Zbrodniarz i dziewczyna - Michał Witkowski - ebook + książka

Zbrodniarz i dziewczyna ebook

Michał Witkowski

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

NOWE WYDANIE „ZBRODNIARZA I DZIEWCZYNY”

Literackie alter ego Witkowskiego powraca!

Tym razem Michał, szukając inspiracji do najnowszej książki, wyławia z tłumu spojrzenie przystojnego Studencika. I przepada w nim całkowicie. Nieszczęśliwie zakochany, próbując ściągnąć na siebie jego uwagę, unikając siłowni i odwiedzając kostnice, wplątuje się w sam środek policyjnego dochodzenia. We Wrocławiu trup ściele się gęsto.

Michał podąża śladami Przedwojennego Mordercy i pośród krawieckich ścinków szuka poszlak nietypowego zbrodniarza. Tymczasem on szykuje swoją ostatnią, najważniejszą kreację, skrojoną na wymiar słynnego pisarza.

Czy Michał wie, że to on będzie kolejną ofiarą?

*

Laureat Paszportu „Polityki”, Nagrody Literackiej Gdynia, finalista Angelusa, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Nike, wyróżniony Nike Czytelników 2024.

Michał Witkowski w swoim niepodrabialnym stylu opisuje rzeczywistość przesiąkniętą czarnym humorem i groteską. To proza olśniewająco dygresyjna, w której kryminalna zagadka jest tylko pretekstem do ukazania wyjątkowego literackiego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 404

Data ważności licencji: 3/26/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W serii Proza PL ukazały się:

Sylwia Chutnik, Cwaniary Sylwia Chutnik, Dintojra Sylwia Chutnik, Jolanta Sylwia Chutnik, Tyłem do kierunku jazdy Sylwia Chutnik, W krainie czarów Anna Cieplak, Lata powyżej zera Anna Cieplak, Lekki bagaż Jacek Dehnel, Krivoklat Paulina Jóźwik, Strupki Zośka Papużanka, On Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem Patrycja Pustkowiak, Maszkaron Żanna Słoniowska, Dom z witrażem Żanna Słoniowska, Wyspa Stanisław Syc, Suplementy siostry Flory Magdalena Tulli, Szum Magdalena Tulli, Włoskie szpilki Michał Witkowski, Drwal Michał Witkowski, Fynf und cfancyś Michał Witkowski, Lubiewo Michał Witkowski, Margot Michał Witkowski, Tango Michał Witkowski, Wymazane

Copyright © by Michał Witkowski

Projekt okładki Michał Tadeusz Golański

Redaktorka inicjująca Bogna Rosińska

Redaktorka prowadząca Dominika Ziemba

Redakcja Ida Świerkocka

Korekta Małgorzata Kuśnierz Jędrzej Szulga

Opieka produkcyjna Jakub Kornacki

ISBN 978-83-8367-480-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I poprawione (Znak), Kraków 2025

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Sprężynce

Nie grzeję tu, mimo że w tym roku listopad we Wrocławiu jest lodowaty. Wieje jakiś huragan znad Niemiec, Adolf czy Alfons. Zamarzła fontanna w Rynku, pergola w parku Szczytnickim, i tylko Odra jeszcze jakoś się rusza. Ale tu musi być zimno. Moi klienci nie tolerują ciepła. Mogliby się spocić, a ja tego bardzo nie lubię. Bardzo nie lubię… I tak jest tu zimno, bo willa stara, nieszczelna, powoli popada w ruinę. Na dodatek ewidentnie nawiedzona, ale czemu się dziwić po tym wszystkim. Ogród zarasta pokrzywami, trującymi grzybami, zarasta też buda, w której kiedyś był gołębnik lokatorów. O tej porze roku to las suchych badyli. Morwa zupełnie zdziczała. Tylko dęby są nie do zdarcia. Dzwonek, przy którym kiedyś było wiele nazwisk, nie działa. Rdza zjada wannę i niszczy mi tkaniny, które w niej moczę, żeby się zdekatyzowały. Dla laików: wstąpiły w praniu, zanim się coś z nich uszyje. Otwieram okna, aby mróz wleciał do salonu. Przeciąg szaleje, gasi świece. Cholerny Alfons, cholerny Adolf, jeszcze rozdmucha mi tu ogień! Szaleją pożółkłe firany. Pięciometrowej długości, tak wysoko mam tu sufity. Co druga żabka w karniszach już nie trzyma. Łuszczy się farba z ram okiennych. Puszczam na cały głos Umarłe miasto – tę mało znaną niemiecką operę Korngolda. Jest o tym, co mnie najbardziej interesuje: o śmierci. Nawlekam nitkę na igłę w maszynie. Nakładam naparstek, bo już tyle razy miałem rozwalony palec, a teraz nie mogę sobie pozwolić na żadne urlopy. Machina została puszczona w ruch. Teraz już nic jej nie zatrzyma. Trzeba szyć!

Tak naprawdę to powinienem mieć kołowrotek z wrzecionem. Jak jedna z tych złych wróżek czy księżniczek w którejś z tych starych, okrutnych baśni. Wrzeciono. Ukłuła się wrzecionem i spała sto lat. Czy jakoś tak. Wszystkie bajki mi się mieszają. Czy to ona spała w kryształowej trumnie?

W willi obok jest firma, teraz tam nikogo nie ma, a po drugiej stronie mieszka głucha staruszka. To bardzo pomaga, gdyby moi klienci chcieli powiedzieć coś głośniej… Ale obecnie wszyscy milczą jak zaklęci.

Nigdy nie polubiłaś tego domu, nigdy właściwie tu nie osiadłaś. Całe życie w kurortach. Byłaś wariatką, ale w jakimś ostatnim przebłysku trzeźwości jeszcze zdołałaś położyć łapę na tej willi. Nie mam pojęcia, jak ci się to udało, biorąc pod uwagę, że byłaś Niemką, która została we Wrocławiu po wojnie. Jednych Niemców wypędzali z domów, abyś ty mogła się wprowadzić? Otóż to. Cała ty! Jeden wielki oksy… oksym… Jedna wielka sprzeczność.

Nienawidziłem cię. Codziennie cieszę się, że umarłaś.

Ale ty dobrze wiedziałaś, którzy z waszych znajomych mieli przed wojną duże wille nadające się do zajęcia. Potem z dumą mi opowiadałaś, że starannie wybrałaś willę swoich największych wrogów, którzy zniszczyli twojego męża, producenta pończoch. Byłaś wtedy trochę taką Traviatą, damą kameliową, rozdartą między kurewstwem a miłością. I też źle się skończyło.

Pod koniec życia zdołałaś wszystkie cenne rzeczy z naszej willi powynosić już i opylić na grunwaldzkim szaberplacu. Odarłaś okna z firan, wyrwałaś kontakty ze ścian. Po całym domu walały się liście dębu. Jesienią zbierałaś je w ogrodzie i wplatałaś sobie we włosy, dama żołędna, potem znajdowałem je pod poduszką, zakładaliśmy nimi książki. Wszędzie też walały się żołędzie. Pamiętam, że siedziałem pod stołem w kuchni, wśród ścinków tkanin, i robiłem z nich ludziki, łącząc je zapałkami. W parku Szczytnickim stoi taki prastary dąb – pomnik przyrody, i tam też zbierałem jesienią liście we wszystkich kolorach i żołędzie na ludziki. Potem dorobiłem im też wielkie genitalia, a ty sprałaś mnie za to do krwi tarką kuchenną – do dziś mam ślady. W spokoju czekałem, aż ci przejdzie. Połamane ludziki wylądowały w śmietniku. Kiedy poszłaś spać, zakradłem się do kuchni, wyjąłem spod zlewu wiadro i zacząłem grzebać w śmieciach. Jakże typowych dla ciebie! Nie było tam żadnych resztek jedzenia, nic nie gotowałaś. Tylko tony niedopałków, ampułki po efedrynie, liście dębu, ludziki, które wyjąłem i zacząłem naprawiać, pudełka po lekach psychotropowych, zakrwawione waciki po zastrzykach, fusy po kawie, kawałki rozbitych szklanek. Żywiłaś się kawą tak mocną, że łyżka stała na sztorc. Parzyłaś ją w szklance – musztardówce, którą przykrywałaś spodkiem. Żywiłaś się papierosami. Tabletkami. Pustymi szklankami, połamanymi ampułkami, siarką z zapałek, igłami, olejem do maszyny do szycia…

Wcześnie też zacząłem szyć. Ale o tym potem. Potem. Cicho sza!

Za oknem kraczą wrony i pada śnieg. Jest szaro. Świat się sprał.

Twoja śmierć była tak spektakularna, że komunistyczne władze nagle się ocknęły i zauważyły, że coś nam tu za dobrze. Administracja natychmiast rozparcelowała dom, właściwie zrobiła z tej pięknej willi komunałkę. Mnie przyznano pod opiekę dwóm lokatorkom. Wtedy właśnie pojawiło się przy furtce coś jakby wczesna wersja domofonu. Wypisane ręcznie nazwiska zaklejane plastrem, przekreślane, bezwstydnie zdradzające temperament piszących… Nazwiska żydowskie, nazwiska czeskie, niemieckie, rosyjskie… Wprowadziła się tu cała galeria dziwaków, wojennych inwalidów i starych, gadających do siebie profesorów. A wprowadzili się ze swoimi pierzynami, zapachami kiszonej kapusty, z bańkami na mleko, chustkami na głowach, zepsutymi zębami, wrzeszczącymi bachorami, chorobami, gołębiami w klatkach, królikami, psami i kotami… Jeden z profesorów poszedł raz na własny wykład z kubełkiem na śmieci, bo – gdy wyszedł z domu je wyrzucić – tak się zamyślił o sprawach naukowych, że zapomniał o wiaderku. Inny przywlókł tu wielki kawał marmuru (wtedy na ulicach Wrocławia można było znaleźć najdziwniejsze rzeczy), oczywiście nie sam, nigdy by go nie uniósł. Teraz zrobiłem z niego podwyższenie dla moich klientów.

Za przepierzeniem mieszkały dwie stare siostry, którym oddano mnie na wychowanie. Od lat się do siebie nie odzywały, bo pięćdziesiąt lat wcześniej pokłóciły się o jakieś głupstwo, że „jedna nie chciała iść z latarnią”. Grały w totolotka i rozpamiętywały w milczeniu tę swoją wieloletnią kłótnię. Przed wojną mieszkały we Lwowie w suterenie i tam przyjechał młodzieniec. Do sutereny obok. Czy one mieszkały w piwnicy, a pokoje wynajmowały? I ten młody człowiek, ponoć bardzo piękny, powiesił się w swoim pokoju, a one, jak już zaczęły coś podejrzewać, nie chciały iść sprawdzić, każda wypychała tę drugą właśnie „z latarnią”. No weź latarnię i idź sprawdzić, co tam się stało! No i od tamtej pory się dusiły obrażone na kilku metrach, ale musiały przebywać razem w jednym pokoju, bo jak tylko jedna się ruszyła z miejsca, to zaraz się bała, że ta druga jej zgapi, jak wypełniła totolotka.

Po ich śmierci w latach siedemdziesiątych znalazłem pod łóżkiem w walizach tony wypełnionych kuponów. Z różnych lat. Zawsze wypełniały tymi samymi cyframi.

Oczywiście podnajmowali tu też najgorsze pokoje na strychu walczący z komuną brodaci poeci w ciemnych okularach i chudzi poeci egocentrycznie zapatrzeni w swoje ja oraz zalegający z opłatami poeci alkoholicy. Kto wie, czy przez krótką chwilę nie wynajmował tu stancji nawet Rafał Wojaczek, wcale bym się nie zdziwił. Jeśli nawet, to nikt by go tu nie zauważył, idealnie wkomponowałby się w tło. Poeci zakochiwali się w Wiecznych Studentkach. Wchodziło się na przykład do kuchni, która była wspólna, a tam ćwiczyła jogę („zenkowała”) któraś z wyciszonych Wiecznych Studentek. Albo, jeśli to były już wczesne lata dziewięćdziesiąte, trwało zebranie Amwaya, pokaz garnków, promocja antyalergicznej pościeli, bo poeci przekwalifikowali się na akwizytorów. Albo kurs sztuki życia i oddechu połączony z degustacją jedzenia tych od Hare Kriszna. Wieczne Studentki ochoczo brały udział w tym wszystkim, zadawały się z poetami i stanowiły wierną publikę ich wieczorków autorskich w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki na placu Kościuszki. Tak jak poeci wciąż nie mogli wydać tomu wierszy, tak one wciąż nie mogły zrobić magisterki, choć ciągle pożyczały maszynę do pisania i zmitrężyły na to już tyle czasu, że mogłyby mieć habilitację. Potem jednak oddawały tę maszynę i na całe pół roku popadały w picie rozwodnionego piwa z kija w ogródku kawiarni Kalambur.

Pożyczałem im starą maszynę do pisania Łucznik, na której właśnie teraz piszę. W rękawiczkach bez palców. Patrzę na swoje pożółkłe paznokcie. Nawet na nich mam zmarszczki. Prawy serdeczny palec tyle razy był zacinany przy szyciu, wpadał pod igłę maszyny, że właściwie nie mam już w nim czucia.

Zanim to wszystko się zaczęło, mieszkałem tu z mamą sam. Tylko suterenę wynajmował od nas taki dziadek, który mówił na moją mamę „hrabina”. Miał sukę Neskę i całe duże mieszkanie na Traugutta. Ale tam wszystkie pokoje wynajmował studentom, a sam spał w tej suterenie u nas, bo był alkoholikiem i kto go tam wie, kim jeszcze. Czasem nam przynosił z piwnicy węgiel, palił w piecu albo naprawiał coś, bo moja mama nie umiała. A jak chciał w tym własnym mieszkaniu na Traugutta zanocować, bo zamarudził na mieście, to spał tam w korytarzu, w namiocie. Po prostu rozbijał namiot, brał Neskę i spał. Był tam też słynny trup przedwojennej tramwajarki, nomen omen w szafie, po prostu szkielet. Kiedy wynajmujący studenci się upili, nadmuchiwali materac do pływania w nadruk „w żyrafy” i kładli na nim ten szkielet. Nakładali na czaszkę okulary przeciwsłoneczne i zawiązywali na niej chusteczkę. Myślę, mamo, że wolałabyś istnieć po śmierci w takim wydaniu.

Dalej – mieszkały u nas stare polonistki, stare bibliotekarki, stąd do dziś ten zapach serwatki. Nie wiem czemu, ale takie kobiety zawsze idą w parze z zapachem serwatki. Ich koty. Dwie krawcowe ze Ślicznej Grażynki, Izabela i Janina Bednarz, i syn jednej z nich, dorastający wśród ścinków tkanin pod stołem zawalonym materiałami. Pod tym samym stołem, pod którym ja robiłem ludziki z żołędzi i zapałek. Teraz to było cudze mieszkanie. Odwiedzałem te dwie krawcowe i ich synka, zafascynowany tym całym krawiectwem wokoło. Krawcowe i synek – to już musiał być początek lat osiemdziesiątych. Tak, on się urodził jakoś w osiemdziesiątym trzecim. Nigdy nie mogłem zapamiętać, której z tych krawcowych to był syn, a która była jej siostrą. Męża nie było. Podobno – jak mówiły siostry „od latarni” – „jeden taki z dyskoteki zbuchał jej bękarta i więcej widzieć nie chciał”, ale której jej: Izabeli czy Janinie? Patrzyłem, jak dorasta pod stołem wśród ścinków tkanin, i przypominałem sobie swoje pierwsze krawieckie eksperymenty robione pod tym samym stołem. Od razu mi wychodziło, miałem do tego smykałkę. Robiłem krawcowym żarty. Na przykład zaszywałem rękawy w sukni, która już nie miała być więcej mierzona. Przyszywałem do sukni ślubnej guzik Luftwaffe lub SS, których do jakiegoś czasu pełno było na targu staroci na Niskich Łąkach, a potem nagle znikły. Plamiłem suknie ślubne od wewnątrz w strategicznym miejscu czerwoną farbą lub keczupem…

Jedna z tych krawcowych miała faceta, który wyjechał do Niemiec Zachodnich i przysyłał jej różne modowe pisma. Zabijcie mnie, ale która: Izabela czy Janina? Teraz znalazłem te katalogi w piwnicy. Niech żyją słodkie ejtisy, prosperita i zepsuty gust! Reklamy marlboro z kowbojami na koniach, na tle zachodzącego słońca. Reklamy perfum z zagiętą kartką, a w zagięciu można potrzeć palcem i powąchać. Wtedy to były perfumy! Reklamy kosmetyków, które teraz są na każdym promie na duty free, a wtedy były luksusem. Reklamy szkockiej na skałkach, z kominkiem i zapaloną fajką w tle. No i ciuchy, które się kopiowało, odrysowywało, z pominięciem wszelkich praw autorskich. Gołe baby w „Playboyach” skąpane w zapachu tych zwietrzałych perfumowanych kartek!

A wokół buty, kapcie, laczki, niedzielne obiady, dźwięki Lata z radiem i pianina, dźwięki zrzucanych przedmiotów, dźwięki nalewania wody do wanny, wiercenia, wiercenia, jakby ktoś nie mógł się dowiercić do skarbu, dźwięki kłótni, kiedy się włożyło głowę pod wodę w wannie, ktoś gra na okarynie, przypalone patelnie, przypalone lokówką włosy w niedzielne popołudnia, odgłosy spuszczanej wody, grzałki, żelazka, zakurzone książki profesorów, brudne waty, a pod koniec tampony i podpaski, brudne patyczki do czyszczenia uszu, skwarne, upalne popołudnia, wiosenne deszcze i burze o zapachu bzu i ozonu, odgłosy telewizora zza ściany, jeszcze burza, jeszcze raz ślimaki po burzy w ogrodzie wystawiły rogi, jeszcze tupoty, dziecięce krzyki (jakby grały w piłkę w wiosenny dzień) i napominania matek, jeszcze odgłosy gołębnika w ogrodzie, gruchania tych gołębi, wypuszczanie ich, trzepot skrzydeł, a potem nagle wszyscy wymarli, znikli i oto znowu zostałem sam na włościach w chińskim szlafroku i rękawicach. Jakby ich nigdy nie było.

Kiedy tylko zostałem sam, natychmiast wysprzątałem twój dawny pokój. Pamiątki po tobie, lufka, zjedzone przez mole futro, pudło na kapelusze, nawet przeterminowane tabletki, grzebienie, złota zapalniczka Dupont, której jakimś cudem nie zastawiliśmy w lombardzie w tych głodnych latach pięćdziesiątych… Wszystko do gablotek. Muzeum! Na samym dnie piwnicy trzymałem ukrytą przed hołotą szkatułkę z biżuterią. Z tymi niezastawionymi resztkami. I z twoimi pamiątkami. Było tam między innymi oprawione w cieniutką srebrną ramkę zdjęcie tego Knuda, duńskiej cioty, która cię zniszczyła, wtrąciła w chorobę. Uśmiecha się w białej marynarskiej koszuli z granatowym paseczkiem. Był tam, oczywiście, liść dębu, a jakże! W pudełku na wacie odpoczywał mój mleczny ząb. Biżuteria została tylko bezwartościowa, jakieś broszki, z których powydłubywaliśmy kamienie, srebrne łańcuszki z bursztynowymi łezkami, nic niewarte pamiątki z kurortów. Wszystko to wylądowało w twoim muzeum, raz na zawsze unieruchomione, oświetlone, zasuszone i podane za szybą. Na środku wisiał twój portret. Miałem nadzieję, że złożę pod nim odpowiednią liczbę wotów.

Włączam grzałkę w rondelku, gotuję wodę na kawę. Kontakt wypadł ze ściany i zwisa smętnie na kablu, sypie się tynk, ale grzałka działa. Kiedy wkładam wtyczkę, przeskakuje iskra. Odgryzam nitkę. Rondelek w groszki. Nitka czarna.

Olbrzymi dom, a ja wciąż mieszkam w swoim dziecięcym pokoju. Tylko tu grzeję. Słoneczko ma kabel cały uszczelniony plastrami i na pewno kiedyś będzie z tego pożar. A i tak chodzę na po domu w rękawicach. Bez palców, żeby móc szyć i pisać na maszynie. Przed wojną był tu pokój dla służby, a ja jestem szwaczką. Tu mam moją starą maszynę do szycia Łucznik. Widocznie za komuny wszystkie maszyny, te do pisania i te do szycia, nazywały się Łucznik. Ale z maszyną do szycia jest tak jak ze skrzypcami – im starsze, tym lepsze. Dobra maszyna musi najpierw szyć przez dziesięć lat byle co, żeby krawiec był z nią oswojony i mógł na koniec stworzyć Arcydzieło. Jak z wygodnym ubraniem. Jak z maszyną do pisania.

Moje krawieckie Arcydzieło nie jest jeszcze skończone. Nie mogę zdjąć miary. Znam mniej więcej rozmiar spodni i wysokość, ale ile Pisarka ma w pasie? Latałem za nią po przymierzalniach, czatowałem, aż wyjdzie z kabiny, notowałem rozmiary odłożonych rzeczy w Peek & Cloppenburg, no ale odłożone, to znaczy, że nie pasowały. A te, co pasowały, to unosiła zaraz do kasy z miną dumną, jakby w samym środku dnia wyniosła z Luwru Mona Lisę. Ustawiałem się za nią, czasem udało mi się dojrzeć rozmiar. Poza tym jest tu też element nieprzewidywalny: ona wciąż tyje. Bo żre.

Jest trudno. Ale to będzie wielkie. Już się nie mogę doczekać, kiedy ubiorę Pisarkę w moje wielkie dzieło! Jest tak trudne, że część musiałem zamówić u Mistrza Kurta, który czasem bywa we Wrocławiu. W całym moim pokoju porozkładane są materiały, wszystkie czarne, ale o różnych odcieniach, różnych fakturach. Czarna skóra, czarne futro, czarny lateks, czarna bawełna, czarna lamówka, czarna koronka, czarne nici… Czerń jest najbardziej zróżnicowanym kolorem: od matowego do świecącego – tysiąc półmatów, od gładkiego do szorstkiego – setki półtonów, a same czarne nici jakie różne, guziki, podszewki… Robię dla Pisarki taki satanizm w stylu Ricka Owensa. Na pewno jej się spodoba.

Na drzwiach mojego pokoju od wewnętrznej strony wisi wycięte z „Dużego Formatu” zdjęcie Pisarki w czerwonym dresie. Wtedy jeszcze, zaraz po wyjściu Lubiewa, nie potrafiła się ubrać. Odwrócona tyłem, spoziera za siebie. Wiem, że Pisarka ma u siebie w domu na ścianie zdjęcie Jelinek, w które rzuca strzałkami. Robię z nią to samo. W te znienawidzone usta. W te znienawidzone oczy. Kurwiki w oczach. Ja rzucam nożami.

Na półeczce nad łóżkiem stoją wszystkie jej książki, nawet ten debiut, już nie do zdobycia, nawet arkusz, który wydała w dziewięćdziesiątym ósmym, nakład: tysiąc egzemplarzy. Wszystkie jej audiobooki. Jej autograf, co mi dała raz na grudniowych targach książki w Awangardzie. Z serdecznymi pozdrowieniami – Michał Michaśka Witkowski. Jestem psem. Jestem fanem. Dzikim psem i dzikim fanem. Psychofanem. I urwałem się z łańcucha. Chcę zdobyć jej pióro, aby odtąd pisać nim tę historię. Jedno było na aukcji w internecie, ale oczywiście nie potrafiłem kupić w sieci.

Byłem dziś w hurtowni tkanin na Robotniczej, mam tam zniżkę. W błocie i deszczu. Mróz puścił. Dworzec Świebodzki wyglądał jak widmo błąkającego się po oceanie statku, którego załoga wymarła na dżumę, baby handlowały przed nim jakimiś swoimi rozczulająco ubogimi sprzętami domowymi. Wprost z gazety, z ulicy. Robotnicza. Baraki. A w środku skarby, bele, wszystkie kolory i faktury. Wybrałem trochę surowego drelichu na mundurki. W sumie badziewie, byle jak zafarbowane, ale tak właśnie musi być. Czarny i ciemny granat. Teraz zostawię je w wannie na całą noc, żeby się zdekatyzowały, i oczywiście woda od razu zabarwi się na czarno. We Wrocławiu jest coraz mniej pasmanterii w starym stylu. Takich z zasuszoną staruszką sprzedającą zamki błyskawiczne, guziki, zatrzaski, naparstki, szydełka, włóczki, sztuczne róże, kryształki, dżety, haftki, cekiny, wstążeczki, igły i agrafki. Młodzi projektanci sprowadzają to sobie przez internet z całego świata. Ostatnia pasmanteria została koło domu towarowego Podwale. Tam idę po guziki i haftki. Dzwonek przy drzwiach. Nie mają takich, jak potrzebuję, guzików. Muszę iść do pasmanterii pod nasypem kolejowym, tam się jeszcze uchowała. Nie mają. Będę musiał nauczyć się kupować w internecie.

Pod nasypem spotykam Bednarz – jedną z tych dwóch krawcowych, co u nas mieszkały w latach osiemdziesiątych. Postarzała się. Ale szyk ma, nie utyła, nie pojawiły się żadne moherowe berety ani wata w uchu. Kupuje złotą nitkę, bo wyszywa dla parafii wielki napis „Jezu, ufam Tobie”. Ja stwierdzam, że i tu nie ma takich guzików i że trzeba wybrać się w niedzielę pod Młyn Sułkowice na targ staroci.

Potem idę na spotkanie z Madame po recepty dla moich pacjentów. Mamy się spotkać w Przedwojennej. Taki obolały i obładowany, z przemoczonymi nogami wchodzę do środka i zapalam papierosa. W tych pijalniach wódek jeszcze można palić. Z nudów grzebię w torbie, oglądam różne zamki błyskawiczne i nici, które kupiłem. Ona się zawsze spóźnia. Jedzie tu ze szpitala na Borowskiej, gdzie ma ręce pełne roboty. A do tego są korki. Całe miasto praktycznie stoi. Ona waży pięćdziesiąt kilo, ubiera się na czarno, niewiele śpi, niewiele je, ma podkrążone oczy i kościste palce, którymi wypisuje recepty swoim kościstym, szpiczastym, jakby gotyckim, ale wcale nie lekarskim pismem. Bardzo staranna kaligrafia, od razu widać, że pani ta jest niedzisiejsza. W końcu przychodzi, staje w drzwiach zadymionego lokalu, chwilę słucha przedwojennego, rzewnego tanga, zauważa mnie, przeciska się, podchodzi. Mówi, że to po raz ostatni, to ostatnia niedziela, jutro się rozstaniemy. Patrzę na jej kościste policzki. Pani Śmierć.

Kiedy docieram do domu, buty mam całe przemoczone. Ale nie mogę przełożyć tego na jutro. Klient już czeka. A moi klienci nie mogą czekać…

Wrzesień–październik 2012

Bar & Lounge odkryłem przypadkiem na Rzeźniczej. Szedłem na siłownię i chciałem jeszcze coś zjeść. Młoda twierdzi, że lokal należy do „znajomych mamy Marysi”, i jest to wielce prawdopodobne, ponieważ niemal wszystko we Wrocławiu należy do licznych jak krewni królika znajomych mamy Marysi, całe miasto oplecione jest gęstą mafijną siatką znajomych mamy Marysi, znajomych samej Marysi, a także jej, Młodej, znajomych, ich znajomych oraz znajomych Borysa i Hani (względnie znajomych z Facebooka pomienionych osób). Za to nic nie należy do samej Marysi ani do jej mamy, że o Borysie i Hani nie wspomnę.

Dwie chude kelnerki obsługiwały z zapałem i na wszelkie sposoby dawały mi znać, że poznają i odczuwają z tego powodu rozliczne wzniosłe odczucia oraz liczą na ponadprzeciętny napiwek.

Wszystko zdrabniały: pieniążki, wódeczka, kaczuszka, kawka… Miały tylko trudności ze zdrobnieniem wyrazu „gnocchi”, bo brzmi tak, jakby już został zdrobniony przez Włochów widelczykiem. Czekając na gnocchi z kaczką, czytałem więc nie pierwszej świeżości „Malemeny” i „K Magi” i wodziłem wzrokiem po sali urządzonej w stylu wszystkich bar & lounge świata, z podświetlanymi barami, papierosami Vogue obracającymi się w szklanym sześcianie, plazmowymi telewizorami transmitującymi Fashion TV, bordowymi podłogami, wielkohektarowymi dizajnerskimi kiblami…

Wysyłałem esemesy do Pauli i Młodej, na które nie odpowiadały, bo po co; przecież to tylko głupia Michaśka znowu zawraca głowę. Z nudów, bo przecież nie pracuje, szczęściara, tylko wyśpi się do trzeciej po południu, pójdzie na kaczkę i łaskawie na siłownię, a potem znowu do restauracji na kolację i już – dzień się skończył, wielce się umęczyła! Potem się dziwi, że jest gruba, krowa jedna. Chociaż ma trenera personalnego, prawdziwego faceta z krwi i kości, i chodzi na treningi, ale wcześniej nawpierdala się kaczki, więc wszystko się równoważy. Jak wiadomo, drób z płaskim dziobem tuczy.

Żułem gumę z nikotyną i patrzyłem przez okno na Rzeźniczą. Specyficzna włoska atmosfera zaczynała się już tam. Jakbyśmy byli na południu, pod bar zajeżdżali opaleni kolesie, którzy nawet jesienią mają na czole okulary przeciwsłoneczne i wycinają sobie z zarostu od linijki skomplikowane baczki i maleńkie kropeczki na środku brody. Niezrażeni siąpiącym jesiennym deszczykiem zajeżdżali wypasionymi motocyklami z lat pięćdziesiątych, a ich obcisło ubrane laski w kozakach na wysokich obcasach i w kaskach na głowach wyglądały jak mrówki. Zapalały przed barem cienkie, długie papierosy, w ogóle wszystko miały cienkie i długie: nogi, paznokcie, rzęsy, włosy, czubki kozaczków. Paliły, postukiwały o bruk szpilkami obcasów i pytlowały przez komórki.

Knajpa przyciągała też Arabów w złotych łańcuchach, którzy w tej całej wrocławskiej beznadziei jesiennej robili sobie „małe południe”; włosy również po włosku wybrylantynowane… Przyciągała też Polaków, ale jakichś innych, niewystępujących w normalnej polskiej przyrodzie, tej z wierzbami i topolami – zbyt wystylizowanych, w zbyt wygorsetowanych koszulach, z wielkimi zegarkami na rękach…

O Santa Madonna, przecież ja nigdy nie lubiłem stylu włoskiego, włoszczyzny w takim wydaniu się wystrzegałem, wstrętny mi był Versace, znienawidzony Armani, obleśny D&G, pizza, makaron, Eros Ramazzotti, San Remo, została tylko Prada, do której – jako diabeł – wciąż jeszcze czułem słabość, ale i tak nie było mnie na nią stać. Przecież ceniłem styl skandynawski, protestancki, oszczędny, funkcjonalny minimalizm!

Co ja tutaj robię? Postanowiłem więcej nie przychodzić. Pójdę może do Ikei na klopsiki mięsne z żurawiną, tam mój duchowy dom.

Nagle zauważyłem, że ktoś pogapia się na mnie raz po raz, a pomiędzy spojrzeniami czyta coś na tablecie. Młody, to jak kto woli, ale uśmiecha się ironicznie i jest w nim coś całuśnego, młodzieńczego, jak u inteligentnego, ale niepokornego studenta. Tak też go zaraz nazwałem: Studencik. Kelnerki zaraziły mnie zdrabnianiem.

Ten facet to był jeden wielki oksymoron. Niby po trzydziestce, a młodzieńczy jak student. Niby miał zmarszczki i siwe włosy, a wszystkie te defekty dodawały mu tylko pikanterii i młodzieńczej dezynwoltury. Ubrany niby niechlujnie, a równie dobrze mógłby tak zejść z jakiejś sesji dla „Vogue’a”, niby rozczochrany, a to najpiękniejsza fryzura, niby ironiczny, ach, ironiczny, a w oczach na dnie smutek, powaga i stal. Chudy, ruchliwy, niespokojny! Gapił się znad tableta z taką miną, jakby czytał co najmniej Lubiewo bez cenzury.

„Oj, oj, oj, co ty masz w tej głowie, co ty tu nawypisywałeś, co to ma być, zaraz wezmę czerwony długopis i popoprawiam błędy ortograficzne!”

Nie miałem złudzeń. Z powodu antydepresantów utyłem i teraz chyba nikt na całym świecie nie marzył już o pójściu ze mną do łóżka, no, może jakiś wyjątkowo zboczony seryjny morderca napadający na grube, starsze panie w beretach z tępym nożem do smarowania chleba masłem, w jakimś dalekim, pięknym Montevideo. Tak… ale życie bez seksu było tak piękne, szczególnie na antydepresantach… Mimo wszystko pocieszałem się myślą, że w jakimś dalekim, pachnącym prażonymi kasztanami Montevideo, gdzie wciąż jeszcze używa się video, bo nie dotarła tam nasza piękna cywilizacja Saturna, Media Marktu i oczywiście śmierci, jakiś zboczek wkłada właśnie „fałhaesa” do video, naciska wysłużony przycisk „play”, pamiętający jeszcze uniesienia pierwszych pornoli lat osiemdziesiątych… I na ekranie ukazuje się moje nagranie z TVP Kultura albo z Polsat Café, jak dyskutuję, czego pragną dzisiejsze kobiety… A on daje na stop-klatkę, kadr drga lekko i drga jego ręka w dalekim Montevideo, gdzie ludzie chodzą do góry nogami i nie spadają, bo od tych magnetowidów wszystko jest namagnesowane. I jego zabandażowana łapa drga, gdy się brandzluje wpatrzony w to Polsat Café, a wierna wyliniała papuga Kaszasa, jedyna żywa istota, która z nim wytrzymuje, powtarza sapania, których się nauczyła przez wieloletnie wysłuchiwanie, powtarza moje wypowiedzi:

– Wydaje mi się, że współczesna kobieta nie pragnie miłości, lecz torebek Hermèsa…

Zapłacił i rzucając mi ostatnie powłóczyste spojrzenia, zaczął się ubierać. Mógłbym po prostu też wstać, wyjść i po chamsku za nim iść, ale dopiero zamówiłem gnocchi. Powiecie, że nie należy w takim wypadku żałować głupiego dania za czterdzieści złotych, gdyż, jak śpiewała Ordonka, szczęście raz się uśmiecha, jeden raz tylko dłoń podaje, lecz na takie sknery jak ja nie ma rady, nawet szczęście musi uśmiechnąć się więcej niż raz, jeśli chce dostać najmniejszy chociaż napiwek.

Siedziałem przy oknie. Dojrzałem jeszcze, że Studencik wsiada na czarny rower miejski i niknie w jesiennej mgle. Zjadłem, zapłaciłem i poszedłem. To był poniedziałek.

W czwartek okazało się, że to coś między nami nie skończyło się wraz z jego poniedziałkowym wyjściem z knajpy, ono sobie narastało cały czas i obecnie nasze stosunki są już o wiele bardziej poufałe, niż gdy się ostatnio widzieliśmy.

Siedział sam w kącie, w czerwonych dżinsach, stolik na dwie osoby, dwa foteliki, i z miną ironiczną, uśmiechem, aż robiły mu się dołeczki i pionowe zmarszczki, czytał w okularkach lenonkach „Politykę”. No i co rusz na mnie spoza niej spozierał z miną pod tytułem „ty palancie, coś ty tam nawypisywał w tym felietonie?”. Postanowiłem też się na niego pogapić, a on jakby mrugnął. Lecz to było wszystko, na co się wysilił. Jak pójść dalej z tą znajomością? Wszyscy uważali mnie za osobę doświadczoną w podrywaniu, tymczasem cóż… Kelner ze Sfinksa, ten cały Sławek, to był ostatnio szczyt moich osiągnięć, a każdy wie, jak łatwą zdobyczą są kelnerzy ze Sfinksa. Był lubujący się w prowokacjach niezależny prawicowy dziennikarz, dobrze, przyznaję, był, ale też nie żaden Mount Everest. Był bardziej może wirtualny niż fizyczny romans z pewnym poznanym na Facebooku chirurgiem plastycznym z Poznania, który podczas nocnych dyżurów w szpitalu robił sobie i wysyłał mi sweet focie.

W sukurs przyszły mi dwie kelnerki, które już coś wyczaiły i zaczęły nam milcząco kibicować. Jeśli na przykład podawały mi kaczkę, to wzdychały i zaraz też podawały jemu sól, choć o nią nie prosił. Więc mnie kawę, jemu wykałaczki. Mnie kasowały, to i jego, jakby chciały go zmusić, aby też już wyszedł i zaczepił mnie przy drzwiach. Obserwowałem z odległości całą pantomimę: one nacierają na niego z terminalem, on się broni, pokazuje, że nawet jeszcze nie przyszło zamówione danie.

Ale i tym razem poszedłem, boby mnie mój personalny zabił, gdybym się spóźnił. Wiem, że może nie warto w takich chwilach żałować głupich siedemdziesięciu złotych za trening z personalnym, ale cóż, sknera się we mnie obudziła i żal mi było, że forsa przepadnie, a Studencik jednak darmowy, więc mógł poczekać. Poza tym te treningi z personalnym dodawały mi jeszcze pewności siebie: trenuję, więc jestem (jeszcze seksi).

I znowu poniedziałek. Panie patrzyły porozumiewawczo to na mnie, to na niego, mrugały, wznosiły oczy ku niebu, w końcu już nie mogły wytrzymać i przyniosły mnie oraz Studentowi (każdy w innym kącie sali) po kieliszku wina od firmy, żeby choć tak nas połączyć. Żeby on wiedział, że one wiedzą i się niecierpliwią, kiedy wreszcie będzie ten happy end. Ostentacyjnie puszczały na cały głos piosenki o miłości, które, podobnie jak cytowana Ordonka, zachęcały do łapania szczęścia i zniechęcały do zwlekania z tym, co jest zwykłą ideologią piosenek. A że były już po czterdziestce, to puszczały melodie swojej młodości. „Przetańczyć z tobą chcę całą noc” – śpiewała Anna Jantar, stręcząc dla mnie zza grobu Studenta. „Daj mi tę noc”, prosił ktoś; „szczęśliwej drogi, już czas” – zaklinano; „Józek, nie daruję ci tej nocy” – groziła Beata Kozidrak. Do zakochania jeden krok puszczały na koniec, kiedy już chciał wychodzić, nie wychodź, a to nie widzisz, że do zakochania jeden krok i trzeba go zrobić jak najprędzej?! A Eros Ramazzotti sprawiał, że atmosfera stawała się śliska, lepka i pachnąca pizzą. Eros Ramazzotti, którego – jak i całej reszty włoszczyzny – nienawidzę po prostu jak psa, teraz mnie wzruszał do łez, metafizyka z pizzerii! Że też ta królowa Bona musiała jako pierwsza przyjechać do Polski z sadzonkami pizzy Romy i pierwszą kasetą Erosa, w okularach od D&G i zasadzić tu tą przeklętą włoszczyznę!

Miłość. Objawy: utrata dobrego gustu.

Bombardowany tymi bodźcami, jak twierdza Breslau przez Rosjan, Studencik uniósł kieliszek i do mnie przepił. Aby zaostrzyć mu apetyt, postanowiłem grać niezdobytą twierdzę, zrobiłem minę twierdzy i ostentacyjnie na niego nie patrzyłem, bacząc jednak, by być odwróconym właściwym profilem, nie garbić się, nie giąć i kontrolować podbródek, który ostatnio wiódł niezależne życie.

– Siedź cicho, bo nie dostaniesz już nigdy magnum white – upomniałem go.

Koń by się uśmiał, ja i twierdza, ja, który zawsze z każdym idę do łóżka, choćby mi się nie wiem jak nie podobał, ale przecież jak odmówić, skoro mu się może zrobić przykro albo pomyśli, że mu źle pachnie z ust, nie, nie, trzeba się poświęcić.

Wina nie wypiłem, ponieważ nie piję alkoholu. Młodzi czytają moje książki, nie mogę dawać złego przykładu. To nieprzepicie do niego było bardzo w stylu twierdzy, cóż – bez efektu. Panie już dały spokój z muzyką i widać było, że zaraz wezmą go po prostu za fraki i przyprowadzą do mojego stolika albo puszczą coś ostrzejszego, jakiś death metal, wpuszczą do knajpy wywietrznikami cyklon B z domieszką viagry.

Wtedy coś mnie tknęło, skinąłem na jedną z nich i poprosiłem, żeby puściły album świętej pamięci Amy Winehouse Back to Black. Popatrzyła na mnie, mrużąc oczy z uznaniem, jak na wytrawnego psychologa, pisarza i znawcę dusz ludzkich, mruknęła, taaaa…

– Którą piosenkę?

– You Know I’m No Good. I w koło Macieju. Do skutku. Żeby on się pokapował, że nic innego nie zacznie lecieć, dopóki nie dojdzie do… no, dopóki…

– Wiem, wiem… – uratowała mnie, mruknęła pod nosem: „pokrycia” i roześmiana poleciała puszczać. Za chwilę ozwało się na cały głos. Bez najmniejszego pozwolenia ze strony ZAIKS-u, bez cienia praw autorskich.

Meet you downstairs in the bar and hurt…

Studencik spojrzał na mnie (patrzyłem obojętnie gdzieś w bok) i zrobił minę, z której było widać, że docenia, że ta piosenka bardzo pasuje do jego roweru miejskiego oraz całej reszty, lekkich wąsików, niedogolenia, rozwiązanych trampek Converse’a i zapachu skręcanego własnoręcznie tytoniu. Pasuje, ale też bez przesady, kiedy piosenka umilkła i zaraz zaczęła się od początku, spojrzał na mnie jednak z pewnym zdziwieniem, a za trzecim razem zrozumiał, że to muzyczne „bombardowanie miłością”.

Patrzyłem dalej obojętnie w bok, nic mnie to nie interesuje, niech sobie puszczają, co chcą.

I told you I was trouble

You know that I’m no good…

A Studencik, zamiast się na mnie rzucić, wstał, stanął, spojrzał na mnie ironicznie i drwiąco (zrobiłem rozbrajającą minę pod tytułem you know I’m no good albo I told you, I was trouble), nałożył futrzaną czapkę i nie oglądając się, wyszedł, bezczelnie wyszedł, gnój pierdolony!

To się wynoś, won! Raus! Tfu!

One wyłączyły Amy w pół słowa i w ciszy śmiertelnej spojrzały na mnie jednak z pewną satysfakcją, że niby co? Nie mówiłyśmy, że z nim to po dobroci się nie da, tylko gwałt wchodzi w grę? To masz za swoje! Bierz go! Ruchaj go! Już!

– A, to już nieładnie, panie Michałku, on tak czekał na pana, a pana wczoraj nie było, tak się nie robi! To jest serce, nie pogrywa się z cudzym sercem… Boże, co za love story, tak siedział, patrzył na te drzwiczki, jak ktoś wchodził, to aż go za każdym razem jakby prądzik popieścił! A jak puściłyśmy You Know… to aż mu łza stanęła w oku!

Już to widzę. Wam może, ale jemu?

– I teraz liścik dla pana zostawił, no, może nie liścik, ale ustnie, ustnie, ustnie powiedział, że dziś go nie będzie i żeby panu powtórzyć, że będzie jutro. Tak koło osiemnastej. Boże, jak on siedział, nam się serduszko krajało na kawałeczki!

Ustnie powiedział. Jaki to nieprzyzwoity pleonazm. W ogóle – wyciągać na światło dzienne wąskie, ironiczne usta Studenciny!

– Może wpadnę jutro, nie wiem.

One wiedziały.

Mieszkałem w apartamencie na samym końcu miasta, na Syberii. Z mojego okna po horyzont rozpościerały się krzaki, trawa, chwasty, co za widok! W lewo, w prawo i na wprost, jak morze! Nazywałem ten teren tajgą i tundrą. Na środku tajgi i tundry stał tylko mały, niezamieszkany przez nikogo barak, który nazywałem Domkiem Cabirii, oczywiście z filmu Noce Cabirii Felliniego. Czasami zimą leciał dym z komina, kto to wie, może jakiś drwal albo duch drwala palił tam w piecu dziełami Lenina. Przez tajgę i tundrę przechodziła linia kolejowa, po której raz na tydzień, o czwartej rano, jechał towarowy pociąg widmo, wioząc w zardzewiałych pojemnikach mróz, śnieg i kurz z Jelcza do Wrocławia. To była Kolej Transsyberyjska.

Stałem na balkonie, wdychałem jesienne powietrze i zapatrzony w dal myślałem, co mam na siebie włożyć. Powietrze rozwijało się jak wytworne wino z apelacją, suknią i bukietem. Na samym dnie było coś mętnego, coś z kartofliska, dalej – już zapowiedź zapachu mrozu, palące się trawy, gnijące jabłka, reminiscencje chodzenia na działkę w dzieciństwie… Cofnąłem się do mieszkania w zapach kawy i perfum.

Beznamiętnie, z precyzją automatu, szorowałem zęby do krwi, zapatrzony w lustro i zamyślony jak Glenn Close w czołówce Niebezpiecznych związków. Tu jej przypinają do dekoltu sztuczną, herbacianą różę, a ona nic, ona jak krokodyl, jak lala, psychopatka, porcelanowa miśnieńska figurka, sztuczne wypieki, szklane oczy, zadumany przedrewolucyjny krzak dzikiej róży.

Paula:

– Tam już było takie zepsucie, taka pustota, taka nuda, takie przeestetyzowanie, a na drugim biegunie taka nędza, że to się po prostu musiało skończyć rewolucją! Chociaż Maria Antonina wcale nie powiedziała, że jak nie mają chleba, to niech jedzą ciastka. Tak samo jak Potiomkin nie pokazywał Katarzynie potiomkinowskich wiosek. Takie plotki same się pojawiają w historii, jako podsumowanie pewnych zjawisk, ale to wymysły.

Krytycznym okiem obrzuciłem nowe, wielkie łóżko z Ikei: czy te listewki, na których zawieszony jest materac, wytrzymają tyle namiętności? Sprawdziłem, delikatnie siadając i lekko podskakując. Niby nowe mieszkanie, a taką tandetę teraz produkują, że po niecałym roku wszystko już się przepalało, ruszało, latała na lewo i prawo umywalka, nie kontaktowała lampa w sypialni, wypadło kółko wentylacyjne ze ściany i w ogóle trzeba było zawołać tego luja, który je wykańczał, bo brakowało tu mężczyzny. Moja sprzątaczka, pani Władzia, pijąc kawę i oddając mi przeczytane kryminały, też zawyrokowała: panu brak mężczyzny, po czym speszyła się, zamilkła i nagle zaczęła się bardzo chrapliwie śmiać, jak stara wiedźma, która przyleciała tu na mopie prosto z Montevideo.

Pochowałem rzeczy zbyt osobiste lub obniżające ochotę na seks, na przykład niezbyt seksowne moje zdjęcie w ramce. Wyeksponowałem nieliczne trofea, które mi zostały po nagrodach i nominacjach, z czasów, kiedy jeszcze zajmowałem się literaturą wysoką. Na co dzień Nagroda Gdynia leżała na podłodze i, z racji swojej wagi, przytrzymywała drzwi, żeby się nie zamykały, a nominacji do Nike to w ogóle nie mogłem nigdzie znaleźć. Szukałem, ale oczywiście poczciwa Władzia tak dobrze to gdzieś zachomikowała, że teraz nigdy nie znajdę. Tyle razy jej mówiłem, robiąc miny Barbary Niechcicowej z Nocy i dni:

– Moja Władziu, czy Władzi nie było już powiedziane, żeby nie chowała rzeczy tam, gdzie ja ich na pewno nie znajdę?

W końcu znalazłem tę statuetkę w zamrażalniku. Od razu widać, że Władzia dzień wcześniej szalała. Za to było czysto.

Nie chciałem się zbyt odpicowywać, cudować, bo stawała mi w oczach ostatnia scena z filmu Śmierć w Wenecji, w której stara ciota odstawiona na biało (dla chłopca) leży na plaży na Lido, na leżaku, poci się, a czarna farba ścieka jej z włosów. Nie, tu trzeba niedogolić, niedoperfumować, niedolakierować, bo pada i śmierć w Wenecji jak w banku.

Zrobiłem próbę generalną: idę, SPÓŹNIONY, żadna osiemnasta, za dziesięć siódma najwcześniej. No nie, bo sobie pójdzie, może dziesięć po szóstej. Nie garbię się, brzuch wciągnięty i od razu on do mnie podchodzi i mówi: chodźmy gdzieś na kawę, a ja, że nie, tu mamy kawę. To on powie: chodźmy coś zjeść, a ja, że właśnie jadłem. To on, że na spacer, a ja, że mi lekarz zabronił z powodu… nadmiaru jodu i chloru we wrocławskim powietrzu. Bo według nauk markizy de Merteuil, jeśli między dwiema osobami ma do czegoś dojść, muszą się znaleźć w tym samym czasie i tym samym (ustronnym) miejscu. Tak tłumaczyła wicehrabiemu de Valmont, kiedy ten podrywał prezydentową de Tourvel i zamiast się z nią spotykać, postanowił pisać listy. Więc ja na to powiem, że dość tych dupereli, idziemy do mnie i tylko do mnie, „pogadać”.

To wszystko planowałem, jeszcze psikając odświeżaczem powietrza w kibelku i zapalając świece zapachowe, dzieląc skórę na niedźwiedziu, zdecydowanie wciąż jeszcze tylko z pozoru upolowanym, w rzeczy samej zaś hasającym na wolności w dzikich ostępach miasta spotkań.

Jezu, żeby już była ta osiemnasta dziesięć, która to, ach, dopiero siedemnasta, no już, odczekałem, idziemy…

Zamówiłem taksówkę Ryba pod sam dom i stałem, kuląc się, w bramie. Nie lubię być taki odpicowany, że tylko się bardziej spontanicznie poruszę i już coś mi się popsuje. Jak na złość na zewnątrz zacinał deszcz ze śniegiem, brudził buty, zmywał i niszczył wszystko, wysyłając mnie poniekąd lotem czarterowym wprost do Wenecji. Do Polski z Niemiec dolatywał właśnie jakiś huragan, Alfred czy Alfons, w każdym razie urywał głowę. O, Adolf.

A jego NIEMA. Prima aprilis! I nie było, jak informują natychmiast panie, nawet z lekką satysfakcją, jaką się zawsze odczuwa, gdy można komuś przekazać ważną wiadomość, obojętnie – dobrą czy złą.

– W ogóle go nie było, zamawia pan coś, czy jeszcze pan przyjdzie?

Tymczasem te wariatki na dziś ustroiły cały bar kwiatami, tak że teraz te dekoracje więdły smętnie jak łuk triumfalny, przez który żaden zwycięski Napoleon nie przejechał, najwyżej kury jakieś przeszły.

Nie było miejsc na głównej sali i musiałem iść do bocznej, skąd nawet nie mogłem obserwować drzwi. Byłem jednak pewien, że gdy przyjdzie, panie tu do mnie wpadną. Bo szaleją, jedna nawet się popłakała i poszła na zaplecze poprawić sobie makijaż. W powietrzu raz po raz pobrzmiewała jakby na próbę adekwatna piosenka Amy Winehouse. Musimy jak najszybciej przenieść ten romans do innej knajpy – tutaj już nawet niektóre klientki żyją tą sprawą. I na przykład są teraz na Facebooku w swoich smartfonach i piszą, że Witkowski czeka, a Studencika nie ma. Już widzę, co te kelnerki będą mu opowiadały: on tak czekał, Gosia aż się popłakała, jak pan tak mógł, to jest człowiek, to jest człowiek wrażliwy, pisarz, to jest sprawa człowiecza, to jest SERCE, a jakby popełnił samobójstwo? Łzy mu normalnie do kaczuszki spadały! Nie mógł w ogóle jeść, tylko tak widelcem przebierał w gnocchi, wszystko zostawił.

Wrrrr! Nie przyszedł, skurwysyn. Siedziałem tak, nieodstawiony co prawda, ale jednak w czystych majtkach, które mnie teraz piekły jak koszula Dejaniry. Bo może czyste majtki to mi nie nowina, ale te były jakoś lepsze, czystsze, jak się dawniej mawiało „jak na niedzielę”. I głupio, bo jednak ja o tych czystych majtkach najlepszych, majtkach poniekąd triumfalnych cały czas myślałem.

Bym się wysztafirował, to akurat bym zaliczył piękną śmierć w Wenecji. Jak na złość na ścianach wisiały w złotych ramach plakaty reklamujące włoskie miasta, piękne i romantycznie podświetlone, z hasłem: „Ti aspetta”. Na przykład: „Trieste – ti aspetta”. Krzywa wieża w Pizie – ti aspetta. Roma aeterna – ti aspetta. Między innymi oczywiście nie mogło zabraknąć plakatu z Wenecją. Ti aspetta, Michaśka, Wenecja ti aspetta, a ty gdzie?

Panie podały kaczkę udekorowaną świątecznie, ale zdechłą i z politowaniem na mnie z talerza spoglądającą. Oczywiście ani mi było w głowie czegokolwiek zostawiać, jak zwykle zmiotłem wszystko, bo apetytu nie tracę nawet w najgorszych chwilach, wypiłem, zapłaciłem.

Przypomniało mi się, jak Herta Müller pisała w którejś z tych swoich biografizujących powieści, że pracowała w rumuńskiej fabryce konfekcji męskiej eksportowanej do Włoch i włożyła do jednej z kieszeni eleganckiego garnituru, jakich Ceauşescu nigdy by nie pozwolił nosić rumuńskim mężczyznom, kartkę ze swoimi namiarami i napisem „ti aspetta”. Była tak zdesperowana, że wysłała kartkę do anonimowego Włocha, byle ten Romeo zajechał alfa romeo lub chociaż fiatem i ją zabrał z tej fabryki, z tych przesłuchań, byle nosił garnitur, a nie kufajkę. Ale ciuchy były dobrze przeszukiwane przez Securitate, zanim jeszcze zdążyły do kogoś wyruszyć, więc wpadła i została oskarżona o romansowanie z kapitalistycznym garniturem, agentem przemycającym liściki z wołaniem o pomoc.

I później jakiś cham ją przesłuchiwał i pytał, czy wie, dlaczego Włosi zawsze noszą ze sobą w tylnej kieszeni grzebień, ano właśnie dlatego, żeby chuja wśród włosów znaleźć, włoski kurwiszonku.

A ja znowu pisałem w swoim czarnym zeszycie coraz bardziej pogrubionymi literami „ti aspetta”, żeby ten mój Włoch już kupił w kiosku grzebień, puścił na cały głos Erosa Ramazzottiego w swoim alfa romeo kabriolecie i pod moją casa podjechał z piskiem opon.

Nie dziś. Wyłączyłem wszystkie moje wdzięki, wabiki, brzuch już niewciągnięty, zgarbiłem się i powlokłem na siłownię, gdzie w szatni majtki odświętne ujrzały wreszcie światło dzienne, padł na nie obojętny wzrok pakerów i mimo publiczności nie najwyższych lotów majtki te były w szatni najważniejsze, one miały tu swój wieczorek autorski, one rozdawały autografy, one pobierały zwroty kosztów podróży i honorarium, one czytały Drwala. Mój personalny pyta, szefie, co się dzieje, a ja w ryk! Aż z tego wszystkiego przez pomyłkę powiedziałem do niego „Mariuszek”, ale nie zrozumiał, ponieważ wymiękł po trzech stronach Drwala1.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 O historii luja Mariuszka por. Michał Witkowski, Drwal.