chwilę po­czu­łem się staro, w tym sa­mym mo­men­cie spoj­rza­łem jed­nak na ścianę i zo­ba­czy­łem na­pi­sane dłu­go­pi­sem naj­po­pu­lar­niej­sze pol­skie słowo na „k”. Wy­star­czyło, żeby po­pra­wić mi hu­mor, i ru­szy­łem da­lej.

Przed po­wro­tem do domu spo­tkały mnie jesz­cze dwie „przy­gody”.

Naj­pierw wpa­dłem na ko­ry­ta­rzu na Jolę Ma­dej, czyli… jedną z po­przed­nich TYCH. Od dru­giego roku stu­diów jej zdję­cia w sieci za­stą­piły mi przy­ja­ciół, dla niej uło­ży­łem pięć­dzie­siąt ty­sięcy wy­ima­gi­no­wa­nych kon­wer­sa­cji i na­wet za­pi­sa­łem się na dwa fa­kul­tety, które oka­zały się stratą czasu. Na tym love story się skoń­czyło.

Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, żeby wy­ko­nać pierw­szy krok. Dla in­nych, a zwłasz­cza Marty, je­stem pod tym wzglę­dem epo­ko­wym fra­je­rem, ale na­prawdę w mo­jej gło­wie nie po­wstała myśl, żeby za­ry­zy­ko­wać i umó­wić się z piękną i eks­pre­syjną dziew­czyną. Ja? Na­wet moje wy­obra­że­nia przed­sta­wiały za­wsze jak gdyby sceny z filmu, w któ­rym inny elo­kwentny i cha­ry­zma­tyczny Krzyś roz­ma­wia z Jolą i po­trafi ją roz­ba­wić, wzru­szyć, a póź­niej usły­szeć, że ona nie może bez niego żyć. Za­uro­cze­nie nie­śmia­łego czło­wieka to stan godny po­li­to­wa­nia, ale cóż… Cza­sem py­ta­łem swoją gębę w lu­strze, czy moja „dziew­czyna” jest tą je­dyną, i przy­znam, że nie umia­łem od­po­wie­dzieć. I dzięki temu te­raz nie czu­łem za­że­no­wa­nia. Spoj­rza­łem ko­le­żance w twarz bez po­czu­cia, że zdra­dzam ją z in­nymi ob­raz­kami w kom­pu­te­rze. Zdra­dzam? Za­raz zli­tuję się sam nad sobą! Skoń­czyło się na wy­mia­nie „cześć”, które z mo­jej strony nie za­wie­rało już żad­nego pod­tek­stu. Fa­re­well, my love.

Druga przy­goda cze­kała na mnie na przej­ściu przed Dwor­cem PKS. Za­pa­liło się zie­lone, a ja usły­sza­łem krzyk prze­chod­niów. Spoj­rza­łem w lewo i zo­ba­czy­łem, że je­dzie w moim kie­runku czarne audi. Nie zdą­ży­łem na­wet za­re­ago­wać, kiedy sa­mo­chód ude­rzył w słup i wszyst­kie świa­tła zga­sły. Nie prze­sze­dłem na drugą stronę. Z wielką ulgą zda­łem so­bie sprawę, że sa­mo­chód nie je­chał na tyle szybko, żeby mnie roz­ma­zać na chod­niku, ale na pewno oca­li­łem nogi. Za­nim na­bra­łem od­wagi do wyj­ścia na jezd­nię, zdą­ży­łem usły­szeć roz­mowę kie­rowcy z po­li­cjan­tem, który po­ja­wił się w mgnie­niu oka (tuż obok spi­sy­wał han­dla­rzy fa­jek pod pe­ka­esem). Młody chło­pak sam wy­szedł z auta i wy­ja­śniał, że wpadł w po­ślizg (fak­tycz­nie, za sa­mo­cho­dem cią­gnął się mo­kry ślad, być może po ja­kimś oleju). Za­czął przy­się­gać, że nie wie, jak to się mo­gło stać, ale ha­mulce wy­sia­dły, pró­bo­wał kop­nąć w pe­dał, ale ten ani drgnął i tak da­lej. Wy­raz jego prze­stra­szo­nych oczu wy­star­czył mi za wszel­kie eks­per­tyzy, po­sze­dłem da­lej, bar­dziej my­śląc o jego pro­ble­mach niż o swoim szczę­ściu.

Tempo ostat­nich ty­go­dni, nie­do­szły wy­pa­dek i sku­biący mnie za no­gawki stres spra­wiły, że po­czu­łem zmę­cze­nie. Ma­jąca na­dejść wy­cieczka po raz pierw­szy cie­szyła mnie nie tyle z po­wodu moż­li­wo­ści od­kry­cia no­wego miej­sca, ile z ra­cji wy­rwa­nia się z co­dzien­no­ści i od­po­czynku od mo­jego ży­cia. Kiedy wie­czo­rami znaj­do­wa­łem czas na swo­bodne bu­szo­wa­nie po sieci, nie próż­no­wa­łem, tylko sta­ra­łem się do­wie­dzieć wię­cej o Biesz­cza­dach. Obej­rza­łem kilka fil­mów do­ku­men­tal­nych, po­słu­cha­łem pio­se­nek i wiele razy tra­fi­łem na lu­dzi, u któ­rych za­uwa­ży­łem po­dobne ocza­ro­wa­nie, jak u mo­jej sio­stry po wy­jeź­dzie w góry. Gdy tylko py­tano, czy chcesz tam wró­cić, za­nim pa­dła od­po­wiedź, można ją było wy­czy­tać z oczu po­dróż­nika. W tych gó­rach coś jest, ja­kiś ma­gne­tyzm, w końcu od lat kró­luje ha­sło: „Rzu­cić to wszystko i wy­je­chać w Biesz­czady”. Dla­czego nie na Ma­zow­sze? Nie po­zo­staje mi nic in­nego, jak spraw­dzić oso­bi­ście.

Oprócz tego udało mi się prze­pro­wa­dzić in­ter­ne­towe śledz­two, któ­rego efek­tem jest teczka z do­ku­men­tami do­ty­czą­cymi PEW­NEJOSOBY. Teczka leży spo­koj­nie w jed­nej z prze­gró­dek mo­jej pa­mięci i można tam wy­czy­tać, że ONA na­zywa się Li­dia Ma­rzec, jest stu­dentką lin­gwi­styki na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim (ję­zyk hisz­pań­ski i szwedzki), tań­czy w ze­spole lu­do­wym i ma prawo jazdy. Z roz­mów z sio­strą, które tylko mi­mo­cho­dem za­ha­czały o in­te­re­su­jący mnie te­mat, nie do­wie­dzia­łem się zbyt wiele, poza tym, że „Lidka” jest ci­chą i sym­pa­tyczną dziew­czyną. Nie mu­szę do­da­wać, że jej twarz znam już le­piej niż swoją.

Raz zda­rzyło się, że Marta na­kryła mnie na oglą­da­niu jej zdję­cia, ale nic nie po­wie­działa. Albo za­my­śliła się nad czymś i nie obe­szło jej to, albo wy­ka­zała się „wy­ro­zu­mia­ło­ścią”, od któ­rej tra­fia mnie szlag. Do osiem­nastki wy­słu­chi­wa­łem od niej głów­nie zło­śli­wych żar­tów (m.in. o mo­jej orien­ta­cji sek­su­al­nej – tak, tak, od sio­stry!). Kiedy do­sta­łem do ręki do­wód, jej sto­su­nek tro­chę się zmie­nił i oto­czyła mnie sio­strzaną tro­ską, któ­rej efek­tem było kilka ran­dek ze star­szymi ode mnie sin­giel­kami.

Na samo wspo­mnie­nie chcę się za­paść pod zie­mię – te wy­mu­szone uśmie­chy, ton głosu mó­wiący, że nie je­ste­śmy de­spe­ra­tami i aku­rat mo­żemy so­bie po­zwo­lić na po­świę­ce­nie swo­jego czasu, ale w grun­cie rze­czy jest faj­nie i tak da­lej. Po kilku pró­bach od­pu­ściła i chyba za­uwa­żyła moją ulgę.

Zresztą – wra­ca­jąc do przy­ła­pa­nia mnie – nie­po­trzebne mi oko Wiel­kiej Sio­stry. Sam mam nad sobą kon­trolę, przy­naj­mniej od­kąd prze­czy­ta­łem Lo­litę Na­bo­kova. Czy­ta­jąc tę po­wieść, naj­pierw po­czu­łem się jak wi­no­wajca – nie ze względu na przed­miot za­in­te­re­so­wa­nia Hum­berta, ale przez spo­sób, w jaki two­rzył on w swo­jej wy­obraźni wi­zję „uko­cha­nej”. Opra­co­wa­łem pry­watną „skalę Hum­berta”, na któ­rej sta­ram się za­zna­czać po­ziom swo­jej fa­scy­na­cji ko­lej­nymi dziew­czy­nami. Gdy tylko wy­czu­wam fał­szywą nutę, od razu zmu­szam się do re­zy­gna­cji ze spo­tkań w trzy oczy (moje dwa i je­den lśniący wie­lo­ca­lowy LED). Kilka razy po­zwo­liło mi to za­po­mnieć o ko­lej­nej „tej je­dy­nej”.

Li­dia nie daje o so­bie za­po­mnieć, ale skala nie zgła­sza mi po­wodu do nie­po­koju.

Naj­waż­niej­szy punkt mo­jego śledz­twa zo­sta­wiam na ko­niec – na zdję­ciach nie wi­dzia­łem w jej po­bliżu żad­nego po­dej­rza­nego typka.

Ostat­niego dnia przed wy­jaz­dem spa­ko­wa­łem się i do­piero wie­czo­rem po­czu­łem czy­stą ra­dość. By­łem cie­kaw, jaki ona ma głos, jak się po­ru­sza, czy spoj­rzy na mnie z dy­stan­sem. Za­po­mnia­łem o obo­wiąz­kach, po raz ostatni mia­łem udać się w po­dróż, któ­rej nie okre­ślił­bym jesz­cze jako wy­jazd urlo­powy.

4

W ubie­głym roku na gór­skie szlaki wy­brało się osiem osób. Oprócz mo­jej sio­stry i jej chło­paka Jacka do grupy do­łą­czyli cio­cia Be­ata i wu­jek Cza­rek, brat cio­teczny Bog­dan ze swoją dziew­czyną Leną, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Leny, czyli Li­dia, oraz ko­lejny brat cio­teczny – Adam.

Marta, umi­ło­wana sio­stra, jest ode mnie trzy lata star­sza. Na po­dwórku czę­sto wo­łali na nas Flip i Flap, bo trudno zna­leźć tak róż­niące się ro­dzeń­stwo. Ja mam metr sie­dem­dzie­siąt sześć wzro­stu i wy­glą­dam jak pół do­ro­słego fa­ceta, na­to­miast Marta jest pięt­na­ście cen­ty­me­trów niż­sza i ma (wiem, że nie ist­nieje żadne okre­śle­nie, które by­łoby ak­cep­to­wane przez naj­pięk­niej­szą z płci) de­li­katną nad­wagę. Nie będę do­da­wał in­nych dro­bia­zgów, jak to, że ja mam ja­sne włosy, a ona pra­wie czarne, na­sze za­in­te­re­so­wa­nia i cha­rak­tery zu­peł­nie się róż­nią i tak da­lej. Kiedy za mło­dych lat pró­bo­wa­łem jej do­ku­czyć i wy­zy­wać od tłu­ścio­chów, je­dyny raz wi­dzia­łem ją w praw­dzi­wej fu­rii i skoń­czyło się to dla mnie bar­dzo źle – ude­rzyła mnie pię­ścią w usta i wy­biła ząb (na szczę­ście mleczny). Jej za­mach i pie­kącą wargę pa­mię­tam do dziś, ale cał­ko­wi­cie za­po­mnia­łem, jak udało się jej prze­ko­nać mnie do skła­ma­nia przed ro­dzi­cami. Chyba wtedy na­uczyła mnie, że star­szą sio­strę na­leży sza­no­wać.

Marta jest swego ro­dzaju ewe­ne­men­tem, na­zwał­bym ją cy­ni­kiem o go­łę­bim sercu. W jej sło­wach nie ma śladu kłam­stwa, a w kon­se­kwen­cji li­to­ści i schle­bia­nia. Kry­ty­kuje wszystko, co jej nie od­po­wiada, ale je­stem prze­ko­nany, że naj­czę­ściej ma ra­cję. Zu­peł­nie jakby wy­po­wia­dała się z po­zy­cji stu­let­niego mę­drca. Nie skła­mię, je­śli po­wiem, że w ży­ciu wię­cej wy­cho­wa­nia otrzy­ma­łem od niej niż od matki – wy­star­czyło, że sio­stra spoj­rzała na mnie z wy­ra­zem dez­apro­baty i nie mu­siała na­wet ko­men­to­wać, a ja już po­rzu­ca­łem ko­lejną bez­sen­sowną za­bawę. To spoj­rze­nie pry­wat­nie na­zy­wam wzro­kiem żni­wia­rza. Czy ja się jej boję? Nie, czuję re­spekt i sza­cu­nek, zwłasz­cza wo­bec jej dru­giego ob­li­cza. Kiedy Marta do­cho­dzi do wnio­sku, że ko­muś dzieje się krzywda, wtedy roz­po­czyna „in­ter­wen­cje”, które zdą­żyły już ule­czyć wiele zra­nio­nych dusz. Kilka razy by­łem świad­kiem, jak w środku nocy wy­cho­dziła z domu, żeby skle­jać serca ko­lej­nych psiap­sió­łek. Może nie za­wsze od­nosi suk­cesy (via: ja i sin­gielki), ale stara się i nie olewa jak inni.

Kiedy za­czą­łem doj­rze­wać, ba­łem się, że Marta ni­gdy nie znaj­dzie so­bie chło­paka. Nie przy­zna­łem się jej do mo­ich obaw, bo co mo­głaby po­my­śleć – że uwa­ża­łem ją za wa­dliwy eg­zem­plarz ko­biety? Na szczę­ście w jej ży­ciu po­ja­wił się Ja­cek – chło­pak, który od dzie­ciń­stwa po­maga swoim ro­dzi­com w pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa rol­nego, za­ko­chany do gro­bo­wej de­ski w swo­jej „Mar­tusi”. Ży­czył­bym każ­demu ta­kiej dru­giej po­łówki, przy­naj­mniej pod wzglę­dem sto­sunku do ży­cia. Ja­cek nie mówi zbyt wiele, ale za­wsze do­trzy­muje słowa; za­miast pa­pla­niny woli pracę i tego mu za­zdrosz­czę. Moja sio­stra twier­dzi, że jest uza­leż­niony i fak­tycz­nie cza­sem trudno mu zna­leźć wolny czas, ale, jak wi­dać, po raz drugi wy­biera się w taką samą po­dróż – to zna­czy, że ist­nieją sku­teczne tech­niki mo­ty­wa­cyjne (nie­ko­niecz­nie chcę wie­dzieć ja­kie). Oboje są jak pa­pużki nie­roz­łączki. Marta owi­nęła go so­bie wo­kół palca, to ona zaj­muje się zu­ży­ciem więk­szo­ści de­cy­beli przy­pa­da­ją­cych na nich jako na parę, a Ja­cek świata poza nią nie wi­dzi, zu­peł­nie jakby miał do czy­nie­nia z istotą z in­nego wy­miaru. Wiem ską­d­inąd, że zda­rzyło mu się sły­szeć kilka nie­mi­łych ko­men­ta­rzy o mo­jej sio­strze i dwa razy zo­stał za­trzy­many przez po­li­cję za po­bi­cie. Stara do­bra szkoła wy­cho­wa­nia.

Co do po­zo­sta­łych – po­krótce wspo­mnę, że cio­cia i wu­jek pro­wa­dzą w War­sza­wie sklep spor­towy i si­łow­nię (cio­cia Be­ata w mło­do­ści upra­wiała lek­ko­atle­tykę, a wu­jek Cza­rek był ko­la­rzem szo­so­wym). Bog­dan jest sy­nem sio­stry mo­jego ojca i zaj­muje się gra­fiką kom­pu­te­rową, przy czym to straszny mruk. Lena od pię­ciu lat jest jego dziew­czyną i w ro­dzi­nie wszy­scy trak­tują ją nie­mal jak wła­sne dziecko, cho­ciaż ma bar­dzo spe­cy­ficzny, „in­tro­wer­tyczny” cha­rak­ter. Li­dia jest… cóż, mam na­dzieję do­wie­dzieć się jak naj­prę­dzej, kim jest. Słów kilka mu­szę jed­nak po­świę­cić Ada­mowi, czyli sio­strzeń­cowi mo­jej matki i cioci Be­aty.

Dłu­gie lata ro­słem w prze­ko­na­niu, że każda ro­dzina (w sze­ro­kim tego słowa zna­cze­niu) po­siada swoją gwiazdę. Wy­siłki wszyst­kich człon­ków po­winny być skie­ro­wane na wspar­cie ta­kiego dia­mentu, aby mógł on osią­gnąć suk­ces, który sta­nie się in­spi­ra­cją dla reszty ro­dziny, w tym głów­nie dzie­ciarni (na przy­kład ta­kiego mnie). Czuję, że le­dwo wspo­mi­nam o Ada­siu i sam za­mie­niam się w cy­nika. Ale czy trudno mnie zro­zu­mieć, skoro na niego przy­pa­dło dzie­więć­dzie­siąt pro­cent uwagi naj­bliż­szych mi osób? Je­śli tak, za­pra­szam do po­czę­sto­wa­nia się sa­łatką z freu­dy­zmu, kom­plek­sów i zła­ma­nego serca. Na­wet moja matka nie po­tra­fiła „sprze­dać mnie” w to­wa­rzy­stwie i po­słusz­nie do­łą­czała do chóru wier­nych fa­nów. Cho­ciaż może fak­tycz­nie nie miała co sprze­da­wać. Mniej­sza z tym.

Wra­ca­jąc do Adama, po­zwolę so­bie za­cy­to­wać Martę, która rów­nież zna­la­zła się w jego cie­niu. Moja sio­stra stwier­dziła kie­dyś, że nasz ku­zyn to „ideał Aryj­czyka” i tra­fiła w sedno: wy­soki nie­bie­sko­oki blon­dyn, do­sko­nale umię­śniony, któ­rego naj­więk­szą za­letą jest mimo wszystko in­te­lekt. Dzięki Ada­mowi zro­zu­mia­łem, dla­czego lu­dzie żar­tują ze stu­den­tów prawa. Wi­docz­nie mają tam w pro­gra­mie przed­miot „zja­da­nie ro­zu­mów”, bo Adaś wie wszystko o wszyst­kim. Po stu­diach po­zo­stał w na­szym ro­dzin­nym mie­ście i do­stał etat w urzę­dzie miej­skim, a w mię­dzy­cza­sie zaj­muje się apli­ka­cją pro­ku­ra­tor­ską. Oso­bi­ście już od naj­młod­szych lat ko­ja­rzy­łem Adama ze spor­tem. Dzięki wzro­stowi i sile szybko stał się naj­lep­szym ko­szy­ka­rzem na po­dwórku. Przez wszyst­kie szcze­ble edu­ka­cji łą­czył nudne obo­wiązki lek­cyjne z grą w re­pre­zen­ta­cjach (szkoły, mia­sta i po­wiatu), a na stu­diach do­stał pro­po­zy­cję kon­traktu w lu­bel­skim AZS. Od­mó­wił, wie­rząc w świe­tlaną przy­szłość na sali są­do­wej.

Nie za­zdrosz­czę mu ży­cio­rysu, w za­sa­dzie ni­gdy mi się nie zda­rza być za­zdro­snym o co­kol­wiek, poza pew­no­ścią sie­bie i po­wo­dze­niem u ko­biet. Ale raz do­piekł mi tak mocno, że do dziś no­szę urazę i nie mogę zmu­sić się do sym­pa­tii. Kiedy roz­po­częły się moje pro­blemy ze zdro­wiem – dwa razy zła­mana ręka i raz noga – i nie mo­głem kon­ty­nu­ować gry w piłkę, cała ro­dzina na chwilę zwró­ciła na mnie uwagę i po­sy­pały się wy­razy współ­czu­cia. Adam rów­nież od­wie­dził mnie i po­kle­pał po ra­mie­niu, mó­wiąc: „Po­gódź się z tym, Kris, nie na­da­jesz się”. Nie mó­wił tego zło­śli­wie, po pro­stu ze swoją cha­rak­tery­stycz­nie sku­pioną miną, pod­kre­śla­jącą praw­dzi­wość orze­cze­nia, wy­dał wy­rok. Kiedy wy­szedł, po­pła­ka­łem się. Od tam­tej roz­mowy przed kil­ku­na­stoma laty ni­gdy wię­cej się nie roz­kle­iłem. Adam po­zo­staje ostat­nią osobą, która do­pro­wa­dziła mnie do skraj­nego wy­ża­la­nia się nad sobą i, w kon­se­kwen­cji, jego udział w wy­cieczce jest je­dy­nym prze­wi­dy­wa­nym mi­nu­sem.

Swoją drogą cie­kawi mnie, jak długo inni wy­trzy­mają w jego oświe­co­nym to­wa­rzy­stwie. Kró­le­stwo za cier­pli­wość.

Z za­my­śle­nia wy­rwała mnie sio­stra, która bez pu­ka­nia we­szła do po­koju.

– Wstań wresz­cie – po­wie­działa, wy­cią­ga­jąc ła­do­warkę z mo­jej szu­flady. – Po­ży­czę na wy­jazd, masz dwie. A w ogóle co ty, Krzy­siek, chcesz osią­gnąć, skoro prze­le­ża­łeś na du­pie cały mie­siąc? Ja cię na góry nie będę tasz­czyć.

Wy­da­wało mi się, że za­pyta mnie, dla­czego tak na­prawdę chcę je­chać, ale ten te­mat, co dziwne, w ogóle nie wy­brzmiał. Nie za­le­żało mi jed­nak na pro­wo­ko­wa­niu po­dej­rzeń, więc po­wie­dzia­łem:

– Zo­ba­czymy, kto komu bę­dzie ma­chał ze szczytu.

– Ja to­bie.

– Uwa­żaj bo.

Za­nim Marta od­po­wie­działa, usły­sze­li­śmy sil­nik sa­mo­chodu. Wyj­rze­li­śmy przez okno i zo­ba­czy­li­śmy stare audi Jacka. Obok mo­jego przy­szłego szwa­gra (?) sie­dział już Adam i wy­raź­nie ge­sty­ku­lo­wał.

– Za­czyna się – po­wie­dzia­łem, ale Marta nie wy­czuła, co mia­łem na my­śli, i wy­cho­dząc, krzyk­nęła:

– Za­nie­śmy ple­caki, tamci też za­raz przy­jadą!

Sprawa trans­portu wy­ja­śniła się sama. Ja po­jadę z sio­strą i chło­pa­kami, a wu­jek i cio­cia swoim au­tem z Leną i Li­dią. Będę za­tem sma­ko­wał przy­jem­ność, po pierw­szym spo­tka­niu na parę go­dzin znowu ONA znik­nie mi z oczu. Byle tylko zro­bić do­bre pierw­sze wra­że­nie.

5

Je­dli­śmy we czwórkę ciastka na we­ran­dzie. Adam opo­wia­dał, jak udało mu się zna­leźć błąd w ja­kiejś do­ku­men­ta­cji, a Ja­cek trzy­mał Martę za rękę i pa­trzył na psz­czoły przy kwiet­niku. Moja sio­stra sie­działa na te­le­fo­nie i drugą dło­nią pi­sała z cio­cią ese­mesy. Cię­żar po­ta­ki­wa­nia i uśmie­chów spadł na mnie, cho­ciaż nie mia­łem po­ję­cia, o czym aku­rat nasz Le­Bron Ja­mes mówi, bo sta­ra­łem się usły­szeć, czy nic się nie zbliża od strony ulicy. W końcu za­szu­miały opony i na po­dwórko wje­chał srebrny range ro­ver.

Na­wet Adam za­milkł, wi­dząc sa­mo­chód, który mu­siał kosz­to­wać szóstkę w lotto. Gdy inni się ze­rwali, ja zo­sta­łem na krze­śle, po raz drugi wal­cząc z we­wnętrz­nym cię­ża­rem. Czy sta­łem się ma­te­ria­li­stą, czy tylko znowu do­pa­dła mnie myśl o końcu eg­zy­sten­cjal­nej laby? Ra­czej to dru­gie, zwłasz­cza że śpiący gdzieś tam w mo­jej po­ty­licy kal­ku­la­to­rek za­czął ob­li­czać, ile rocz­nych pen­sji mo­ich ro­dzi­ców, sio­stry czy ko­le­gów mu­sia­łoby pójść na cudo, które wła­śnie oglą­da­łem.

Los płata fi­gle i robi z ludźmi naj­bar­dziej po­krę­cone eks­pe­ry­menty. Jak przez mgłę pa­mię­tam, że ci uśmiech­nięci i ko­chani lu­dzie, sie­dzący na przed­nich fo­te­lach, prze­ży­wali swoje kosz­mary na ja­wie. Coś mi świta o końcu ka­riery wujka, prze­rwa­nym wy­ścigu, al­ko­holu. Dziś stare dzieje na­leżą do ro­dzin­nego tabu, ale ja do­kład­nie przy­po­mi­nam so­bie, jak pew­nej nocy sta­łem w pi­ża­mie w drzwiach po­koju i wi­dzia­łem mo­ich ro­dzi­ców, przy­tu­la­ją­cych cio­cię Be­atę. Miała pod­bite oko. Dla­czego o tym my­ślę, czy oca­lałe ślady w pa­mięci mają nieść ja­kiś mo­rał – nie wiem, chyba tylko tyle, że o ży­ciu da się po­wie­dzieć coś sen­sow­nego po, a nie przed. Ru­szy­łem wresz­cie ty­łek z miej­sca, żeby za­cząć two­rzyć wła­sną hi­sto­rię, no i nie wyjść na bu­raka przed Li­dią.

Ja­cek i Adam prze­ży­wali chyba po­dobny za­męt, bo za­miast po­cze­kać na pa­sa­że­rów, za­częli do­ty­kać ma­ski i re­flek­to­rów auta. Tylko Marta po­zo­stała obo­jętna i z uśmie­chem rzu­ciła się na cio­cię Be­atę. Cio­cia jak za­wsze pre­zen­to­wała nie­na­ganną spor­tową syl­wetkę oraz trzy stałe atry­buty: uśmiech, po­ma­lo­wane na ja­sny blond włosy i chry­piący głos. Kie­dyś my­śla­łem, że jej chrypka wy­nika ze śmier­tel­nej cho­roby i było mi jej szkoda. In­nym ra­zem ktoś przy stole po­wie­dział, że nada­wa­łaby się do sek­ste­le­fonu, a ja, wtedy brzdąc, nie wie­dzia­łem, czemu każdy zro­bił głu­pią minę. Wu­jek Cza­rek miał krótko ostrzy­żone siwe włosy i try­skał ener­gią. Kiedy ści­skał dło­nie dwóm ską­d­inąd sil­nym fa­ce­tom, czu­łem chrzęst ko­ści i za­chciało mi się scho­wać rękę za plecy. Be­ata przy­tu­liła mnie i jak za­wsze po­tar­gała za włosy, a wu­jek po­kle­pał po ra­mie­niu i po­wie­dział:

– Faj­nie, że się zde­cy­do­wa­łeś. Mamy na­mioty, ty tylko bie­rzesz ze sobą formę.

Na po­dwórku zro­biło się gło­śno i we­soło, do­łą­czyli do nas ro­dzice, a ja zer­ka­łem na auto. Przez tylną szybę wi­dzia­łem, że Lena krzy­czy, a Li­dia pró­buje wy­cią­gnąć jej coś z oka. Nic się nie zmie­niło. Lena za­wsze miała w so­bie coś z Hitch­cocka i za­czy­nała od trzę­sie­nia ziemi. W końcu wy­gra­mo­liła się i ze smart­fo­nem w ręku za­częła skar­żyć się każ­dym wy­cią­gnię­tym do niej ob­ję­ciom. W su­mie nie dziwi mnie, że Bog­dan nie spie­szy się z oświad­czy­nami.

Nad­szedł jed­nak mo­ment, na który długo cze­ka­łem. Zza sa­mo­chodu wy­ło­niła się Li­dia.

Czas zwol­nił i zdą­ży­łem przy­uwa­żyć, że głę­boko ode­tchnęła, a póź­niej jakby prze­szył ją na­gły im­puls i na jej twa­rzy za­go­ścił słaby uśmiech.

Kto zna le­piej ten gest niż ja!

Kto jest zmu­szony do gra­nia przez całe ży­cie bar­dziej niż czło­wiek nie­śmiały? Czyż­bym się nie po­my­lił? Czy na­prawdę od­czy­ta­łem ją ze zdję­cia – skromną i nie­ufną?

Kiedy od­wró­ciła się do nas, spo­tka­łem dawno znaną twarz, ale nie­skoń­cze­nie lep­szą, z tymi cu­dow­nymi bla­dymi oczami. Zna­la­złem wy­czy­tany wcze­śniej dy­stans i ani śladu kłam­stwa, jej twarz po­zo­stała dla mnie nie­winna, nie­do­tknięta bru­dem upa­da­ją­cej cy­wi­li­za­cji. Obok wiel­kiego po­de­ner­wo­wa­nia po­czu­łem na­gły wstyd. Gdy­bym wi­dział ją po raz pierw­szy, nie umiał­bym na­zwać swo­ich prze­żyć, do­świad­czył­bym, je­stem prze­ko­nany, czy­stego za­uro­cze­nia, a te­raz moją ra­dość zmą­ciło za­że­no­wa­nie, jakby wcze­śniej mo­ni­tor za­stą­pił mi dziurkę od klu­cza, przez którą wła­my­wa­łem się do jej in­tym­no­ści.

Na szczę­ście sta­łem na ubo­czu i z Li­dią mia­łem po­znać się jako ostatni. Cenne se­kundy na przy­go­to­wa­nie do pierw­szego wra­że­nia, za­kła­da­nie ćwi­czo­nych przed lu­strem min, wy­pi­na­nie klatki, nie­wy­mu­szony, cza­ru­jący, ta­jem­ni­czy, ale po­cią­ga­jący uśmiech…

– Cześć, Kris!

Lena wal­nęła mnie pię­ścią w brzuch. No tak, za­po­mnia­łem o niej, a ona za­raz od­fru­nęła, żeby da­lej opo­wia­dać swój ży­cio­rys ja­kie­mu­kol­wiek chęt­nemu uchu. I jesz­cze ten „Kris”, któ­rym wieki temu ochrzcił mnie za­do­wo­lony z sie­bie Adam i któ­rego na­uczył po­łowę ro­dziny. Za­czer­wie­ni­łem się, pró­bu­jąc ukryć, że nie mogę zła­pać od­de­chu, a w tym cza­sie po­de­szła Marta.

– I wresz­cie mój brat Krzy­siek.

– C-cześć – po­wie­dzia­łem, gdy przede mną sta­nęła Li­dia i sym­pa­tycz­nym ge­stem wy­cią­gnęła dłoń.

– Cześć, je­stem Lidka.

– Wiem.

Uści­sną­łem jej rękę i nie zdą­ży­łem bły­snąć żadną z wyu­czo­nych fraz, kiedy mój oj­ciec za­pro­sił go­ści na obiad. Dos­ta­łem jedno kur­tu­azyjne spoj­rze­nie, uży­łem kre­tyń­skiego „wiem” i nie ze­mdla­łem – po pod­su­mo­wa­niu oce­ni­łem, że wy­war­łem ni­ja­kie wra­że­nie, co w moim przy­padku i tak jest po­zy­ty­wem. Ode­tchną­łem i po­wlo­kłem się za resztą do domu.

6

Przy obie­dzie wy­pa­dło mi od­le­głe miej­sce i nie za­mie­ni­łem z Li­dią na­wet pół słowa. Ba, w ogóle nic nie po­wie­dzia­łem, a po de­se­rze ra­zem z sio­strą ze­bra­li­śmy na­czy­nia i po­sze­dłem do kuchni. My­jąc ta­le­rze, sły­sza­łem z sa­lonu nie­cier­pliwe głosy, jakby wszy­scy spie­szyli się do pracy, a nie na wy­cieczkę. Cio­cia, wu­jek i Lena za­cho­wy­wali się po­dob­nie do Marty, kiedy tylko pa­dało słowo „Biesz­czady”, zu­peł­nie jakby po­sia­dali ukrytą le­gi­ty­ma­cję, prze­no­szącą ich do in­nego świata. Po­woli udzie­lała mi się ta at­mos­fera.

Do kuchni we­szła Lena i nie od­ry­wa­jąc się od smart­fona, po­sta­wiła obok mnie pu­stą sa­la­terkę.

– Jak mo­żesz, umyj ją. Po­mo­gła­bym, ale ska­le­czy­łam się w pa­lec przy kro­je­niu ce­buli. Wczo­raj ro­bi­łam nową po­trawkę z wo­ło­winy. Wy­szła su­per. Czę­sto­wa­łam na­wet są­siadkę, która śle­dzi moje prze­pisy na blogu.

Nie do­słu­cha­łem jej opo­wie­ści, po­nie­waż wpa­dło mi do głowy py­ta­nie – dla­czego wła­ści­wie Bog­dan nie je­dzie z nami. Do­cze­ka­łem do pauzy i za­py­ta­łem o po­wód nie­obec­no­ści jej chło­paka.

– Phi, nie wiesz dla­czego? Jest drę­twy. Pra­wie wszę­dzie mu­szę cho­dzić sama, bo on ma dużo pracy, bo jest zmę­czony, bo od sie­dze­nia prze­ciąża so­bie stawy w krę­go­słu­pie i nie chce bar­dziej po­gor­szyć swo­jego „po­waż­nego” stanu. Cud, że w ze­szłym roku po­je­chał, cho­ciaż więk­szość czasu prze­le­żał w na­mio­cie. A, i jesz­cze mó­wił, że za nic w świe­cie nie wróci w Biesz­czady.

– Dla­czego?

– A czy ja go py­tam? Ma swoje wi­dzi­mi­się, nie wni­kam, sza­nuję cu­dzą pry­wat­ność i li­czę na po­dobne trak­to­wa­nie ze strony in­nych. W ze­szłym roku nie po­do­bało mu się, jak ba­wi­li­śmy się wie­czo­rami, no wiesz, ty­powe zgniłe jajko. Tyle lat wal­czę, ale w końcu uda mi się i spra­wię, że na­uczy się ra­do­ści, zmie­nię go, zo­ba­czysz.

Skoń­czy­łem myć na­czy­nia i wró­ci­łem do sa­lonu. Przy stole sie­dział wu­jek i koń­czył pić kawę, inni wy­szli na dwór. Do prze­je­cha­nia mie­li­śmy po­nad czte­ry­sta ki­lo­me­trów, a on już dziś po­ko­nał pra­wie dwie­ście – od krę­tych war­szaw­skich ulic do na­szego mia­sta (Mię­dzy­rzec Pod­la­ski). Czy na ro­we­rze, czy za kie­row­nicą, wu­jek Cza­rek za­wsze był dłu­go­dy­stan­sow­cem. Za­uwa­ży­łem jego sku­pie­nie i bez­sze­lest­nie wy­sze­dłem do po­koju po te­le­fon. Nie mo­głem się po­wstrzy­mać i na­pi­sa­łem do Bog­dana ese­mesa: „Szkoda, że cię nie bę­dzie. Dla­czego nie je­dziesz?”. Przez okno zo­ba­czy­łem Li­dię, która roz­ma­wiała z Martą. W cztery oczy wy­da­wała się otwarta, spo­koj­niej­sza, uśmie­chała się i ki­wała głową, kiedy moja sio­stra coś tłu­ma­czyła i wy­ko­ny­wała nie­okre­ślone ru­chy pal­cami. Serce za­biło mi moc­niej, jak w kiep­skiej pio­sence o uczu­ciach. Gdzieś w środku głowy ro­dziło się po­sta­no­wie­nie, że nie zmar­nuję szansy i je­śli po­le­gnę, to z ho­no­rem, wal­cząc.

Za­mi­gał ekra­nik. Od­czy­ta­łem wia­do­mość: „Daj se spo­kój. To dla dzi­ku­sów”.

„Wspa­niale, na­resz­cie od­na­la­złeś swój raj” – po­my­śla­łem, ale od­pi­sa­łem tylko „Okej”.

W końcu od­mienne zda­nie o Biesz­cza­dach, ale dla­czego? Być może zo­stało za­in­spi­ro­wane wro­dzoną nie­chę­cią mo­jego ku­zyna do wy­siłku fi­zycz­nego. Przy czym miało w so­bie ja­kąś zło­wiesz­czą nutę, ale ze strony Bog­dana nie warto było ocze­ki­wać lau­rek i życz­li­wo­ści. Wrzu­ci­łem te­le­fon do kie­szeni i po­sze­dłem do sa­mo­chodu.

Wy­je­cha­li­śmy około po­łu­dnia. Za­ją­łem miej­sce na tyl­nej ka­na­pie za Jac­kiem i, ku mo­jej ra­do­ści, obok mnie sie­działa Marta. Przed od­jaz­dem Adam za­py­tał moją sio­strę, czy nie za­szko­dziłby jej związ­kowi, je­śli usa­do­wiłby się z przodu. Kiedy wy­jeż­dża­li­śmy z po­dwórka, już pod­jął wcze­śniej­szą dys­ku­sję z Jac­kiem: „Nie, nie jest dla mnie pre­ro­ga­tywą sy­tu­acja, w któ­rej do mnie na­leży de­cy­zja o do­fi­nan­so­wa­niu in­we­sty­cji…”. Marta do­bro­dusz­nie zgo­dziła się, a ja w jej uśmie­chu od­czy­ta­łem i współ­czu­cie dla uko­cha­nego, i obo­jęt­ność, która wy­ni­kała ze sta­łego na­wyku mo­jej sio­stry – prze­sy­pia­nia ca­łej po­dróży. Za to ja zy­ska­łem spo­kój. Kilka razy spo­glą­da­łem z na­dzieją na su­nący przed nami sa­mo­chód, ale zimna sta­lowa bryła nie in­te­re­so­wała się moim ist­nie­niem. Po go­dzi­nie ga­pie­nia się w po­bo­cze za­sną­łem.

7

Obu­dzi­łem się po stu ki­lo­me­trach i spo­tkała mnie przy­jemna nie­spo­dzianka – Adam za­snął. Ja­cek włą­czył na­graną przez Martę płytę, na któ­rej zna­la­zła się biesz­czadzka li­sta prze­bo­jów. Uśmiech­ną­łem się, bo cała otoczka to­wa­rzy­sząca na­szemu wy­jaz­dowi, z jej ta­jem­ni­czym na­stro­jem, ge­stami i przed­mio­tami w ro­dzaju spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej płyty, za­częła przy­po­mi­nać mi ja­kiś dziwny ry­tuał. Mu­zyka oka­zała się przy­jemna, prze­siąk­nięta uczu­ciami, w które po­tra­fił­bym uwie­rzyć. Au­to­rzy mu­sieli być otu­leni tym wy­jąt­ko­wym biesz­czadz­kim ob­ję­ciem, dla­tego w ko­lej­nych zwrot­kach i re­fre­nach czu­łem prawdę, w prze­ci­wień­stwie do wszech­obec­nych po­myj, try­ska­ją­cych z po­pu­lar­nych sta­cji ra­dio­wych lub YouTube’a. Moim hi­tem stały się Biesz­czadz­kie anioły w wy­ko­na­niu Sta­rego Do­brego Mał­żeń­stwa – li­ryczne wspo­mnie­nie, prze­no­szące do ukry­tej, zie­lo­nej, je­dy­nej w swoim ro­dzaju rze­czy­wi­sto­ści. Po dwu­krot­nym prze­słu­cha­niu za­pa­mię­ta­łem cały tekst i nu­ci­łem go pod no­sem, kiedy sa­mo­chód przed nami za­czął zwal­niać. Zje­cha­li­śmy na sta­cję.

Po chwili par­king wy­peł­nił się cie­niami, któ­rych ru­chy przy­po­mi­nały tańce pier­wot­nych ple­mion. Po roz­cią­gnię­ciu za­sie­dzia­łych koń­czyn ru­szy­li­śmy grupą do bu­dynku, a Ja­cek zo­stał, żeby spraw­dzić coś w sil­niku. Dziew­czyny po­szły do to­a­lety, a ja z wuj­kiem i Ada­mem sta­nę­li­śmy przed ladą z hot do­gami. Zdą­ży­li­śmy się na­jeść, kiedy na­sze to­wa­rzyszki wresz­cie po­pra­wiły fry­zury i wró­ciły do nas. Na­stą­pił mo­ment, który za­wsze ko­ja­rzył mi się z ostat­nim kar­nym w me­czu o mi­strzo­stwo świata.

– Be­atka, Marta, we­zmę wam po hot dogu – po­wie­dział wu­jek.

– Dzięki.

Te­raz. Wie­dzia­łem, że na­dej­dzie do­kład­nie taka chwila, ofia­ro­wana przez los i splot kon­wer­sa­cji, kiedy bez na­rzu­ca­nia się, na­dę­cia i skrę­po­wa­nia ujaw­nię swoją cza­ru­jącą, mę­ską i dżen­tel­meń­ską na­turę oraz…

– A ja dla was dziew­czyny. – Adam bły­ska­wicz­nie pod­jął te­mat i ru­szył za wuj­kiem.

Zo­sta­łem sam z Leną i Li­dią i po­czu­łem, że dła­wię się ja­kimś okrusz­kiem. „Ty mule, ty ofiaro” – po­wta­rza­łem w my­ślach, żeby tylko unik­nąć ner­wo­wego po­szu­ki­wa­nia te­matu do roz­mowy, które skoń­czy­łoby się kro­plami potu na moim czole i jesz­cze głup­szym uśmie­chem. Dziew­czyny na szczę­ście za­in­te­re­so­wały się cza­so­pi­smami, czym wy­świad­czyły mi przy­sługę lub na­wet wrę­czyły akt uła­ska­wie­nia. Spo­koj­nie, nic się nie stało, nie mogę jak na­sto­latka z byle po­wodu prze­ży­wać trwogi ist­nie­nia. Już le­piej, te­raz do nich za­ga­dam, jak im się je­dzie, te sprawy.

– Pro­szę. Do­stawa do domu dla pięk­nych pań – po­wie­dział Adam, który mu­siał chyba iść na pal­cach, bo zu­peł­nie go prze­ga­pi­łem. Dziew­czyny po­dzię­ko­wały i wy­szli­śmy ze sta­cji.

Wlo­kłem się za nimi i prze­żu­wa­łem „piękne pa­nie”. Przede mną Adam na­chy­lał się do ucha Li­dii i in­ten­syw­nie szep­tał, co chwilę od­su­wa­jąc się, żeby nie ura­zić jej uszu swoim eks­plo­du­ją­cym śmie­chem. „Czy ty, Bru­tu­sie, na­wet tu­taj bę­dziesz mi bruź­dzić?” – po­my­śla­łem.

Na­gle w mo­ich sce­na­riu­szach znik­nął wa­kat na rolę czar­nego cha­rak­teru, w jego oczach zdo­bywcy wi­dzia­łem iry­tu­jący błysk, jakby za­pa­liła się w nich ża­ró­weczka, iskra ja­kie­goś pra­gnie­nia. Prze­ska­no­wa­łem w pa­mięci cały do­tych­cza­sowy dzień, spró­bo­wa­łem od­na­leźć ślady dziw­nych spoj­rzeń, ja­kie po­sy­łałby Li­dii, i nic ta­kiego nie za­uwa­ży­łem. Może jak zwy­kle prze­sa­dzam. Ale na­pię­cie nie ustę­po­wało, in­tu­icja pod­po­wia­dała mi, że moje wy­zwa­nie osią­gnęło naj­wyż­szy sto­pień trud­no­ści. Wsia­dłem do sa­mo­chodu bez naj­mniej­szego kon­taktu z Li­dią.

Dal­szą część po­dróży wy­peł­niły dys­ku­sje Adama z Jac­kiem i Martą. Wielce oświe­cony praw­nik prze­ko­ny­wał mo­jego przy­szłego szwa­gra, że po­wi­nien wpro­wa­dzić sze­reg uspraw­nień do swo­jego go­spo­dar­stwa, na co zwy­kle Marta od­po­wia­dała, pu­ka­jąc się w czoło.

– Sio­strzyczko, wy­daje ci się, że nie sie­dzę w te­ma­cie, ale my­lisz się. Na co dzień ob­słu­guję pe­ten­tów, któ­rzy przez moje ręce otrzy­mują do­ta­cje na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści go­spo­dar­czej.

– I pe­tenci dali ci or­der „przy­ja­ciela trzody”?

– Gra­tu­luję żartu, ale iro­nia jest tu nie­tra­fiona. Nie chwa­ląc się…

Marta prze­wró­ciła oczami i coś wy­szep­tała. Z ru­chu warg od­czy­ta­łem: „Ty cho­lerny ba­ra­nie”. Po­pie­ram. Od śmier­tel­nej nudy co ja­kiś czas oca­lały nas te­le­fony, które Adam od­bie­rał z ko­men­ta­rzami w stylu: „Nie da­dzą na­wet na urlo­pie spo­koju”, „Znowu mnie po­trze­bują”. Kiedy zbli­ży­li­śmy się już do celu na­szej po­dróży, roz­mowy same ustały.

Przy­kle­iłem nos do szyby i za­czą­łem ob­ser­wo­wać kra­jo­brazy, w któ­rych za­szła nie­uchwytna zmiana. Ko­lory li­ści na­brały głębi, bu­dząc wspo­mnie­nia o ma­gicz­nej, nę­cą­cej zie­leni. Drzewa za­częły roz­py­chać się, jakby chciały za­gro­dzić przej­ście twar­dym łap­skom cy­wi­li­za­cji. Na­gle ru­chy pta­ków i sze­lest ga­łęzi wy­peł­niły się no­wym sen­sem, za­pro­sze­niem do cie­sze­nia się ra­zem z nimi nie­zmą­coną wol­no­ścią. Zie­mia za­częła wsta­wać, jak gdyby nie przy­gnie­ciona bu­tem i oponą, swo­bodna i młoda. Prze­su­wa­li­śmy się wzdłuż do­lin, czu­jąc na so­bie spoj­rze­nie tego no­wego świata. Moi bli­scy od­pły­nęli gdzieś my­ślami, da­jąc za­dość­uczy­nie­nie swoim tę­sk­no­tom, a ja za­sta­no­wi­łem się, czy po­zwo­li­łem się już zła­pać; czy nie­od­parte i przy­jemne wra­że­nia są pierw­szymi symp­to­mami ofia­ro­wa­nymi przez biesz­czadz­kiego bak­cyla, dzięki czemu będę mógł do­łą­czyć do ezo­te­rycz­nego kręgu tych, któ­rych uwio­dła ta ci­cha gór­ska kra­ina? Czy na­prawdę wy­star­czyłby rzut oka, jak przy pierw­szej mi­ło­ści do ko­le­żanki z war­ko­czami? Im dłu­żej je­cha­li­śmy, tym przy­roda na­bie­rała więk­szej pew­no­ści sie­bie, zie­leń gęst­niała, po­wie­trze sta­wało się tak prze­zro­czy­ste, że wzrok, gdyby mógł, się­gnąłby za li­nię ho­ry­zontu. Na wą­skich dro­gach za­miast sznura aut za­częli po­ja­wiać się wę­drowcy. Naj­czę­ściej po­je­dyn­cze cie­nie lub pary, męż­czyźni w czar­nych blu­zach z zie­lo­nymi po­dar­tymi ple­ca­kami i dziew­czyny z chust­kami na gło­wach. „Biesz­czadz­kie anioły”, po­my­śla­łem. Na jed­nym ze skrzy­żo­wań spo­tka­łem się wzro­kiem z taką dwójką, oboje uśmiech­nęli się i po­zdro­wili nas ge­stem dłoni. Ten na­tu­ralny i pro­sty znak za­sko­czył mnie, ale bez żad­nego skrę­po­wa­nia od­po­wie­dzia­łem uśmie­chem. W tym mo­men­cie po­czu­łem, że po­wi­nie­nem przy­je­chać tu­taj już w ubie­głym roku. Wśród nie­tknię­tej ludzką ręką przy­rody i czło­wiek może być piękny. Za­pra­gną­łem być czę­ścią tego wiel­kiego i róż­no­rod­nego or­ga­ni­zmu, od­na­leźć ci­szę i pro­stotę.

Kiedy do­jeż­dża­li­śmy do koń­co­wego przy­stanku, czyli We­tliny, by­łem już w pew­nym sen­sie czło­wie­kiem od­mie­nio­nym.

8

Około osiem­na­stej za­par­ko­wa­li­śmy przed nie­wielką re­stau­ra­cją i po­szli­śmy zjeść lo­kalny przy­smak – na­le­śniki z ja­go­dami. Oczy­wi­ście zna­łem je ze zdjęć, któ­rych Marta po­ka­zała szcze­gól­nie dużo – da­nia jesz­cze nie­tknięte, ugry­zione czy na­wet lekko prze­two­rzone w roz­dzia­wio­nych do obiek­tywu gę­bach. Ich smak jed­nak wszystko uspra­wie­dli­wiał. Oprócz kie­row­ców każdy za­mó­wił do ko­la­cji po bu­telce sło­wac­kiego piwa. Na­je­dzeni, są­czący przy­jemne, chłodne na­poje, prze­waż­nie mil­cze­li­śmy. Trudno było otrzą­snąć się z wra­że­nia, ja­kie wy­warły na nas ma­je­sta­tyczne kra­jo­brazy. I, prawdę mó­wiąc, nikt nie chciał roz­sta­wać się ze swo­imi ci­chymi prze­ży­ciami.

Jesz­cze w re­stau­ra­cji przy­po­mnia­łem so­bie o Li­dii. Do­kład­nie tak – przy­po­mnia­łem so­bie, po­nie­waż moje my­śli za­kreś­liły bar­dzo sze­roki krąg, ale po­wrót do niej po­zwo­lił mi spoj­rzeć na całą sy­tu­ację w in­nym świe­tle. Nie wiem, skąd się wzięły, ale czu­łem, że do­sta­łem nową por­cję sił i pew­no­ści sie­bie. Przy­szły w pa­kie­cie ra­zem z py­ta­niem re­to­rycz­nym: czy za­wsze mu­sisz wal­czyć? Szy­ko­wa­łem się już do wojny z Ada­mem oraz, nie­ustan­nej, z wła­snymi ogra­ni­cze­niami, zda­łem so­bie jed­nak sprawę, że sedno pro­blemu tkwi w czym in­nym. Za­miast walki naj­pierw za­proś do dzie­le­nia się szczę­ściem! Ach! Ja­kie to piękne! O co cho­dziło, kiedy przez kilka ty­go­dni wga­pia­łem się w mo­ni­tor? Dzięki Bogu nie o żadne zwie­rzęce in­stynkty, tylko o… no wła­śnie, o co? O czar, o piękno, o… uczu­cie. Spró­buj po­dzie­lić się wszyst­kim, co piękne w twoim za­chwy­cie tą dziew­czyną, a póź­niej po­ra­dzisz so­bie z resztą. No i do­sko­nale. Piątka za pa­tos, te­raz tylko wcie­lić ide­ały w czyn…

Chyba na­prawdę al­ko­hol nieco przy­ćmił mi zmy­sły, bo Li­dia na­kryła mnie, kiedy bez­wstyd­nie za­ta­pia­łem w niej swoje spoj­rze­nie. Gdzie uciekł mój re­fleks, zbu­do­wany na la­tach ukrad­ko­wych zer­k­nięć w nie­do­stępne twa­rze le­do­wych pięk­no­ści? Za­po­mnia­łem się i na­wet nie ucie­kłem przed jej wzro­kiem.

Ach, te bo­jaź­liwe, cu­downe oczy! Mdłe za­że­no­wa­nie sobą szybko prze­pa­dło, nie czu­łem się jak zło­dziej, ra­czej jak po­dróż­nik, do­strze­ga­jący świa­tła wy­cze­ka­nego portu. Li­dia nie­śmiało uśmiech­nęła się i zro­zu­mia­łem, że nie spra­wi­łem jej przy­kro­ści. Od­wza­jem­ni­łem uśmiech, ale opu­ści­łem oczy i wpa­trzy­łem się w pu­stą bu­telkę, którą trzy­ma­łem w dłoni. Na szczę­ście cio­cia wła­śnie wsta­wała i wszy­scy za­czę­li­śmy się zbie­rać. Ze składki uzbie­rał się spory na­pi­wek.

Ostatni etap drogi za­jął nam trzy mi­nuty. We­tlina leży w do­li­nie wo­kół jed­nej trasy prze­lo­to­wej, od któ­rej od­cho­dzą krót­kie od­ga­łę­zie­nia. Wje­cha­li­śmy w ja­kąś dróżkę i za chwilę sta­nę­li­śmy na ma­łym par­kingu. Da­lej pro­wa­dziła wy­dep­tana ścieżka, którą trzeba było przejść kil­ka­dzie­siąt me­trów pod górę do ozna­czo­nego pola na­mio­to­wego. Po dro­dze mi­nę­li­śmy drew­niany do­mek ze stro­mym da­chem. W oknie zo­ba­czy­łem star­szą pa­nią z po­god­nym wy­ra­zem twa­rzy, do któ­rego za­czy­na­łem tu­taj po­woli przy­wy­kać. Pole znaj­do­wało się obok dru­giego gó­ral­skiego domu, na pierw­szy rzut oka opusz­czo­nego. Uło­ży­li­śmy całą kupę ba­gaży, po czym wu­jek prze­jął do­wo­dze­nie i tłu­ma­czył, gdzie i jak roz­kła­dać na­mioty. Za ogólną zgodą miał być za­cho­wany uro­czy po­dział na strefę dam­ską i mę­ską. Ja z Jac­kiem roz­kła­da­li­śmy mę­ską bazę – po­dwójny czte­ro­oso­bowy na­miot po­łą­czony ma­lut­kim ko­ry­ta­rzy­kiem. Przy oka­zji uzgod­ni­li­śmy, że zaj­miemy wspól­nie jedną część. Wy­mie­ni­li­śmy uśmie­chy, wie­dząc, jaki „pre­zent” zo­sta­wiamy wuj­kowi, ale bez sen­ty­men­tów. W dru­gim na­mio­cie oczy­wi­ście Li­dia zo­stała mia­no­wana na wier­nego słu­cha­cza Leny, a ja za­sta­no­wi­łem się, czy jej po­świę­ce­nie wy­nika z sym­pa­tii dla ko­le­żanki, czy ra­czej z nie­śmia­ło­ści. Za to z ra­do­ści ska­kała Marta, która do­stała na wy­łącz­ność swoją po­wier­niczkę Be­atę. Jesz­cze pra­co­wa­li­śmy, kiedy w za­pusz­czo­nym domu otwo­rzyły się drzwi.

Na próg wy­szedł męż­czy­zna w kra­cia­stej ko­szuli i po­rwa­nych dżin­sach. Ko­ja­rzy­łem jego twarz z kilku zdjęć oraz opo­wie­ści Marty, ale na­wet gdy­bym go nie znał, zwró­cił­bym uwagę na jego wej­ście ze względu na ude­rza­jące po­do­bień­stwo do wiecz­nego idola zbun­to­wa­nych dusz – Kurta Co­ba­ina. Męż­czy­zna, któ­rego w isto­cie na­zy­wano „Kur­tem”, miał ja­sne, się­ga­jące szyi włosy, nie­dbały za­rost na twa­rzy, a w jego nie­bie­skich oczach ta­iła się ja­kaś nie­na­zwana no­stal­gia. Je­dyną róż­nicę mię­dzy nim a wo­ka­li­stą Ni­rvany sta­no­wił nieco za­krzy­wiony nos, który do­da­wał mu sło­wiań­skiego cha­rak­teru. Za­nim zdą­ży­li­śmy wyjść mu na spo­tka­nie, w drzwiach po­ja­wił się pa­skudny stwór.

Za­mru­ga­łem dwa razy, ale mara nie zni­kała. Druga po­stać wy­glą­dała jak wcie­le­nie kształtu z ga­bi­netu krzy­wych lu­ster. Wyż­sza o głowę od Kurta, ale cień­sza w ra­mio­nach, po­chy­lona do przodu, jakby prze­no­siła nie­wy­obra­żalny cię­żar. Na twa­rzy tego czło­wieka ma­lo­wało się wy­raźne ro­dzinne po­do­bień­stwo, ale los, jak to cza­sem z ro­dzeń­stwem bywa, za­żar­to­wał so­bie z niego i ce­chy na­da­jące Kur­towi cha­ry­zmy i atrak­cyj­no­ści, u tam­tego na­brały ka­ry­ka­tu­ral­nego wy­razu: nos wy­giął się, broda wy­cią­gnęła, oczy za­krzy­wiły. Ca­ło­ści ob­razu do­peł­niała ce­cha na­byta, czyli szrama cią­gnąca się od pra­wej skroni przez po­li­czek aż po szyję. Przy swoim bra­cie męż­czy­zna (jak się za­raz do­wie­dzia­łem, na­zy­wali go Ko­siarz) wy­glą­dał do­słow­nie jak czarny cha­rak­ter – jego twarz zda­wała się bru­natna, a z głowy zwi­sały czarne skoł­tu­nione włosy. Ko­siarz nie wy­szedł nam na spo­tka­nie, je­dy­nie kiw­nął głową. Za chwilę spoj­rzał na ze­ga­rek, ro­zej­rzał się i znik­nął we wnę­trzu domu.

Naj­bli­żej z nas stał Adam i jako pierw­szy po­dał rękę Kur­towi, mó­wiąc z wy­stu­dio­wa­nym en­tu­zja­zmem:

– Wi­tam na­szych we­tliń­skich za­ka­pio­rów!

Go­spo­darz te­renu uśmiech­nął się i po­wi­tał wszyst­kich:

– Cześć, ko­chani, miło was znowu wi­dzieć.

– Was rów­nież – od­po­wie­działa cio­cia i do­dała: – Li­czymy, że w tym roku też do­trzy­ma­cie nam to­wa­rzy­stwa!

– Zo­ba­czymy – po­wie­dział z sym­pa­tycz­nym wzru­sze­niem ra­mion i za­czął pod­cho­dzić do każ­dego z osobna.

Za­trzy­mał się przede mną i przyj­rzał mi się uważ­nie. Za­uwa­ży­łem, że jest po­dob­nego wzro­stu, a może na­wet cen­ty­metr niż­szy, co do­dało mi nieco ku­rażu.

– A my się nie znamy. Mów mi Kurt.

– Krzy­siek – od­po­wie­dzia­łem, ści­ska­jąc mu dłoń. Prze­dłu­żył uścisk, jakby cze­goś ocze­ku­jąc, więc szybko do­da­łem: – Brat Marty.

Na końcu stały Lena i Li­dia. Lena wró­ciła do ba­gaży, bo na­tych­miast po­trze­bo­wała ja­kiejś pier­doły, a Li­dia z nie­wzru­szoną miną słu­żyła jej po­mocą. Kurt po­wie­dział cześć Le­nie, za­ję­tej grze­ba­niem w tor­bie, i po­dał rękę Li­dii. W tym mo­men­cie coś mnie tknęło. Zo­ba­czy­łem, że jej de­li­katną dłoń na­krywa też druga ręka męż­czy­zny. Stali kilka kro­ków da­lej, ale wy­raź­nie usły­sza­łem: „Miło cię znowu zo­ba­czyć, Lila”.

Za­schło mi w gar­dle. Bez­wied­nie ro­zej­rza­łem się po wszyst­kich, jakby szu­ka­jąc ko­men­ta­rza do za­ist­nia­łej sy­tu­acji, i mój wzrok padł na Adama. Jego nie­dbała poza znik­nęła, wy­da­wał się spięty. Nie­trudno było od­gad­nąć, co przed chwilą zo­ba­czył i usły­szał.

Za­ci­sną­łem rękę na rurce od na­miotu. „Nie, to nie tak”, my­śla­łem i z każ­dym po­wtó­rze­niem tych słów mój har­mo­nijny na­strój kur­czył się, aż znikł, po­zo­sta­wia­jąc otwartą prze­strzeń dla co­dzien­nego de­fe­ty­zmu.

Cóż, za­nim doj­dzie do po­dzie­le­nia się pięk­nem, trzeba bę­dzie usu­nąć kilka prze­szkód.

Daj­cie mi ją, du­chy zie­lone, daj­cie mi ją, szu­miące wody. Daj­cie mi szansę, ptaki wę­drowne, na­treść­cie wiarą zmę­czone stopy, ożyw­cie serce, obudź­cie my­śli, nie nie­ćcie stra­chu przed ran­kiem mgli­stym… i pro­szę o siłę, żeby już wię­cej nie czuć żalu. Żeby nie prze­gry­wać. Żeby umieć żyć.

Pod­pi­sano: Ofiara losu.

roz­dział drugi

1

Leża­łem na łące i śle­dzi­łem lot ja­strzę­bia.